Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 202
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Był 29 kwietnia 2013 roku. Samolot wylądował z podróżnymi, którzy byli gotowi na wszystko, lecz zupełnie nieprzygotowani merytorycznie na podróż po krainie, którą chłonie się przede wszystkim zmysłami, a także do której człowiek udaje się w tak zwaną podróż transcendentalną. Mowa o najstarszym królestwie w świecie muzułmańskim, czyli Maroku. To kraina pustyni napełniająca wiecznego wędrowca siłą. Egzotyczne królestwo budzące zaciekawienie i poruszające wyobraźnię ludzi Zachodu. Docierając tam samolotem, trzeba wziąć pod uwagę, że lotnisko oddalone jest 30 kilometrów od jednego z większych miast, jakim jest Casablanca. Z lotniska Mohammeda V co 30 minut odjeżdża kolej do stacji Casablanca. Mieliśmy co prawda mapę w głowie, ale za mało informacji praktycznych. Na lotnisku wylądowaliśmy trochę zbyt wcześnie, bo o trzeciej nad ranem. Cóż można robić o tej porze na stacji? Zmuszaliśmy organizm, aby nie zasnął pomimo potwornego zmęczenia, kiedy to oczy zamykały się same i człowiek zasypiał na stojąco. Pociąg do Casablanki miał przybyć planowo o czwartej nad ranem, więc nie pozostało nam nic innego, jak tylko czekać. Życie na lotnisku w Maroku toczyło się całą noc. Mężczyźni popijali kawę w kafejce nawet o trzeciej w nocy i sprawiali wrażenie tych, którym nigdzie się nie spieszy. Oczekując na pociąg w poczekalni, siedzieliśmy na ławce z rodziną marokańską, obserwując mimochodem małe, niesforne dziecko, które podobnie jak my było tak bardzo śpiące, że zaczęło manifestować swoje niezadowolenie donośnym płaczem. Do akcji wkroczyła mama, skracając jego cierpienie. Położyła na kocyku przed nim butelkę z mlekiem i pieluszki. To odwróciło jego uwagę od płaczu i od chęci zaśnięcia.
W międzyczasie udało nam się wymienić złotówki na dirhamy i zakupić puszkę fanty, za którą chyba przepłaciliśmy pięciokrotnie, ponieważ nie było wywieszek cen w sklepiku, a też nie zapytaliśmy o nie, wpadając w ten sposób w pułapkę. Zapłaciliśmy tyle, ile podyktował nam sprzedawca. Doszliśmy do wniosku, że na lotnisku nie wypada się targować, a poza tym pragnienie i tak było silniejsze od nas. Takie są skutki robienia zakupów w pośpiechu. Powoli zbliżała się godzina odjazdu pociągu do Casablanki i w związku z tym nadeszła chwila zakupu biletu. Można było kupić go w maszynie, ale niestety i to nie okazało się łatwym zadaniem, gdyż trzeba było przy tym posługiwać się językiem francuskim. Jest on jednym z głównych języków, jakim mówi się w tym kraju. Wielu Marokańczyków włada dwoma językami: francuskim i arabskim. Bardzo dużo znaków drogowych jest tylko w języku arabskim. W regionie północnym można usłyszeć również język hiszpański. Językiem angielskim zaś posługuje się w większości młodsze pokolenie. Nasza znajomość francuskiego niestety ograniczała się do poziomu podstawowego, ale na szczęście na ratunek pośpieszył nam młody pomagier – człowiek, który miał za zadanie stać przy maszynie i kupować podróżnym bilety. Czegoś takiego nie uświadczymy w Europie. Nawet znając język i tak nie wiemy, jak działa maszyna, znikąd szukać pomocy, a tu zawsze ktoś stoi na straży i zapobiega małym katastrofom, z powodu których człowiek denerwuje się parę minut przed odjazdem pociągu. Nie mając biletu w ręku, jest kompletnie zagubiony i cały jego los zależy od jednej maszyny. Patrząc na tę sytuację z innej strony, zastanawiam się, jaki jest sens zastępować pracę ludzką maszyną, skoro człowiek pracuje dalej, tylko że przy niej. Producenci biletomatu nie wpadli na pomysł, aby wprowadzić w nim opcję wyboru innych języków, chociażby angielskiego. W końcu i tak trzeba było porozumieć się po francusku z człowiekiem, który zakupił bilet przez maszynę, dlatego sama nie wiem co lepsze. Najważniejsze, że w końcu się udało. Mieliśmy bilety w rękach, a pociąg nadjechał. Muszę przyznać, że szału nie było jeśli chodzi o komfort jazdy. Niektóre marokańskie pociągi można by przyrównać do pociągów polskich, tych jeszcze z czasów PRL-u, chociaż po zastanowieniu się stwierdziłam, że nasze pociągi wypadają lepiej przy tych marokańskich, biorąc pod uwagę niemiłosierny smród, jaki był z daleka wyczuwalny w pociągu do Casablanki. To tak jakby ktoś w ogóle zapomniał o sprzątaniu tego miejsca od lat. Na dodatek wysoka temperatura, która na Saharze Zachodniej może przekraczać 50 stopni Celsjusza, robi swoje, ponieważ z daleka wyczuwalny jest nieprzyjemny zapach, a w pociągu nie ma klimatyzacji. Na szczęście trasa nie była długa, do Casablanki jechało się 30 minut. Kiedy przybyliśmy na miejsce, była godzina 5.00 i o tej absurdalnej porze byliśmy zmuszeni znaleźć nocleg. Dworzec był jeszcze pełen podróżnych, a miasto jakby wyludnione, gdzieniegdzie tylko przechadzali się pojedynczy mężczyźni w dżelabach albo grupy młodych chłopców. Ich wygląd coraz bardziej uzmysławiał nam, że znaleźliśmy się w krainie z Baśni z tysiąca i jednej nocy. Dżelaba to rodzaj długiej sukni, na którą wkłada się burnus, czyli rodzaj wełnianej peleryny z kapturem napawającym trochę strachem, zwłaszcza w nocy. Mężczyźni noszą na głowie turban, który dawniej zwany był rza. Pełnił on podwójną rolę: służył jako nakrycie głowy przed słońcem, a gdy jego właściciel umarł, owijało się go w rza i w nim grzebano. W ten sposób nakrycie głowy przypominało właścicielowi o nieuchronności śmierci. Tak pisano o nim kiedyś, dzisiaj turban zakładają głównie Tuaregowie nazywani „błękitnymi ludźmi pustyni”.
Próbowaliśmy trafić do medyny – najstarszej części miasta. Typowa medyna składa się z wielu dzielnic, a w każdej z nich znajduje się pięć budowli publicznych, które zaspokajają potrzeby mieszkańców: meczet, łaźnia, piekarnia, szkoła koraniczna, fontanna-studnia. Dla turystów ulice medyny przypominają swego rodzaju labirynt, z którego ciężko się wydostać, dla miejscowych natomiast, którzy żyją tu od lat, nie stanowi to oczywiście żadnego problemu. Ta skomplikowana zabudowa ma swoje uzasadnienie, gdyż wąskie ulice i wysokie domy chronią prywatność ich mieszkańców. Wracając do naszych poszukiwań noclegu, mapa kompletnie nam się nie przydała, na dodatek byliśmy potwornie zmęczeni. W tym momencie mieliśmy w głowie tylko jedną myśl – położyć się do łóżka i zasnąć. Wszelkie próby zapytania miejscowych o drogę kończyły się niepowodzeniem z prostej przyczyny – moja książeczka z rozmówkami polsko-francuskimi została w autobusie, którym jechaliśmy z Warszawy do Berlina. Siedziałam wtedy koło czarnej kobiety, która była tak zjawiskowa, że wpatrując się w nią, zapomniałam o rozmówkach, które utknęły pewnie w kieszonce siedzenia i tyle było z nich pożytku. Pomyłka prawej strony z lewą w języku francuskim mogła nas kosztować dużo nerwów i zadecydować o tym, czy znajdziemy nocleg, czy raczej padniemy na ulicy ze zmęczenia i niewyspania. Nagle ktoś się zlitował. Jeden z miejscowych zadeklarował, że zaprowadzi nas do hotelu Coli, ponoć jednego z tańszych w Casablance, z noclegami za 100 dirhamów. Idąc za nim, zaczęliśmy obawiać się o nasze życie. Nie znając topografii miasta, myśleliśmy, że napotkany mężczyzna prowadzi nas w ciemne zakamarki. Na domiar złego zza rogu wyszło jeszcze kilku innych mężczyzn i sytuacja przypominała tę z horrorów.
– To już ostatnie nasze chwile – powiedziałam przerażona do Jacka. Tak mi podpowiadała wyobraźnia. – O matko, ci mężczyźni idą w naszym kierunku.
– Nie wiem co robić! Niech się dzieje wola Boża – stwierdził zatrwożony Jacek. – Zaraz wyjmą nóż i po nas, zginiemy na miejscu już na początku naszej podróży. Jaki pech, większego nie można sobie wyobrazić. Nikt się nawet nie dowie.
Byliśmy przygotowani na najgorsze. Ze strachu człowiek mówi wiele rzeczy i jego wyobraźnia działa na najwyższych obrotach. Na szczęście nastąpiła inna wersja zdarzeń, a mianowicie mężczyzna, który prowadził nas do hotelu, zamienił kilka słów z kolegami idącymi w naszym kierunku i udaliśmy się w dalszą drogę, oni natomiast obrali przeciwny kierunek do naszego. Nieopodal był hotel.
– Jesteśmy na miejscu – powiedział prowadzący nas człowiek, którego imienia najprawdopodobniej ze strachu nawet nie zapamiętałam. Odetchnęliśmy z ulgą i podziękowaliśmy za pomoc. Zapukaliśmy w drewniane drzwi, ale nie było żadnego odzewu. Pukaliśmy i pukaliśmy do skutku, aż zaspany właściciel otworzył coś w rodzaju szybki w drzwiach i zapytał, czego chcemy. Ponownie musiałam popisać się swoim niezbyt dobrym francuskim. W końcu otworzył nam drzwi, lecz był niezadowolony, zresztą o godzinie 5.00 nad ranem darmo wymagać entuzjastycznego przyjęcia. Dla nas to była kwestia życia i śmierci, a dla właściciela – dobrej woli. Dawno temu, na przykład w Marrakeszu, przyszłoby nam stracić głowę, ponieważ kiedy wybijała godzina 9.00 wieczór straż paszy wielkiego zarządcy miasta, w imieniu sułtana, oznajmiała salwą z broni palnej, że należy zamykać bramy. Obcy spotkany w mieście po godzinie 9.00 tracił głowę na placu Dżemaa el–Fna, a jego czaszka dekorowała mur i spoczywała wśród czaszek innych straceńców. Mieliśmy szczęście, że żyjemy w innych czasach i byliśmy w Casablance, a nie w Marrakeszu, w którym znajduje się ten słynny plac. Marrakesz był jeszcze przed nami. Tę sytuację zapamiętamy do końca życia. Nie wiem, jak potoczyłyby się nasze losy w innej epoce. Siłą perswazji i z pomocą siły wyższej udało się załatwić nocleg za 100 dirhamów do godziny 12.00. Pokój był bardzo skromny, na łóżkach położono kolorowe narzuty, niestety o prysznicu nie było co marzyć. Pomimo niewygody hotel znajdował się w dobrym miejscu i dlatego też postanowiliśmy w nim zostać jeszcze jedną noc. Co do zakwaterowania, w większości marokańskich miast są dwa rejony – medyna i nowe miasto (ville nouvelle), w których można znaleźć nocleg. Hotele w medynie są na ogół poza standardem i zapewniają minimum bezpieczeństwa. Większość turystów przybywa do nich wielkimi wycieczkowymi autobusami i boi się wychylić nos z budynku, dlatego biura podróży kierują swoich klientów do hoteli zbudowanych w nowej części miasta, które są nowoczesne i drogie. Wiele pałaców zamieszkiwanych kiedyś przez sułtana czy wezyrów zostało zamienionych na bardzo luksusowe hotele. W związku z tym, aby poczuć atmosferę wielkiego przepychu i skorzystać z luksusowego noclegu w pałacu, trzeba niestety słono zapłacić. Mieliśmy 7 godzin, aby naładować baterie. Postanowiliśmy nie kusić losu i zostać jeszcze jedną noc w poleconym nam hotelu. Rankiem, kiedy jeszcze nie zdążyliśmy się zbytnio oddalić od miejsca zakwaterowania, dosłownie wyszło do nas na ulicę śniadanie w postaci różnych smakołyków, między innymi grillowanej ryby w bułce z ostrą papryką za 5 dirhamów. Wszystko to było serwowane przez kobiety na ulicy. Z prowizorycznych grillów można dostać baraninę, ryby, świeże sałatki, gęstą marokańską zupę z mięsem, pomidorami i makaronem o nazwie harira oraz chleb. Po posiłku naszym celem stała się medyna, więc szliśmy przed siebie, mijając kafejki pełne mężczyzn siedzących na zewnątrz przy małych stoliczkach w paryskim stylu, których twarze skierowane były na ulicę i przechodniów. Ulubionymi napojami Marokańczyków w kawiarniach są kawy z mlekiem i przede wszystkim herbaty miętowe, określane jako napoje życia. Herbatę pije się tutaj w dużych ilościach, a jej zielony kolor jest podobno kolorem proroka Mahometa i oznacza szczęście, a także płodność. Do przygotowania tego jakże szlachetnego napoju używa się zielonej chińskiej herbaty, która była sprowadzona na teren Maroka w XIX wieku, mięty marokańskiej, której najlepsze gatunki pochodzą z Meknesu oraz dużej ilości cukru, ponieważ duża jego zawartość stanowi oznakę przyjaźni i życzeń dobrego zdrowia. Herbata jest zawsze dobrym pretekstem do towarzyskich spotkań i wyznaniem przyjaźni, dlatego też nigdy nie należy odmawiać jej wypicia. Nieodłączną częścią przygotowania napoju są akcesoria, do których należą dzbanek na tacy i małe szklanki. Należy wsypać szczyptę herbaty do dzbanka i zalać ją wrzącą wodą, następnie dodać świeżą miętę i cukier. Dzbanek przykryć i poczekać, aż herbata się zaparzy. Trzeba pamiętać, że herbatę nalewa się do szklanek z dużej wysokości, aby dobrze się wymieszała. W całym kraju kawiarnie pękają w szwach od mężczyzn, którzy piją kawę i herbatę, gawędzą, palą papierosy i fajki wodne, załatwiają interesy, obserwują, ale ktoś mógłby zapytać: wobec tego gdzie są kobiety? Zadaliśmy to pytanie jednemu z mężczyzn siedzących w kawiarni, a on odpowiedział, że miejsce kobiet jest w domu, przy dzieciach i pracach domowych takich jak: pranie, sprzątanie i gotowanie. Trudno mówić o jakiejkolwiek emancypacji kobiet, to kraj, w którym w dalszym ciągu rządzą mężczyźni i oni mają ostatnie słowo. Według tradycyjnego prawa muzułmańskiego mężczyzna może mieć cztery żony jednocześnie, kobieta zaś tylko jednego męża. Aby doszło do rozwodu, mężczyzna musi wypowiedzieć trzy razy magiczne słowa: „rozwodzę się z tobą”. Obecnie kobiety buntują się i raczej można zaobserwować trend zawierania małżeństw monogamicznych. Przyczyniło się do tego również to, że mężczyźnie nie jest łatwo utrzymać cztery żony z racji zbyt dużych kosztów, które musi ponieść. Co prawda kobiety wywalczyły sobie już w tym kraju wiele praw takich jak: równość w razie rozwodu czy wspólność majątkowa, ale w dalszym ciągu pozostaje jeszcze wiele do zrobienia.
Udało nam się znaleźć w Fezie kafejkę, w której, o dziwo, siedziały same kobiety. Znajdowała się w środku budynku, w którym również mieściły się łaźnie. Kobiety spędzają czas w swoim towarzystwie, mężczyźni w swoim i w związku z tym nie czułam się komfortowo w sytuacji, kiedy to jako jedyna kobieta siedziałam wśród tabunu mężczyzn w jednej z kawiarni. Czułam się wręcz nieswojo.
Napiszę trochę o historii miasta, w którym się znaleźliśmy. Casablanca, bo o niej tu mowa, to największe miasto Maghrebu, drugie co do wielkości miasto afrykańskie po Kairze, z największym portem morskim Maroka. Historia miasta zaczyna się od przybycia berberyjskiego plemienia i założenia osady Anfa, stolicy małego państewka Barghtan, którego nazwę nosi do dziś zachodnia część miasta. W drugiej połowie XII wieku sułtan Almohadów Abd al-Mumin podbił państwo Berberów ze stolicą w Anfie i przyłączył je do państwa marokańskiego. Anfa była ważnym portem morskim, a w XV wieku stała się miastem korsarskim. W 1468 roku została kompletnie zniszczona przez Portugalczyków, a w 1515 roku, po przeprowadzeniu ekspedycji karnej, w mieście zaczęli siać spustoszenie piraci. Ci, którzy znaleźli się wówczas w Al-Dżadidzie, byli zmuszeni przenieść się w 1575 roku do Anfy. Miasto było w ich posiadaniu do 1755 roku, gdyż wtedy doszło do kolejnego zniszczenia, tym razem spowodowanego przez trzęsienie ziemi. Berberowie odbudowali miasto i nazwali je Ad-Dar al-Bayda (Wielki Meczet i Burdż Sidi al-Kajrawan). Z tego okresu pochodzą najstarsze budowle, w tym Wielki Meczet i Burdż Sidi al-Kajrawan. W 1782 roku hiszpańscy kupcy otrzymali pozwolenie na osiedlenie się w mieście i przetłumaczyli nazwę miasta na swój język – Casablanca. Zaczęli tam przybywać kolejni Europejczycy, w tym Francuzi. Miasto rozrastało się, a port okazał się zbyt mały, dlatego Francuzi rozpoczęli budowę większego portu 30 lipca 1907 roku. Ten pomysł nie spodobał się mieszkańcom i w związku z tym stawili opór, zabijając wszystkich francuskich robotników. Francuzi w odwecie przybyli okrętami wojennymi i zbombardowali miasto. Zaczął się podbój, a w roku 1912 krajowi narzucono protektorat. To jednak nie oznaczało, że Maroko na tym nie skorzystało. Francuzi wybudowali mosty, porty, całe dzielnice, fabryki, linie wysokiego napięcia, koleje, drogi, szpitale, urzędy, forty, kina, teatry. Nie pytali gospodarzy o zgodę, kolonizowali i cywilizowali zacofany wtedy kraj. Budowę portu ukończono po I wojnie światowej. W czasie II wojny światowej port stanowił bazę zaopatrzeniową dla kampanii w Afryce Północnej. Pisząc o Casablance, nie można nie wspomnieć o filmie Michaela Curtiza pod tytułem Casablanca z Humphreyem Bogartem i Ingrid Bergman w rolach głównych i wspaniałą muzyką Maxa Steinera. Niestety entuzjastów tak dobrego kina muszę rozczarować, ponieważ film powstał w całości w Hollywood, a jedynie lokal znany z filmu Rick’s Café Americain powstał w Casablance kilka lat temu i też był hollywoodzką fikcją. W drodze do Rick’s Cafe zdążyliśmy poczuć wszystkimi zmysłami Dar-el-Beidę, bo tak nazywana jest Casablanca po arabsku. Miasto liczące ponad 4 miliony mieszkańców jest największą aglomeracją w kraju. Nowoczesna architektura Zachodu, na którą składają się drapacze chmur, luksusowe hotele czy centrum biznesu, kontrastuje z rozległymi dzielnicami biedoty na przedmieściach. Miasto pełne jest urokliwych zakątków, tętniących życiem małych sklepików, pięknych piaszczystych plaż, skwerów i parków, w których można odpocząć od ulicznego zgiełku i nacieszyć oczy zielenią drzew, barwami kwiatów (zwłaszcza w Parku Ligi Arabskiej, w pobliżu nieczynnej już, niestety, dawnej katedry Sacré Cœur) oraz przytulnych, kameralnych kafejek. Na południe od miasta znajduje się nadmorskie uzdrowisko Ain Diab, wspaniałe miejsce do wypoczynku. Każdy znajdzie tutaj coś dla siebie. Nad zabudową Casablanki króluje olbrzymi meczet króla Hasana II, zbudowany nad brzegiem Atlantyku, cud współczesnej architektury okrzyknięty triumfem wiary i mistrzostwa; jest drugim co do wielkości meczetem świata. Kiedy zapada świt, miasto budzi się, a jego mieszkańcy piją w kawiarniach marokańską kawę i jedzą słodkie bułki lub chleb pod różnymi postaciami. Również wczesnym rankiem można zakupić codzienną prasę, która jest skrzętnie rozkładana nie w kioskach, lecz na chodniku. Chodnik staje się miejscem targowym, na którym sprzedawcy prezentują swoje towary. Można tu zobaczyć prowizoryczne stoiska z kolorowymi butami dla kobiet, dresami firmy Adidas czy czapkami dla mężczyzn. Sprzedawcy zachęcają również do zakupu T-shirtów z ręcznie wyszywanymi wzorami. Również nas zachęcano tak gorąco, że nie udało się oprzeć jednemu z nich. Niedorzecznością jest godzenie się na zapłatę takiej ceny, jaką proponuje sprzedawca, trzeba się z nim targować, najlepiej przedłużając tę czynność w nieskończoność do momentu, aż zmęczymy sprzedawcę i pokażemy, że w ogóle nie zależy nam na zakupie, odchodząc od stoiska. Wówczas sprzedawca przystanie na naszą cenę, aczkolwiek może się też zdarzyć tak, że nie zawsze będziemy zadowoleni, dlatego grunt to się nie poddawać. Musimy wziąć pod uwagę fakt, że w tym kraju negocjacje to sposób na życie, a sprzedawcy są mistrzami i opanowali tę sztukę do perfekcji. Nigdzie indziej robiąc zakupy, nie nauczymy się negocjować tak jak w krajach afrykańskich. Posunę się do stwierdzenia, że polski przedsiębiorca mógłby przysłać do Casablanki swoich podwładnych na urlop i skorzystałby na tym bardziej niż w przypadku inwestowania grubych pieniędzy w szkolenia negocjacyjne swoich pracowników w kraju. Tak zainwestowane pieniądze zwróciłyby się mu dwukrotnie, ponieważ obydwie strony – zarówno pracodawca, jak i pracownik – byliby zadowoleni, jak to bywa w przypadku udanych negocjacji. Po wielkich bojach udało nam się zapłacić za upragniony T-shirt kwotę 50 dirhamów. Posileni marokańskim chlebem o nazwie khobz (w języku arabskim), którego zapach i smak chodził za mną po powrocie do kraju jeszcze długo, kierowaliśmy się do słynnego hotelu, gdzie znajdował się lokal Rick’s Cafe i w którym – jak błędnie podają niektóre przewodniki – był kręcony film Casablanca. W drodze do Rick’s Cafe zdążyliśmy się jeszcze kilka razy zgubić, ale to wyszło nam na dobre, bo dzięki temu mogliśmy zatrzymać się na chwilę i nasycić tym miejscem zmysły. Początkowo szukaliśmy hotelu według mapy, w którym był kręcony film Casablanca. Na miejscu dowiedzieliśmy się, że nie ma nawet pamiątek z filmu, ponieważ wszystko jest w Rick’s Cafe. Podążyliśmy więc tropem słynnego lokalu. Zakupiwszy dwa małe chlebki, udaliśmy się w kierunku morza i portu. Po drodze przechodziliśmy przez barwny targ, na którym sprzedawano pamiątki, obrazy, wyroby ze skóry, dzbanki na herbatę i tym podobne rzeczy. Doszliśmy piechotą do portu, ale nie mogliśmy przedostać się do morza, ponieważ natknęliśmy się na znak zakazu przejścia. Chcąc nie chcąc musieliśmy pójść okrężną drogą. Przez przypadek trafiliśmy do jednego z meczetów. Przy nim czekała na nas kobieta o imieniu Fatima, która od razu wyszła z inicjatywą i odezwała się:
– Mogę oprowadzić was po Casablance. Kiedy pojawicie się w tym samym miejscu, ja będę wracała z pracy.
– Hmm… – namyślałam się i chciałam zadać pytanie, skąd ta pewność, że się spotkamy, ale nie chciałam być niemiła. – Może wymienimy się numerami telefonów? – zaproponowałam.
Rozradowana Fatima zgodziła się, ale właściwie na tym nasza przyjaźń się zakończyła, gdyż już nie wróciliśmy do tego samego miejsca. Do meczetu wchodzili sami mężczyźni i nie chciano nas tam wpuścić, tłumacząc, że tylko modlący się ludzie mogą tam wejść, a nimi są muzułmanie. Innowiercy nie mają do nich wstępu. Może i dobrze – pomyślałam, bo ileż to ludzi w Polsce zwiedza kościoły, nie modląc się w nich wcale? Po drodze do meczetu Hassana II znaleźliśmy słynne Rick’s Cafe, ale postanowiliśmy sfotografować tę kawiarenkę tylko z zewnątrz z prostej przyczyny – odstraszyły nas ceny. Już przy wejściu szału nie było, gdyż dało się zakupić tylko pamiątki typu koszulka z napisem „Casablanca”. Stwierdziliśmy, że darujemy sobie tę przyjemność i wyruszyliśmy dalej. Po drodze spotkaliśmy tubylców, kobiety rozwieszające pranie na piaszczystych podwórkach. Obok domostw gdzieniegdzie walały się śmieci, przechadzały się psy poszukujące jedzenia. Bieda jest widoczna w mieście na każdym kroku i przeplata się z przepychem. W końcu udało nam się dotrzeć do meczetu, obok którego rozpościera się Ocean Atlantycki, co stanowi dodatkową atrakcję dla zwiedzających. Na wybrzeżu można było zobaczyć snujące się leniwe koty i ludzi przesiadujących na gorących od słońca kamieniach i wsłuchujących się w dźwięk uderzających o brzeg fal. Budowę meczetu Hassana II rozpoczęto w 1986 roku na życzenie króla, w dniu jego 51. urodzin. Ta muzułmańska świątynia jest trzecią pod względem wielkości na świecie. Może pomieścić w sobie 25 tysięcy wiernych. Do świątyni przylega też minaret o wysokości 210 metrów, który uznawany jest za najwyższy na świecie. W nocy wysyła on wiązkę laserową w kierunku Mekki o zasięgu około 30 kilometrów. Do budowy meczetu wykorzystano granit z wioski Tafraoute, gips, marmur z Agadiru, drewno cedrowe z gór Atlasu Średniego oraz inne materiały budowlane, które pochodziły z Maroka. Wybudowano go według projektu francuskiego architekta Michela Pinseau mieszkającego w Maroku. Niestety nie dane nam było wejść do środka, mogliśmy tylko podziwiać tę wspaniałość z zewnątrz. Chłód oceanu i cień murów spowodował, że chcieliśmy tam zostać jak najdłużej, ale niestety czas zadecydował za nas. Udaliśmy się do medyny – najstarszej części miasta, krainy labiryntów, krętych uliczek, zwanej w języku francuskim ancienne. Zabudowa medyny jest dosyć młoda, gdyż pochodzi z XIX wieku, natomiast otaczające ją fortyfikacje liczą 300 lat. Zachowały się dwie oryginalne bramy wejściowe Bab al-Dżadid i Bab Marrakesz. Oba wejścia znajdują się w sąsiedztwie wieży zegarowej. W medynie znajduje się również trójkątny placyk o nazwie Jamaa Souk z meczecikiem, który ma zielonkawy minaret. Po drodze trafiliśmy na osiedle pełne straganów. Nie kupiliśmy wody, ale pragnienie szybko ugasiliśmy pysznym sokiem z trzciny i sokiem ze świeżo wyciskanych pomarańczy. Później, kiedy dopadł nas głód, rzuciliśmy się na placki, pączki i daktyle. Wszystkiego było tutaj bardzo dużo, począwszy od słodkości, poprzez owoce i kasze, a skończywszy na przyprawach, które wabiły zmysły przechodniów już z daleka. Nie można było oprzeć się tym rarytasom i bogactwu ich smaków. Każdy mógł tu sprzedać dosłownie wszystko. Postanowiliśmy wrócić tą samą drogą do naszego hotelu, żeby się nie zgubić. W drodze powrotnej spotkaliśmy młode Marokanki, które bardzo chciały nas poznać. Od razu poczułam więź z kobietami w Maroku, zauważyłam ich niezwykłą otwartość i chęć niesienia pomocy. Gdy zobaczyliśmy dziwne nici przypominające babie lato, nie wahałam się zapytać:
– Dziewczyny, co oznaczają te nici wzdłuż murów fortyfikacyjnych? – Byłam zaciekawiona, gdyż, jak zdążyliśmy zauważyć, rzeczywiście nie było to babie lato.
– Z porozrzucanych nici wokół murów robi się dżelaby, czyli wierzchnie szaty noszone w Maroku zarówno przez mężczyzn, jak i kobiety – odparła jedna z napotkanych dziewczyn. W ten sposób zagadka została rozwiązana. Potem, gdy tylko pożegnaliśmy się z miłymi Marokankami, zaczepił nas młody chłopak o imieniu Caren, pochodzący z Liberii. Jak to w tych stronach bywa, zaczął od opowieści. Nie była to bynajmniej jedna z tych historyjek, które słyszy się często w tramwajach w naszym cudownym kraju, kiedy ktoś chce wyżebrać od nas pieniądze. Zazwyczaj opowiadana jest historia o trudnej sytuacji rodzinnej lub chorobie. Tutaj rozmówca chce cię poznać, chce się z tobą zaprzyjaźnić, dlatego jest niezmiernie miły i robi wszystko, abyś i ty zapragnął go poznać. Nawet przez chwilę nie pojawia się myśl, że ten człowiek może coś od ciebie chcieć, ponieważ jest tak przekonywujący w sposobie, w jaki się z tobą komunikuje. Gdy już cię zaciekawi jego historia, jest miło, nagle dostajesz jakby obuchem w głowę, gdy słyszysz z jego ust następujące słowa:
– Zbieram pieniądze, potrzebuję 1 dirhama, żeby dostać się do Rabatu.
No cóż, chłopak ewidentnie wkupił się w nasze łaski. Jak tu nie dać mu jednego dirhama? – pomyślałam. Oczywiście, że mu daliśmy bez chwili wahania. Chłopak był tak przekonywujący, że było rzeczą naturalną uzyskanie przez niego tego, co chciał. Dla nas to tylko jeden dirham, a dla niego może był to aż jeden dirham. W tym kraju na każdym kroku ktoś na kimś chce zarobić pieniądze, bo jakoś trzeba tu egzystować. Trzeba było tak rozłożyć karty podczas całej podróży, aby dla każdego gracza wystarczyło i aby samemu nie zostać bez kart już pierwszego dnia. Najważniejsze, żeby nie dać się oszukać, bo cena za wszystko jest tu ceną umowną. To od nas zależy, ile jesteśmy skłonni za coś zapłacić.
Chłopak otrzymał to, co chciał i przestrzegł nas, mówiąc na do widzenia:
– Nie jedźcie do Rabatu.
– A to niby dlaczego? – zapytałam.
– Nie jedźcie. Nie ma tam nic ciekawego. Podróż do Rabatu to strata czasu, pomimo że to stolica.
Pomyślałam, że to bardzo ciekawa koncepcja, zwłaszcza że chłopak sam zbiera pieniądze na podróż do Rabatu, a jednocześnie nam ją odradza. Mogę teraz śmiało stwierdzić, że był wizjonerem, ponieważ Rabat ominęliśmy szerokim łukiem. Los tak chciał. Chcieliśmy uwzględnić stolicę w naszych planach, jednak zabrakło nam najzwyczajniej w świecie czasu.
W drodze powrotnej do hotelu zastanawiałam się, jak wygląda moja twarz, ponieważ z ekscytacji zapomniałam posmarować ją kremem przeciwsłonecznym. Kiedy byliśmy już w okolicy hotelu, popatrzyliśmy na siebie z niedowierzaniem. Obydwoje byliśmy spaleni słońcem i całkiem możliwe wydało nam się upodobnienie do Marokańczyków. Gdyby nie kolor włosów, zapewne nikt by nie zwrócił na nas uwagi. Najbardziej spalone mieliśmy nosy, więc próbowałam ratować sytuację liściem. Nałożyłam go na nos z nadzieją, że ta metoda poskutkuje i nos mi nie odpadnie. Kolejnym naszym celem była restauracja, ponieważ powoli byliśmy głodni. Poszukiwaliśmy restauracji z wizytówką Maroka, czyli tadżinem. Jest to nazwa zarówno dania, jak i naczynia glinianego, w którym jest ono przygotowywane. To wielki talerz przykryty pokrywą w kształcie stożka. Dania gotują się w nim wolno, dlatego na długo zachowują swój wspaniały smak. Potrawę tadżin można przyrządzić z dowolnych składników: ryb, warzyw i mięs typu cielęcina, wołowina, drób. Znalezienie restauracji nie było jednak łatwe, gdyż wszędzie natrafialiśmy na lokale oferujące głównie lody i shoarmę (kebab). Podróż na własną rękę wiąże się z wieloma niedogodnościami, chociażby z tym, że jedzenie nie czeka na zawołanie za rogiem. Picie za to było niespodzianką, bo czekało. Udało nam się napić prawdziwej marokańskiej herbaty z dużą ilością mięty i cukru, a po mięcie, jak wiadomo, apetyt jeszcze bardziej wzrósł. Pomimo tego nie poddawaliśmy się zbytnio i podążaliśmy dalej w poszukiwaniu restauracji z dobrym tadżinem. Jacek nagle przypomniał sobie o czapce, bo słońce paliło nam nie tylko twarze, ale też głowy. Okazuje się, że kompletnie nie przygotowaliśmy się do egzystowania w tym kraju. Byliśmy tak pochłonięci tym, co się dookoła nas działo, że w całym ferworze zapomnieliśmy o podstawowych rzeczach, ale nie trzeba było długo czekać, Marokańczycy nam o nich przypomnieli.
– Popatrz jakie piękne czapki! Nie możemy iść bez nich dalej, musimy je kupić, skoro jest okazja – zawołał bez chwili wahania Jacek.
– No cóż, jak jest okazja, to kupujemy – również odpowiedziałam bez wahania. Był to nasz drugi zakup odzieżowy w tym kraju. Bez trudu udało się utargować dobrą cenę, ale po kupnie czapki wydarzyła się rzecz dziwna i do dzisiaj dla mnie niezrozumiała. Sprzedawca otrzymał od nas należną zapłatę za czapkę, jednak po chwili, kiedy już odchodziliśmy od jego stoiska, zaczął nas gonić. Wyglądało to tak, jakby się rozmyślił i chciał cofnąć całą transakcję. Doprawdy nie wiem do dziś, o co mu chodziło. Kiedy wróciliśmy do stoiska, aby wyjaśnić sytuację, nasze pieniądze leżały na ziemi, a sprzedawca włączył do konwersacji jeszcze dwie Marokanki, które próbowały nam coś tłumaczyć po francusku, ale same najprawdopodobniej nie wiedziały, o co chodzi. My tym bardziej tego nie wiedzieliśmy. Czasami człowiekowi wydaje się, że lepiej porozumie się na migi, językiem ciała, lecz w takich sytuacjach to definitywnie zawodzi. Po takim incydencie pozostaje tylko niesmak i zażenowanie. Na szczęście tę nerwową sytuację wynagrodził nam obiad w restauracji napotkanej w centrum. Zamówiliśmy upragniony tadżin z kurczakiem, sałatkę owocową, sok bananowy i sok cytrynowy; całość wyniosła nas 150 dirhamów. Udało się nawet skorzystać z toalety. Jacek jako zagorzały fan piłki nożnej nie mógł oczywiście ominąć ważnego wydarzenia piłkarskiego, jakim był półfinał Ligii Mistrzów. Pierwszą połowę meczu obejrzeliśmy w restauracji, a drugą poza nią, zaglądając przez okno innej z knajp z uwagi na to, że w środku było zbyt dużo ludzi. Nie byliśmy jedynymi, którzy w ten sposób obserwowali, co dzieje się na boisku. Właściwie to Jacek interesował się meczem, ja obserwowałam ekran tylko kątem oka, ponieważ bardziej ciekawiło mnie miasto. Robiłam z takim zapałem zdjęcia, jakbym dawno nie miała w rękach aparatu. Wybiła godzina 22.00, a ulica jak magnes przyciągała młodych ludzi i turystów. Nagle zrobiło się gwarno i to nie tylko z powodu meczu. Miasto zaprezentowało swoje nocne oblicze. Naganiacze taksówek, korki, ruch jak w godzinach szczytu. Pomimo że nie byłam w centrum zainteresowania, celowo założyłam kaptur od bluzy dresowej, ponieważ nie chciałam zwracać na siebie uwagi. Przyznam jednak, że jako jedyna kobieta w towarzystwie mężczyzn oglądających i komentujących zagorzale mecz, czułam ich wzrok na sobie. Nawet na ulicy miałam poczucie, że należymy do innych światów. Niezależnie od tego, jak dobry byłby kamuflaż, kobieta i tak zaczyna się zastanawiać, co robi w towarzystwie samych osobników płci męskiej. W krajach Maghrebu odczuwa się te różnice wyraźnie, bo kobieta jest stworzona do innych celów, a mężczyzna do innych. Czasy się zmieniły. W książce pod tytułem Maroko: ziemia czerwona Bronisław Miazgowski napisał:
„Kobiet tu widać mało. Miejscem kobiety jest dom. Rzadko go opuszcza. Gdy wychodzi na ulicę jest dokładnie zakwefiona. Kwef, zasłona na twarz, nazywa się czarczaf lub leuż. Koran bowiem zabrania kobiecie pokazywać swą twarz obcym, zwłaszcza mężczyznom. Strój kobiety to zazwyczaj spory kawałek płótna, którym zawija się dokładnie (haik). Nawet głowę i twarz okrywa tą samą sztuką płótna. Młode strojnisie noszą czarczafy z kolorowej, przejrzystej materii; wtedy przez zasłonę dostrzeżesz zarys twarzy. Ale nie przyglądaj się natarczywie. To nieprzyzwoicie i – czasem – niebezpiecznie. Mężczyźni są tu zazdrośni o swoje kobiety. A kumbię, rodzaj kindżału, każdy ma tu pod ręką. Jeżeli zobaczysz kobietę nieeuropejską z odsłoniętą twarzą, to znaczy, że jest to Murzynka albo Berberyjka. One, chociaż też są muzułmankami, nie zasłaniają twarzy. Prawdziwy mężczyzna jest w tym kraju wojownikiem i kupcem. Jako wojownik ma kumbię (broń palną, strzelby zwane mukalla, Francuzi zabronili im posiadać), jako kupiec musi mieć torbę. Mężczyzną staje się chłopak w 7–8 roku życia, wtedy to od ojca dostaje szukarę i kumbię. Widzisz tu wielu malców, którzy tego nie mają. Tak, są biedni. Chodzą w łachmanach, żebrzą. Jak ptaki niebieskie z opowieści biblijnej – nie sieją, nie orzą, a żyją. Czasem pracują: sprzedają wodę (na szklanki), prowadzą uliczne herbaciarnie i kawiarnie (tak, ale to już całe przedsiębiorstwo wymagające kapitału zakładowego), najczęściej zaś oferują swoje usługi w charakterze guide’ów.”1
Tak opisywał kiedyś marokańskie kobiety i mężczyzn Bronisław Miazgowski. Co pozostało z tradycji do dzisiaj? Kobiety nie chodzą już całe zakwefione, młode kobiety czują się coraz bardziej wyzwolone i naśladują Europejki, jednak wciąż noszą chusty zasłaniające włosy, uszy i szyję o nazwie hidżab oraz dżelaby, ale twarze i dłonie mają odkryte. Z tyłu głowy, jak również pod brodą, ozdabiają hidżab broszkami. Berberyjki noszą srebrną biżuterię w postaci masywnych łańcuchów zdobionych koralami, turkusami i bursztynem, ciężkie bransolety, pierścienie, kolczyki, klamerki i sprzączki. Oryginalną biżuterię trudno znaleźć w sprzedaży, jeżeli już to można jej szukać na pojedynczych sukach (targowiskach) na południe od Marrakeszu czy w Tangerze. Złota biżuteria jest noszona przez Arabki. Najbardziej wyzwolone są Murzynki. Spotkaliśmy czarnoskóre kobiety pokazujące nogi, ubrane bardzo skąpo i wyzywająco w spodenki i T-shirt, które zdecydowanie wyróżniały się pośród innych kobiet. Większość pań zakrywa głowę chustą i nie nosi strojów podkreślających figurę. Starsze kobiety trzymają się tego kanonu, natomiast młodsze często wyłamują się z niego. Mężczyźni na pewno mają coś z wojownika, ale dzisiaj raczej nie wojują, ponieważ nie mają z kim, chyba że z władzą. Prawdopodobnie nie noszą już przy sobie kumbi – broni palnej, ale tego nie sprawdzaliśmy. Bez wątpienia mężczyźni są doskonałymi handlowcami. Profesja przewodnika pozostała do dzisiaj i nie jestem do końca pewna, czy wykonują ją najbiedniejsi. Na pewno wśród nich można znaleźć profesjonalistów, którzy zarabiają uczciwie, jak i takich, którzy tylko naciągają turystów na pieniądze, nie oferując im nic w zamian.
Było już grubo po 22.00 w romantycznej Casablance, a tu nagle koło knajpy, przy której staliśmy, przejeżdżał pan z wózkiem gotowanych ślimaków i z mnóstwem bananów. A to zaskoczenie!
– Jacku, czy jesteśmy jeszcze głodni o tej porze?
– Zazwyczaj próbuję wszelkich rarytasów, jakie nie są dostępne w naszym rodzinnym kraju, ale wybacz, o tej porze już nic nie przełknę – odrzekł zdezorientowany Jacek.
W tym momencie pomyślałam, że gdyby miał piwo, to na pewno nie wzgardziłby ślimakami. Z zakupem jakiegokolwiek alkoholu jest tu raczej ciężko. Można go kupić w niektórych miejscach, ale autochtoni raczej kryją się z tym ze względów religijnych. Jeśli chodzi o przestrzeganie zakazów, nie mogę nie wspomnieć o ramadanie, czyli poście obowiązującym wśród muzułmanów od wschodu do zachodu słońca. Ramadan jest dziewiątym miesiącem w kalendarzu muzułmańskim. Muzułmanie uznają go za święty, ponieważ według tradycji to w tym miesiącu prorok Mahomet miał otrzymać pierwsze objawienia Koranu – świętej księgi islamu. Na szczęście nie przebywaliśmy w Maroku w tym okresie, ponieważ załatwienie wtedy spraw może być utrudnione. Ludzie działają na zwolnionych obrotach, gdyż od wschodu do zachodu słońca nie można jeść i pić. Urzędy pocztowe, kantory, banki i wszelkie instytucje mają znacznie skrócone godziny urzędowania. Tuż przed zachodem słońca wszystko jest zamknięte, bo każdy spieszy się na wieczorny posiłek kończący kilkanaście godzin głodówki.
Wracając do ślimaków serwowanych na ulicy, ja również podziękowałam, gdyż pomyślałam, że jeszcze nadarzy się okazja, aby skosztować tego rarytasu. Później niestety żałowałam odmowy, ponieważ innej okazji już nie było. To przykład na to, że w podróży nie można cofnąć slajdu i powrócić do sytuacji, żeby zrobić coś, czego nie zrobiło się wcześniej. Nie można cofnąć się w czasie. Trzeba chwytać przysłowiowego byka za rogi tu i teraz. Ślimaki pozostały poza naszym zasięgiem, zostały niezrealizowanym marzeniem kulinarnym, bo tak mogę to jedynie nazwać. Plus tej sytuacji był taki, że z zachłanności nie dopadł nas ból brzucha. Rozsądek dał za wygraną i zdecydowaliśmy się na powrót do hotelu. Zanim się zorientowałam, mecz już dawno się skończył, a ja do dzisiaj nie wiem, kto z kim grał i jaki był wynik. To tylko dowodzi, jak bardzo byłam oszołomiona miejscem i całą atmosferą tego nietuzinkowego miasta. Kiedy wracaliśmy do hotelu, zdarzył się wypadek. Zorientowaliśmy się dopiero po ilości gapiów, że coś się stało. Ktoś wpadł pod motor, ale na szczęście obyło się bez tragedii i poszkodowany przeżył. Kiedy doszliśmy do hotelu, wybiła godzina 23.00. Następnego dnia czekało nas wyzwanie, ponieważ chcieliśmy dotrzeć do Marrakeszu.
1 B. Miazgowski, Maroko: ziemia czerwona, Wiedza Powszechna, Warszawa 1958.
Maroko. Kraina Gnawy
Wydanie pierwsze, ISBN: 978-83-8147-497-9
© Anna Korzeniowska i Wydawnictwo Novae Res 2019
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczytjakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazuwymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Gabriela Dobrek
KOREKTA: Agnieszka Jedziniak
OKŁADKA: Joanna Michniewska
KONWERSJA DO EPUB/MOBI:Inkpad.pl
WYDAWNICTWO NOVAE RES
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 698 21 61, e-mail: [email protected], http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.