Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
ak to możliwe, że oskarżony, którego alibi potwierdza dziesięć osób, mimo wszystko otrzymuje wyrok skazujący? Czy można w dziesięć minut pokonać kilka kilometrów, popełnić morderstwo i skutecznie zatrzeć jego ślady? Okazuje się, że w Polsce wszystko da się zrobić.
Violetta Krasnowska zebrała historie niewinnie skazanych; niektórzy spędzili za kratkami wiele lat, niektórzy wciąż siedzą. Dlaczego? Przez niekompetencję, lenistwo, wyrachowanie policjantów, prokuratorów i sędziów. Przez brak rozwiązań systemowych, biurokratyczną apatię, nieraz zwykłą głupotę.
„Będziesz siedzieć” to bulwersujący reportaż o niesprawiedliwości, który nikogo nie zostawi obojętnym.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 281
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Magda Kuc
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce © by Rawpixel.com / Shutterstock
Copyright © by Violetta Krasnowska, 2020
Opieka redakcyjna Jakub Bożek
Redakcja Ewa Charitonow
Konsultacja merytoryczna Dorota Głowacka
Korekta Anna Zygmanowska, Sylwia Paszyna
Skład Ewa Ostafin / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8191-028-6
Czekał w celi na ratunek całe lata. Gdy przyszli po niego, nazwał ich aniołami. Policjant zapamiętał go jako chudego, skulonego człowieka, prokurator zapamiętał płacz. Nie byli nawet w stanie zadawać pytań, czując, że rozmawiają z niewinnym człowiekiem, który od blisko dwudziestu lat siedzi w celi.
Potem już poszło.
Rok później sędzia Sądu Najwyższego Andrzej Ryński, w pełnej napiętego wyczekiwania ciszy, wypowiedział słowa, że sąd „uniewinnia Tomasza Komendę od przypisanego mu przestępstwa”. Komenda na te słowa gwałtownym ruchem zakrył twarz dłońmi. Jego matka w pierwszym rzędzie załkała, zerwała się i zaczęła tulić stojącego obok niej drugiego syna.
Sędzia Sądu Najwyższego odwołał tym jednym zdaniem – jako omyłki – wyroki, które zapadały na wszystkich szczeblach, uznające Tomasza Komendę za winnego zbrodni.
Chwilę wcześniej sędzia penitencjarny Andrzej Niwiński, nakazując natychmiastowe przedterminowe zwolnienie Komendy z więzienia, powiedział, że te wyroki to efekt „fali błędów i pomyłek”. I że sąd, wydając wyrok skazujący, „być może działał pod pewną presją”.
A my płaczemy ze wzruszenia z powodu uniewinnienia Tomasza Komendy. Happy end? Naprawdę? Nikt już nie pyta, jak to możliwe, że takie wyroki zapadły?
A winni? Gdzie są winni? Dlaczego nikt nie pyta, jak to możliwe, że skazano niewinnego?
Wbrew pozorom historia Komendy jest dość typowa. Wyprawa niewinnego człowieka do piekielnej otchłani może spotkać naprawdę każdego z nas.
Policja to pierwszy krąg piekła. Ma dostarczać sprawców. Mało komu chce się zaglądać do kuchni, żeby sprawdzić, jak przygotowywany jest ten posiłek. Gdy okazało się, że Tomasz Komenda siedzi niesłusznie, Komendant Główny Policji na specjalnej konferencji prasowej powiedział wprost, że „wiele wskazuje na to, że były kardynalne błędy w śledztwie”. Przyznał, że mogło dojść do celowego działania, które doprowadziło do skazania niewinnego człowieka za gwałt i zabójstwo.
Czy ktokolwiek poniósł odpowiedzialność? Nie słyszałam.
Drugi krąg to prokuratura, biorąca często to, co daje policja, i z tego sklecająca akt oskarżenia. Gdy jest słaby, oparty na przykład na jednym obciążającym zeznaniu, wówczas prokuratorzy rozkładają ręce. „Niech rozstrzygnie to sąd” – mówią. Słyszałam to nieraz.
A sąd to z nich najgłębszy, trzeci krąg piekła. Tam już w zasadzie nie ma ratunku. To krąg, w którym sędziowie uznają, że za poczynioną zbrodnię ktoś przecież musi zapłacić. Bo skoro już trafiłeś na ławę oskarżonych, widocznie coś na ciebie musiało być. Mówią o tym statystyki: ponad osiemdziesiąt procent stających przed sądem zostaje uznanych za winnych w pierwszej instancji. Tylko dwa procent zostaje uniewinnionych.
I siedzisz.
Komenda został wcześniej uznany za winnego przez wszystkie sądy, które rozpoznawały jego sprawę. Z Sądem Najwyższym włącznie.
Mimo że alibi dawało mu kilkanaście osób. Mimo że nie wiadomo było, jak miałby się dostać na miejsce zbrodni. A jednak został skazany na dwadzieścia pięć lat więzienia.
I oto teraz przez ten sam Sąd Najwyższy, jak przez główną bramę, system musiał zwrócić swoją ofiarę. Odbyło się to nie bez bólu zresztą. Do końca przecież były nerwy i niepewność. Mimo że we „wniosku o wznowienie postępowania, uchylenie wyroków skazujących i uniewinnienie” Tomasza Komendy prokuratorzy wykazywali na stu bitych stronach, że nie ma żadnego dowodu na winę. Wręcz przeciwnie – wszystko świadczy, że on tego nie zrobił.
A my, po wyroku uniewinniającym, który zapadł po latach, podekscytowani mówimy – cud?!
Cudem prawdziwym było to, że ktoś powiedział: sprawdzam!
Tomasza Komendę z samego dna piekieł wyrwało tak naprawdę trzech ludzi. Dwóch prokuratorów: Robert Tomankiewicz i Dariusz Sobieski, i policjant Remigiusz Korejwo, od którego się wszystko zaczęło. Ale to Tomankiewicz jako szef wydziału zdecydował o zrobieniu czegoś, czego prokuratura nie zwykła robić – weryfikacji samej siebie. Skupiony, niezwykle oszczędny w słowach czterdziestopięciolatek. W dorobku rozbicie mafii piłkarskiej ustawiającej mecze, oskarżenie kilkuset osób i doprowadzenie do aresztowania słynnego Fryzjera. Jednak bardziej niż wizerunek filmowego tropiciela przestępców pasowałyby do niego staromodne zarękawki skrupulatnego księgowego: ogolony na łyso, okularki, delikatny zarost, garnitur. Chłodny, konkretny, analityczny. To dzięki tym cechom, tej księgowej drobiazgowości, udało mu się rozewrzeć na chwilę bramy piekieł i wyciągnąć stamtąd niewinnego człowieka.
Aż dotąd taka sztuka nie udała się nikomu. W czym trudność? Sam Sąd Najwyższy lubi zaznaczać, że wznowienie zakończonego już prawomocnie postępowania to tryb nadzwyczajny, z założenia rzadki. Bo Sąd Najwyższy to żadna trzecia instancja, żadne ocenianie od nowa materiału dowodowego już przemielonego przez tryby wymiaru sprawiedliwości. Nie. Jak pisze w jednym ze swoich postanowień, nawiasem mówiąc oddalającym wniosek o wznowienie: „Wzruszenie w tym trybie nadzwyczajnym prawomocnego wyroku, co do którego istnieje przecież prawne domniemanie poprawności tego orzeczenia, w postępowaniu o wznowienie nie może sprowadzać się do kwestionowania przyjętych przez Sąd ustaleń faktycznych i wspierających je dowodów”.
Domniemanie poprawności!
Żeby więc Sąd Najwyższy wznowił takie postępowanie, trzeba ujawnić nowe fakty lub mieć nowy dowód, nieznany sądowi wydającemu wyrok. Taki, który podważy prawdziwość przyjętych w wyroku ustaleń co do faktów. Wskazujący, że skazany jednak nie popełnił danego czynu. Dowód, który musi dawać duże prawdopodobieństwo uniewinnienia, wręcz graniczące z pewnością.
Zdarza się, że Sąd Najwyższy przekazuje, wraz z nowym dowodem, sprawę do ponownego rozpoznania. Ale żeby tak samemu od razu uniewinnić? Tego jeszcze nie było.
– Od czego to się wszystko zaczęło? – pytam prokuratora Roberta Tomankiewicza.
Rozmawiamy w pustym i ciemnym już o tej porze budynku Prokuratury Krajowej. Jest wieczór, za oknami mrok. Jarzeniówka rzuca z wysokiego sufitu ostre białe światło na opuszczone biurka. Prokuratorzy już dawno wyszli do domów. Wokół panuje cisza, nikt nie będzie przeszkadzał. Można w spokoju porozmawiać.
Dostaję kubek kawy.
– Na początku nikt nie zakładał, że Tomasz Komenda jest niewinny – rozpoczyna.
Był czerwiec 2016 roku. Tomankiewicz pełnił od niedawna funkcję szefa Dolnośląskiego Wydziału Zamiejscowego Departamentu do spraw Przestępczości Zorganizowanej i Korupcji Prokuratury Krajowej. To elitarna jednostka, zajmująca się najpoważniejszymi sprawami, która podlega wyłącznie centrali w Warszawie. Podobnie zresztą jak Centralne Biuro Śledcze Policji, wzorowane na amerykańskim FBI, wyłączone spod władzy komendantów wojewódzkich. To właśnie wtedy policjant z wrocławskiego Centralnego Biura Śledczego Policji Remigiusz Korejwo, długo ukrywający się pod imieniem Remik, zadzwonił do sekretariatu Tomankiewicza. Poprosił o spotkanie. Sytuacja była raczej niecodzienna – w końcu w obu strukturach obowiązują podległości służbowe i zwykły funkcjonariusz nie może ot tak sobie przyjść do szefa wydziału prokuratury. Ale Tomankiewicz znał go z kilku wcześniejszych śledztw narkotykowych. I cenił.
Okazało się, że policjant mieszka od pewnego czasu niedaleko podwrocławskich Miłoszyc. Powiedział, że ma pewne informacje dotyczące tak zwanej zbrodni miłoszyckiej. A konkretnie drugiego sprawcy.
Skąd i co to były za informacje? Prokurator Tomankiewicz nie chce tego ujawnić. Rozkłada ręce.
– To tajemnica pracy operacyjnej – ucina.
Sam Remik odsłonił nieco kulisy w branżowej „Gazecie Policyjnej”. „Któregoś dnia jeden z mieszkańców powiedział mi, że wie, kto mógł to zrobić. Wymienił wtedy Ireneusza M. Zapisałem to imię i nazwisko, sprawdziłem – okazało się, że był karany za gwałty dokonane już po dacie zabójstwa w Miłoszycach, a modus operandi idealnie pasował do tej sprawy. Ustaliłem, że właśnie odsiaduje kolejny wyrok – sześć lat pozbawienia wolności za gwałty”. Tyle że sam nic nie mógł zrobić. Przyszedł prosić, żeby prokuratura do tej sprawy wróciła i sprawdziła tropy, na które natrafił. Na początek trzeba było pościągać akta różnych śledztw z kraju.
Coś musiało być w informacjach policjanta Remika, skoro prokurator Tomankiewicz, wspominając tamtą znamienną w skutkach rozmowę, mówi:
– Zapaliło się światełko w tunelu. I choć uważaliśmy, że to wciąż szukanie igły w stogu siana, sprawdzić było trzeba.
O zbrodni miłoszyckiej słyszał już na samym początku swojej pracy. Jeszcze jako aplikant, gdy stawiał pierwsze kroki we wrocławskiej prokuraturze.
– Ta sprawa żyła wciąż w głowach wielu osób, powracała w rozmowach prokuratorów na korytarzach. Bo zabójstwo było szczególnie brutalne. Później mówiło się, że zatrzymany został sprawca, ale nie chce ujawnić wspólników.
To głośna sprawa. Potworny dramat w cieniu sylwestrowej zabawy. Piętnastoletnia Małgosia zostaje okrutnie zgwałcona i umiera pozostawiona przez sprawców naga na śniegu w mroźną noc. Dwa kroki obok bawią się setki ludzi.
Był grudzień 1996 roku. Małgosia z podwrocławskiej miejscowości Jelcz-Laskowice wyprosiła u rodziców, by pozwolono jej pójść po raz pierwszy w życiu na prawdziwego sylwestra. Na dyskotekę do klubu Alcatraz w pobliskich Miłoszycach. Wyszykowała się w specjalnie na ten wieczór wybraną sukienkę i z koleżanką, w grupie innych dziewczyn, pojechała pociągiem.
Dyskoteka rozpoczęła się o dwudziestej. Bawiło się na niej ponad trzysta osób. W śledztwie ustalono, że Małgorzata w trakcie zabawy poznała chłopaka z Miłoszyc, Krzyśka. Piła piwo, o północy jeszcze wypili szampana. Poczuła się źle, wymiotowała, niewyraźnie mówiła. Kilka minut po północy chłopak wyszedł z nią przed budynek, gdzie w grupkach stało kilkanaście osób. Był mróz, piętnaście stopni poniżej zera, Małgosia nie miała na sobie kurtki. Zataczała się, chłopak musiał ją podtrzymywać, wymiotowała. Świadkowie, kilku kolegów Krzyśka, którzy z nimi stali, zeznali, że była pijana, nie reagowała na to, co się działo. Wtedy podeszło do ich grupki dwóch młodych mężczyzn. Jeden trzymał się nieco na uboczu, drugi podszedł do stojących. Przywitał się, każdemu po kolei podał rękę. A do Małgosi zwrócił się po imieniu. „Cześć, Gośka” – powiedział. Towarzystwu rzucił, że jest jej bratem i zabiera ją do domu.
Mężczyzna wziął nieprzytomną dziewczynkę pod rękę. Krzysiek pomagał mu ją prowadzić, wspierając z drugiej strony. Ale po kilku krokach tamten powiedział, że da sobie radę. I żeby ich zostawić, on odwiezie Małgosię do rodziny. Chłopak odwrócił się i biegiem wrócił na dyskotekę. Wtedy do pierwszego mężczyzny podszedł ten drugi i obaj prowadzili ją, podtrzymując pod ręce z obu stron.
Dziś wiadomo więcej. Obaj prokuratorzy – bo decyzje w całym tym śledztwie były wspólne, omawiane na naradach – nakazali ekshumację i ponowne badanie zwłok Małgosi. Okazało się, że podano jej środek działający podobnie jak pigułka gwałtu, powodujący stan bezwładu. To oznacza, że na ofiarę została przez kogoś wytypowana już wcześniej.
Następnego dnia, w Nowy Rok, jej straszliwie zmasakrowane ciało znaleziono na śniegu na podwórzu jednego z gospodarstw. Była naga, na stopach miała tylko białe skarpetki z czerwonym wzorkiem. Sukienka, rajstopy, biustonosz, majtki były porozrzucane wokół. Butów nie odnaleziono nigdy. Dziewczynka została zgwałcona, potwornie poraniona; w trzech miejscach na ciele były ślady zębów. Gwałt był bardzo brutalny, drastyczny, dokonany „narzędziem tępym lub tępokrawędzistym” wepchniętym z dużą siłą w narządy rodne. Sprawcy pozostawili ją na mrozie. Zmarła z wykrwawienia i wychłodzenia.
Od początku było jasne, że sprawców było dwóch lub trzech. Na miejscu zbrodni znaleziono mnóstwo śladów: krew, nasienie, ślady ugryzień na ciele Małgosi i czarną wełnianą czapkę. A w niej włosy. „Sprawca zostawił swój podpis” – mówiła wtedy lokalnym dziennikarzom prokurator z Prokuratury Rejonowej w Oławie, sugerując, że zatrzymanie jest kwestią dni.
Tyle że nic takiego się nie stało.
Krzysiek, z którym bawiła się wtedy dziewczynka, został z miejsca zatrzymany, przesłuchiwany, nie raz. Nawet się przyznał, ale potem to odwołał, mówiąc, że został na policji pobity. Prokuratura to badała, potwierdziła fakt pobicia, ale umorzyła sprawę ze względu na „niską szkodliwość czynu”. Prokurator usprawiedliwiał: policjant bił, bo był wzburzony zbrodnią.
Przesłuchiwano wielu świadków. Jednym z nich był Ireneusz M., mieszkający blisko Miłoszyc, dziś oskarżony o gwałt na Małgosi.
– Był przesłuchany już 4 stycznia 1997 roku. Kiedy wzięliśmy tę sprawę, gdy analizowaliśmy akta, zauważyliśmy, że on złożył bardzo interesujące zeznania. Nie wiem, dlaczego tego wtedy nie zauważono – mówi prokurator Tomankiewicz. – On zeznaje, że pamięta dziewczynę tańczącą na dyskotece, opisuje jej ubiór. I z tego zeznania, zestawiając je z innymi, widać wyraźnie, że on opisuje Małgosię. Zagalopował się, bo opisał, jakie miała skarpetki. A wiedzieliśmy, że skarpetki miała pod grubymi czarnymi rajstopami. I jeszcze wysokie buty. A została znaleziona w samych skarpetkach. I to był element, oczywiście nie przesądzający, ale utwierdzający nas w przekonaniu, że chyba to jest dobry trop, ten Irek.
Uwagę na to zeznanie zwróciła już wtedy, od razu, adwokatka Ewa Szymecka, pełnomocniczka rodziny Małgosi.
– Przecież ona miała te skarpetki pod grubymi rajstopami, to jak on mógł je zobaczyć na dyskotece? – I dziś nie kryje emocji. Wspomina z dumą, że od razu, gdy to wyłapała, pobiegła do prowadzącego śledztwo prokuratora, mówiąc, że warto się tym M. zainteresować. „Skoro te skarpetki były pod rajstopami, to ten człowiek musiał widzieć Małgosię bez rajstop”, tłumaczyła mu. – Dla mnie to było wnioskowanie logiczne. Usłyszałam, żebym się nie wtrącała, bo policja wie, co robi, i że wszystko idzie swoim torem – opowiada dziś.
Skarpetki te później zresztą zaginęły. Rodzice Małgosi dopytywali ciągle, gdzie są, nikt nie był w stanie powiedzieć. W końcu w aktach pojawiła się notatka, że zostały pocięte i wyrzucone. Za to sukienkę Małgosi zabraną z miejsca zbrodni prokurator chciał oddać rodzicom jako już niepotrzebną w śledztwie. Szymecka podniosła raban.
– Mówię: „Proszę zrobić badania tej sukienki!”. A potem dostałam odmowę dostępu do akt z powodu obawy matactwa z mojej strony! – Denerwuje się, tak samo jak wtedy.
Mówi, że to śledztwo od początku nie miało szczęścia. Dokładnie pamięta, jak to się wówczas odbywało. Przez pierwsze pół roku sprawę prowadzili miejscowi policjanci i prokuratura rejonowa. O śledztwie zrobiło się głośno w mediach, więc przejęli je Prokuratura Okręgowa we Wrocławiu i policjanci z komendy wojewódzkiej. Prokuratorzy co rusz się zmieniali, praktycznie zrzucając prowadzenie śledztwa na policję. Najpierw dostał je ciężko już wtedy chory na raka prokurator, który wkrótce zmarł. W sprawie nic się nie działo. Potem dostał ją prokurator z wydziału sądowego, który w zagadnieniach śledztw specjalnie nie siedział.
Mijały tygodnie, miesiące, lata. Bezruch. Żadnych podejrzanych. Sprawa była dwukrotnie umarzana z powodu niewykrycia sprawców. Po zażaleniach rodziców Małgosi wznawiana.
Stanisław O. był czwartym prokuratorem, który ją prowadził.
– Oddalał wszystkie moje wnioski o przesłuchania kolejnych świadków. Kiedy pytałam, czy sprawdzili taki albo inny trop, słyszałam tylko, że funkcjonariusz policji się tym zajmuje. To aż nieprawdopodobne, aby w tak ważnym śledztwie prokurator nie koordynował pracy policji – mówi adwokatka Szymecka.
I nagle, trzy lata po zbrodni, jest sprawca! Wrocławianin, dwudziestotrzyletni Tomasz Komenda. Chłopak po szkole specjalnej, u którego na potrzeby procesu rozpoznano „pogranicze upośledzenia umysłowego, niedojrzałość emocjonalną, adekwatną do stopnia rozwoju intelektualnego”.
Jak Komenda znalazł się w tym śledztwie? Te okoliczności bada teraz Prokuratura Okręgowa w Łodzi, która prowadzi śledztwo dotyczące nieprawidłowości tamtego postępowania. Wskazała go policji Dorota P., dawna sąsiadka jego babci. Na prywatnej kolacji u policjanta, na której znalazła się przypadkiem jako partnerka jednego z gości. Miała powiedzieć: „Szukacie sprawcy, a macie go pod nosem”. Tomasz Komenda mieszkał nieopodal komendy policji we Wrocławiu.
Machina ruszyła.
W aktach sprawy są zeznania Doroty P. Pierwsze przed prokuratorem Stanisławem O. z 10 kwietnia 2000 roku. Mówiła ogólnikami, zero konkretów, często bez związku. Że Tomek z braćmi przyprowadzali jakieś dziewczyny do babci i babcia wtedy musiała wychodzić. Że babcię objadali. Zaś co do związków ze zbrodnią miłoszycką – to, że Tomek pożyczył od niej pieniądze na wyjazd na tego właśnie sylwestra, do dziewczyny, która mieszka w Jelczu-Laskowicach, uczy się we Wrocławiu i ma na imię Małgosia. Tak jak ofiara.
Przesłuchany potem Komenda zaprzeczył wszystkim tym informacjom.
Drugie zeznanie trzy lata później, dla sądu. Nawiasem mówiąc, Dorota P. odmówiła stawienia się przed sądem i złożenia zeznań. Sąd pofatygował się do niej do domu, a jej zeznania tylko odczytał na rozprawie. W przeciwieństwie do pierwszych te drugie zawierają znacznie więcej szczegółów obciążających Komendę i niekorzystnych dla całej rodziny. Przedstawiają ją jako rodzinę patologiczną.
– Już te różnice powinny nasuwać wątpliwości co do wiarygodności świadka, który po latach pamięta znacznie więcej szczegółów. I to wyłącznie obciążających Komendę. Można rzec, że zeznania przed prokuratorem były light, a te późniejsze, przed sądem, strong. Co, wcześniej śledczy byli mniej dociekliwi? – pyta prowokacyjnie Tomankiewicz.
Zwraca uwagę na jeszcze jeden istotny szczegół, który powinien już wtedy kogoś zastanowić. Gdy w sądzie odczytano zeznanie Doroty P., Tomasz Komenda wypowiedział jedno zdanie – niejako wyrwał się wbrew zakazowi obrońcy – że „przecież nasza rodzina opiekowała się jej dzieckiem”.
– Jakoś nikt nie spytał: „Jak w takim razie mogła pani takim ludziom, takiej patologii, jak to przedstawiła w zeznaniach przed sądem, dziecko powierzać pod opiekę?” – mówi prokurator. Ale największą wątpliwość co do wiarygodności Doroty P. powinno, według niego, wzbudzić coś innego. – W aktach znajdują się portrety pamięciowe trzech potencjalnych sprawców. I ona wśród nich rozpoznała Tomasza Komendę, a także, jako towarzyszących mu, jego brata Gerarda i jego ojczyma.
– Nagle trzech zwyrodniałych gwałcicieli w jednej rodzinie, i do tego z Wrocławia, jedzie w sylwestra do Miłoszyc? Aż nieprawdopodobne! – Nie potrafię uwierzyć, że ktoś mógłby dać temu wiarę.
– I też nikt nie zwrócił wtedy uwagi – kontynuuje Tomankiewicz – że Tomasz Komenda zupełnie nie pasuje do portretu pamięciowego sporządzonego przez uczestników sylwestra w Miłoszycach. Jest tam opisywany mężczyzna o wzroście między 165 a 170 centymetrów, a Tomasz Komenda ma 183 centymetry. Ja rozumiem, że można się nieco pomylić, ale aż tyle? – Kręci głową z niedowierzaniem.
– Nie było żadnych okazań? Nie było świadków, którzy by powiedzieli, że on tam był? – pytam zdumiona.
– Nikt go nie rozpoznał. Uzyskaliśmy zdjęcia z tego okresu, żeby sprawdzić, czy on w ogóle był podobny do tego portretu pamięciowego. Dołączyliśmy do wniosku o uniewinnienie jako kolejny dowód podważający jego sprawstwo. Podobieństwa nie było. To znowu podważało wiarygodność rozpoznania Doroty P. Porównanie wizerunków to subiektywna ocena, ale pomylić kogoś niskiego z wysokim? To powinno nasuwać poważne wątpliwości.
Prokurator Tomankiewicz włącza komputer. Klika kilka razy. Na ekranie wyskakuje dawna czarno-biała fotografia. Pod oknem, na kanapie, przysypiający, podpierający brodę drobny chłopaczek z jasną czupryną. Obok niego mężczyzna: wysokie czoło, zaczesane do tyłu długie włosy opadające na ramiona, sumiaste wąsy. Prokurator wskazuje właśnie na niego.
– A tutaj jest ciekawsza rzecz – mówi, odchylając się w fotelu. – To jest człowiek, który według osoby podającej dane do portretu pamięciowego miał mieć około dwudziestu jeden lat. I Dorota P. rozpoznała w nim ojczyma Tomasza Komendy. Jakoś nikt wówczas nie zwrócił uwagi, że on wtedy, w dacie, kiedy doszło do zabójstwa, miał czterdzieści jeden lat? Staraliśmy się rozwiać wszelkie wątpliwości i zadaliśmy sobie pytanie, czy przypadkiem tak supermłodo nie wyglądał, że ktoś się pomylił.
– Kpi pan? – Nie dowierzam.
– Nie. Dlatego dołączyliśmy i to zdjęcie do wniosku o uniewinnienie. To jest zdjęcie z tamtego okresu. Ten obok, który śpi, to Tomasz Komenda. Zresztą nawet ten obraz ze zdjęcia niejako koresponduje z zeznaniami świadków, którzy mówili, że jak wypił trochę alkoholu, to jako pierwszy zasypiał, a nie jechał gdzieś szukać przygód.
– Ojczym to dojrzały mężczyzna – stwierdzam. – Na pewno nie wygląda na dwadzieścia jeden lat. Czy Dorota P. wtedy naprawdę miała takie przeświadczenie, czy też kierowały nią inne motywy?
– Nie potrafię na to pytanie odpowiedzieć. Według relacji matki Tomasza Komendy one się pokłóciły, bo matka nie chciała się już opiekować jej dzieckiem. Przesłuchiwaliśmy Dorotę P. i w naszej ocenie była ona wręcz skrajnie niewiarygodna. Tę naszą ocenę potwierdzili zresztą biegli z zakresu psychologii śledczej i wariografii kryminalistycznej, którym zleciliśmy badania. Aby nie opierać się wyłącznie na własnych ocenach.
Na podstawie wskazania Doroty P. Tomasz Komenda 16 listopada 1999 roku został zatrzymany i przesłuchany jako świadek, pod rygorem odpowiedzialności karnej za fałszywe zeznania. Powiedział, że mieszka we Wrocławiu razem z matką i trzema braćmi. Że chodził do szkoły specjalnej, którą ukończył kilka lat temu. Pracuje przy roznoszeniu ulotek. Pytany o Jelcz-Laskowice i Miłoszyce powiedział, że nie wie, gdzie się znajdują, i że nigdy tam nie był. Zeznał: „Sylwestra 1996/1997 roku spędziłem w domu w towarzystwie matki, braci i znajomych i nigdzie nie wychodziliśmy. […][1] Wyszliśmy tylko o północy przed blok, na pięć, może dziesięć minut, aby zobaczyć strzelające petardy. Przez całą noc piliśmy alkohol i ja pierwszy się upiłem, i położyłem się spać, natomiast wszyscy pozostali pili alkohol gdzieś do godziny szóstej”. Tyle.
Przed wyjściem z przesłuchania pobrano mu krew do badania i zapach z dłoni.
Kilka dni później do prokuratury wpłynęła opinia z Pracowni Dowodów Rzeczowych Katedry i Zakładu Medycyny Sądowej Akademii Medycznej we Wrocławiu. Podczas badania DNA metodą PolyMarker jeden włos z czapki znalezionej na miejscu przestępstwa „wykazał zbieżność cech” z DNA Komendy. Niemal jednocześnie przyszedł też wynik badania osmologicznego. To badanie bazujące na psim węchu. Specjalnymi tamponami pociera się jakąś rzecz – tu czapkę – i zamyka tampon w słoiku nazywanym „konserwą zapachową”. Taki sam tampon daje się do potrzymania przez co najmniej piętnaście minut osobie badanej. Też zamyka się go w słoiku. Słoiki rozstawia się wraz z konserwami pobranymi od innych ludzi i wprowadza wyszkolone psy. Ich zadaniem jest wskazanie podobieństw zapachu. Zwykle, gdy znajdują „bratnią” konserwę, siadają przy niej. Kłopot jest taki, że nie zawsze zwierzęce zachowania są czytelne. Dlatego sędziowie zalecają rejestrowanie takich badań i sami oceniają psi przekaz. W tym przypadku zgodność zapachu pobranego od Komendy z zapachem z czapki uznano za stuprocentową. Co podejście, to trafienie. Psy, każdy z osobna, jak po sznurku szły od konserwy zapachu z czapki do konserwy z zapachem Tomasza Komendy.
Oba wyniki badań – włosa i zapachu z czapki znalezionej przy zwłokach – miały dowodzić, że Komenda był na miejscu zbrodni. Co do śladów zębów na ciele ofiary biegli na samym początku śledztwa wydali „wstępną opinię”, w której napisali, że na ich podstawie nie będzie możliwa identyfikacja z całkowitą pewnością sprawcy ugryzienia. Nie będzie można przypisać ich konkretnej osobie. Potem, gdy w śledztwie pojawi się Tomasz Komenda, nie wiedzieć czemu zmienią zdanie.
Odbywa się jego drugie przesłuchanie. Poprzedza je kilkugodzinna nierejestrowana rozmowa na komisariacie. Komenda zapamiętał policjanta Bogusława R., który go przesłuchiwał. Potem powie, że był bity, że przyznałby się do zabicia papieża. I że policjanci powiedzieli mu, że wystarczy, jeśli się przyzna do odbycia stosunku seksualnego. Przed prokuratorami Tomankiewiczem i Sobieskim zezna po latach, że „na komendzie zostało powiedziane, że jak nie będę zeznawał tak, jak oni chcą, to już na wolność nigdy nie wyjdę”. Jakich zeznań oczekiwali od niego policjanci? Że „byłem w tej miejscowości, że dojechałem autobusem”. Stwierdzi: „Mi to zostało powiedziane, to, co mam powiedzieć, najpierw mi powiedziano, co mam mówić, a potem to zostało rzucone na papier”.
To jest to, co przez lata nazywano jego „przyznaniem się”. Składa się z trzech różniących się od siebie części. Prokurator Stanisław O. na wstępie odczytuje zarzut dokonania gwałtu ze szczególnym okrucieństwem. Poniżej Komenda: „Treść przedstawionego mi w dniu dzisiejszym zarzutu zrozumiałem. Wiem, o co jestem podejrzany. Przyznaję się do popełnienia zarzucanego mi przestępstwa i chcę złożyć następujące wyjaśnienia”.
Po czym następuje część druga, w której kompletnie nie odnosi się do zarzutu. Mówi o tamtej nocy. „W noc sylwestrową z 31 grudnia 1996 roku na 1 stycznia 1997 roku do godziny drugiej przebywałem w swoim domu przy ul. Piłsudskiego. Około godziny 20–21 zaczęła się impreza sylwestrowa, w której brałem udział. […] Około godziny drugiej w nocy ja opuściłem mieszkanie i sam pojechałem autobusem miejskim do miejscowości Gajków. Najpierw tramwajem pojechałem na plac Grunwaldzki, a następnie stamtąd autobusem, numeru nie pamiętam, udałem się do Gajkowa. W Gajkowie mieszka mój kolega Tomek, nazwiska nie pamiętam, nie znam jego dokładnego adresu, mieszka koło kościoła. […] Chwilę byłem u niego, po czym zaproponowałem, aby pojechać na dyskotekę do miejscowości Miłoszyce. […] Poszliśmy pieszo, szliśmy tam około pół godziny. Nie pamiętam nazwy tego klubu, jest on na uboczu. Tej nocy było zimno, był też śnieg. Na tej dyskotece Tomek był krótko, potem poszedł z powrotem, ja zostałem. […] Ja zostałem i piłem piwo. Piwo kupiłem sobie sam. Na dyskotece poznałem dziewczynę o imieniu Kaśka. Nie wiem, ile miała lat, była ubrana w jasne jeansy, koszulę białą, włosy miała czarne, długie do ramion. Tańczyłem z nią, piła alkohol, nie wiem jaki. Na dyskotece byliśmy do końca. Gdy już ją zamykali, razem poszliśmy do pobliskiego lasku i tam odbyłem z nią stosunek, kochaliśmy się na ziemi. Ja byłem ubrany dość lekko, sweter, kurtka, nie miałem czapki ani rękawic. Stosunek odbył się bez żadnego przymusu z mojej strony, po prostu ja chciałem i ona chciała. Następnie ona poszła do domu, sama, nie wiem gdzie, a ja pojechałem do Wrocławia. Pieszo doszedłem do Gajkowa. Z Gajkowa pojechałem autobusem, nie wiem jakiej linii, do Wrocławia. Pamiętam, że wysiadłem obok domu handlowego »Podwale«. W domu byłem około 6.00–6.30. W domu byli wszyscy i widzieli, jak przyszedłem. […] Myślę, że widzieli na pewno, jak o godzinie drugiej w nocy wychodziłem z domu. W protokole przesłuchania w charakterze świadka z dnia 16 listopada 1999 roku nie podałem powyższych okoliczności, bo się bałem policji. Nie potrafię tego wytłumaczyć, ja się po prostu boję policji”.
Jest jeszcze trzecia część tego przesłuchania. Prokurator sam musiał słyszeć rozbieżność między przyznaniem się do gwałtu a tym, o czym mówi Komenda. I dlatego zapytał go ponownie, czy zrozumiał treść zarzutu i czy przyznaje się do gwałtu ze szczególnym okrucieństwem. I Komenda odparł, a prokurator zapisał: „Na początku źle zrozumiałem treść zarzutu. Do jego popełnienia nie przyznaję się. Nie znam Małgorzaty K[…]. Nic nie wiem na temat jej zgwałcenia”.
Nawiasem mówiąc, nie przeszkodziło to prokuratorowi napisać zaraz wniosku o aresztowanie Komendy jako tego, który „działając ze szczególnym okrucieństwem wspólnie i w porozumieniu z innymi, dotychczas nieustalonymi osobami, dopuścił się zgwałcenia Małgorzaty K.”. A później to powtórzyć w akcie oskarżenia.
Prokuratura, sądy będą od tej chwili powtarzać: „Przyznał się”.
– Ja cały czas będę twierdzić, że to jest absolutna nieprawda – obrusza się prokurator Tomankiewicz. – Tomasz Komenda nigdy się nie przyznał do tego zarzutu. Oczywiście, on po ogłoszeniu mu zarzutu mówi, że on się przyznaje, natomiast dalsza treść jego wyjaśnień wskazuje na to, że nie wie do czego. Chce coś opowiedzieć, ale nie zna zupełnie okoliczności tej zbrodni. Mimo że tam rzeczywiście znajduje się twierdzenie „przyznaję się”, nie można mówić o żadnym przyznaniu się! Trzeba oceniać protokół jako całość, a nie jedno słowo. Zresztą nie zgadza się jego historia tam opowiedziana. Bo on rzeczywiście opowiadał, jak dotarł do Miłoszyc, ale ta jego historia była nieprawdopodobna, bo godziny się nie zgadzały. Wiedzieliśmy mniej więcej, kiedy doszło do tej zbrodni, a z jego historii wynikało, że dotarłby do Miłoszyc kilka godzin po niej – tłumaczy.
Zresztą sam sąd uznał, że wyjaśnienia Komendy w tym względzie nie trzymają się kupy. Uzasadniając wyrok skazujący, stwierdził, że „z oczywistych względów nie sposób wyjaśnieniom oskarżonego dać wiarę. […] Z rozkładów jazdy autobusów kursujących, którymi oskarżony mógłby dotrzeć do Gajkowa, wynika jednoznacznie, iż o tak późnej porze nocnej już nie kursowały”.
Matka Tomasza Komendy razem z adwokatem osobiście sprawdzała rozkłady jazdy i ostatni autobus do Miłoszyc odjeżdżał wtedy o osiemnastej. Jak zatem oskarżony dostał się do Miłoszyc? To nie miało dla sądu znaczenia. Jakoś widocznie się dostał, bo że tam był, sąd nie miał żadnej wątpliwości. No, skoro zostawił ślady…
– Tak, sąd uznał, że w świetle tych jego wyjaśnień i opinii biegłych jest jednoznaczne, że Tomasz Komenda był w tych Miłoszycach – tłumaczy Tomankiewicz.
I to mimo że wszyscy, którzy bawili się wtedy we Wrocławiu w sylwestra, zeznali, że najpierw świętował z nimi, a potem poszedł spać. Mimo że, co przyznał sąd, „krytycznej nocy na dyskotece w Alcatraz bawiło się kilkaset osób, brak jest choćby jednego bezpośredniego świadka zdarzenia. Brak jednej osoby, która rozpoznałaby Komendę jako osobę, która wówczas prowadziła Małgorzatę spod budynku dyskoteki w stronę posesji, gdzie później została znaleziona martwa”.
No ale przecież, tłumaczył wyrok skazujący sąd, rozpoznała go na portrecie pamięciowym Dorota P.!
Gimnastyka sądu uzasadniającego winę Komendy robi wrażenie. Że Komenda niepodobny do portretu? Cóż, portret sporządzono na podstawie relacji wielu osób, więc nie może być wierny. To, że na jego podstawie rozpoznała go właśnie Dorota P., i to bez żadnych wątpliwości, to jest nawet dla sądu atut. Bo, argumentuje, nie widywała Komendy od dwóch lat i właśnie dlatego zapamiętała, jak wtedy wyglądał! To dlaczego nie zapamiętał i nie rozpoznał go nikt z Miłoszyc? Sąd wyjaśnił to tak: „To, że oskarżonego tak późno ujęto, zapewne jest odpowiedzią na to, dlaczego podczas licznych okazań żaden ze świadków nie rozpoznał go jako uczestnika zabawy w Miłoszycach. Po pierwsze świadkowie ci widzieli go bardzo krótko, po drugie, w okolicznościach tak wydawałoby się nieistotnych, iż nie mieli najmniejszych powodów starać się go zapamiętać. W końcu widzieli go wśród dziesiątek, może więcej osób, no i przecież od czasu okazań upłynął już tak znaczny czas, iż naturalną koleją rzeczy z powyższych względów nie rozpoznali go, a i sam oskarżony zapewne trochę się zmienił”.
Tak brzmi uzasadnienie wyroku uznającego Komendę winnym okrutnego gwałtu. Sąd przedstawia sprawę prosto: „[…] ustalając stan faktyczny, z powodu braku bezpośrednich dowodów osobowych Sąd oparł ustalenia w przedmiocie sprawstwa oskarżonego Tomasza Komendy krytycznego czynu, opierając się tylko i wyłącznie na opiniach powołanych biegłych”.
Miało być szkiełko i oko. Nauka. Uzasadniając wyrok, sąd powołuje się wyłącznie na opinie i zeznania biegłych. Wprawdzie, zaczyna, biegli jeszcze przed zatrzymaniem oskarżonego pisali, że ślad po ugryzieniu „nie pozwoli na identyfikację z całą pewnością sprawcy”. Że to ma być bardziej wskazówka śledcza pozwalająca wykluczyć potencjalnych podejrzanych z kręgu zainteresowania organów ścigania. To prawda, biegły pisał, że „nie będzie w stanie przypisać konkretnej osoby jako sprawcy ugryzienia”. Ale jakby z ulgą sąd stwierdza, że uzupełniające zeznania biegłych „potrafiły rozwiać te wątpliwości”.
Przywołuje ich słowa: „podstawą ustalenia, że krytycznego ugryzienia denatki dokonał oskarżony, były wybitne indywidualne cechy jego uzębienia”. Cytuje za biegłymi, że na ciele ofiary pozostały ślady dwunastu zębów (sześciu górnych i sześciu dolnych). A „ślady pozostawione przez 6 dolnych są wyraźniejsze i pozwoliły na dokonanie precyzyjnych pomiarów i identyfikację oskarżonego”. Sąd przytacza, że „biorąc pod uwagę tych 12 zębów, ich wzajemne ułożenie, proporcje, zespół biegłych stanowczo stwierdził w swojej opinii, iż to właśnie oskarżony ugryzł denatkę w pierś. Biegli wykluczyli przy tym, by możliwa była aż taka zbieżność cech indywidualnych uzębienia, by inna osoba miała takie uzębienie przy tak dużej liczbie odciśniętych zębów, to jest przy 12 zębach, które pozostawiły ślad ugryzienia”. Zero wątpliwości. I jeszcze: „Badania porównawcze, których wynikiem była stanowcza opinia identyfikująca oskarżonego jako osobę, która ugryzła denatkę w pierś, było możliwe właśnie dlatego, iż tak dużo zębów odcisnęło się na skórze, pozostawiając ślady, oraz z tego powodu, iż uzębienie Tomasza Komendy posiada cechy charakterystyczne – deformacje i nieprawidłowości”.
Jak to się czyta? Że pasują do siebie, ślad i zęby. Że na ciele ofiary są odciśnięte zęby Komendy i żadne inne! Że to jego zęby, bo pasują, mają deformacje, które znalazły swoje odbicie w odcisku na skórze ofiary!
Wszyscyśmy tak to usłyszeli.
Tyle że to była kompletna nieprawda. Naciąganie dowodu pod oskarżonego Komendę.
I nikt by tego nigdy nie wyłapał, gdyby prokuratorzy Tomankiewicz z Sobieskim nie postanowili tego wszystkiego ponownie sprawdzać. Wyszło, że nie było żadnych badań! Biegli nie przymierzyli odcisku zębów Komendy do sfotografowanych śladów ugryzienia. Było to niemożliwe, bo zdjęcie zostało zrobione źle, nie na wprost, tylko z boku. O czym zresztą było w pisemnej opinii. I to gdzieś w aktach cały czas leży.
Prawda okazała się taka, że biegli, patrząc na oko (tak!), stwierdzili, że trzy znaczki na skórze mogą pasować do trzech zębów Komendy. Hipotetycznie. Nie zrobili nic więcej. Jedynie następnie liczyli proporcje: wielkość śladów a wielkość zębów i przerw między nimi, deformacje u Komendy. Błędnie. Ale nawet te ich błędne wyniki, już wtedy, jak okazało się teraz, przeczyły wręcz, że to ślady zębów Komendy. Gdy w nowym śledztwie 6 marca 2018 roku prokurator zapytał jednego z biegłych o sposób przeprowadzania obliczeń, ten nagle, „powołując się na stan zdrowia, odmówił dalszych zeznań”.
To jest we wniosku o uniewinnienie.
Prokurator Tomankiewicz zwraca uwagę na jeszcze coś, w zasadzie niepojętego, co zdarzyło się w tej sprawie.
– Biegli zeznawali o bardzo indywidualnych cechach uzębienia Tomasza Komendy, co miało decydować o jego sprawstwie. I takie określenie znalazło też odzwierciedlenie w wyroku sądu okręgowego. Z tym, że nikt chyba sobie wtedy nie zadał takiego pytania. Że owszem, Tomasz Komenda może i ma indywidualne cechy uzębienia, bo rzeczywiście ma, ale te indywidualne cechy absolutnie nie odwzorowały się na ciele Małgorzaty – mówi.
Tak. Skazano Tomasza Komendę, bo miał jakieś indywidualne cechy uzębienia, a nie dlatego, że te konkretne indywidualne cechy uzębienia pokrywały się ze śladami na skórze ofiary!
We wniosku o uniewinnienie napisano, że te nowe dowody wskazują, że ustalenia tamtego sądu „są nietrafione”, że „nie mają pokrycia w zgromadzonym materiale dowodowym”. Że to była „nadinterpretacja”.
Cóż za kolokwializm.
To niejedyny taki kwiatek, który jeszcze wyjdzie na jaw w tej sprawie.
Ale wtedy, na podstawie tamtych opinii i zeznań biegłych, prokuratura domagała się dla Komendy dwunastu lat więzienia. Sąd dał piętnaście. Przez cały proces Komenda milczał, odmawiał wyjaśnień. I wyglądało to źle.
– Nie walczył, nie krzyczał na świat cały o swojej niewinności. Odbieraliśmy to tak, że ma coś do ukrycia – wspomina mecenaska Ewa Szymecka.
Dziś Komenda twierdzi, że to milczenie było pomysłem jego adwokata Michała K., którego też obarcza, obok policjantów i prokuratorów, odpowiedzialnością za swoją gehennę.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
[1] Skróty we wszystkich cytatach pochodzą od autorki.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2020
Wydanie I