Aż po grób - Nora Roberts - ebook

Aż po grób ebook

Nora Roberts

5,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Porywający thriller z bestsellerowego cyklu Oblicza śmierci

Kolejny tom bestsellerowej serii, w której policjantka Eve Dallas musi stawić czoła najtrudniejszemu dotąd przeciwnikowi, czyli swojemu tajemniczemu adoratorowi, który zabija bez litości.

Anonimowy zamachowiec prześladuje Nowy Jork. Raz po raz wysyła do Eve Dallas listy, w których szydzi z niej i przyrzeka, że zemści się na mieszkańcach tego zepsutego miasta. I gdy jego kolejne groźby zaczynają dotykać jej bliskich, Eve postanawia odeprzeć atak.

Po raz kolejny pani porucznik staje do wyścigu z czasem, tym razem próbując ocalić losy mieszkańców całego miasta…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 447

Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Prolog

Pro­log

Drogi Towa­rzy­szu.

My, Kasan­dra.

Zaczęło się.

Wszystko, nad czym pra­co­wa­li­śmy, do czego przy­go­to­wy­wa­li­śmy się, ćwi­cząc, czemu poświę­ci­li­śmy życie, jest gotowe do akcji. Po jakże dłu­gim brza­sku naresz­cie nad­cho­dzi świt. Osią­gniemy posta­wiony ponad trzy­dzie­ści lat temu cel. Speł­nimy obiet­nicę. Pomścimy krew męczen­nika.

Wiemy, że się o nas trosz­czysz. Wiemy, że jesteś roz­ważny. To cechy mądrego przy­wódcy. Uwierz, że wzię­li­śmy do serca Twoje rady i ostrze­że­nia. Mora­to­rium w tej spra­wie­dli­wej i okrut­nej woj­nie nie prze­rwiemy bitwą, która mogłaby się skoń­czyć porażką. Jeste­śmy dosko­nale wypo­sa­żeni, nasza sprawa ma wiel­kie popar­cie finan­sowe, roz­wa­ży­li­śmy wszel­kie ewen­tu­al­no­ści i posu­nię­cia.

Wysy­łamy Ci, Drogi Przy­ja­cielu i Towa­rzy­szu, tę trans­mi­sję, rado­śnie przy­go­to­wu­jąc się do kon­ty­nu­owa­nia naszej misji. Cie­szymy się, prze­lana już została bowiem pierw­sza krew. Oko­licz­no­ści posta­wiły na naszej dro­dze god­nego, jak się o tym prze­ko­nasz, prze­ciw­nika. Dołą­czy­li­śmy do tego prze­kazu dossier porucz­nik Eve Dal­las z tak zwa­nej Poli­cji Mia­sta Nowy Jork, Wydziału Zabójstw, abyś mógł poznać ją lepiej.

Poko­na­nie takiego prze­ciw­nika sprawi, że nasze zwy­cię­stwo będzie jesz­cze słod­sze. Ponadto jest ona jed­nym z sym­boli zepsu­tego i repre­syj­nego ustroju, który zamie­rzamy znisz­czyć.

Na to miej­sce skie­ro­wała nas Twoja mądra rada. Żyjemy wśród żało­snych pachoł­ków sto­ją­cego na gli­nia­nych nogach ustroju, nosimy nasze uśmiech­nięte maski, ale gar­dzimy ich mia­stem i całym sys­te­mem uci­sku i roz­kładu. Dla ich śle­pych oczu sta­li­śmy się jed­nymi z nich. Gdy poru­szamy się po roz­pust­nych i plu­ga­wych uli­cach, nikt nie zadaje nam pytań. Jeste­śmy nie­wi­dzialni, cie­nie pośród cieni, tacy, jakimi zgod­nie z Twoją nauką i Tego, któ­rego oboje kocha­li­śmy, powinni być naj­prze­bie­glejsi bojow­nicy.

A gdy znisz­czymy jeden po dru­gim sym­bole tego spa­sio­nego spo­łe­czeń­stwa, demon­stru­jąc naszą siłę i nasz jasny pro­jekt nowego kró­le­stwa, tamci zadrżą. Zoba­czą nas i przy­po­mną sobie o Nim. Pierw­szym sym­bolem peł­nego chwały naszego zwy­cię­stwa będzie Jego pomnik. Na Jego podo­bień­stwo.

Jeste­śmy wierni i mamy długą pamięć.

Jutro usły­szysz pierw­szy odgłos bitwy.

Opo­wia­daj o nas wszyst­kim zwo­len­ni­kom, wszyst­kim wier­nym.

My, Kasan­dra.

Rozdział 1

1

Tej wła­śnie nocy jakiś żebrak umarł nie­zau­wa­żony pod ławką w Parku Gre­en­pe­ace. Pro­fe­sor histo­rii upadł zakrwa­wiony z pod­cię­tym gar­dłem metr od fron­to­wych drzwi swego miesz­ka­nia za dwa­na­ście kre­dy­tów, które miał w kie­szeni. Jakiejś kobie­cie ugrzązł w gar­dle ostatni okrzyk, gdy padała pod pię­ściami kochanka.

Ale nie­za­spo­ko­jona śmierć na­dal zata­czała koło swym kości­stym pal­cem, aż wetknęła go rado­śnie mię­dzy oczy nie­ja­kiego J. Cla­rence’a Bran­sona, pięć­dzie­się­cio­let­niego wice­pre­zesa firmy „Narzę­dzia i Zabawki Bran­sona”.

Był to czło­wiek suk­cesu, bogaty, nie­żo­naty, nie byle kto i nie bez przy­czyny współ­wła­ści­ciel wiel­kiej mię­dzy­pla­ne­tar­nej kor­po­ra­cji. Drugi syn z trze­ciej gene­ra­cji Bran­so­nów, zaopa­tru­ją­cych świat i jego sate­lity w urzą­dze­nia i przy­rządy słu­żące roz­rywce, żył z gestem.

I tak samo umarł.

Serce J. Cla­rence’a prze­szyła jed­nym z jego prze­gu­bo­wych wier­teł sta­lo­wo­oka kochanka, która, po przy­szpi­le­niu go do ściany, zgło­siła wyda­rze­nie poli­cji, po czym usia­dła, sącząc spo­koj­nie czer­wone wino do chwili, gdy na miej­sce przy­byli pierwsi funk­cjo­na­riu­sze.

Sie­dząc wygod­nie w fotelu z wyso­kim opar­ciem, usta­wio­nym naprze­ciwko wir­tu­al­nego ognia, na­dal sączyła wino, pod­czas gdy porucz­nik Eve Dal­las badała zwłoki.

– Jest z całą pew­no­ścią mar­twy – rzu­ciła zimno do Eve. Nazy­wała się Lis­beth Cooke i zara­biała na życie jako szef reklamy w fir­mie swego nie­ży­ją­cego kochanka. Miała czter­dzie­ści lat, była nie­wąt­pli­wie pocią­ga­jąca i ucho­dziła za świet­nego pra­cow­nika. Wier­tło Bran­son 8000 jest zna­ko­mi­tym narzę­dziem, zapro­jek­to­wa­nym po to, by zado­wo­lić zarówno fachow­ców, jak hob­by­stów. Jest bar­dzo mocne i pre­cy­zyjne.

– Ho, ho. – Eve przy­pa­try­wała się twa­rzy ofiary. Wypie­lę­gno­wa­nej i inte­re­su­ją­cej, na któ­rej śmierć wyrzeź­biła rys przy­krego zdu­mie­nia. Przód nie­bie­skiego szla­froka nasiąk­nięty był krwią, która roz­le­wała się poły­skliwą kałużą po pod­ło­dze. – Nie ma wąt­pli­wo­ści, doko­nano tego tutaj. Peabody, poin­for­muj pannę Cooke o przy­słu­gu­ją­cych jej pra­wach.

Gdy asy­stentka przy­stą­piła do dzia­ła­nia, Eve na­dal doku­men­to­wała czas i przy­czynę śmierci. Nawet w przy­padku dobro­wol­nego przy­zna­nia się do winy sprawcy mor­der­stwa nale­żało postę­po­wać zgod­nie z prze­pi­sami. Narzę­dzie będzie wzięte jako dowód rze­czowy, ciało zabrane i pod­dane sek­cji, a miej­sce zabez­pie­czone.

*

Dając znak eki­pie docho­dze­nio­wej, aby przy­stą­piła do pracy, Eve prze­szła kilka kro­ków po kró­lew­skim czer­wo­nym dywa­nie i sia­dla naprze­ciwko Lis­beth przy inte­re­su­ją­cym ogniu kominka, który bił obfi­tym cie­płem oraz świa­tłem. Nic nie mówiła, cze­ka­jąc przez chwilę na reak­cję szy­kow­nej bru­netki w żół­tym jedwab­nym kostiu­mie, śmiesz­nie spry­ska­nym świeżą krwią.

Nie uzy­skała jed­nak niczego wię­cej oprócz uprzej­mie pyta­ją­cego spoj­rze­nia.

– A więc… czy zechce mi pani o tym opo­wie­dzieć?

– Oszu­ki­wał mnie – stwier­dziła apa­tycz­nie Lis­beth. – Zabi­łam go.

Eve przyj­rzała się jej sta­now­czym zie­lo­nym oczom, zoba­czyła w nich gniew, ale nie dostrze­gła ani wstrząsu, ani żalu.

– Czy pokłó­ci­li­ście się?

– Powie­dzie­li­śmy sobie parę słów. – Lis­beth pod­nio­sła kie­li­szek z winem do swych peł­nych, uma­lo­wa­nych warg, mają­cych ten sam inten­sywny winny kolor. – Więk­szość z nich wyszła ode mnie. J.C. myślał powoli. – Wzru­szyła ramio­nami, wywo­łu­jąc sze­lest jedwa­biu. – Akcep­to­wa­łam to, a nawet uwa­ża­łam, że pod wie­loma wzglę­dami jest to miłe. Ale my zawar­li­śmy układ. Poświę­ci­łam mu trzy lata życia.

Nachy­liła się, jej oczy prze­peł­niły się zło­ścią, kry­jącą się pod pozo­rami chłodu.

– Trzy lata, czas, w któ­rym mogła­bym zain­te­re­so­wać się czymś innym, zawrzeć jakiś inny układ, być w innych związ­kach. Ale byłam wierna. On nie był.

Wcią­gnęła powie­trze, znów się wypro­sto­wała, nie­mal się uśmiech­nęła.

– Teraz on nie żyje.

– Tak, to zauwa­ży­li­śmy. – Eve usły­szała obrzy­dliwe cmok­nię­cie oraz zgrzyt, gdy ekipa usi­ło­wała usu­nąć z ciała i kości długi sta­lowy brzesz­czot. – Panno Cooke, czy przy­nio­sła pani to narzę­dzie z zamia­rem uży­cia go jako broni?

– Nie, nale­żało do J.C. On cza­sem zaj­mo­wał się maj­ster­ko­wa­niem. Chyba wła­śnie to czy­nił – zasta­na­wiała się, rzu­ca­jąc prze­lotne spoj­rze­nie na ciało, które w bale­cie upior­nych ruchów odry­wała od ściany ekipa dzia­ła­jąca na miej­scu zbrodni. – Zoba­czy­łam je tutaj, na stole, i pomy­śla­łam sobie, och, że się zna­ko­mi­cie nadaje. Prawda? Więc chwy­ci­łam je i włą­czy­łam. No i uży­łam go.

Nie można było pro­ściej, pomy­ślała Eve i pod­nio­sła się.

– Panno Cooke, ci funk­cjo­na­riu­sze wezmą panią na komendę. Będę musiała zadać pani tro­chę wię­cej pytań.

Lis­beth posłusz­nie dopiła resztkę wina i odsta­wiła kie­li­szek.

– Wezmę tylko płaszcz.

Peabody kiwała głową, widząc, jak Lis­beth narzuca dłu­gie, czarne futro z norek na zakrwa­wiony jedwab i prze­śli­zguje się mię­dzy dwoma mun­du­rami poli­cjan­tów z całą osten­ta­cją kobiety zmie­rza­ją­cej na następną, eks­cy­tu­jącą imprezę towa­rzy­ską.

– Rety, to prze­kra­cza wszel­kie wyobra­że­nia. Prze­wierca faceta, a potem podaje nam sprawę jak na tale­rzu.

Eve otu­liła się skó­rzaną kurtką i uważ­nie, uży­wa­jąc roz­pusz­czal­nika, oczy­ściła ręce z krwi oraz posma­ro­wała je kre­mem.

– Ekipa, kiedy skoń­czy pracę, niech opie­czę­tuje to miej­sce. Nie udo­wod­nimy jej mor­der­stwa pierw­szego stop­nia. Takie wła­śnie było, ale założę się, że w ciągu czter­dzie­stu ośmiu godzin wnie­siona zosta­nie prośba o uzna­nie go za zabój­stwo bez pre­me­dy­ta­cji.

– Nie­umyślne zabój­stwo? – Auten­tycz­nie wstrzą­śnięta, Peabody z otwar­tymi ustami patrzyła na Eve. Wcho­dziły wła­śnie do windy, aby zje­chać na dół. – Daj spo­kój, Dal­las. W żad­nym wypadku.

– Oto spo­sób. – Eve spo­glą­dała w ciemne, oddane oczy Peabody, przy­glą­dała się jej pro­stej, szcze­rej twa­rzy, ukry­tej pod przy­cię­tymi równo wło­sami i poli­cyjną czapką. Pra­wie żało­wała, że musi zachwiać jej nie­złomną wiarą w sys­tem. – Potwier­dze­nie, że wier­tło nale­żało do zamor­do­wa­nego, będzie wska­za­niem, że nie ona przy­nio­sła narzę­dzie zbrodni. Wyklu­cza to pre­me­dy­ta­cję. Teraz jest w niej duma i spora doza sza­leń­stwa, ale po kilku godzi­nach w celi, jeśli jesz­cze nie przed osa­dze­niem w aresz­cie, ode­zwie się w niej instynkt samo­za­cho­waw­czy i wezwie praw­nika. Jest inte­li­gentna, więc będzie się mądrze bro­niła.

– Tak, ale mamy tu zamiar. Zły zamiar. Wła­śnie zło­żyła zezna­nie do akt.

Była to wielka księga praw. O ile Eve wie­rzyła bar­dzo w tę księgę, jed­no­cze­śnie wie­działa, że jej karty czę­sto bywają zama­zane.

– I wcale nie musi się wypie­rać tego zabój­stwa, wystar­czy, aby upięk­szyła sytu­ację. Kłó­cili się. Była zdru­zgo­tana, wypro­wa­dzona z rów­no­wagi. Być może gro­ził jej. W chwili gniewu, a może lęku, chwy­ciła za wier­tło.

Eve wyszła z windy, prze­szła przez obszerny hall z różo­wymi, mar­mu­ro­wymi kolum­nami i lśnią­cymi orna­men­tami z moty­wem drzew.

– Chwi­lowe ogra­ni­cze­nie poczy­tal­no­ści – kon­ty­nu­owała. – Moż­liwe, że szar­pa­nina w obro­nie wła­snej, cho­ciaż to bzdura. Ale Bran­son miał około metra osiem­dzie­się­ciu cen­ty­me­trów wzro­stu przy wadze stu kilo­gra­mów, a ona około metra sześć­dzie­się­ciu i pięć­dzie­się­ciu kilo­gra­mów. Mogło tak być. Następ­nie w szoku natych­miast powia­da­mia poli­cję. Nie pró­buje ucie­kać albo zaprze­czać temu, co zro­biła. Bie­rze na sie­bie odpo­wie­dzial­ność, czym zyskuje w oczach człon­ków ławy przy­się­głych, jeśli w ogóle doj­dzie do pro­cesu. Oskar­ży­ciel publiczny wie tym, więc będzie ape­lo­wał.

– To przy­kre.

– Będzie miała czas – powie­działa Eve, gdy wyszły na zewnątrz i prze­jął je chłód tak doj­mu­jący, jak doj­mu­jące było cier­pie­nie wzgar­dzo­nej kochanki, teraz już znaj­du­ją­cej się w aresz­cie. – Straci pracę, zacią­gnie nie­mały kre­dyt na adwo­kata. Zrobi, co tylko będzie mogła.

Peabody rzu­ciła okiem na pojazd do prze­wo­że­nia zwłok.

– Ta sprawa powinna pójść gładko.

– Bywa, że czę­sto naj­wię­cej kan­tów mają te na pozór gład­kie. – Otwie­ra­jąc drzwi swego samo­chodu, Eve uśmiech­nęła się. – Roz­ch­murz się, Peabody. Dopro­wa­dzimy sprawę do końca, ona z tego nie wyj­dzie. Cza­sem trzeba się zado­wo­lić tym, co się ma.

– Nie wygląda na to, by go kochała. – Jakby w odpo­wie­dzi na unie­sione brwi Eve, Peabody wzru­szyła ramio­nami. – To dało się łatwo poznać. Była tylko wście­kła, bo on rżnął inne.

– Ale osta­tecz­nie to ona go prze­rżnęła. A więc pamię­taj, wier­ność popłaca.

Natych­miast po włą­cze­niu sil­nika zapisz­czał samo­cho­dowy wide­ofon.

– Tu Dal­las.

– Cześć, Dal­las. Tu Ratso.

Eve spoj­rzała na szczu­rzą twarz i nie­bie­skie, roz­bie­gane jak szklane kulki oczy, które poja­wiły się na ekra­nie.

– Ni­gdy bym tego nie odga­dla.

Wcią­gnął ze świ­stem powie­trze, co mogło ucho­dzić za śmiech.

– Taa, prawda. Taa. Więc słu­chaj, Dal­las, mam cosik dla cie­bie. A może byśmy się spik­nęli i ubili inte­res? W porzą­siu?

– Jadę teraz do cen­trali. Pro­wa­dzę sprawę. A moja zmiana skoń­czyła się przed dzie­się­cioma minu­tami, więc…

– Mam cosik dla cie­bie. Prima wia­do­mo­ści. Warte cze­goś.

– No, zawsze tak mówisz. Nie zabie­raj mi czasu, Ratso.

– To jest naprawdę nie­złe. – Nie­bie­skie oczy ruszały się na jego chu­dej twa­rzy jak paciorki. – Mogę być w Brew w ciągu dzie­się­ciu minut.

– Daję ci pięć, Ratso. Na razie ćwicz zwię­złość wypo­wie­dzi.

Prze­rwała połą­cze­nie i ruszyła szybko w kie­runku cen­trum.

– Pamię­tam go z akt – zauwa­żyła Peabody. – To jeden z two­ich infor­ma­to­rów.

– Tak, wła­śnie sie­dział dzie­więć­dzie­siąt dni za drobne szwin­dle. Udało się odrzu­cić oskar­że­nie o nie­przy­zwo­ite obna­ża­nie się. Ratso lubi spusz­czać spodnie, gdy jest wsta­wiony. Jest nie­szko­dliwy – dodała Eve. – Na ogół zarzuca mnie bzde­tami, ale od czasu do czasu przy­cho­dzi z solid­nymi infor­ma­cjami. Brew jest po dro­dze, a ta Cooke może jesz­cze tro­chę pocze­kać. Znajdź numer seryjny narzę­dzia zbrodni. Sprawdź, czy nale­żało do ofiary. Potem odszu­kaj naj­bliż­szych krew­nych. Powia­do­mię ich natych­miast, gdy Cooke znaj­dzie się w aresz­cie.

Noc była czy­sta i zimna, ostry wiatr wci­skał się do miej­skich wąwo­zów, ści­ga­jąc prze­chod­niów aż do ich miesz­kań. Uliczni kra­ma­rze trwali przy swych wóz­kach, drżąc w dymie i smro­dzie sma­żo­nych na grillu sojo­wych hot dogów, z nadzieją docze­ka­nia się paru głod­nych dusz, dość odważ­nych, by sta­wić czoło kąsa­ją­cemu mro­zem lutemu.

Zima roku 2059 była sroga i spa­dły zarobki.

Eve i Peabody opu­ściły oko­licę ele­ganc­kiej Upper East Side z czy­stymi, nie­po­pę­ka­nymi chod­ni­kami oraz umun­du­ro­wa­nymi odźwier­nymi, i jechały na połu­dniowy zachód, gdzie ulice były wąskie, hała­śliwe, a oko­liczni miesz­kańcy poru­szali się szybko, z oczami wbi­tymi w zie­mię i dłońmi zaci­śnię­tymi na port­fe­lach.

Odrzu­cone na kra­węż­niki resztki ostat­niej śnie­życy były brudne od sadzy. Mało widoczne zamar­z­nięte kałuże na­dal czy­hały na nie­uważ­nych prze­chod­niów. Nad gło­wami migo­tał bil­l­bo­ard z nie­bie­skim, połu­dnio­wym morzem, oko­lo­nym bia­łym jak cukier pia­skiem. Barasz­ku­jąca wśród fal pier­sia­sta blon­dyna miała na sobie nie­mal wyłącz­nie opa­le­ni­znę i zapra­szała cały Nowy Jork, aby przy­by­wał na wyspę i się bawił.

Eve pomy­ślała o paru dniach na wyspie Roarke’a. Słońce, pia­sek i seks, popu­ściła wodze wyobraźni, prze­ci­ska­jąc się przez roz­go­rącz­ko­wany wie­czorny tłum. Jej mąż z rado­ścią dostar­czyłby jej tych trzech rze­czy, a ona była pra­wie gotowa mu to zasu­ge­ro­wać. Za tydzień lub dwa, zade­cy­do­wała. Kiedy upora się z robotą papier­kową, wypełni zale­głe wezwa­nia sądowe i znaj­dzie kilka bra­ku­ją­cych ogniw.

Poza tym uznała, że musi poczuć się tro­chę pew­niej, by mogła pozo­sta­wić pracę.

Nie­dawno prze­cież utra­ciła odznakę i nie­mal zagu­biła się na swej dro­dze, więc odczu­wała wyrzuty sumie­nia. Gdy wszystko dopiero co wró­ciło do normy, nie mogła palić się do odło­że­nia obo­wiąz­ków i odda­nia się przy­jem­no­ściom.

Zanim zna­la­zła miej­sce do par­ko­wa­nia na ram­pie dru­giego poziomu ulicy w pobliżu Brew, Peabody dys­po­no­wała już infor­ma­cjami, o które ją pro­siła.

– Zgod­nie z seryj­nym nume­rem, narzę­dzie zbrodni nale­żało do ofiary.

– Zaraz weź­miemy się do sprawy mor­der­stwa – powie­działa Eve, scho­dząc w dół na pierw­szy poziom. – Pro­ku­ra­tor nie będzie tra­cił czasu, zaj­mu­jąc się udo­wad­nia­niem pre­me­dy­ta­cji.

– Ale ty myślisz, że poszła tam, aby go zabić.

– O, tak. – Eve prze­cięła chod­nik, idąc w kie­runku przy­tłu­mio­nych świa­teł reklamy rucho­mego kufla z piwem ze spły­wa­jącą mętną pianą.

Brew ser­wo­wał tanie drinki i stę­chłe orzeszki do piwa. Jego klien­telę two­rzyli drobni prze­stępcy, urzęd­nicy naj­niż­szego szcze­bla z nie­dro­gimi towa­rzysz­kami, jak rów­nież nie­liczne dziew­czyny, zaj­mu­jące się nacią­ga­niem face­tów, acz­kol­wiek tutaj nacią­gać nie miały kogo.

Powie­trze było zatę­chłe i prze­grzane, roz­mowy roz­pro­szone i sekretne. Nie­liczne spoj­rze­nia, jakie dało się dostrzec w męt­nym świe­tle, zatrzy­mały się na Eve i natych­miast ucie­kły.

Gdyby nawet nie było przy niej umun­du­ro­wa­nej Peabody, szep­tano by, że to glina. Roz­po­znano by ją po tym, jak stała: czujne, wyso­kie, smu­kłe ciało, bystre brą­zowe oczy, skon­cen­tro­wane i bez­na­miętne, reje­stru­jące twa­rze i istotne szcze­góły.

Tylko nie­wta­jem­ni­czeni widzie­liby w niej jedy­nie kobietę z krót­kimi, tro­chę nie­równo przy­cię­tymi kasz­ta­no­wa­tymi wło­sami, o szczu­płej twa­rzy z ostrymi rysami i z płyt­kim dołecz­kiem na bro­dzie. Bywalcy Brew, w więk­szo­ści tu obecni, potra­fili wyczuć glinę na odle­głość.

Wypa­trzyła Ratsa, któ­rego wydłu­żona, szczu­rza twarz była pra­wie zupeł­nie ukryta w kuflu z piwem. Idąc w jego kie­runku, sły­szała hałas kilku odsu­wa­ją­cych się nie­pew­nie krze­se­łek i zoba­czyła tro­chę ple­ców, które zgar­biły się lękli­wie.

Każdy ma coś na sumie­niu, pomy­ślała i szcze­rząc zęby, posłała Rat­sowi ostry uśmiech.

– Ta spe­luna nie zmie­nia się, Ratso, i ty także nie.

Zre­wan­żo­wał się jej swym świsz­czą­cym śmie­chem, nie­mniej ner­wowo błą­dził wzro­kiem po porząd­nym, jak spod igły, mun­du­rze Peabody.

– Nie trza było brać obstawy, Dal­las. O Jezu, myśla­łem, żeśmy kum­ple.

– Moi kum­ple kąpią się regu­lar­nie. – Ski­nęła głową, doma­ga­jąc się krze­sła dla Peabody, potem sia­dla. – Ona jest moja – powie­działa zwy­czaj­nie.

– Taa, sły­sza­łem, żeś wziena szcze­niaka do tre­sury. – Spró­bo­wał się uśmiech­nąć, demon­stru­jąc pogardę dla higieny jamy ust­nej, ale Peabody przy­jęła to chłod­nym spoj­rze­niem. – Ona jest w porządku, no nie, jest w porządku, bo jest twoja. Ja też twój, no nie, Dal­las? Prawda?

– No, nie mam tu wiel­kiego szczę­ścia. – Kel­nerka zmie­rzała do nich, ale wystar­czyło jedno spoj­rze­nie Eve, by zmie­niła kie­ru­nek, zosta­wia­jąc ich w spo­koju. – Co masz dla mnie, Ratso?

– Mam dobry towar i mogę dostać wię­cej. – Wykrzy­wił swą nie­szczę­sną twarz w gry­ma­sie, który, jak domy­ślała się Eve, uwa­żał za oznakę prze­bie­gło­ści. – Gdy­bym miał ciut gotówki.

– Nie płacę z góry. Z tej racji, że mogła­bym nie zoba­czyć twej okrop­nej mordy przez następ­nych sześć mie­sięcy.

Znów wydał swój cha­rak­te­ry­styczny świst, siorb­nął piwo i posłał jej pełne nadziei spoj­rze­nie maleń­kich, załza­wio­nych oczek.

– Pro­wa­dzę z tobą uczciwy inte­res, Dal­las.

– Więc zacznij go pro­wa­dzić.

– Dobra, dobra. – Wygiął swoje małe, chude ciało nad tym, co pozo­stało w kuflu. Na czubku jego głowy uka­zało się ide­al­nie równe kółko łysiny, nagiej jak pupa nie­mow­lę­cia. Było ono pra­wie roz­czu­la­jące, a z pew­no­ścią atrak­cyj­niej­sze od zwi­sa­ją­cych wokół niego tłu­stych kosmy­ków sza­rych wło­sów. – Znasz Fixera?

– Jasne. – Odchy­liła się tro­chę, nie tyle, by się roz­luź­nić, co unik­nąć falo­wa­nia nie­świe­żego odde­chu swego infor­ma­tora. – Jesz­cze na cho­dzie? Chry­ste, musi mieć ze sto pięć­dzie­siąt lat.

– No, nie jest taki stary. Dzie­więć­dzie­siątka, może ze dwa lata wię­cej, i cał­kiem żwawy. – Ratso z zapa­łem poki­wał głową, tak że jego tłu­ste kosmyki zaczęły pod­ska­ki­wać. – Dbał zawsze o sie­bie. Jadł zdrowo, upra­wiał regu­lar­nie seks z jedną dziew­czyną z Ave­nue B. No wiesz, mówił, że seks trzyma ciało i umysł zestro­jone.

– Opo­wiedz mi o tym – mruk­nęła Peabody, zara­bia­jąc łagodną naganę w spoj­rze­niu Eve.

– Mówisz o nim w cza­sie prze­szłym.

Ratso zamru­gał.

– He?

– Czy coś się stało Fixe­rowi?

– Taa, ale cze­kaj. Nie tak do przodu. – Zanu­rzył chude palce w płyt­kiej miseczce smutno wyglą­da­ją­cych orzesz­ków. Gryzł je resztką zębów, patrząc w sufit i sta­ra­jąc się upo­rząd­ko­wać roz­bie­gane myśli. – Jakiś mie­siąc temu musia­łem… Mia­łem ekran ścienny, trzeba było przy nim tro­chę popra­co­wać…

Brwi Eve unio­sły się pod grzywką.

– Aby prze­stał być gorą­cym towa­rem – powie­działa łagod­nie.

Znów wcią­gnął powie­trze i zasior­bał.

– Widzisz, on niby upadł, a ja wzio­nem go do Fixera, aby cosik z tym zro­bić. Facet, myślę, jest geniusz, nie? Ze wszyst­kim potrafi zro­bić, żeby pra­co­wało jak cho­ler­nie, fabrycz­nie nowe.

– I jest tak zdolny, że potrafi zmie­nić numery seryjne.

– Taa, no dobra. – Uśmiech Ratsa był nie­mal słodki. – Zacze­lim gadać, a Fixer, on wie, że ja zawsze szu­kam oka­zyj­nej roboty. Mówi, jak dostał fuchę. Wielka. Praw­dziwa bomba. Kazali mu robić zapal­niki cza­sowe i zdalne ste­ro­wa­nie, i małe plu­skwy, i inne gówno. Zro­bił tyż tro­che deto­na­to­rów.

– Powie­dział ci, że skła­dał urzą­dze­nia wybu­chowe?

– No, niby byli­śmy kum­plami, więc tak, mówił mi. Powie­dział, że oni sły­szeli, że robił takie rze­czy, kiedy był w woj­sku. A oni pła­cili ciężką forsę.

– Kto pła­cił?

– Nie wiem. On też, niech ci się nie wydaje, że wie­dział. Mówił o dwóch face­tach, przy­cho­dzili do niego i dawali listę towaru i tro­chę kre­dy­tów. On to gówno budo­wał, wiesz? Wtedy dzwo­nił pod numer, co mu dali, zosta­wiał wia­do­mość. Niby że pro­dukty są gotowe, a te dwa facety przy­cho­dzili znów, brali towar i dawali resztę pie­nię­dzy.

– A on, co myślał, że po co to chcieli?

Ratso uniósł kości­ste ramiona, potem spoj­rzał żało­śnie na pusty kufel. Zna­jąc zwy­czaj, Eve unio­sła palec i obró­ciła go w kie­runku kufla Ratsa. Roz­ja­śnił się natych­miast.

– Dzięki, Dal­las. Dzięki. Suszy mnie, wiesz? Suszy mnie, kiedy mówię.

– Więc do rze­czy, Ratso, dopóki masz jesz­cze tro­chę śliny w ustach.

Gdy pode­szła kel­nerka, aby nalać do jego kufla płynu o bar­wie moczu, roz­pro­mie­nił się.

– Dobrze, dobrze. Więc on mówił, że sobie myśli, że ci faceci wyglą­dają, jakby chcieli roz­wa­lić bank albo sklep jubi­ler­ski, albo co. Pra­co­wał nad jakimś obwo­dem omi­ja­ją­cym dla nich i wyka­po­wał, że zapal­niki cza­sowe i zdal­nie ste­ro­wane mają dać wybuch tym ładun­kom, które dla nich spo­rzą­dził. Powie­dział, że może będą chcieli mieć jakie­goś kur­du­pla, co będzie umiał zna­leźć drogę pod ulicą. No i że może wtrąci jakie słówko za mną.

– Od czego są przy­ja­ciele.

– Taa, no wła­śnie. Potem, jakie dwa tygo­dnie póź­niej, mam od niego tele­fon. Jest, widzisz, naprawdę ner­wowy. Mówi, że inte­res nie jest taki, jak myślał. Że to cho­lerne gówno. Praw­dziwe gówno. Nie widzi w tym żad­nego sensu. Jesz­cze ni­gdy nie sły­sza­łem, żeby stary Fixer tak gadał. Miał praw­dzi­wego pie­tra. Powie­dział coś, że się boi, aby to nie było dru­gie Arling­ton, i że musi się ukryć na chwilę. I czy może zame­li­no­wać się u mnie, aż wyka­puje, co robić dalej. To ja powie­dzia­łem jasne, no jasne, wpad­nij tu. Ale on już nie wpadł.

– Może ukrył się gdzie indziej?

– Taa, ukrył się. Pod wodą, wyło­wili go z rzeki dwa dni temu. Po stro­nie Jer­sey.

– O, bar­dzo mi przy­kro.

– Taa. – Ratso w zadu­mie wpa­try­wał się w piwo. – Był w porządku, wiesz? Sły­sza­łem, że ktoś odcion mu język. – Pod­niósł małe oczka i patrzył ponuro na Eve. – Co to za czło­wiek, żeby zro­bić takie świń­stwo?

– To nie­do­bra sprawa, Ratso. Źli ludzie. To nie moja działka – dodała. – Mogę rzu­cić okiem na teczkę z aktami, ale nie­wiele mogę zro­bić.

– Wykoń­czyli go, bo wyka­po­wał, co chcą zro­bić? Prawda?

– Tak, można powie­dzieć, że to pasuje.

– No to musisz wyka­po­wać, co chcą zma­lo­wać, prawda? Wyka­pu­jesz, Dal­las, zatrzy­masz ich i dasz im po nosie za to, co zro­bili Fixe­rowi. Jesteś gliną od mor­derstw, a oni go zamor­do­wali.

– To nie takie pro­ste. Ta sprawa nie należy do mnie – powtó­rzyła. – Jeśli go wyło­wili w New Jer­sey, to nawet nie jest rejon tego cho­ler­nego mia­sta. Mało praw­do­po­dobne, aby gliny, które nad tym pra­cują, uprzej­mie zgo­dziły się na wści­bia­nie nosa w ich śledz­two.

– Jak myślisz, ilu gli­nia­rzy będzie się trosz­czyć o kogoś takiego jak Fixer?

Stłu­miła wes­tchnie­nie.

– Jest mnó­stwo gli­nia­rzy, któ­rzy będą. Mnó­stwo takich, Ratso, co wyprują sobie żyły, aby dopro­wa­dzić do końca sprawę, którą się zaj­mują.

– Ty będziesz pra­co­wała cię­żej.

Powie­dział to pro­sto, z nie­mal dzie­cięcą wiarą w oczach. Sumie­nie Eve dało znać o sobie nie­po­ko­jem.

– A ja znajdę dla cie­bie kupę mate­riału. Jeśli Fixer mówił coś do mnie, możebne, że mówił też komu innemu. On nie bał się tak łatwo, wiesz. Prze­szedł przez wojny miej­skie. Ale tam­tego wie­czoru, kiedy do mnie dzwo­nił, miał cho­ler­nego pie­tra. Nie zała­twi­liby go w taki spo­sób, jakby chcieli obro­bić bank.

– Może i nie. – Ale wie­działa, że byli tacy, co wypa­tro­szy­liby tury­stę za zega­rek i parę powietrz­nych butów. – Zaj­rzę do tego. Nie mogę obie­cać niczego wię­cej. Znajdź, co się da, co można by dodać do tej sprawy, i bądź ze mną w kon­tak­cie.

– Taa, dobrze. W porządku. – Wykrzy­wił usta w uśmie­chu. – Doj­dziesz, kto tak zała­twił Fixera. Inne gliny, one nie wie­dzą o tym gów­nie, w które wpadł, nie? Więc to jest dobry mate­riał, jaki ja ci daję.

– Tak, cał­kiem dobry, Ratso. – Wstała, wydo­była z kie­szeni czek i poło­żyła na stole.

– Chcesz, abym zna­la­zła teczkę tego topielca? – spy­tała Peabody, gdy wyszły na zewnątrz.

– Tak. Jutro, i to dość wcze­śnie. – Gdy wspięły się do samo­chodu, Eve wło­żyła ręce do kie­szeni. – Zaj­mij się też Arling­ton. Zobacz, jakie budynki, ulice, ludzie, przed­się­bior­stwa, i tak dalej, mają tę nazwę. Jeśli coś znaj­dziemy, będziemy mogły to prze­ka­zać ofi­ce­rowi pro­wa­dzą­cemu śledz­two.

– Ten Fixer, czy dla kogoś pra­co­wał?

– Nie. – Eve wci­snęła się za kółko. – Nie zno­sił glin. – Zmarsz­czyła na chwilę brwi i zabęb­niła pal­cami. – Ratso ma mózg wiel­ko­ści ziarnka soi, ale co do Fixera, tra­fił w sedno. Fixer nie bał się i był chciwy. Zakład miał otwarty przez sie­dem dni w tygo­dniu, pra­co­wał w nim sam. Krą­żyły plotki, że pod kon­tu­arem trzyma swój stary woj­skowy mio­tacz ognia i nóż myśliw­ski. Zwykł się cheł­pić, że może pofi­le­to­wać czło­wieka tak szybko i łatwo jak pstrąga.

– Wygląda na nie­złego dow­cip­ni­sia.

– Był twardy i zgorzk­niały, więc prę­dzej nasi­kałby poli­cjan­towi w oczy, niż w nie spoj­rzał. Jeśli chciał się wyco­fać z tego inte­resu, to musiał być na kra­wę­dzi prze­pa­ści. Nic innego nie zepchnę­łoby tego sta­ru­cha z drogi.

– Chyba coś sły­szę? – Pochy­la­jąc głowę, Peabody przy­ło­żyła do ucha dłoń zwi­niętą w trąbkę. – Aha, to pew­nie odgłos two­jego wsy­sa­nia się w sprawę.

Eve odbiła od ulicy tro­chę sil­niej, niż to było konieczne.

– Zamknij się, Peabody.

*

Stra­ciła kola­cję, co było tylko z lekka iry­tu­jące. Ale fakt, że miała rację co do zacho­wa­nia pro­ku­ra­tora i jego zgody na prośbę Lis­beth Cooke, dopro­wa­dzał ją do wście­kło­ści. Osta­tecz­nie zarzut o mor­der­stwo dru­giego stop­nia, myślała Eve, wcho­dząc do domu, mógłby pole­żeć odro­binę dłu­żej.

Teraz, po nie­wielu godzi­nach od chwili, gdy Eve zaaresz­to­wała ją pod zarzu­tem zabój­stwa J. Cla­rence’a Bran­sona, Lis­beth wyszła za kau­cją i bar­dzo moż­liwe, że już sie­działa sobie wygod­nie we wła­snym apar­ta­men­cie z kie­lisz­kiem czer­wo­nego wina i uśmie­chem zado­wo­le­nia na twa­rzy.

Sum­mer­set, lokaj Roarke’a, wśli­znął się do foyer, aby powi­tać Eve zbo­la­łym spoj­rze­niem i dez­apro­bu­ją­cym prych­nię­ciem.

– Znów jest pani bar­dzo późno.

– Tak? A ty znów jesteś anty­pa­tyczny. – Rzu­ciła kurtkę na balu­stradę scho­dów. – Róż­nica mię­dzy nami jest taka, że ja jutro mogę być punk­tu­alna.

Zauwa­żył, że nie była blada i nie wyglą­dała na znu­żoną, co było dwoma wcze­snymi obja­wami prze­pra­co­wa­nia. Wolałby zno­sić potę­pień­cze męki, niż przy­znać, nawet przed samym sobą, że spra­wiło mu to przy­jem­ność.

– Roarke – powie­dział zim­nym tonem, gdy prze­fru­nęła obok niego i zaczęła wcho­dzić na schody – jest w sali magne­to­wi­do­wej. – Sum­mer­set lekko uniósł brwi. – Drugi poziom, czwarte drzwi po pra­wej.

– Wiem, gdzie to jest – mruk­nęła nie­zgod­nie z prawdą. Ale zna­la­złaby to miej­sce, cho­ciaż dom był ogromny, z labi­ryn­tem pokoi, z mnó­stwem skar­bów i nie­spo­dzia­nek.

Ten czło­wiek niczego sobie nie odma­wia, pomy­ślała. A dla­czego miałby to robić? Odma­wiano mu wszyst­kiego w dzie­ciń­stwie, a on zaro­bił, w ten czy inny spo­sób, na wszel­kie wygody, które teraz miał do dys­po­zy­cji.

Jed­nak w rze­czy­wi­sto­ści jesz­cze po roku nie przy­wy­kła do tego domu, do ogrom­nej kamien­nej budowli z jej wystę­pami, wie­żami i zie­mią obfi­tu­jącą w rzad­kie rośliny. Nie przy­wy­kła do bogac­twa i sądziła, że ni­gdy nie przy­wyk­nie. Był to ten rodzaj finan­so­wej potęgi, która mogła wła­dać zarówno hek­ta­rami pole­ro­wa­nego drewna, iskrzą­cego szkła, arty­stycz­nymi przed­mio­tami z innych kra­jów oraz stu­leci, jak i dostar­czać pro­stych przy­jem­no­ści obco­wa­nia z mięk­kimi tka­ni­nami, aksa­mit­nymi podusz­kami.

W rze­czy­wi­sto­ści poślu­biła Roarke’a nie­za­leż­nie od jego pie­nię­dzy, nie­za­leż­nie od spo­sobu, w jaki zaro­bił znaczną ich część. Miała wra­że­nie, że zadu­rzyła się w nim w tym samym stop­niu dla jego ciem­nych, jak jasnych stron.

Weszła do sali z dłu­gimi, luk­su­so­wymi sofami, ogrom­nymi ekra­nami i skom­pli­ko­wa­nym pul­pi­tem ste­row­ni­czym. Był tam uro­czy sta­ro­świecki barek, poły­sku­jący wiśnio­wym drew­nem, stołki obite skórą i wykoń­czone mie­dzią. Rzeź­biona komoda z toczo­nymi drzwiami mie­ściła, przy­po­mi­nała to sobie słabo, mnó­stwo dys­kie­tek ze sta­rymi nagra­niami, które jej mąż tak bar­dzo lubił.

Lśniącą pod­łogę pokry­wały chod­niki o boga­tych wzo­rach. Pło­nący ogień – a nie kom­pu­te­rowo gene­ro­wane złu­dze­nie – wypeł­niał pale­ni­sko z czar­nego mar­muru i ogrze­wał śpią­cego przed nim, tłu­stego, zwi­nię­tego w kłę­bek kota. Zapach trza­ska­ją­cych, palą­cych się szczap mie­szał się z upoj­nym, nar­ko­tycz­nym zapa­chem świe­żych kwia­tów, strze­la­ją­cych z mie­dzia­nego wazonu, pra­wie tak wyso­kiego jak Eve, i z wonią świec jarzą­cych się złoto nad lśnią­cym obra­mo­wa­niem kominka.

Na ekra­nie widoczne było w czarno-bia­łym kolo­rze ele­ganc­kie przy­ję­cie.

Ale całą jej uwagę przy­cią­gał, i wła­dał nią nie­po­dziel­nie, męż­czy­zna wycią­gnięty wygod­nie na plu­szo­wej sofie z kie­lisz­kiem wina w ręce.

Jak­kol­wiek roman­tyczne i zmy­słowe mogły być stare filmy na taśmie wideo z ich nastro­jo­wymi cie­niami i tajem­ni­czą atmos­ferą, męż­czy­zna, który je oglą­dał, o wiele je prze­wyż­szał. A w dodatku ist­niał w trzech real­nych wymia­rach.

Też był ubrany na czarno i biało, koł­nierz mięk­kiej bia­łej koszuli miał nie­dbale odpięty. Dłu­gie, zasło­nięte ciem­nymi spodniami nogi koń­czyły się bia­łymi, gołymi sto­pami. Zasta­no­wiło ją, że nie potrafi wytłu­ma­czyć, dla­czego jest to dla niej tak wyjąt­kowo sek­sowne.

Ale to jego twarz przy­ku­wała zawsze jej uwagę, ta wspa­niała twarz anioła ska­czą­cego do pie­kła ze świa­tłem grze­chu w żywych nie­bie­skich oczach, z uśmie­chem wykrzy­wia­ją­cym usta pełne poezji. Ta twarz obra­mo­wana była gład­kimi, opa­da­ją­cymi pra­wie do ramion czar­nymi wło­sami sta­no­wią­cymi pokusę dla kobie­cych pal­ców i dłoni.

Teraz jego twarz ude­rzyła ją tak, jak ude­rzała czę­sto wtedy, gdy ujrzała ją po raz pierw­szy: na ekra­nie kom­pu­tera w swoim biu­rze, w cza­sie śledz­twa w spra­wie mor­der­stwa. Był na skrom­nej liście podej­rza­nych.

Rok temu, uprzy­tom­niła sobie. Minął tylko rok od chwili, gdy ich losy się skrzy­żo­wały. I odmie­niły nie­od­wra­cal­nie.

Teraz, cho­ciaż nie wydo­była z sie­bie naj­cich­szego dźwięku, cho­ciaż nie pode­szła bli­żej, on odwró­cił głowę. Ich oczy się spo­tkały. Uśmiech­nął się. Serce w jej piersi wyko­nało dłu­gie, powolne wah­nię­cie, co nie­odmien­nie zdu­mie­wało ją i żeno­wało.

– Halo, pani porucz­nik. – Wycią­gnął rękę na przy­wi­ta­nie.

Pode­szła do niego przez cały pokój, ich palce połą­czyły się.

– Hej! Co oglą­dasz?

– Mroczne zwy­cię­stwo. Bette Davis. Ślep­nie i na koniec umiera.

– No tak, to wciąga.

– Ona robi to tak odważ­nie. – Pocią­gnął ją lekko za rękę, aby poło­żyła się przy nim na sofie.

Gdy się uło­żyła, a jej ciało łatwo i natu­ral­nie przy­lgnęło do niego, uśmiech­nął się. Wiele potrzeba było czasu i wza­jem­nego zaufa­nia, zanim udało mu się namó­wić ją do odpo­czynku w taki spo­sób, zanim zaak­cep­to­wała jego i to, co chciał jej dawać.

Moja poli­cjantka, myślał, bawiąc się jej wło­sami. Jej mroczne zaułki oraz prze­ra­ża­jąca odwaga. Moja żona z jej opa­no­wa­niem i potrze­bami.

Prze­su­nął się lekko, zado­wo­lony, że umie­ściła głowę na jego ramie­niu.

Gdy już posu­nęła się tak daleko, Eve pomy­ślała, że byłoby cał­kiem nie­źle, gdyby zdjęła buty i pocią­gnęła łyk z jego kie­liszka z winem.

– Dla­czego oglą­dasz ten stary film, prze­cież znasz finał?

– Tylko być, oto co się liczy. Czy jadlaś kola­cję?

Zaprze­czyła i oddała mu wino.

– Zaraz coś sobie wezmę. Zmi­trę­ży­łam tyle czasu przez sprawę, która wyda­rzyła się tuż przed koń­cem zmiany. Kobieta przy­szpi­liła do ściany pew­nego męż­czy­znę jego wła­snym wier­tłem prze­gu­bo­wym.

Roarke z tru­dem prze­łknął wino.

– Dosłow­nie czy w prze­no­śni?

Zachi­cho­tała łekko, z przy­jem­no­ścią sma­ku­jąc wino, które sobie poda­wali.

– Dosłow­nie. Bran­so­nem 8000.

– Uff!

– Na mur.

– Skąd wiesz, że to była kobieta?

– Bo gdy przy­gwoź­dziła go do ściany, zgło­siła to i cze­kała na nas. Byli kochan­kami, on robił skoki w bok, więc ona prze­wier­ciła jego zdra­dliwe serce dłu­gim na sześć­dzie­siąt cen­ty­me­trów sta­lo­wym wier­tłem.

– Dobrze, to go nauczy. – W tonie jego głosu wyczuła Irlan­dię, więc pod­nio­sła głowę, aby mu się przyj­rzeć.

– Zaata­ko­wała serce. Ja, ja bym mu prze­wier­ciła jaja. Samo sedno, nie sądzisz?

– Kochana Eve, jesteś kobietą bar­dzo pro­sto­li­nijną. – Pochy­lił głowę, aby ustami dotknąć jej warg, jedno muśnię­cie, potem dwa.

Usta jej zapło­nęły, ręce unio­sły się, by pochwy­cić jego gęste, czarne włosy i przy­cią­gnąć go jesz­cze bli­żej. Wziąć go jesz­cze głę­biej. Zanim zdo­łał się prze­su­nąć, aby odsta­wić wino, ona sko­czyła i sia­da­jąc na nim okra­kiem, strą­ciła kie­li­szek na pod­łogę.

Uniósł brwi i gdy zręcz­nymi pal­cami zaczął roz­pi­nać jej bluzkę, oczy mu zaja­śniały.

– Powie­dział­bym, że teraz też wiemy, jaki będzie finał.

– Tak. – Szcze­rząc zęby, schy­liła się, by ugryźć go w pośla­dek.

– Tylko być, nie­ba­wem się prze­ko­namy, jak to będzie tym razem.

Rozdział 2

2

Zakoń­czyw­szy roz­mowę z biu­rem pro­ku­ra­tora, Eve zachmu­rzyła się nad swym biur­ko­wym wide­ofo­nem. Pro­ku­ra­tor przy­chy­lił się do prośby o drugi sto­pień dla Lis­beth Cooke.

Zabój­stwo dru­giego stop­nia, myślała z obrzy­dze­niem, dla kobiety, która na trzeźwo, z zimną krwią prze­rwała życie kogoś, kto nie potra­fił zapa­no­wać nad swoim fiu­tem.

W naj­lep­szym razie odsie­dzi rok w zakła­dzie o naj­lżej­szym rygo­rze, gdzie będzie malo­wała paznok­cie i popra­wiała swój pie­przony teni­sowy ser­wis.

Bar­dzo praw­do­po­dobne, że za jakąś okrą­głą sumkę pod­pi­sze kon­trakt na dysk i wideo opi­su­jące jej histo­rię, następ­nie zre­zy­gnuje z pracy i prze­pro­wa­dzi się na Mar­ty­nikę.

Eve pamię­tała, że powie­działa Peabody, aby cie­szyła się tym, co można zyskać, ale sama nie spo­dzie­wała się, że będzie to tak nie­wiele.

Była pewna, że każe pro­ku­ra­to­rowi, a powie to temu pozba­wio­nemu krę­go­słupa kur­du­plowi w krót­kich, zwię­złych sło­wach, aby poin­for­mo­wał naj­bliż­szego krew­nego, że spra­wie­dli­wość jest zbyt prze­cią­żona, aby się przej­mo­wać tą sprawą, i żeby wyja­śnił, skąd ten cho­lerny pośpiech, bez cze­ka­nia na jej raport.

Zaci­ska­jąc zęby w prze­wi­dy­wa­niu jego kapry­sów, zabęb­niła pię­ścią w kom­pu­ter i zażą­dała pro­to­kołu z sek­cji Bran­sona.

Oka­zało się, że był zdro­wym, pięć­dzie­się­cio­jed­no­let­nim męż­czy­zną. Nie miał naj­mniej­szych uszko­dzeń ciała, prócz dziury zro­bio­nej przez obra­ca­jące się ostrze wier­tła.

Ani śladu nar­ko­ty­ków czy alko­holu, zano­to­wała. Nic, co by wska­zy­wało na nie­dawną aktyw­ność sek­su­alną. Zawar­tość żołądka mówiła o zwy­kłym posiłku, zło­żo­nym z pasty mar­chwio­wej z grosz­kiem w lek­kim kre­mo­wym sosie, z bia­łego kru­chego chleba i her­baty zio­ło­wej, wszystko spo­żyte nie­całą godzinę przed śmier­cią.

Bar­dzo pospo­lity posi­łek jak na tak wyra­fi­no­wa­nego pod­ry­wa­cza.

Ale kto powie­dział, zadała sobie pyta­nie, że był pod­ry­wa­czem, prócz kobiety, która go zabiła? W tym cho­ler­nym pośpie­chu, aby zamknąć sprawę, nie dali jej nawet czasu na zwe­ry­fi­ko­wa­nie motywu zabój­stwa dru­giego stop­nia.

Wyobra­ziła sobie, że gdy to się dosta­nie do mediów, a nie­wąt­pli­wie dosta­nie się, wielu zawie­dzio­nych part­ne­rów sek­su­al­nych zacznie zer­kać na skła­dzik z narzę­dziami.

Kocha­nek cię zde­ner­wo­wał, pomy­ślała. Dobrze, zoba­czymy, jak mu będzie sma­ko­wał Bran­son 8000 – ulu­bione narzę­dzie fachow­ców i poważ­nych hob­by­stów. Och, tak, myślała, Lis­beth Cooke mogłaby zor­ga­ni­zo­wać krzy­kliwą kam­pa­nię rekla­mową wła­śnie pod tym kątem. Sprze­daż sko­czy­łaby nie­bo­tycz­nie.

Ludz­kie związki sta­no­wią dla spo­łe­czeń­stwa naj­bar­dziej zaska­ku­jącą i bru­talną formę roz­rywki. Z dogrywki pił­kar­skiej więk­szość potrafi zro­bić rodzaj towa­rzy­skich pora­chun­ków. A jed­nak samotne dusze wciąż tych związ­ków szu­kają, wciąż do nich lgną, tra­pią się nimi i wal­czą o nie oraz opła­kują ich utratę.

Nic dziw­nego, że świat jest pełen czub­ków.

Zauwa­żyła błysk obrączki ślub­nej i drgnęła. To co innego, zapew­niła sie­bie. Prze­cież ona niczego nie szu­kała. Samo ją to zna­la­zło i powa­liło jak sprawny chwyt poni­żej kolan. A jeśli Roarke zade­cy­do­wałby kie­dyś, że chce odejść, praw­do­po­dob­nie pozwo­li­łaby mu na to.

Cią­głe odrzu­ca­nie ciała.

Cał­ko­wi­cie zde­gu­sto­wana, odwró­ciła się do kom­pu­tera i zaczęła wystu­ki­wać raport śled­czy, któ­rym urząd pro­ku­ra­tor­ski naj­wy­raź­niej nie zamie­rzał się przej­mo­wać.

Unio­sła wzrok, gdy w drzwi wsa­dził głowę detek­tyw Ian McNab. Dłu­gie, złote włosy miał dzi­siaj zawią­zane w kucyk, a ucho było przy­ozdo­bione tylko jed­nym opa­li­zu­ją­cym kół­kiem. Naj­wy­raź­niej po to, aby zrów­no­wa­żyć ten kon­ser­wa­tywny styl, zało­żył gruby swe­ter w krzy­czące zie­le­nie i błę­kity, który zwi­sał mu do bio­der, wtło­czo­nych w czarne, ruro­wate spodnie. Cało­ści obrazu dopeł­niały lśniące nie­bie­skie buty.

Uśmie­chał się do niej śmia­łymi oczami, osa­dzo­nymi w ład­nej twa­rzy.

– Hej, Dal­las, skoń­czy­łem spraw­dza­nie kon­tak­tów i oso­bi­stego notat­nika two­jej ofiary. Mate­riały z jego biura dopiero nade­szły, ale wydaje mi się, że chcia­ła­byś zoba­czyć, co zna­la­złem do tej pory.

– Więc dla­czego nie mam two­jego raportu w kom­pu­te­rze na moim biurku? – spy­tała sucho.

– Pomy­śla­łem, że przy­niosę go oso­bi­ście.

Uśmie­cha­jąc się przy­jaź­nie, rzu­cił dys­kietkę na biurko i usiadł na jego rogu.

– McNab, to Peabody zbiera dla mnie infor­ma­cje.

– Tak. – Wzru­szył ramio­nami. – Więc jest na swym sta­no­wi­sku?

– Nie inte­re­su­jesz jej, przy­ja­cielu. Przyj­mij ode mnie to stwier­dze­nie.

Odwró­cił głowę i zaczął kry­tycz­nie przy­glą­dać się wła­snym paznok­ciom.

– Kto powie­dział, że ja się nią inte­re­suję? Ona na­dal cho­dzi z Mon­roe, prawda?

– Nie roz­ma­wiamy o tym.

Ich oczy spo­tkały się na chwilę, podzie­la­jąc nie­ja­sną dez­apro­batę, któ­rej żadne z nich nie chciało oka­zać, dla zain­te­re­so­wa­nia Peabody gład­kim i może nawet atrak­cyj­nym, dyplo­mo­wa­nym kolegą.

– Pytam ze zwy­kłej cie­ka­wo­ści.

– Więc zapy­taj ją o to sam. I złóż mi mel­du­nek – dodała cicho.

– Zro­bię to. – Znów się uśmiech­nął. – To da jej oka­zję do wark­nię­cia na mnie. Ma wspa­niałe zęby.

Wstał, zro­bił rundę po cia­snym gabi­ne­cie Eve. Oboje byliby zasko­czeni, gdyby się dowie­dzieli, że w tej chwili ich myśli na temat związ­ków mię­dzy­ludz­kich bie­gną po rów­no­le­głych torach.

Gorąca randka McNaba z kon­sul­tantką lotów poza­pla­ne­ta­mych wysty­gła i zupeł­nie się zepsuła ostat­niego wie­czoru. Teraz myślał, że dziew­czyna go znu­dziła, co wyda­wa­łoby się wprost nie­moż­liwe, gdy się patrzyło na jej nie­wąt­pli­wie wspa­niałe piersi, przy­kryte czymś srebr­nym i przej­rzy­stym.

Nie mógł wzbu­dzić w sobie praw­dzi­wego zapału, bo jego myśli stale zba­czały i zatrzy­my­wały się przy pew­nej zadzior­nej poli­cjantce w wypra­so­wa­nym mun­du­rze.

Co ona, u dia­bła, pod tym nosi, zasta­na­wiał się teraz, tak samo jak zasta­na­wiał się nie­opatrz­nie poprzed­niej nocy. Te roz­wa­ża­nia spo­wo­do­wały, że wcze­śnie zakoń­czył wie­czór, tak tym iry­tu­jąc kon­sul­tantkę lotów, że gdy oprzy­tom­niał, nie miał już żad­nej szansy na następne podej­ście do jej pięk­nych piersi.

Stwier­dził, że spę­dza zbyt wiele wie­czo­rów samot­nie w domu, wpa­tru­jąc się w ekran.

To mu coś przy­po­mniało.

– Ostat­niej nocy zła­pa­łem tele­dysk z Mavis. Wstrzą­sa­jąca.

– Tak, cał­kiem nie­zła. – Eve pomy­ślała o swej przy­ja­ciółce, odby­wa­ją­cej teraz swe pierw­sze tournée i pro­mu­ją­cej wła­sny krą­żek pod patro­na­tem roz­ryw­ko­wej gałęzi firmy Roarke’a. Teraz Mavis dawała z sie­bie wszystko, śpie­wa­jąc w Atlan­cie. Mavis Fre­estone, pomy­ślała z czu­ło­ścią Eve, prze­była daleką drogę od wyplu­wa­nia płuc dla ćpu­nów i pija­ków w spe­lun­kach w rodzaju Nie­bie­skiej Wie­wiórki.

– Tele­dysk zaczyna iść w górę. Roarke sądzi, że w przy­szłym tygo­dniu znaj­dzie się w pierw­szej dwu­dzie­stce.

McNab zadźwię­czał żeto­nami kre­dy­to­wymi w kie­szeni.

– Zna­li­śmy się kie­dyś.

Udaje, pomy­ślała Eve, ale pozwo­liła mu na to.

– Myślę, że Roarke pla­nuje przy­ję­cie lub coś podob­nego, aby uczcić jej powrót.

– Tak? Super. – Nagle oży­wił się, sły­sząc nie­omylny dźwięk poli­cyj­nych butów stu­ka­ją­cych o wytarte lino­leum. Gdy Peabody prze­kro­czyła próg, McNab miał ręce w kie­szeni, a na twa­rzy wyraz zupeł­nego braku zain­te­re­so­wa­nia.

– Przy­szła infor­ma­cja z poste­runku… – prze­rwała, nachmu­rzyw­szy się. – Czego chcesz, McNab?

– Wie­lo­krot­nego orga­zmu, jaki wy, dziew­częta, może­cie mieć na zawo­ła­nie.

Peabody opa­no­wała rodzący się śmiech.

– Pani porucz­nik nie ma czasu dla two­ich żało­snych żar­tów.

– W rze­czy samej ten jeden dosyć się porucz­nik spodo­bał – powie­działa Eve, prze­wra­ca­jąc oczami, gdy Peabody rzu­ciła na nią wście­kłe spoj­rze­nie.

– Zaczy­naj, McNab, koniec zabawy.

– Pomy­śla­łem – wró­cił do swej rela­cji – że zain­te­re­suje cię fakt, iż prze­glą­da­jąc kon­takty i maga­zyny pamięci, nie znaj­duje się niczego, co by wycho­dziło od denata lub do niego przy­cho­dziło, co byłoby trans­mi­sją do jakiejś innej kobiety, nie do zabój­czyni, albo też trans­mi­sją nie do osób z jego per­so­nelu. Nie ma zapi­sa­nych w elek­tro­nicz­nym note­sie innych spo­tkań – mówił gładko, uśmie­cha­jąc się rado­śnie do Peabody – niż te, w które była zaan­ga­żo­wana Lis­beth Cooke, a którą czę­sto nazywa Lissy, moje kocha­nie.

– Żad­nych zapi­sów doty­czą­cych innych kobiet? – Eve zaci­snęła lista. – A jakiś facet?

– Nic, żad­nych szcze­gó­łów tego rodzaju i żad­nych podej­rzeń o bisek­su­alizm.

– Cie­kawe. Przej­rzyj zapisy biu­rowe, McNab. Zasta­na­wiam się, czy Lissy, moje kocha­nie, skła­mała, poda­jąc motyw, a jeśli tak, to dla­czego go zabiła.

– Pra­cuję nad tym. – Wycho­dząc, zatrzy­mał się na wystar­cza­jąco długą chwilę, aby wysłać w kie­runku Peabody długi, prze­sadny całus.

– Bał­wan.

– Może cię iry­tuje, Peabody…

– Tu nie ma żad­nego może.

– Ale był dość bystry, by spo­strzec, że jego mel­du­nek może zmie­nić kie­ru­nek śledz­twa w tej spra­wie.

Na myśl, że McNab wpy­cha nos w jej sprawę, Peabody naje­żyła się:

– Ale sprawa Cooke jest zamknięta. Winna przy­znała się, została oskar­żona i uwię­ziona.

– Dostała zabój­stwo dru­giego stop­nia. Jeśli nie była to zbrod­nia popeł­niona w afek­cie, może doj­dziemy do cze­goś wię­cej. Warto byłoby się dowie­dzieć, czy Bran­son miał kogoś na boku, czy też ona wymy­śliła to, aby ukryć inny motyw. Wpad­niemy do jego biura póź­niej, aby popy­tać. Tym­cza­sem… – Zgi­na­jąc palce, wycią­gnęła rękę po dys­kietkę, którą trzy­mała Peabody.

– Raport detek­tywa Sally’ego – zaczęła Peabody, wrę­cza­jąc Eve dys­kietkę. – Nie było pro­ble­mów ze współ­pracą. Zasad­ni­czo dla­tego, że niczego nie zdo­był. Ciało znaj­do­wało się w rzece co naj­mniej przez trzy­dzie­ści sześć godzin, zanim je zna­le­ziono. Nie zna­lazł świad­ków. Ofiara nie miała pie­nię­dzy ani weksli, ale miała kartę iden­ty­fi­ka­cyjną i karty kre­dy­towe. Rów­nież zega­rek – Car­tier, stary, ale dobry – więc Sally wyklu­czył zwy­kły napad, zwłasz­cza że bada­nie sek­cyjne ujaw­niło brak języka.

– To jest trop – mruk­nęła Eve i wło­żyła dys­kietkę do swego kom­pu­tera.

Pro­to­kół sek­cyjny stwier­dza, że język został odcięty przed śmier­cią, za pomocą zęba­tego ostrza. Jed­nak ska­le­cze­nie i posi­nia­cze­nie z tyłu szyi, jak rów­nież brak śla­dów obrony wska­zują, że ofiara została praw­do­po­dob­nie ogłu­szona tuż przed zabie­giem oka­le­cza­ją­cym, a następ­nie wrzu­cona do rzeki. Przed­tem zwią­zano jej ręce i stopy. Przy­czyną zgonu było uto­nię­cie.

Eve zabęb­niła pal­cami.

– Czy jest jakiś powód, dla któ­rego powin­nam zająć się tym rapor­tem? – spy­tała, uzy­sku­jąc w odpo­wie­dzi uśmiech Peabody.

– Detek­tyw Sally był roz­mowny. Nie wydaje mi się, by chciał wal­czyć o ten przy­pa­dek. Ponie­waż ofiara była miesz­kań­cem Nowego Jorku, powie­dział, że można rzu­cić monetą o to, czy był zabity tutaj, czy po dru­giej stro­nie rzeki.

– Nie biorę tego przy­padku, przy­glą­dam mu się po pro­stu. Spraw­dzi­łaś Arling­ton?

– Wszystko jest na dru­giej stro­nie dys­kietki.

– Świet­nie. Przej­rzę to, a następ­nie udamy się do biura Bran­sona.

Eve zmru­żyła oczy, bo w drzwiach, waha­jąc się, sta­nął wysoki, kości­sty męż­czy­zna w zno­szo­nych dżin­sach i sta­ro­mod­nej weł­nia­nej koszuli z kap­tu­rem. Oce­niła go na nieco ponad dwa­dzie­ścia lat. W sza­rych, marzy­ciel­skich oczach miał wyraz tak jaw­nej nie­win­no­ści, że nie­mal widziała, jak uliczni zło­dzieje usta­wiają się w kolejce, aby mu oczy­ścić kie­sze­nie.

Miał szczu­płą twarz z wydat­nymi kośćmi policz­ko­wymi, która przy­wio­dla jej na myśl męczen­ni­ków lub uczo­nych, a jego zebrane w gładki ogon kasz­ta­nowe włosy poprze­ty­kane były wybla­kłymi od słońca pasem­kami.

Uśmie­chał się wolno, nie­śmiało.

– Szuka pan kogoś? – zaczęła Eve. Sły­sząc to pyta­nie, Peabody odwró­ciła się, otwo­rzyła usta i wydała z sie­bie coś, co można było nazwać jedy­nie piskiem.

– Hej, Dee. – Głos miał chro­pawy, jakby rzadko go uży­wał.

– Zeke! Ojej, Zeke! – Zro­biła wielki skok i wylą­do­wała w dłu­gich, zapra­sza­jąco wycią­gnię­tych ramio­nach.

Widok Peabody w nie­ska­zi­tel­nie wypra­so­wa­nym mun­du­rze, w regu­la­mi­no­wych, fika­ją­cych w powie­trzu butach, chi­cho­czą­cej, bo tylko tak można było okre­ślić te dźwięki, obsy­pu­ją­cej rado­snymi poca­łun­kami długą twarz trzy­ma­ją­cego ją męż­czy­zny, widok ten spo­wo­do­wał, że Eve powoli zaczęła się pod­no­sić.

– Co tu robisz? – dopy­ty­wała się Peabody. – Kiedy przy­je­cha­łeś? Och, jak dobrze cię zoba­czyć. Jak długo możesz zostać?

– Dee – powie­dział tylko i uniósł ją tro­chę wyżej, aby przy­ci­snąć usta do jej policzka.

– Prze­pra­szam. – Dobrze wie­dząc, jak szybko potra­fią w wydziale mleć języ­kami, Eve zro­biła krok do przodu. – Inspek­tor Peabody, radzę, aby ta mała uro­czy­stość powi­talna odbyła się po godzi­nach pracy.

– Och, prze­pra­szam. Postaw mnie, Zeke. – Jed­nak na­dal zabor­czo ota­czała go ramie­niem, nawet wtedy, gdy jej stopy dotknęły już pod­łogi. – Pani porucz­nik, to jest Zeke.

– Tyle już zdą­ży­łam pojąć.

– Mój brat.

– Ach tak? – Eve rzu­ciła jesz­cze raz okiem, szu­ka­jąc rodzin­nego podo­bień­stwa. Nie zna­la­zła żad­nego – ani typ budowy, ani kar­na­cja, ani kształty. – Miło mi pana poznać.

– Nie chcia­łem prze­szka­dzać. – Zeke zaczer­wie­nił się lekko i wycią­gnął swą wielką dłoń. – Dee opo­wia­dała o pani wiele dobrego, pani porucz­nik.

– Miło mi sły­szeć. – Dłoń Eve znik­nęła w dłoni o kon­sy­sten­cji gra­nitu, ale deli­kat­nej jak jedwab. – Więc który jest pan z kolei?

– Zeke to nie­mowlę. – Peabody powie­działa to z takim zachwy­tem, że Eve zmu­szona była się uśmiech­nąć.

– Ładne nie­mowlę. Ile pan ma wzro­stu, metr osiem­dzie­siąt dzie­więć?

– I jesz­cze cen­ty­metr – odpo­wie­dział z nie­śmia­łym uśmie­chem.

– Ma to po ojcu. Obaj są wysocy i szczu­pli. – Peabody mocno uści­snęła brata. – Zeke jest sto­la­rzem arty­stą. Robi cudowne meble i szafki.

– Daj spo­kój, Dee. – Jego lekko zaró­żo­wiona twarz pokryła się rumień­cem. – Jestem zwy­kłym cie­ślą. Umiem się posłu­gi­wać narzę­dziami, to wszystko.

– Spo­tka­li­śmy się z tym w ostat­nim cza­sie – mruk­nęła Eve.

– Dla­czego mi nie powie­dzia­łeś, że wybie­rasz się do Nowego Jorku? – zapy­tała z wyrzu­tem Peabody.

– Chcia­łem cię zasko­czyć. No i jesz­cze jakieś dwa dni temu nie wie­dzia­łem na pewno, czy przy­jadę.

Pogła­skał ją po wło­sach w spo­sób, który znów kazał Eve pomy­śleć o związ­kach mię­dzy­ludz­kich. W nie­któ­rych nie cho­dziło by­naj­mniej o seks, wła­dzę czy domi­na­cję. Cho­dziło po pro­stu o miłość.

– Dosta­łem zle­ce­nie na zro­bie­nie sza­fek od ludzi, któ­rzy zoba­czyli moje prace w Ari­zo­nie.

– Świet­nie. Ile ci to czasu zaj­mie?

– Nie wiem, będę wie­dział, gdy je zro­bię.

– Dobrze, a więc zamiesz­kasz u mnie. Dam ci klucz i powiem, jak się tam dostać. Poje­dziesz metrem. – Zagry­zła wargi. – Nie wałę­saj się, Zeke. Tu nie jest jak w domu. Masz pie­nią­dze i kartę iden­ty­fi­ka­cyjną w tyl­nej kie­szeni, a więc…

– Peabody – Eve, aby zwró­cić na sie­bie uwagę, unio­sła palec. – Weź zwol­nie­nie z reszty dnia na zała­twie­nie spraw oso­bi­stych, zain­sta­lu­jesz brata.

– Nie chciał­bym spra­wiać kło­potu – zaczął Zeke.

– Będziesz źró­dłem jesz­cze więk­szego kło­potu, gdy ona będzie się przez cały czas mar­twić, czy przy­pad­kiem, zanim dosta­łeś się do jej miesz­ka­nia, nie zosta­łeś ze sześć razy napad­nięty. – Eve zła­go­dziła swoje słowa uśmie­chem, cho­ciaż uznała, że facet ma na twa­rzy wyraź­nie wypi­sane F jak fra­jer. – Tak czy owak, nie ma tu teraz wiele do roboty.

– Ale sprawa Cooke…

– Myślę, że pora­dzę sobie sama – powie­działa łagod­nie Eve. – Jeśli coś wysko­czy, ścią­gnę cię. Idź poka­zać Zeke’owi cuda Nowego Jorku.

– Miło było poznać panią, pani porucz­nik.

– Mnie rów­nież. – Patrzyła, jak odcho­dzą: Zeke pochy­la­jący się lekko w stronę pło­ną­cej sio­strza­nym afek­tem Peabody.

Rodziny wciąż zbi­jały ją z tropu. Ale przy­jem­nie było zoba­czyć, że cza­sami to grało.

*

– Wszy­scy kochali J.C. – Chris Tip­ple, asy­stent dyrek­tora w fir­mie Bran­so­nów, był męż­czy­zną około trzy­dzie­sto­let­nim z wło­sami nie­mal tego samego koloru co obrzmiałe obwódki jego oczu. Szlo­chał bez zaże­no­wa­nia, a łzy spły­wały ciur­kiem po puco­ło­wa­tej, miłej twa­rzy. – Wszy­scy.

Co mogło być pro­ble­mem, pomy­ślała Eve, znów cze­ka­jąc, aż Chris wytrze policzki zmiętą chu­s­teczką.

– Przy­kro mi z powodu odnie­sio­nej przez pana straty.

– Wprost nie spo­sób uwie­rzyć, że już ni­gdy nie wej­dzie tymi drzwiami. – Wstrzy­mu­jąc oddech, wpa­trzył się w zamknięte drzwi wiel­kiego, jasnego biura. – Ni­gdy. Wszy­scy są wstrzą­śnięci. Kiedy B.D. ogło­sił to dzi­siaj rano, nikt nie potra­fił wydo­być głosu.

Przy­ci­snął chu­s­teczkę do ust, jak gdyby znów zawiódł go głos.

B. Donald Bran­son, brat i wspól­nik ofiary, cze­kał, aż Chris skoń­czy.

– Chcesz tro­chę wody, Chris? Śro­dek uspo­ka­ja­jący?

– Wzią­łem coś na uspo­ko­je­nie. Nie wydaje się, aby pomo­gło. Byli­śmy z sobą bar­dzo bli­sko. – Wycie­ra­jąc zapła­kane oczy, Chris nie zauwa­żył bły­sku zain­te­re­so­wa­nia w spoj­rze­niu Eve.

– Był pan z nim zwią­zany oso­bi­ście?

– O, tak. Przez pra­wie osiem lat. Był znacz­nie wię­cej niż pra­co­dawcą. Był… był dla mnie jak ojciec. Prze­pra­szam.

Wyraź­nie prze­jęty, ukrył twarz w dło­niach.

– Prze­pra­szam, J.C. wolałby, abym się tak nie roz­kle­jał. To nie pomaga. Ale nie mogę. Nie sądzę, aby kto­kol­wiek z nas potra­fił sobie z tym pora­dzić. Zawie­szamy naszą dzia­łal­ność na tydzień. Całą dzia­łal­ność. Biur, fabryk, wszyst­kiego. Uro­czy­sto­ści pogrze­bowe… – mówił wolno, zma­ga­jąc się z sobą – uro­czy­sto­ści pogrze­bowe zapla­no­wane są na jutro.

– Szybko.

– J.C. na pewno nie chciałby tego prze­cią­gać. Jak mogła to zro­bić? – Ści­skał wil­gotną szmatkę w ręce, spo­glą­da­jąc na Eve nie­wi­dzą­cym wzro­kiem. – Jak mogła to zro­bić, pani porucz­nik? J.C. uwiel­biał ją.

– Zna pan Lis­beth Cooke?

– Oczy­wi­ście.

Wstał i zaczął cho­dzić, co Eve przy­jęła z wdzięcz­no­ścią. Trudno było patrzeć na cier­pie­nie doro­słego czło­wieka, sie­dzą­cego na różo­wym krze­śle o kształ­cie sło­nia. Sama sie­działa na pur­pu­ro­wym kan­gu­rze.

Jedno spoj­rze­nie na gabi­net zmar­łego J. Cla­rence’a Bran­sona dowo­dziło z całą oczy­wi­sto­ścią, że wprost nie­umiar­ko­wa­nie lubił się zaj­mo­wać wła­snymi zabaw­kami. Półki na jed­nej ze ścian były nimi zała­do­wane, począw­szy od zwy­kłej, zdal­nie ste­ro­wa­nej sta­cji kosmicz­nej po serię wie­lo­za­da­nio­wych minian­dro­idów.

Eve robiła wszystko, aby nie patrzeć na ich mar­twe oczy i zmi­nia­tu­ry­zo­wane kształty. Zbyt łatwo było wyobra­zić sobie, jak nagle oży­wają i… ach, Bóg wie co.

– Opo­wiedz mi o niej, Chris.

– Lis­beth. – Wes­tchnął głę­boko, następ­nie machi­nal­nie sko­ry­go­wał odcień zasłony w sze­ro­kim oknie za biur­kiem. – Jest piękną kobietą. Sama pani mogła się o tym prze­ko­nać. Ele­gancka, zdolna, ambitna, wyma­ga­jąca, ale J.C. nie miał nic prze­ciwko temu. Powie­dział mi kie­dyś, że jeśliby nie miał wyma­ga­ją­cej kobiety, skoń­czyłby, celu­jąc do gol­fo­wego dołka i prze­gry­wa­jąc życie.

– Dużo czasu spę­dzali razem?

– Dwa wie­czory w tygo­dniu, cza­sem trzy. Środy i soboty zawsze: kola­cja oraz teatr lub kon­cert. Każda impreza towa­rzy­ska, która wyma­gała jego lub jej obec­no­ści, oraz obiad w ponie­dzia­łek od dwu­na­stej trzy­dzie­ści do dru­giej. Trzy tygo­dnie waka­cji w sierp­niu, tam, gdzie chciała poje­chać Lis­beth, i pięć week­en­do­wych wyjaz­dów w ciągu roku.

– Wygląda, że było to pod­dane wiel­kiej dys­cy­pli­nie.

– Doma­gała się tego Lis­beth. Chciała, aby zasady były wyar­ty­ku­ło­wane, a zobo­wią­za­nia obu stron jasno okre­ślone i nale­ży­cie upo­rząd­ko­wane. Rozu­miała, jak sądzę, że umysł J.C. miał skłon­ność do błą­dze­nia, a ona, gdy byli razem, ocze­ki­wała jego peł­nej kon­cen­tra­cji.

– Czy jakaś inna jego cząstka też miała skłon­no­ści do błą­dze­nia?

– Słu­cham?

– Czy J.C. nie zaan­ga­żo­wał się poza tym?

– Zaan­ga­żo­wał… uczu­ciowo? Abso­lut­nie nie.

– A sek­su­al­nie?

Okrą­gła twarz Chrisa stę­żała, obrzmiałe oczy stały się zimne.

– Jeśli pani insy­nu­uje, że J. Cla­rence Bran­son zdra­dzał kobietę, w sto­sunku do któ­rej miał zobo­wią­za­nia, to nie ma nic bar­dziej fał­szy­wego. Był jej oddany. I był jej wierny.

– Jest pan tego pewien? Bez żad­nych wąt­pli­wo­ści?

– To ja orga­ni­zo­wa­łem mu wszystko, spo­tka­nia zawo­dowe i oso­bi­ste.

– Nie mógł mieć jakichś zupeł­nie wła­snych, na boku?

– Takie przy­pusz­cze­nie jest obraź­liwe – wykrztu­sił Chris. – Czło­wiek nie żyje, a pani sie­dzi tu i oskarża go, że jest kłamcą i oszu­stem.

– O nic go nie oskar­żam – spro­sto­wała spo­koj­nie Eve – a pytam. Pytać to mój obo­wią­zek, Chris. Jak rów­nież oce­nić go tak spra­wie­dli­wie, jak tylko potra­fię.

– Nie podoba mi się spo­sób, w jaki pani to robi. – Znów się odwró­cił. – J.C. był dobrym, uczci­wym czło­wie­kiem. Zna­łem go, jego zwy­czaje i nastroje. Nie wplą­tałby się w żadną podej­rzaną sprawę, a z pew­no­ścią nie mógłby tego zro­bić bez mojej wie­dzy.

– W porządku. Więc opo­wiedz mi o Lis­beth Cooke. Co mogłaby zyskać, zabi­ja­jąc go?

– Nie wiem. Trak­to­wał ją jak księż­niczkę, dawał wszystko, czego tylko sobie zaży­czyła. Zabiła złotą kurę.

– Co zabiła?

– Jak w bajce. – Nie­mal się uśmiech­nął. – Kurę, która znosi złote jajka. Był szczę­śliwy, gdy mógł jej dać to, czego chciała i jesz­cze wię­cej. Ale teraz nie żyje. Nie będzie zło­tych jajek.

O ile, pomy­ślała Eve, opusz­cza­jąc biuro, nie chciała mieć wszyst­kich zło­tych jajek naraz.

Po prze­stu­dio­wa­niu rucho­mej mapy w hallu wie­działa już, że biuro B. Donalda Bran­sona znaj­do­wało się na tym samym pię­trze, po prze­ciw­nej stro­nie niż biuro brata. Ruszyła tam w nadziei, że go zasta­nie. Wiele sta­no­wisk było pustych, więk­szość szkla­nych drzwi była poza­my­kana, a za nimi cza­iły się wylud­nione, ciemne pomiesz­cze­nia.

Wyglą­dało, że cały budy­nek jest w żało­bie.

Umiesz­czone w rów­no­mier­nych odstę­pach holo­gra­mowe ekrany poka­zy­wały nowe lub ulu­bione pro­dukty firmy „Narzę­dzia i Zabawki Bran­sona”. Przy­sta­nęła przy jed­nym z nich, patrząc z równą dozą zdu­mie­nia i grozy, jak umun­du­ro­wany android akcji zwraca zagi­nione dziecko toną­cej we łzach matce.

Poli­cjant patrzył z ekranu, twarz miał roz­sądną i budzącą zaufa­nie, a mun­dur wypra­so­wany tak dokład­nie jak mun­dur Peabody.

– Naszym zada­niem jest słu­żyć i chro­nić.

Następ­nie obraz cof­nął się i powoli obró­cił, aby poka­zać widzom pro­dukt i dodatki, pod­czas gdy głos z kom­pu­tera opi­sy­wał całość wyrobu i wyce­niał detale. Jako doda­tek do kom­pletu ofe­ro­wano ulicz­nego andro­ida – zło­dzieja z powietrz­nymi łyż­wami.

Kiwa­jąc głową, Eve odwró­ciła się. Zasta­na­wiała się, czy firma wytwa­rzała andro­idy ulicz­nice albo nie­le­gal­nych deale­rów. Potem oczy­wi­ście potrzebny będzie android ofiara.

O Jezu!

Drzwi z czy­stego szkła otwo­rzyły się, gdy Eve się do nich zbli­żyła. Blada kobieta o znu­żo­nym spoj­rze­niu obsłu­gi­wała gładką kon­solę w kształ­cie litery U, odpo­wia­da­jąc na tele­fony przez nadaj­nik połą­czony z heł­mo­fo­nem.

„Dzię­kuję bar­dzo. Został pan nagrany, a pań­skie kon­do­len­cje zostaną prze­ka­zane rodzi­nie. Uro­czy­sto­ści pogrze­bowe wyzna­czono na jutro, na godzinę drugą w Quiet Pas­sa­ges, Cen­tral Park South. Tak, to ogromny wstrząs. Wielka strata. Dzię­kuję za tele­fon”.

Odsu­nęła od ust mikro­fon i posłała Eve poważny uśmiech.

– Przy­kro mi, ale pan Bran­son nie przyj­muje. Biura będą zamknięte aż do wtorku przy­szłego tygo­dnia.

Eve wyjęła swą odznakę.

– Pro­wa­dzę śledz­two w spra­wie zabój­stwa jego brata. Czy pan Bran­son jest obecny?

– Ach, pani porucz­nik. – Kobieta na chwilę dotknęła pal­cami oczu, po czym wstała. – Chwi­leczkę.

Wyśli­znęła się wdzięcz­nie spoza kon­soli, szybko zastu­kała do wyso­kich bia­łych drzwi i znik­nęła za nimi. Eve sły­szała ciche bucze­nie kon­do­len­cji napły­wa­ją­cych do wie­lo­ka­na­ło­wego urzą­dze­nia nadaw­czo-odbior­czego. Następ­nie drzwi znów się otwo­rzyły.

– Pro­szę wejść, pani porucz­nik. Pan Bran­son przyj­mie panią. Czym mogę słu­żyć?

– Dzię­kuję, niczego mi nie potrzeba.

Weszła do środka. Pierw­szą rze­czą, która rzu­ciła się jej w oczy, była ude­rza­jąca róż­nica mię­dzy tym biu­rem a biu­rem J.C. Odzna­czało się ono chłod­nymi bar­wami, mięk­kimi liniami i cechami boga­tego wyra­fi­no­wa­nia. Żad­nych idio­tycz­nych krze­seł w kształ­cie zwie­rząt lub szcze­rzą­cych zęby andro­ido­wych lalek. Tutaj sto­no­wane zie­le­nie i różne odcie­nie nie­bie­skiego zapro­jek­to­wane były tak, aby uspo­ka­jać. Duża płasz­czy­zna biurka, nie­za­śmie­cona żad­nymi gadże­tami, przy­go­to­wana była do pracy.

B. Donald Bran­son stał za biur­kiem. Nie był tak potężny jak brat, w zgrab­nie skro­jo­nym gar­ni­tu­rze wyglą­dał nawet szczu­pło. Mato­wo­złote włosy nad wyso­kim czo­łem zostały gładko zacze­sane do tyłu. Krza­cza­ste, gęste brwi nad bla­do­zie­lo­nymi, zmę­czo­nymi oczami były o ton ciem­niej­sze.

– Pani porucz­nik Dal­las, to miło, że pofa­ty­go­wała się pani oso­bi­ście. – Jego głos był cichy i spo­kojny, jak cały pokój. – Mia­łem zamiar skon­tak­to­wać się z panią, by podzię­ko­wać za uprzejme poin­for­mo­wa­nie mnie ostat­niej nocy o śmierci brata.

– Prze­pra­szam, że nie­po­koję pana w takim cza­sie, panie Bran­son.

– Ach nie, bar­dzo pro­szę. Niech pani sią­dzie. Wszy­scy usi­łu­jemy sobie z tym jakoś pora­dzić.

– Zauwa­ży­łam, że pań­ski brat był bar­dzo lubiany.

– Kochany – popra­wił, gdy usie­dli. – Nie można było nie kochać J.C. Dla­tego tak trudno wyobra­zić sobie, że odszedł, i to w taki spo­sób. Lis­beth była niczym czło­nek rodziny. Mój Boże. – Przez chwilę, pró­bu­jąc się opa­no­wać, patrzył na bok. – Prze­pra­szam – zdo­łał wresz­cie powie­dzieć. – Co mogę dla pani zro­bić?

– Panie Bran­son, chcia­ła­bym upo­rać się z tym tak szybko, jak to moż­liwe. Panna Cooke twier­dzi, że odkryła romans pana brata z inną kobietą.

– Co?! To absurd! – Bran­son odrzu­cił tę moż­li­wość peł­nym zło­ści mach­nię­ciem ręki. – J.C. był abso­lut­nie oddany Lis­beth. Nie spoj­rzał na inną kobietę.

– Jeśli to prawda, dla­czego mia­łaby go zabi­jać? Czy czę­sto się kłó­cili?

– J.C. nie potra­fiłby się sprze­czać nawet przez pięć minut – powie­dział Bran­son znu­żo­nym gło­sem. – Po pro­stu nie mie­ściło się to w jego cha­rak­te­rze. Prze­moc była mu obca i z pew­no­ścią nie uga­niał się za kobie­tami.

– Nie sądzi pan, że mógł zain­te­re­so­wać się kimś innym?

– Gdyby tak było, w co trudno uwie­rzyć, powie­działby o tym Lis­beth. Byłby w sto­sunku do niej uczciwy i zakoń­czył ten zwią­zek przed wej­ściem w inny. J.C. postę­po­wał uczci­wie niczym dziecko.

– Jeśli to przyjmę za pew­nik, będę musiała szu­kać innych moty­wów. Pan i brat byli­ście pre­ze­sami. Kto dzie­dzi­czy jego udział?

– Ja. – Splótł dło­nie na biurku. – Firmę zało­żyli nasi dziad­ko­wie. J.C. i ja byli­śmy u steru ponad trzy­dzie­ści lat. W naszym kontr­ak­cie zazna­czone jest, że ten, który pozo­sta­nie przy życiu, albo jego potom­ko­wie, odzie­dzi­czy udziały part­nera.

– Czy brat mógł prze­ka­zać część udzia­łów Lis­beth Cooke?

– Nie, nic z majątku firmy. Jest na to kon­trakt.

– Więc coś z fun­du­szy oso­bi­stych lub akcji?

– Oczy­wi­ście, mógł swo­bod­nie dać część lub całość oso­bi­stego majątku każ­demu, komu by zechciał.

– Czy w grę wcho­dzą poważne sumy?

– Tak. Myślę, że tak. – Poki­wał głową. – Czy sądzi pani, że zabiła go dla pie­nię­dzy? Nie mogę w to uwie­rzyć. Zawsze był dla niej bar­dzo hojny, a Lis­beth jest… była dobrze płat­nym pra­cow­ni­kiem firmy. Tu nie może cho­dzić o pie­nią­dze.

– Jest to jakiś pogląd – powie­działa tylko Eve. – Chcia­ła­bym poznać nazwi­sko jego praw­nika i była­bym wdzięczna, gdyby pan wszystko przy­go­to­wał tak, bym mogła poznać warunki testa­mentu.

– Tak, oczy­wi­ście. – Ude­rzyw­szy pal­cem w blat biurka, otwo­rzył środ­kową szu­fladę. – Mam tu służ­bową wizy­tówkę Suzanny. Skon­tak­tuję się z nią natych­miast – dodał, wsta­jąc, aby podać kartę Eve, która rów­nież powstała. – Pro­szę jej powie­dzieć, aby dostar­czyła pani każdą potrzebną infor­ma­cję.

– Jestem wdzięczna za współ­pracę.

Eve po wyj­ściu spoj­rzała na zega­rek. Uznała, że z praw­ni­kiem będzie mogła się spo­tkać po połu­dniu. A teraz, skoro jest tro­chę czasu, dla­czego by nie zro­bić wycieczki do sklepu Fixera?

Rozdział 3

3

Peabody odsta­wiła dwie torby z wik­tu­ałami, które kupiła po dro­dze do domu, i wyjęła klucz. Obła­do­wana była świe­żymi owo­cami i jarzy­nami, mie­szanką sojową, tofu, suchą fasolą i ciem­nym ryżem, któ­rego nie lubiła od dziecka.

– Dee. – Zeke posta­wił worek, w który, wyjeż­dża­jąc do Nowego Jorku, zapa­ko­wał ubra­nia na zmianę, i do nie­sio­nej przez sie­bie torby sio­stry doło­żył następne. – Nie powin­naś kupo­wać tego wszyst­kiego.

– Jesz­cze pamię­tam, co jesz. – Wyszcze­rzyła do niego zęby, odwra­ca­jąc się przez ramię, ale nie dodała, że więk­szość zawar­to­ści jej spi­żarni sta­no­wiły pro­dukty, któ­rych żaden z poważ­nych wyznaw­ców Wol­nego Wieku nie uznałby za jadalne. Prze­ką­ski nasy­cone tłusz­czem i che­mi­ka­liami, sub­sty­tuty czer­wo­nego mięsa, alko­hol.

– To, ile tutaj kosz­tują świeże owoce, jest roz­bo­jem i nie wydaje mi się, aby jabłka, które kupi­łaś, były zerwane z drzewa póź­niej niż dzie­sięć dni temu. – Prócz tego Zeke poważ­nie wąt­pił, czy uro­sły w spo­sób natu­ralny.

– No cóż, bra­kuje nam sadów na Man­hat­ta­nie.

– Ale… powin­naś mi pozwo­lić, żebym za to zapła­cił.

– To moje mia­sto, a ty jesteś pierw­szy z rodziny, który mnie odwie­dził. – Pchnęła drzwi i odwró­ciła się, aby wziąć torby.

– Tu w pobliżu muszą być jakieś spół­dziel­nie Wol­nego Wieku.

– Nie cho­dzę do spół­dzielni ani nie pro­wa­dzę ostat­nio han­dlu na wymianę. Nie mam czasu. Mam nie­złą pen­sję, Zeke. Nie kręć nosem. – Zdmuch­nęła z oczu włosy. – Wchodź. To nie­wiel­kie pomiesz­cze­nie będzie teraz naszym domem.

Wszedł za nią, przyj­rzał się czę­ści miesz­kal­nej z zapad­nię­tymi sofami, poroz­rzu­ca­nymi sto­li­kami, kolo­ro­wymi pla­ka­tami. Stora na oknie opa­dła i jego sio­stra pode­szła, aby to napra­wić.

Nie miała zbyt pięk­nego widoku z okna, ale cie­szyły ją krzą­ta­nina i pośpiech na ulicy. Kiedy roz­bły­sło świa­tło, zauwa­żyła, że w jej miesz­ka­niu panuje pra­wie taki sam roz­gar­diasz, jak w dole za oknami.

Przy­po­mniała sobie nagle, że pozo­sta­wiła w kom­pu­te­rze dys­kietkę z cha­rak­te­ry­styką umy­sło­wo­ści seryj­nego, sady­stycz­nego zabójcy. Będzie musiała ją wyjąć i gdzieś upchnąć.

– Gdy­bym wie­działa, że przy­je­dziesz, zro­bi­ła­bym tro­chę porządku.

– Po co? W domu ni­gdy nie robi­łaś porząd­ków w swoim pokoju.

Wyszcze­rzył do niej zęby i wszedł do maleń­kiej kuchenki, aby poło­żyć tam torbę z żyw­no­ścią. W isto­cie ulżyło mu, gdy zoba­czył, że jej miesz­ka­nie jest tak bar­dzo podobne do niej. Solidne, bez­pre­ten­sjo­nalne, prak­tyczne.

Zauwa­żył, że kran lekko ciek­nie, a na bla­cie kuchen­nym powstał pęcherz od przy­pa­le­nia. Pomy­ślał, że może to napra­wić, cho­ciaż dzi­wiło go, że nie zro­biła tego sama.

– Ja to zro­bię. – Zrzu­ciła płaszcz oraz czapkę i szybko weszła za nim. – Zanieś swoje rze­czy do sypialni. Ja będę spała na sofie.

– Nie, nie będziesz. – Zaczął zaglą­dać do sza­fek. Jeśli zdzi­wiła go zawar­tość spi­żarni, a szcze­gól­nie jaskra­wo­żółta torba „smacz­nych potraw ziem­nia­cza­nych”, nie oka­zał tego. – Biorę sofę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki