Babska misja - Kursa Małgorzata - ebook + książka

Babska misja ebook

Kursa Małgorzata

4,5

Opis

W małym miasteczku niewiele się dzieje. Do czasu. Lawinę dziwnych wydarzeń uruchamia włamanie do redakcji lokalnej gazety, a niedługo potem dwie przyjaciółki, Lukrecja i Monika znajdują w sąsiednim domu zwłoki młodej lokatorki.

Śledztwo prowadzi przystojny aspirant Łukasz Szczęsny ale dziewczyny nie pozostają w tyle. Zamierzają rozwiązać zagadkę śmierci sąsiadki zwłaszcza, że denerwujące wizyty składa im tajemniczy osobnik z pończochą na twarzy.

Kto włamał się do redakcji? Dlaczego zginęła piękna Mariolka? Gdzie zniknęła nielubiana sąsiadka? Czy połączone siły damsko-policyjne rozwiążą te zagadki?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 459

Rok wydania: 2022

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (134 oceny)
84
35
13
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
alakad

Dobrze spędzony czas

Idealna Luka zbyt idealna, druga zbyt rozwrzeszczane, ale w sumie niezłe czytadło na popołudnie.
00
Helena58

Nie oderwiesz się od lektury

pełna humoru super się czyta, poprawia nastrój
00
Sengatime

Dobrze spędzony czas

Babskie, sympatyczne, ze sporą nutką sercowych rozterek.
00
MonikaD1975

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa,z humorem.
00
Ryba_w_Akwarium

Nie oderwiesz się od lektury

Super, polecam
00

Popularność




Co­py­ri­ght © Ma­łgo­rza­ta Kur­sa Co­py­ri­ght © 2022 by Luc­ky
Pro­jekt okład­ki: Ilo­na Go­sty­ńska-Rym­kie­wicz
Skład i ła­ma­nie: Ma­riusz Da­ński
Re­dak­cja: Iga Fran­kow­ska
Wy­da­nie II
Ra­dom 2022
ISBN 978-83-67184-45-8
Wy­daw­nic­two Luc­ky ul. Że­rom­skie­go 33 26-600 Ra­dom
Dys­try­bu­cja: tel. 501 506 203 48 363 83 54
e-mail: kon­takt@wy­daw­nic­two­luc­ky.plwww.wy­daw­nic­two­luc­ky.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

– Prze­stań wresz­cie żreć te cho­ler­ne chip­sy! – zde­ner­wo­wa­ła się Mo­ni­ka, pa­trząc z obrzy­dze­niem na swo­ją uko­cha­ną przy­ja­ció­łkę. – Nie mogę już słu­chać, jak ci w kłach trza­ska!

– Nie mam kłów – wy­mam­ro­ta­ła z ura­zą zbo­la­ła Luka. – Nie je­stem wam­pir.

– Nie chcę ci do­kła­dać, ko­cha­na, ale kły po­sia­dasz jak ka­żdy przed­sta­wi­ciel ro­dza­ju ludz­kie­go – Mo­ni­ka, któ­ra była pie­lęgniar­ką, po­zba­wi­ła ją złu­dzeń. – Jak już masz doła i mu­sisz go za­je­ść, to może byś ża­rła coś nor­mal­ne­go, a nie te śmie­ci? Albo uczci­wie się uchla­ła?... Cho­ciaż nie – wy­co­fa­ła się na­tych­miast. – Ten twój Fi­lip to jed­nak za mały po­wód, żeby wpa­dać w al­ko­ho­lizm.

– Gdy­by był mój, to­bym tu nie sie­dzia­ła ze świ­ństwem w zębach – Luka wes­tchnęła rzew­nie i do­da­ła rze­czo­wo: – Nie mogę się uchlać, bo mam sła­bą gło­wę i po­tem cier­pię. Plan już wy­ko­na­łam, a nie je­stem w trój­ce mu­rar­skiej, żeby prze­kra­czać nor­my. Poza tym wolę cier­pieć na je­den te­mat. Mogę?

– Mo­żesz – zgo­dzi­ła się Mo­ni­ka, spoj­rza­ła na ze­ga­rek i pod­sko­czy­ła. – Mat­ko Bo­ska! Spó­źnię się na dy­żur! – Po­gna­ła do drzwi, ła­pi­ąc po dro­dze to­reb­kę.

– Ja­sne. Dy­żur – mruk­nęła Luka z go­ry­czą. – Czy ko­goś w tym ma­te­ria­li­stycz­nym świe­cie ob­cho­dzi jesz­cze za­ła­ma­ny bli­źni?

– Mnie ob­cho­dzi! – krzyk­nęła Mo­ni­ka z przed­po­ko­ju. – Ale po dy­żu­rze, bo nie chcę wy­le­cieć z pra­cy! I nie waż mi się tu umie­rać z mi­ło­ści, bo ostat­nio mam prze­syt nie­bosz­czy­ków! Pa!

Trza­snęły drzwi i wspó­łlo­ka­tor­ka wy­szła. Luka zo­sta­ła sama. Spoj­rza­ła z nie­chęcią w otwar­te okno, od któ­re­go pły­nęło do po­ko­ju dusz­ne po­wie­trze upal­nej czerw­co­wej nocy. Wszyst­ko się w niej zbun­to­wa­ło. W taką noc w nor­mal­nym świe­cie dziew­czy­na po­win­na sie­dzieć w przy­zwo­icie pach­nących za­ro­ślach z przy­zwo­icie za­ko­cha­nym chło­pa­kiem, pa­trzeć w gwiaz­dy i słu­chać po­mru­ków pod ty­tu­łem: tyl­ko ty. Po­mru­ki win­ny na­stępo­wać po­mi­ędzy żar­li­wy­mi po­ca­łun­ka­mi...

Luka z obrzy­dze­niem spoj­rza­ła na trzy­ma­ne­go w pal­cach chip­sa o sma­ku zie­lo­nej ce­bul­ki i z ża­lem po­my­śla­ła, że prze­pa­dło. Od tej pory te cho­ler­ne chip­sy będą się jej nie­ro­ze­rwal­nie ko­ja­rzy­ły z Fi­li­pem. Mo­ni­ka mia­ła ra­cję. Po­win­na była żreć coś in­ne­go.

Luka mia­ła dwa­dzie­ścia pięć lat. Była ab­sol­went­ką po­lo­ni­sty­ki, któ­ra mia­ła to szczęście, że tra­fi­ła na gro­no wy­kła­dow­ców po­słu­gu­jących się po­praw­ną pol­sz­czy­zną, w zwi­ąz­ku z czym od­rzu­ca­ło ją od te­le­wi­zo­ra. Jej sub­tel­ny, hu­ma­ni­stycz­ny umy­sł nie ra­dził so­bie z tym czy­mś, co pły­nęło z ust te­le­wi­zyj­nych re­por­te­rów i oj­ców na­ro­du. Za to dzi­ęki nie­mu tra­fi­ła do re­dak­cji „Echa Kra­śni­ka”. Naj­pierw zdo­by­wa­ła za­słu­gi, pa­rząc za­pra­co­wa­nym re­dak­to­rom hek­to­li­try kawy, po­tem zo­sta­ła ko­rek­tor­ką, a w rze­czy­wi­sto­ści często by­wa­ło, że jej po­praw­ki ko­ńczy­ły się pi­sa­niem przez nią ca­łe­go ar­ty­ku­łu na nowo. W głębi du­szy pia­sto­wa­ła na­dzie­ję, że kie­dyś uda się jej pod­pi­sać któ­ryś wła­snym na­zwi­skiem... No, może pseu­do­ni­mem, bo to na­zwi­sko... Jak może być szczęśli­wa dziew­czy­na, któ­ra na­zy­wa się Lu­kre­cja Pędzi­wiatr? W po­rząd­ku, na­zwi­sko ma po ojcu. Nie jego wina, przod­ków się nie wy­bie­ra. Ale imię? Hor­ror! Za­wdzi­ęcza­ła je, nie­ste­ty, swo­jej wła­snej, oso­bi­stej mat­ce, któ­ra parę mie­si­ęcy po po­śpiesz­nym ślu­bie od­kry­ła, że nowo po­ślu­bio­ny ma­łżo­nek pre­fe­ru­je nie­wia­sty nie­ska­żo­ne ci­ążą. Ci­ężko to prze­ży­ła, wy­ko­pa­ła nie­wier­ne­go do ma­mu­si i w ra­mach psy­cho­ana­li­zy z pa­sją za­częła czy­ty­wać ksi­ążki o ko­bie­tach, któ­re nisz­czy­ły męski ród, nie od­czu­wa­jąc przy tym wy­rzu­tów su­mie­nia. Jej ulu­bio­ną lek­tu­rą była bio­gra­fia Char­lot­te Cor­day. W upo­je­niu mo­gła w tę i z po­wro­tem czy­ty­wać sce­nę za­bój­stwa Ma­ra­ta. Nie­ste­ty, ja­kiś ogra­ni­czo­ny umy­sło­wo urzęd­nik nie zgo­dził się, by pol­skiej dzie­wecz­ce nada­no imię Char­lot­te, a zwy­kła Ka­ro­li­na mat­ki nie sa­tys­fak­cjo­no­wa­ła. Ustąpi­ła w ko­ńcu na rzecz Lu­kre­cji. Tej od Bor­giów, rzecz ja­sna. Była zda­nia, że cała ta fa­mi­lia wy­ka­za­ła się wiel­ką po­my­sło­wo­ścią, je­śli cho­dzi o usu­wa­nie z tego świa­ta swo­ich wro­gów. Poza tym, Lu­kre­cja Bor­gia była pi­ęk­na. Jej cór­ka też mia­ła taka być, by tym ła­twiej po­nie­wie­rać wred­ną płcią prze­ciw­ną. Mo­żna po­wie­dzieć, że Luka za­sto­so­wa­ła się do tych ży­czeń o tyle, że była pi­ęk­na. Nie tą cu­kier­ko­wą, lal­ko­wa­tą uro­dą Pa­me­li An­der­son, ale rzu­ca­ła się w oczy. Mia­ła buj­ne, ła­god­nie fa­lu­jące wło­sy ko­lo­ru mio­du, ogrom­ne, brązo­we oczy w ciem­nej opra­wie, zgrab­ne nogi i biust, któ­ry – choć nie przy­po­mi­nał mod­nych obec­nie sztucz­nych bu­fo­rów – przy­ci­ągał męskie spoj­rze­nia. Nie ko­ja­rzy­ła się z wiecz­nie gło­du­jącą mo­del­ką po­że­ra­jącą z kwi­kiem szczęścia roz­ma­ite ro­ślin­ki. Prze­ciw­nie. Ka­żdy mężczy­zna, któ­ry na nią spoj­rzał, do­sta­wał jed­no­cze­śnie ko­mu­ni­kat: będziesz się miał do cze­go przy­tu­lić, nie będziesz cho­dził głod­ny, uro­dzę ci zdro­we dzie­ci. Dzia­ła­ło prze­sad­nie. W li­ceum mat­ka mu­sia­ła ją bro­nić przed ka­re­sa­mi wu­efi­sty, któ­ry przez trzy lata trzy­mał się w ry­zach, ale za­raz po ma­tu­rze po­sta­no­wił zmie­nić sta­tus daw­nej uczen­ni­cy na etat żony. Luka po­trak­to­wa­ła spra­wę obo­jęt­nie. Mat­ka wy­ko­pa­ła spraw­cę za­mie­sza­nia ze szko­ły i z mia­sta. A kie­dy cór­ka do­sta­ła się na stu­dia, zo­sta­wi­ła jej do dys­po­zy­cji do­mek jed­no­ro­dzin­ny i wy­je­cha­ła do Ka­na­dy, gdzie pra­co­wa­ła w pry­wat­nym pen­sjo­na­cie jako ku­char­ka, do­brze za­ra­bia­ła i mo­gła po­sy­łać je­dy­nacz­ce dość, by ta nie wie­dzia­ła, co to brak pie­ni­ędzy. Do kra­ju nie przy­je­żdża­ła, upew­nia­jąc się tyl­ko, że jej je­dy­ne dziec­ko nie ma za­mia­ru po­pe­łnić naj­wi­ęk­szej głu­po­ty w ży­ciu i wy­jść za mąż.

Luka stu­dia sko­ńczy­ła z naj­wi­ęk­szym tru­dem. Nie dla­te­go, że wy­ka­za­ła się wy­jąt­ko­wą tępo­tą, tyl­ko z po­wo­du płci od­mien­nej. Je­śli chcia­ła uczyć się do eg­za­mi­nu, ucie­ka­ła z aka­de­mi­ka i ukry­wa­ła się w miesz­ka­niu Mo­ni­ki, któ­rej ro­dzi­na wy­na­jęła stan­cję. Wła­śnie wte­dy za­częła ro­zu­mieć nie­chęć mat­ki do męskie­go rodu. Na­wet eg­za­mi­na­to­rzy nie po­zo­sta­wa­li obo­jęt­ni na uro­dę swo­jej stu­dent­ki. Na eg­za­mi­nach za­da­wa­li kre­ty­ńsko ła­twe py­ta­nia i bez­czel­nie ga­pi­li się na jej nogi. Roz­go­ry­czo­na, na pro­mo­to­ra wy­bra­ła ko­bie­tę, za­mknęła się w domu, obło­ży­ła ksi­ążka­mi i z dzi­ką sa­tys­fak­cją na­pi­sa­ła wy­so­ko oce­nio­ną pra­cę o wal­ce płci w li­te­ra­tu­rze pol­skiej. Mat­ka mo­gła być z niej dum­na.

Na­uczo­na stu­denc­kim do­świad­cze­niem, na roz­mo­wę kwa­li­fi­ka­cyj­ną do re­dak­cji ubra­ła się jak po­mio­tło. Ubra­nie mia­ła o nu­mer wi­ęk­sze, co sku­tecz­nie ukry­ło syl­wet­kę. No, buty za­ło­ży­ła na ob­ca­sie, bo chcia­ła być wy­ższa. Wło­sy za­wi­nęła w cia­sny węzeł, spi­ęła ja­kąś pa­skud­ną klam­rą, na nos wci­snęła oku­la­ry ze­rów­ki na­by­te na ba­za­rze i z za­chwy­tem spoj­rza­ła w lu­stro. Mo­ni­ka pu­ka­ła się w czo­ło, a ona oczu nie mo­gła od sie­bie ode­rwać. Wy­gląda­ła jak ostat­nia sie­ro­ta. Za­do­wo­lo­na z sie­bie, po­ja­wi­ła się w re­dak­cji i pierw­szą oso­bą, jaką tam zo­ba­czy­ła, był Fi­lip, re­dak­cyj­ny fo­to­graf o uro­dzie po­łu­dnio­we­go aman­ta. Na­wet na nią nie spoj­rzał. A Luka na jego wi­dok od razu zro­zu­mia­ła, co to zna­czy w prak­ty­ce strza­ła Amo­ra. Wy­ra­źnie po­czu­ła, jak dziab­nęło ją w samo ser­ce.

Fi­lip zła­pał apa­rat i wy­sze­dł w to­wa­rzy­stwie ja­kie­jś obrzy­dli­wie wy­ta­pe­to­wa­nej ru­dej ma­łpy, któ­ra pó­źniej oka­za­ła się Lu­izą Li­siec, re­dak­tor­ką pro­wa­dzącą kro­ni­kę wy­pad­ków. A ona, dziab­ni­ęta i nie­szczęśli­wa, po­wlo­kła się do ga­bi­ne­tu na­czel­ne­go. Te­raz od mie­si­ęcy usi­ło­wa­ła zwró­cić na sie­bie uwa­gę uko­cha­ne­go. Uzna­ła, że po­zo­sta­nie przy swo­im no­wym wcie­le­niu. Pi­ęk­ny Fi­lip miał po­le­cieć z wi­zgiem nie na jej uro­dę, tyl­ko na nie­prze­ci­ęt­ny in­te­lekt. Jak do tej pory po­żąda­nych efek­tów nie osi­ągnęła i swo­je roz­cza­ro­wa­nie ko­iła w domu, wy­le­wa­jąc żale przed Mo­ni­ką.

Luka spoj­rza­ła na ekran mo­ni­to­ra, gdzie wid­niał świe­żo otrzy­ma­ny ar­ty­kuł, i zęby jej same zgrzyt­nęły.

– Lu­iza! – wrza­snęła grom­ko. – Na li­to­ść bo­ską, co to zna­czy: po­gła­ma­ny?

– Co? – ru­do­wło­sa pi­ęk­no­ść ode­rwa­ła się od roz­mo­wy z Fi­li­pem i roz­ko­ły­sa­nym kro­kiem wam­pa po­de­szła do biur­ka Luki. – A, to – mach­nęła nie­dba­le dło­nią ozdo­bio­ną krwi­sto­czer­wo­ny­mi szpo­na­mi. – Nie przej­muj się. Cho­dzi o ro­wer. Nie mo­głam się zde­cy­do­wać, czy on był po­gi­ęty, czy po­ła­ma­ny. Bo, ro­zu­miesz, po zde­rze­niu z bu­sem to on nie­szcze­gól­nie wy­glądał... Po­praw – do­da­ła bez­tro­sko i za­wró­ci­ła, by zno­wu za­wi­snąć ma­low­ni­czo na ra­mie­niu Fi­li­pa.

Luka z wy­si­łkiem po­wstrzy­ma­ła od­ruch ci­śni­ęcia w nią czym­kol­wiek, wes­tchnęła i sku­pi­ła się na nie­szczęściach, ja­kie w tym ty­go­dniu do­tknęły miesz­ka­ńców Kra­śni­ka. Nie było tego wie­le i nie mro­zi­ły krwi w ży­łach. No pro­szę, ro­wer po­gła­ma­ny, a ro­we­rzy­sta, choć pi­ja­ny jak bela, le­d­wo paru si­nia­ków się do­ro­bił... Albo to: dwaj kie­row­cy o mały włos nie spo­wo­do­wa­li wy­pad­ku na skrzy­żo­wa­niu, a zo­sta­li po­szko­do­wa­ni do­pie­ro wte­dy, gdy za­częli się wy­kłó­cać i do­szło do bój­ki.

– Nic się nie dzie­je – wy­rwa­ło się jej z nie­chęcią. – Przy­da­łby się ja­kiś trup.

– Za­bij Lu­izę – po­ra­dził z ucie­chą Kon­rad, któ­ry zaj­mo­wał biur­ko obok i na swo­im kom­pu­te­rze pi­sał ar­ty­kuł z rów­nie nud­ne­go po­sie­dze­nia rady miej­skiej. – Pi­ęk­ny trup. Fi­lip zro­bi ma­low­ni­cze zdjęcia i od razu sko­czy nam na­kład.

– Dla­cze­go mnie? – za­pro­te­sto­wa­ła pi­skli­wie hi­po­te­tycz­na de­nat­ka.

– Bo ty je­steś fo­to­ge­nicz­na – stwier­dził Kon­rad z prze­ko­na­niem.

– Idio­ta! – stwier­dzi­ła Lu­iza z nie­sma­kiem i w tym mo­men­cie za­dzwo­ni­ła jej ko­mór­ka. Spoj­rza­ła na ekran i roz­pro­mie­ni­ła się na­dzie­ją. – Li­siec, słu­cham... Oczy­wi­ście, pa­nie ko­men­dan­cie – za­szcze­bio­ta­ła ra­do­śnie. – Już je­dzie­my... – wci­snęła apa­rat do to­reb­ki i za­ko­men­de­ro­wa­ła: – Fi­lip, je­dzie­my! Na par­kin­gu przy sto­do­le był wy­pa­dek! Cho­dź!

Kon­rad z za­zdro­ścią pa­trzył, jak po­śpiesz­nie opusz­cza­ją re­dak­cję, po czym wes­tchnął i wró­cił do swo­je­go ar­ty­ku­łu.

– Co to jest sto­do­ła? – Luka rzu­ci­ła mu py­ta­jące spoj­rze­nie.

– Ten duży su­per­mar­ket przy tar­gu... Słu­chaj, jaki jest sy­no­nim wy­ma­gać?

– O Jezu... Cze­kaj... Zmu­szać?

– Nie pa­su­je mi – Kon­rad po­kręcił gło­wą.

– W ja­kim kon­te­kście to masz?

– Bur­mistrz przez go­dzi­nę trzy­mał mowę na te­mat, cze­go to miesz­ka­ńcy wy­ma­ga­ją od nie­go jako gło­wy mia­sta. U nie­go ci­ągle wy­ma­ga­li. Ja bym wo­lał ja­kąś ró­żno­rod­no­ść – wy­tłu­ma­czył Kon­rad.

– Aha... No to mo­żesz użyć: po­trze­bu­ją, cze­ka­ją na, ocze­ku­ją, żąda­ją, pra­gną, chcą... Wy­star­czy?

– Dzi­ęki. Nie wiem, dla­cze­go, ale za­wsze po tych spo­tka­niach rady do­zna­ję wra­że­nia, że mam w mó­zgu siecz­kę.

– Ja tak mam po pro­gra­mach in­for­ma­cyj­nych – po­cie­szy­ła go Luka. – Ten sło­wo­tok jest chy­ba za­ra­źli­wy.

Za­mil­kli obo­je. Kon­rad zma­gał się z pol­sz­czy­zną, wzdy­cha­jąc od cza­su do cza­su. Luka ma­chi­nal­nie po­pra­wia­ła ko­lej­ny tekst, ale umy­sł mia­ła za­jęty czym in­nym. Pro­po­zy­cja Kon­ra­da wy­da­ła jej się na­gle sza­le­nie atrak­cyj­na. Za­bić Lu­izę... Ba, gdy­by to było ta­kie pro­ste. Luka nie mia­ła nie­ste­ty na­tu­ry psy­cho­pat­ki. Na­wet w afek­cie ra­czej nie zdo­by­ła­by się na ra­dy­kal­ne usu­ni­ęcie ry­wal­ki. Ale jak by to było pi­ęk­nie, gdy­by ta ru­do­wło­sa me­gie­ra na przy­kład na­gle stra­ci­ła na uro­dzie. Do­pie­ro roz­wio­dła się z mężem, a już szu­ka na­stęp­ne­go kan­dy­da­ta. Prze­cież go­łym okiem wi­dać, że za­pa­rła się na Fi­li­pa. To ja­kie bie­dak ma szan­se? Trze­ba to do­kład­nie prze­my­śleć. Może da­ło­by się ja­koś go do niej zra­zić... Myśl była po­nęt­na i za­lęgła się w gło­wie Luki na mur.

Le­d­wie prze­szła przez furt­kę, od razu po­czu­ła swąd spa­le­ni­zny. Doj­rza­ła sze­ro­ko otwar­te okno kuch­ni i wes­tchnęła bez­rad­nie. Pew­nie Mo­ni­ka po dy­żu­rze krop­nęła się spać, a po­tem zgłod­nia­ła i po­sta­no­wi­ła spo­żyć coś go­rące­go. Cie­ka­we, co uda­ło jej się zde­ma­te­ria­li­zo­wać tym ra­zem. Mo­ni­ka i kuch­nia sta­now­czo się nie lu­bi­ły. No, może nie aż tak. Ra­czej przy­po­mi­na­ło to nie­odwza­jem­nio­ną mi­ło­ść. Mo­ni­ka, pe­łna do­brych chęci, usi­ło­wa­ła przy­rządzić coś ja­dal­ne­go, a ja­kiś ga­stro­no­micz­ny cho­chlik zło­śli­wie krzy­żo­wał jej pla­ny. Albo coś przy­pa­li­ła, albo cze­goś do­da­ła w nad­mia­rze i spo­ży­cie po­tra­wy gro­zi­ło to­tal­nym znisz­cze­niem kub­ków sma­ko­wych bądź nie­dy­spo­zy­cją.

Luka zaj­rza­ła do kuch­ni i za­sta­ła przy­ja­ció­łkę przy zle­wie. Mo­ni­ka ze łza­mi wście­kło­ści i dzi­ką za­wzi­ęto­ścią szo­ro­wa­ła gar­nek.

– Co uda­ło ci się spa­lić tym ra­zem? A, wi­dzę. Któ­ry to?

– Do­pie­ro dru­gi w tym mie­si­ącu – od­pa­rła Mo­ni­ka z ura­zą.

– Zwa­żyw­szy, że mie­si­ąc jest do­pie­ro w po­ło­wie... Wy­rzuć go. Prze­pa­li­łaś na amen. I naj­le­piej opu­ść to po­miesz­cze­nie... O, wiem. Idź do po­ko­ju i za­żyj re­lak­su. Ja za­raz zro­bię coś ja­dal­ne­go, tyl­ko naj­pierw umy­ję ręce.

– To niech to coś pa­su­je do spa­ghet­ti – za­żąda­ła Mo­ni­ka. – Bo ma­ka­ron uda­ło mi się ugo­to­wać bez szko­dy dla two­je­go sta­nu po­sia­da­nia. I na­wet wy­gląda na ja­dal­ny.

– A co ci się uda­ło uni­ce­stwić? – za­in­te­re­so­wa­ła się Luka już w drzwiach ła­zien­ki.

– Ce­bu­lę – Mo­ni­ka wes­tchnęła i do­da­ła z ża­lem: – Nie wiem dla­cze­go, ale ona wy­ra­źnie nie lubi, kie­dy ją du­szę.

– Też byś nie lu­bi­ła, gdy­by cię du­si­li – mruk­nęła Luka, a kie­dy po­now­nie po­ja­wi­ła się w kuch­ni, jej przy­ja­ció­łka sta­ła na środ­ku jak słup i po­dejrz­li­wie wpa­try­wa­ła się w świe­żo wy­jętą do­rod­ną ce­bu­lę.

– My­ślisz, że ona coś czu­je? – za­py­ta­ła nie­pew­nie.

– Po­suń się... Nie­daw­no czy­ta­łam w ja­ki­mś pi­śmie, że ro­śli­ny od­bie­ra­ją ró­żne bo­dźce – Luka sta­now­czo ode­bra­ła jej wa­rzy­wo, ob­ra­ła je i przy­stąpi­ła do kro­je­nia. – Po­tra­fią so­bie wza­jem­nie prze­ka­zy­wać in­for­ma­cje o za­gro­że­niach, oka­zu­ją strach i za­do­wo­le­nie...

W zie­lo­nych oczach Mo­ni­ki bły­snęła zgro­za, kie­dy spoj­rza­ła na mor­der­czy nóż, któ­ry w bły­ska­wicz­nym tem­pie sie­kał ce­bu­lę.

– O mój Boże... A po­wie­trza też się nie da, bo w nim są ró­żne bak­te­rie i wi­ru­sy, i strasz­nie dużo in­nych ży­wych świ­ństw.

– Co się nie da? – nie zro­zu­mia­ła Luka.

– Jeść! Jeść się nie da! – wrza­snęła roz­pacz­li­wie Mo­ni­ka. – A na­wet, gdy­by się dało, to mnie nie wy­star­czy!... Nie mów do mnie ta­kich okrop­nych rze­czy, bo pad­nę z gło­du, a nie ru­szę! Czy ja w ogó­le mu­szę wie­dzieć, co jem?!

– Nie mu­sisz – zgo­dzi­ła się Luka i po­ra­dzi­ła życz­li­wie: – Idź do po­ko­ju i nie za­glądaj w garn­ki, to nie będziesz wie­dzia­ła.

– Nie będę świ­nia – za­pa­rła się Mo­ni­ka. – Miesz­kam u cie­bie, nie chcę być pa­so­żyt. Da­waj coś. Kro­ić umiem.

Luka bez sło­wa po­da­ła jej umy­te pie­czar­ki, a sama za­jęła się po­mi­do­ra­mi. Jej my­śli zno­wu wró­ci­ły do kon­cep­tu Kon­ra­da i po­sta­no­wi­ła za­si­ęgnąć po­ra­dy u źró­dła. W ko­ńcu Mo­ni­ka była pie­lęgniar­ką. Ja­kieś po­jęcie o czyn­ni­kach szko­dli­wych dla or­ga­ni­zmu po­win­na mieć.

– Słu­chaj – za­py­ta­ła z na­dzie­ją – od cze­go mo­żna do­stać par­chów?

Mo­ni­ka była od­por­na na za­ska­ku­jące zwro­ty w ich wza­jem­nych kon­wer­sa­cjach, bo zna­ły się wła­ści­wie od dziec­ka. Nie wni­ka­jąc w po­wo­dy na­głe­go za­in­te­re­so­wa­nia przy­ja­ció­łki mało atrak­cyj­ny­mi zmia­na­mi na uro­dzie, po­wie­dzia­ła sta­now­czo:

– Od nie­my­cia. Nie wiem, jak te baby w Wer­sa­lu... A, nie. Wiem. Zda­je się, że one uży­wa­ły ton pu­dru, żeby przy­kle­pać so­bie to wszyst­ko, co im brak hi­gie­ny wy­rzu­cał na gęby. – Po­słusz­nie otwo­rzy­ła małą pusz­kę zie­lo­ne­go grosz­ku, któ­rą Luka pod­su­nęła jej pod nos. – Wy­obraź so­bie, dzi­siaj wi­dzia­łam taką nie­do­my­tą nie­mo­tę... Patrz, jak to ład­nie brzmi: nie­do­my­ta nie­mo­ta... Po­ezja... – roz­ma­rzy­ła się nad wła­sną elo­kwen­cją.

– Zwa­rio­wa­łaś? – Luka spoj­rza­ła na nią z obrzy­dze­niem znad kro­jo­nej wła­śnie pa­pry­ki. – I co ta nie­mo­ta?

– Nie­do­my­ta – pod­kre­śli­ła Mo­ni­ka. – I ta nie­mo­ta sta­ła w bu­sie obok mnie. Na­ma­za­na była na gębie tymi wszyst­ki­mi cu­da­mi ko­sme­tycz­ny­mi od trądzi­ku, ale wca­le nie wo­nia­ła ko­sme­tycz­nie. Trzy­ma­ła się tej rury na gó­rze, no wiesz, i od tej za­dar­tej łapy śmier­dzia­ło nie­ziem­sko!... Jak­by taki smród wy­ko­rzy­sta­li w woj­nie bio­lo­gicz­nej, cała ar­mia by pa­dła!... I ta nie­mo­ta pew­nie przez całe ży­cie będzie na sie­bie kła­dła tony ko­sme­ty­ków, a nie przyj­dzie jej do łba, że wy­star­czy­ło­by się uczci­wie myć!

– Okrop­ne – Luka ze wstrętem zmarsz­czy­ła nos, jak­by po­czu­ła tę od­ra­ża­jącą woń. – Ale to na nic. Nie pa­su­je mi – wes­tchnęła z ża­lem. – A od cze­go może zbrzyd­nąć czy­ścioch?

Mo­ni­ka za­my­śli­ła się głębo­ko i na­gle za­chi­cho­ta­ła. Usia­dła na ta­bo­re­cie, po­rzu­ca­jąc ku­chen­ne ro­bo­ty. Z apro­ba­tą po­ci­ągnęła no­sem, bo Luka do ze­szklo­nej ce­bul­ki za­częła do­da­wać ko­lej­ne skład­ni­ki, i za­częła z dziw­nym roz­ma­rze­niem:

– Wczo­raj wie­czo­rem na izbę przy­jęć przy­wie­źli ko­bie­tę. Przy­je­chał z nią mąż, bo była w siód­mym mie­si­ącu, do­sta­ła skur­czy i obo­je się bali, że coś jest nie tak... Luka, wszyst­kie do­sta­ły­śmy głu­paw­ki na jego wi­dok!

– Za­częły­ście się śmiać? – zgor­szy­ła się Luka.

– Nie, to była taka głu­paw­ka... ero­tycz­na. Wiesz, oczka nam le­cia­ły na nie­go, rącz­ki nam le­cia­ły do nie­go, nó­żki same szły w jego kie­run­ku...

– Taki był pi­ęk­ny?

– Cudo! Pro­dukt naj­wy­ższej kla­sy świa­to­wej! A jaki mi­lut­ki! Jak do tej żony mó­wił! Jak ją na du­chu pod­trzy­my­wał! A jak ubra­ny! Ma­jątek miał na so­bie!

– I co? – Luka pró­bo­wa­ła zro­zu­mieć, jaki ta opo­wie­ść ma zwi­ązek z jej py­ta­niem.

– I jak tę żonę za­bra­li na od­dział, to nasz Ado­nis zzie­le­niał na tej cu­dow­nie pi­ęk­nej gębie i zde­cy­do­wa­nie stra­cił na uro­dzie – za­chi­cho­ta­ła Mo­ni­ka.

– A co mu się sta­ło?

– Z tych ner­wów do­stał uczci­wej, ple­bej­skiej sracz­ki! – ogło­si­ła try­um­fal­nie Mo­ni­ka. – Wierz mi, od­rzu­ci ka­żde­go... No, wy­obraź so­bie: sie­dzisz z fa­ce­tem w ja­ki­mś ustron­nym miej­scu, buzi-buzi, a ten się na­gle pod­ry­wa i wy­su­wa w krza­ki. Fuj!

– Ka­żde­mu się może zda­rzyć – za­uwa­ży­ła Luka w za­du­mie, mie­sza­jąc ma­chi­nal­nie w garn­ku. – Gdy­bym go ko­cha­ła...

– No tak! Ale gdy­by ci się tyl­ko po­do­bał? Nie zra­zi­ła­byś się? A może on ga­stryk i trze­ba mu będzie zió­łka pa­rzyć?

– Gdy­bym ko­cha­ła, to bym pa­rzy­ła – mruk­nęła Luka. – Po­daj mi ser to­pio­ny z lo­dów­ki. Za­gęsz­czę tyl­ko i będzie­my mo­gły jeść. Mo­żesz od razu po­ło­żyć ten ma­ka­ron na ta­le­rze.

– A, bo ty je­steś ja­kaś pre­hi­sto­rycz­na he­ro­ina – prych­nęła Mo­ni­ka, wy­ko­nu­jąc po­le­ce­nie. – Ja bym wo­la­ła od razu zdro­we­go...

Luka po­la­ła spa­ghet­ti aro­ma­tycz­nym so­sem i prze­nio­sły się z je­dze­niem do du­że­go po­ko­ju, w któ­rym było naj­chłod­niej. Mo­ni­ka z przy­jem­no­ścią za­jęła się kon­sump­cją, bo była rze­tel­nie głod­na. Luka ja­dła wol­niej, nie bar­dzo wie­dząc, co je. Za­sta­na­wia­ła się, czy zdo­ła na­być spe­cy­fik o od­po­wied­nio du­żej sile ra­że­nia i ja­koś ukrad­kiem na­kar­mić nim Lu­izę. W do­dat­ku Fi­lip mu­sia­łby być w po­bli­żu, je­śli miał się zra­zić do tego ru­de­go wam­pa. Może to nie taki głu­pi po­my­sł? Jej mat­ka za­wsze po­wta­rza­ła, że ka­żdy chłop ucie­ka na­tych­miast, kie­dy ko­bie­ta za­czy­na kwękać. Po­dob­no tak są skon­stru­owa­ni, że naj­mniej­sza cho­ro­ba ich od­stra­sza. No, zo­ba­czy­my...

Kie­dy na­stęp­ne­go dnia Luka we­szła do re­dak­cji, pa­no­wał tam ja­zgot jak na miej­skim tar­go­wi­sku. Ka­mi­la, od­po­wie­dzial­na za zło­że­nie ko­lej­ne­go nu­me­ru, do­ma­ga­ła się wiel­kim gło­sem uko­ńczo­nych ar­ty­ku­łów. Kon­rad bła­gał, ko­rzy­sta­jąc z rzad­kich chwil, kie­dy na­bie­ra­ła od­de­chu, żeby mu nie wy­rzu­ca­ła ostat­nie­go zda­nia, bo to po­in­ta. Fi­lip pod­ty­kał mu zdjęcie i dość mo­no­te­ma­tycz­nie po­wta­rzał:

– Zo­bacz! Zo­bacz! No, zo­bacz!

Luka szyb­ko po­de­szła do swo­je­go biur­ka, włączy­ła kom­pu­ter i prze­rzu­ci­ła zre­da­go­wa­ne ar­ty­ku­ły na pen­dri­ve, któ­ry we­tknęła w wy­ci­ągni­ętą dłoń Ka­mi­li. Kama prze­sta­ła wrzesz­czeć, od­wró­ci­ła się na pi­ęcie i po­mknęła do swo­je­go po­ko­ju. Za­pa­no­wa­ła bło­go­sła­wio­na ci­sza prze­ry­wa­na je­dy­nie mo­no­sy­la­ba­mi Fi­li­pa, ale to aku­rat Luka mo­gła znie­ść ze śpie­wem na ustach. Lu­bi­ła głos uko­cha­ne­go.

– Co mam zo­ba­czyć? – oprzy­tom­niał wresz­cie Kon­rad i wy­da­rł zdjęcie z rąk ko­le­gi.

Spoj­rzał i za­gwiz­dał z za­chwy­tu.

– Co tam ma­cie? – obok nich na­tych­miast zna­la­zła się Lu­iza i dra­pie­żnym ru­chem chwy­ci­ła fo­to­gra­fię. – Ee, wiel­kie me­cy­je – wzru­szy­ła po­gar­dli­wie ko­ści­sty­mi ra­mio­na­mi. – Zbo­cze­ńcy. Śli­nić się na wi­dok sa­mo­cho­du...

Za­nim obaj zbo­cze­ńcy zdąży­li za­pro­te­sto­wać, Luka zaj­rza­ła jej przez ra­mię.

– To nie sa­mo­chód – po­wie­dzia­ła na­bo­żnie. – To no­wiut­kie po­rsche. Cudo!

Na­tych­miast spo­tka­ła ją na­gro­da w po­sta­ci po­chwal­ne­go spoj­rze­nia Fi­li­pa. Jej głu­pie ser­ce za­trze­po­ta­ło jak ryba w sie­ci.

– Mó­głbyś wy­słać do fa­cho­we­go cza­so­pi­sma – do­da­ła z prze­ko­na­niem. – Wi­dać ka­żdy de­tal.

– No – przy­tak­nął Kon­rad. – Tyl­ko ten typ pa­sku­dzi. Za­ka­za­na gęba... Mu­sia­łbyś go ca­łkiem wy­ma­zać.

– Ja­sne! – prych­nęła wy­nio­śle Lu­iza. – I po­ło­żyć na ma­sce gołą babę!

– A, nie. Baby nie – obu­rzył się Kon­rad. – Baba by też za­pa­sku­dzi­ła.

Lu­iza ze zło­ścią rzu­ci­ła mu zdjęcie na biur­ko i ode­szła z god­no­ścią. Le­d­wo zdąży­ła usi­ąść, gdy do po­ko­ju wpa­dła Ka­mi­la i za­wo­ła­ła tra­gicz­nie:

– Cho­le­ra! Mam okien­ko!

– To se za­mu­ruj – za­re­cho­tał Fi­lip, przy­tu­la­jąc do sie­bie mi­ło­śnie swo­je ar­ty­stycz­ne zdjęcie.

– Ba­łwan!... Nie ma­cie nic wi­ęcej? Lu­iza! Dla­cze­go masz tak mało w tej swo­jej kro­ni­ce?

– Bo tyle upo­lo­wa­łam w tym ty­go­dniu – roz­zło­ści­ła się Lu­iza. – Mogę wy­my­ślić ja­kąś prze­ra­ża­jącą zbrod­nię, ale nie wiem, czy na­czel­ny na to pój­dzie.

– Może ja­kiś kącik? – za­pro­po­no­wa­ła nie­śmia­ło Luka. – Po­ra­dy, prze­pi­sy, krzy­żów­ki?

– Te­raz za­raz? No to kto bły­śnie ta­len­tem? – Kama po­to­czy­ła wzro­kiem po obec­nych. – Prze­pi­sy. Zna­cie ja­kieś?

– Chy­ba ka­żdy zna – zdzi­wi­ła się Luka.

– Ja nie. – Lu­iza za­ma­cha­ła szpo­na­mi. – Je­stem ko­bie­tą pra­cu­jącą i mam nie­nor­mo­wa­ny czas pra­cy.

– A twój sy­nuś wbi­ja ząb­ki w ścia­nę? – za­in­te­re­so­wał się Kon­rad.

– Bab­cia go­tu­je. Dla mnie i dla nie­go.

– Do­brze mieć bab­cię... Nie patrz na mnie! – Zła­pał ka­wa­łek pa­pie­ru i osło­nił się jak przed ata­kiem. – Ka­mi­lo, ser­ce moje, ja je­stem an­ty­ta­lent. Przy­pa­lam na­wet wodę. Żona wy­ga­nia mnie z kuch­ni.

– Po­cze­kaj, Kama – Luce żal się zro­bi­ło ko­le­żan­ki. – Za­raz ci na­pi­szę. Chcesz wer­sję elek­tro­nicz­ną czy na pa­pie­rze? Sos do spa­ghet­ti, może być?

– Pisz! Na kom­pu­te­rze! – Ka­mi­la sta­nęła nad nią jak sęp. – Pro­por­cje! Nie za­po­mnij o pro­por­cjach!

– Co to są pro­por­cje? – za­py­tał szep­tem Kon­rad, wy­chy­la­jąc się zza nie­pew­nej osło­ny.

– Ile cze­go się do­da­je – wy­ja­śni­ła Luka nie­cier­pli­wie. – Rany, za­wsze ro­bię na oko... Mu­szę po­my­śleć... Wiesz co, Kama? Ty naj­pierw idź do na­czel­ne­go, bo może on ma inny po­my­sł na to two­je okien­ko. Ja tu so­bie po­kom­bi­nu­ję z tymi pro­por­cja­mi.

Ciem­ne oczy Ka­mi­li bły­snęły wo­jow­ni­czo. Za­da­rła gło­wę i kro­kiem żan­dar­ma ru­szy­ła do ga­bi­ne­tu sze­fa.

Luka wra­ca­ła do domu cała w skow­ron­kach. Gra­wi­ta­cja dla niej nie ist­nia­ła. Furt­kę pra­wie prze­fru­nęła, ra­źno we­szła do domu, rzu­ci­ła na podło­gę tor­by z za­ku­pa­mi i od razu po­gna­ła do po­ko­ju, pew­na, że za­sta­nie Mo­ni­kę ogląda­jącą ja­kiś głu­pa­wy se­rial. Spo­tka­ło ją roz­cza­ro­wa­nie. Po przy­ja­ció­łce nie było śla­du ni po­pio­łu. Z wy­si­łkiem przy­po­mnia­ła so­bie, że Mo­ni­ka ma w tym ty­go­dniu noc­ki i pew­nie od­sy­pia. Bez na­my­słu po­gna­ła na górę do jej sy­pial­ni. No tak. Wspó­łlo­ka­tor­ka spa­ła twar­dym, żo­łnier­skim snem i wy­gląda­ło na to, że do­pro­wa­dze­nie jej do sta­nu uży­wal­no­ści nie będzie ła­twe. Ale dla Luki nie ist­nia­ły w tym mo­men­cie żad­ne prze­szko­dy. Do­pa­dła przy­ja­ció­łki i bez mi­ło­sier­dzia za­częła ją szar­pać za ra­mię.

– Mo­ni­ka! Obu­dź się! Mo­nia! Hej! Obu­dź się! Mam swój wła­sny kącik!

Mo­ni­ka usia­dła na łó­żku, nie otwie­ra­jąc oczu, i wy­mam­ro­ta­ła nie­przy­tom­nie:

– Zmierz tem­pe­ra­tu­rę i za­pisz. Za­raz przyj­dę – po czym z po­wro­tem pa­dła na po­dusz­kę.

– Mo­ni­ka! To ja, Luka! Obu­dź się wresz­cie! Mó­wię do cie­bie!

Przy­ja­ció­łka nie­chęt­nie otwo­rzy­ła oczy i ziew­nęła prze­ra­źli­wie, pre­zen­tu­jąc god­ne po­dzi­wu uzębie­nie.

– Co jest? Pali się? Rany, do­pie­ro się po­ło­ży­łam. Su­mie­nia nie masz?

– Mam swój kącik! – Luka upar­cie trzy­ma­ła się te­ma­tu.

– Za­miast su­mie­nia? – Mo­ni­ka z tru­dem wra­ca­ła do przy­tom­no­ści. – Jaki kącik? Wy­da­wa­ło mi się za­wsze, że to jest ca­łkiem duży kąt. Par­ter i pi­ętro...

– W na­szej ga­ze­cie mam kącik! Mój! Wła­sny!

– Twój... A! W ga­ze­cie! – do Mo­ni­ki do­ta­rło i usia­dła gwa­łtow­nie. – Awan­so­wa­łaś na czwar­tą wła­dzę. Moje gra­tu­la­cje! No, pro­szę. Będę mia­ła po­ży­tecz­ną zna­jo­mo­ść... A co to za kącik? O czym będziesz pi­sa­ła?

W tym mo­men­cie Luka uświa­do­mi­ła so­bie, że wła­ści­wie nie ma po­wo­du do tej idio­tycz­nej eks­plo­zji ra­do­ści. Ab­sol­went­ka po­lo­ni­sty­ki pro­wa­dząca kącik ku­li­nar­ny. Byle osioł po­tra­fi. Mina jej zrze­dła.

– Głu­pia je­stem – po­wie­dzia­ła gniew­nie i usia­dła na łó­żku. – Za­cho­wu­ję się, jak­bym No­bla do­sta­ła, a to tyl­ko mała ru­bry­ka z prze­pi­sa­mi. W do­dat­ku wszyst­ko za­częło się od tego dur­ne­go okien­ka Kamy...

– Prze­pi­sy? – Mo­ni­ce za­świe­ci­ły się oczy. – O, jak faj­nie! To chy­ba mu­sisz tro­chę po­eks­pe­ry­men­to­wać, co? No, nie rób ta­kiej miny – szturch­nęła Lukę w bok. – Prze­cież świet­nie go­tu­jesz. Jak chcesz, mogę być two­im kró­li­kiem do­świad­czal­nym. Chcesz?... A jak się będzie na­zy­wał ten kącik?

– Go­tuj z Luką... Kama uwa­ża, że to brzmi eg­zo­tycz­nie. Że lu­dzie po­my­ślą, że to ja­kieś sno­bi­stycz­ne prze­pi­sy. Do­bra, pój­dę do kuch­ni i zro­bię coś dla nas, bo ty chy­ba też nie ja­dłaś po po­wro­cie?

– Zrób, zrób. A ja się do­pro­wa­dzę do po­rząd­ku i pój­dę do skle­pu. Ku­pię do­bre wino i uczci­my twój awans – Mo­ni­ka wsta­ła i prze­ci­ągnęła się roz­kosz­nie.

– Uwa­żasz, że mam co czcić? – Luka spoj­rza­ła na nią scep­tycz­nie.

– Masz, masz. Rey­mont też nie od razu Chło­pów na­pi­sał...

Mo­ni­ka wró­ci­ła bar­dzo szyb­ko, bo sklep znaj­do­wał się nie­da­le­ko. Za­pre­zen­to­wa­ła przy­ja­ció­łce do­rod­ną bu­tel­kę bia­łe­go wina, po czym przy­sia­dła na ta­bo­re­cie, za­pu­ści­ła żu­ra­wia do ron­dla i za­częła coś pi­sać na kart­ce pa­pie­ru.

– Co ro­bisz? – za­in­te­re­so­wa­ła się Lu­kre­cja, wty­ka­jąc do garn­ka po­kro­jo­ne na gru­be ka­wa­łki ogór­ki.

– Do­ku­men­tu­ję dla po­tom­no­ści twój na­stęp­ny prze­pis. Zga­du­ję in­te­li­gent­nie, że ro­bisz pa­pry­karz, bo wi­dzę ryż w ma­łym garn­ku. Za­pi­su­ję skład­ni­ki.

– Tak, tyl­ko trze­ba jesz­cze po­dać, ile cze­go. Z tym mam naj­wi­ęk­szy pro­blem, bo ja go­tu­ję na oko.

– Na oko to chłop w szpi­ta­lu uma­rł – po­uczy­ła ją Mo­ni­ka i zmarsz­czy­ła brwi. – Cze­kaj... Za­czy­nasz od ce­bu­li, tak? To ile jej da­łaś?

Wspól­ny­mi si­ła­mi uda­ło im się skom­po­no­wać do­kład­ny prze­pis. Mo­ni­ka po­ło­ży­ła kart­kę w szaf­ce za szy­bą, żąda­jąc, by za­pa­mi­ęta­ła miej­sce. Z pe­łny­mi ta­le­rza­mi prze­szły do po­ko­ju.

– Wiesz – przy­po­mnia­ła so­bie na­gle Luka i roz­ja­rzy­ła się jak re­ak­tor przed wy­bu­chem – za­ła­pa­łam dzi­siaj punk­ty u Fi­li­pa.

– Bo umiesz go­to­wać? – do­my­śli­ła się Mo­ni­ka i syk­nęła, bo go­rąca po­tra­wa pa­rzy­ła usta.

– Nie. Bo znam się na sa­mo­cho­dach. Pa­mi­ętasz, jak nam się po­do­ba­ło to srebr­ne po­rsche w ja­kie­jś re­kla­mie? Za­pa­mi­ęta­łam i roz­po­zna­łam.

– I co? Ro­zu­miem, że ogni­ście cię po­chwa­lił?

– Nie sło­wa­mi. Tyl­ko tak spoj­rzał – Luka wes­tchnęła z roz­ma­rze­niem.

– Jak? – za­in­te­re­so­wa­ła się Mo­ni­ka, prze­ry­wa­jąc je­dze­nie.

Luka usi­ło­wa­ła za­de­mon­stro­wać to cu­dow­ne spoj­rze­nie błękit­nych oczu Fi­li­pa. Chy­ba nie bar­dzo jej wy­szło, bo Mo­ni­ka prych­nęła po­gar­dli­wie i stwier­dzi­ła sta­now­czo:

– Nie ro­zu­miem, co ty w nim wi­dzisz. Prze­cież to pa­lant. Je­dy­ne co go in­te­re­su­je, to on sam. Ła­ska­wie po­zwa­la się wiel­bić. Kie­dyś ja­kaś się na nie­go na­tnie i mam na­dzie­ję, że to nie będziesz ty.

– Po­zwa­la się wiel­bić, bo ma ar­ty­stycz­ną du­szę – Luka usi­ło­wa­ła bro­nić uko­cha­ne­go. – Ina­czej po­strze­ga świat.

Mo­ni­ka prych­nęła je­dze­niem na ławę i na­ry­so­wa­ła pal­cem kó­łko na czo­le.

– Ta­kie po­strze­ga­nie świa­ta, ja­kie pre­zen­tu­je twój Fi­lip, na­zy­wa się na­uko­wo nar­cy­zmem... Otwórz to wino, bo syp­nęłaś ja­kieś strasz­li­we ilo­ści pie­przu. Pali mnie w środ­ku. Może po wi­nie prze­sta­nie.

Roz­mo­wa o Fi­li­pie przy­po­mnia­ła Luce, że po­win­na wresz­cie za­jąć się Lu­izą. W mil­cze­niu otwo­rzy­ła wino, na­pe­łni­ła kie­lisz­ki i, przy­tu­la­jąc bu­tel­kę do łona, po­pa­dła w głębo­kie za­my­śle­nie.

– Hej! Tu Zie­mia! Mó­wię do cie­bie! Sły­szysz mnie? – głos Mo­ni­ki wy­rwał ją z za­du­my. – Je­steś pew­na, że mózg ci dzia­ła bez za­rzu­tu? Może po­win­naś zro­bić to­mo­gra­fię? Bu­tel­ka ci się po­my­li­ła z Fi­li­pem?

– Jaka bu... – Luka za­mru­ga­ła i gwa­łtow­nie od­sta­wi­ła wino. – Nie, coś so­bie przy­po­mnia­łam. Będę mu­sia­ła wy­jść po obie­dzie.

– Wyj­dź – zgo­dzi­ła się Mo­ni­ka. – Po dro­dze wstąp do wy­po­ży­czal­ni i weź ja­kiś przy­jem­ny, krwa­wy hor­ro­rek. I kup żó­łty ser. Na­ro­bi­my so­bie pa­tycz­ko­wych ko­recz­ków i będzie­my po­pi­ja­ły wino, za­my­ka­jąc nie­win­ne oczęta w naj­strasz­niej­szych mo­men­tach... Patrz, jaka ja się przy to­bie elo­kwent­na zro­bi­łam – uśmiech­nęła się z za­do­wo­le­niem.

– Co ty z tymi hor­ro­ra­mi? A nie mó­głby być ja­kiś uczci­wy kry­mi­nał?... Co to są pa­tycz­ko­we ko­recz­ki?

– To, co wty­kasz na wy­ka­łacz­ki – wy­ja­śni­ła Mo­ni­ka nie­wy­ra­źnie, bo z pe­łny­mi usta­mi. – Rany, kie­dyś się udła­wię... Te ta­kie ko­lo­ro­we... Mó­głby być kry­mi­nał. Tyl­ko wy­bierz ja­kiś nor­mal­ny, naj­le­piej an­giel­ski, bo te ame­ry­ka­ńskie... – skrzy­wi­ła się z dez­apro­ba­tą. – Będzie­my zga­dy­wa­ły, kto za­bił i też będzie przy­jem­nie.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki