Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Do czego doprowadzić mogą głód i ciężka praca? I kiedy wyzysk staje się nie do zniesienia? W swojej najnowszej książce Michał Rauszer odpowiada na te i inne pytania, a także analizuje historyczny fenomen buntów chłopskich. Wykorzystując interdyscyplinarne narzędzia, przygląda się wybuchającym w całej Europie antyfeudalnym wojnom chłopskim i dziewiętnastowiecznej rabacji galicyjskiej.
Rauszer nie rozpatruje tych wydarzeń w kategoriach spontanicznych czy zorganizowanych wystąpień politycznych, nie ogranicza się również do stworzenia kroniki walki klasowej. Bunty chłopskie okazują się bowiem jednym z kluczowych procesów konstruowania kultury oporu, która w swoich zróżnicowanych i determinowanych historycznie przejawach może być inspirująca także dzisiaj.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 379
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Bękarty pańszczyzny
Michał Rauszer
Copyright © 2020 by Michał Rauszer
This edition copyright © 2020 by Wydawnictwo RM
Wydawnictwo RM, 03-808 Warszawa, ul. Mińska 25 [email protected] www.rm.com.pl
Żadna część tej pracy nie może być powielana i rozpowszechniana, w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób.
Wszystkie nazwy handlowe i towarów występujące w niniejszej publikacji są znakami towarowymi zastrzeżonymi lub nazwami zastrzeżonymi odpowiednich firm odnośnych właścicieli.
Wydawnictwo RM dołożyło wszelkich starań, aby zapewnić najwyższą jakość tej książce, jednakże nikomu nie udziela żadnej rękojmi ani gwarancji. Wydawnictwo RM nie jest w żadnym przypadku odpowiedzialne za jakąkolwiek szkodę będącą następstwem korzystania z informacji zawartych w niniejszej publikacji, nawet jeśli Wydawnictwo RM zostało zawiadomione o możliwości wystąpienia szkód.
W razie trudności z zakupem tej książki prosimy o kontakt z wydawnictwem: [email protected]
ISBN 978-83-8151-341-8 ISBN 978-83-8151-342-5 (ePub) ISBN 978-83-8151-343-2 (mobi)
Redaktor inicjująca i prowadząca: Aleksandra Żdan, Marta StochmiałekRedaktor merytoryczny serii: Przemysław WielgoszRedakcja: Anna WojczyńskaKorekta: Aleksandra Żdan, Marta StochmiałekProjekt okładki: Agata MuszalskaKoordynacja produkcji wersji elektronicznej: Tomasz ZajbtOpracowanie wersji elektronicznej: Marcin FabijańskiWeryfikacja wersji elektronicznej: Justyna Mrowiec
Spis treści
Wstęp
Rozdział I. Pańszczyzna
Rozdział II. Codzienny opór
Rozdział III. Głos podporządkowanych
Rozdział IV. Kobiety, czary i walka klas
Rozdział V. Bękarty pańszczyzny
Rozdział VI. Zbójnicy i ludowa sprawiedliwość
Rozdział VII. Powstania chłopskie
Rozdział VIII. Rabacja galicyjska
Rozdział IX. Uwłaszczenie
Zakończenie
Książka ta powstała ze złości i frustracji. Wychowałem się na wsi i przez wiele lat nauczania historii na różnych etapach edukacji miałem nieustanne poczucie, że czegoś mi brakuje. Coś z historią mojego kraju było nie tak. Z jednej strony wiedziałem, że moi przodkowie byli chłopami i robotnikami, raczej mało majętnymi. Mój pradziadek emigrował z Królestwa Polskiego na Śląsk w poszukiwaniu lepszego życia. Moja babcia pokazywała mi wielorodzinny dom, w którym się wychowała, opowiadała o przedwojennym głodzie i ciężkiej pracy. Tymczasem na lekcjach historii i na języku polskim dowiadywałem się o wspaniałościach dworów królewskich i magnackich, o przebiegłych politykach, oddanych dyplomatach, o kulturze szlacheckiej, kulturze spokojnego dworku na wsi, w którym toczy się sielankowe życie upływające pod dyktando uczt, obcowania ze sztuką, polowań i plotek. Poza mieszkańcami dworku nikt wokół nie mieszkał, nikt nie uprawiał pól, nie przygotowywał posiłków, nie oporządzał gospodarstwa. Krajobraz polskiej wsi w tych opowieściach poza szlachtą nie obejmował żadnych innych ludzi. Opowieści o okresie przedwojennym sprowadzają się w zasadzie do wspaniałości reprezentacyjnych ulic Warszawy, żywiołowych dyskusji literatów w kawiarniach, powolnych przechadzek Krakowskim Przedmieściem. Nigdzie w tych miejscach nie było moich przodków.
Nauczanie o pańszczyźnie czy sytuacji chłopów ma i miało formę raczej dość ograniczoną. Wspomina się o sytuacji chłopów, ale dominuje narracja o historii z perspektywy szlachty. Kiedy poznajemy sposoby życia w Rzeczypospolitej, kuchnię, wystrój wnętrz, a więc wszystko to, co stanowi o pamięci przeszłości, otrzymujemy historię sposobów życia i wystroju wnętrz szlachty. Życie chłopów wyglądało zupełnie inaczej. Po latach doszedłem do wniosku, że taka opowieść jest jakby protezą przyszytą w miejsce kończyny, którą straciłem, nawet o tym nie wiedząc. Dobrze obrazuje istnienie tej protezy wizyta w dowolnej restauracji z przymiotnikiem „polska” czy „chłopska” w nazwie i zamówienie w niej jakiejś wariacji „chłopskiego jadła”. Otrzymamy półmisek z przeróżnymi mięsami, kiszoną kapustą, kiełbasami. Nasi chłopscy przodkowie takich rzeczy nie jedli, a jeżeli już, to od wielkiego święta. Ich pożywienie składało się głównie z potraw mącznych, kapusty, kasz i mleka omaszczanych tłuszczem. Kiedy dostajemy „chłopskie jadło”, dostajemy szlachecką „protezę” takiego posiłku.
Opowieść o historii Polski jest opowieścią o zwycięskich i przegranych bitwach, zdradach, targowicy, konfederatach, zabójstwach, spiskach, zamachach, walce dyplomatycznej. Tymczasem historia relacji między chłopami i szlachtą jest sielankową historią równorzędnych i szanujących się partnerów, którzy zgodnie ze swoimi racjonalnymi interesami negocjują wzajemne relacje. Historia pańszczyzny jest historią wzajemnej miłości między chłopami i szlachtą, w której szlachta nie myślała o niczym innym, jak tylko o dobru swoich chłopów. Tak nie było. Pańszczyzna była systemem pracy niewolnej, w którym chłopi, poza płaceniem czynszów i podatków, musieli pracować za darmo na pańskim polu przez określoną przez pana liczbę dni. Pan w dobrach prywatnych miał nad chłopami władzę absolutną: mógł ich bezkarnie zabić, a chłopkę zgwałcić. W swoich dobrach sąd sprawował on sam. Pańszczyzna podobnie jak niewolnictwo opierała się na poddaństwie osobistym. W przeciwieństwie do np. pracy w fabryce, gdzie robotnik oddaje swoją pracę w zamian za wynagrodzenie, w systemach typu pańszczyźnianego liczyła się osobista podległość względem pana. Nie bez przyczyny podpisana 7 września 1956 roku w Genewie Uzupełniająca konwencja w sprawie zniesienia niewolnictwa, handlu niewolnikami oraz instytucji i praktyk zbliżonych do niewolnictwa wymienia pańszczyznę w ramach „Instytucji i praktyk zbliżonych do niewolnictwa”. Tego jednak na lekcjach historii nigdy się nie dowiedziałem. Nie jest jednak tak, że historii chłopów w nauczaniu w ogóle nie ma, historie te są, ale najczęściej rozproszone, przykryte działalnością wielkich mężów stanu, polityków, władców i rycerzy.
W XIX wieku, ale nie tylko, toczyły się dyskusje nad tym, czy pańszczyznę należy utrzymać, czy znieść. Wielu autorów dochodziło do wniosku, że chłop jest istotą z natury bardziej prymitywną, niezdolną do wolności i racjonalnego działania, dlatego musi być kierowany przez pana, który wie lepiej. Dowodem na wrodzoną niższość chłopów miał być fakt, że się nie buntowali, tak jak robili to wielokrotnie chłopi na Zachodzie. Wszystkie te wybiegi stosowane wobec zwykłych ludzi, czy ludu po prostu, pokazujące chłopów jako głupszych, bardziej prymitywnych, nienadających się do samodzielnego życia, miały w przeszłości jeden cel – zabezpieczanie funkcjonowania pańszczyzny. Przekonywało to elity i innych beneficjentów systemu, że ta niewolna praca chłopów i zyski z niej im się po prostu należą. Bo są lepsi, bardziej kulturalni, wykształceni, stworzeni do rządzenia, szlachetni, pełni cnót i honorowi. Lud, a więc wszyscy ci, którzy nie są częścią rządzącej elity, mają posłusznie i z wdzięcznością wykonywać rozkazy. Kiedy przyjrzymy się bliżej tej sprawie, okazuje się jednak, że chłopi ani tacy głupi nie byli, ani tym bardziej pokornie z władzą szlachty się nie godzili. Potrafili na różne sposoby walczyć o swoje prawa.
Książka ta nie jest jednak o tym, czym była pańszczyzna. Jej opis ograniczam do form koniecznych do zrozumienia omawianych przeze mnie wydarzeń. Moim założeniem nie było opisanie przemocy i podporządkowania, jakie ten system za sobą niósł. Tego typu opis, w uproszczeniu, opierałby się na pokazaniu, jak biedni i uciemiężeni byli chłopi. Podejście takie jednak wydaje mi się paternalistyczne, odwracające po prostu to, co dotychczas o pańszczyźnie pisano. Zamiast tego chciałem się raczej skupić na tym, jak chłopi na tę pańszczyźnianą, systemową przemoc reagowali, jak w sytuacji podporządkowania potrafili nie tylko stawiać opór czy się buntować, ale budować kulturę, która na przekór systemowi dawała im poczucie własnej wartości.
W trakcie moich badań nad buntami chłopskimi w czasach pańszczyzny ciągle towarzyszyło mi pytanie: co działo się z pieniędzmi i zyskami z pańszczyzny? Jako że nie był to zasadniczy wątek moich badań, pytanie to raczej pozostało w przegródce z napisem: „do rozważenia w przyszłości”. Sprawa jest o tyle ciekawa, że stopa zysku z pańszczyzny w skali rocznej wynosiła stabilne 5%. Ekonomiści wskazują, że takim procentem zysku odznaczają się tylko najlepsze przedsiębiorstwa. Pańszczyzna opierała się na zasadzie, że chłop na swoim polu pracuje na swoje utrzymanie, a na pańskim produkuje nadwyżki, które pan później sprzedaje. Co się stało z tym majątkiem? Nie był przeznaczony ani na inwestycje, ani na rozwój technologiczny. Folwarki opierały się na pracy narzędziami i zwierzętami należącymi do chłopów. Nie gromadzono ich ani nie inwestowano w przedsiębiorstwa, produkcję czy eksport przetworzonych towarów. Nic takiego się nie wydarzyło. Tym bardziej nie przeznaczano tych kwot na inwestycje w kraju czy rozbudowę. Odpowiedź ukazała się niedawno w książce ekonomisty Banku Światowego Marcina Piątkowskiego Europejski lider wzrostu. Polska droga od ekonomicznych peryferii do gospodarki sukcesu (2019). Otóż po analizie wielu dostępnych danych pokazał on, że zyski z pracy niewolnej chłopów były po prostu przez szlachtę przejadane i trwonione na bogactwa, za pomocą których budowała ona swój wizerunek. Od takich bogactw i wizerunku zależały pozycja i poczucie własnej wartości.
W pracach badaczy procesów, jakie zaszły między XV i XIX wiekiem, używa się pojęcia „akumulacja pierwotna”. Oznacza ono proces zagarnięcia jakiegoś zasobu: ziemi, bogactw naturalnych, pracy niewolników, dzięki któremu udaje się zbić pokaźny majątek. To jest właśnie ten przysłowiowy „pierwszy milion”, który pozwala później budować trwałe przedsiębiorstwa. Istnieją dwa nurty opisu dróg rozwoju światowej gospodarki między XV i XIX wiekiem. Jeden nurt wskazuje niebywały postęp, uprzemysłowienie, rozwój medycyny, jaki się wtedy dokonał, dzięki pozyskanym w wyniku odkryć geograficznych czy rozwoju nauk środkom. Drugi nurt wskazuje, że środki te zostały zdobyte dzięki wywłaszczeniom zwykłych ludzi, ich degradacji ekonomicznej na rzecz wąskiej elity, wyzyskowi niewolników, rabunkowej gospodarce, kolonializmowi i innym. Te dwa nurty ścierają się. Pierwszy kładzie nacisk na postęp, jaki się dzięki tej przemocy dokonał, drugi stara się przypominać cenę tego postępu. W Polsce od XVI wieku nastąpiła „kolonizacja” chłopów przez szlachtę, ta „pierwotna akumulacja szlachty” nie prowadziła jednak do postępu i rozwoju, ale jak pokazał to Piątkowski, była po prostu przejadana.
Z samym pojęciem ludu wiąże się sporo niejasności. W Polsce używa się go w sposób dwojaki. Albo w odniesieniu do czasów PRL, albo jako pojęcia opisującego ludzi ze wsi – chłopów. 15 listopada 1989 roku przed połączonymi izbami amerykańskiego kongresu wystąpił Lech Wałęsa. Zaczął on słowami: „My naród”, co odnosiło się do pierwszych słów amerykańskiej konstytucji, „We the people”, i tak też zostało przetłumaczone. The people w języku angielskim znaczy po prostu „lud”. W Stanach Zjednoczonych pojęcie to ukształtowało się w okresie walk o niepodległość i oznaczało wszystkich, którzy uzależnieni byli od woli angielskiego króla Jerzego III, a którzy chcieli sami o sobie stanowić. W XVIII wieku w zachodniej Europie określenia „lud” używano, właśnie mając na myśli ludzi, którzy nie mieli udziału w rządzeniu, nie sprawowali ani nie mogli sprawować władzy, nawet potencjalnie. Ważne jest tutaj to, że warstwa sprawująca władzę nie ograniczała się wyłącznie do rządzącej arystokracji, obejmowała również bogatych ziemian, wyższe duchowieństwo, administrację. Podobnie też „ludu” nie stanowili wyłącznie chłopi, dlatego że podziały stanowe od średniowiecza nie były w Europie Zachodniej tak szczelne, a władza nie opierała się wyłącznie na nich. Na lud składali się wszyscy ci, którzy nie mogli być ani nie byli częścią tej warstwy, która sprawowała władzę polityczną, ekonomiczną i duchową. Choć oczywiście zdarzały się awanse.
W XIX wieku jako lud postrzegano chłopów, robotników, lumpenproletariat i wiele innych grup. W Polsce pojęcie to dość ściśle łączy się z warstwą chłopską z przyczyn historycznych właśnie. Trwały podział na szlachtę, która jako jedyna mogła sprawować władzę, w zasadzie przetrwał do XIX wieku; szlachta była też warstwą, która jako jedyna przez długi czas miała wyłączne prawo własności, na przykład ziemi. W zachodnich monarchiach absolutystycznych władcy bardzo dbali o to, żeby zrównoważyć znaczenie szlachty jako grupy, tworząc administrację państwową, warstwę kupiecką, a i między samymi chłopami istniały też przepaści pod względem ekonomicznym. Warstwa rządząca była więc złożona i mogły ją tworzyć także osoby niepochodzące ze szlachty. W Polsce to szlachta miała monopol na władzę, zabezpieczając swój byt przez ścisłe połączenie chłopów z ziemią i przywiązanie ich do siebie. Innymi słowy, podział na władzę i lud odpowiadał nieomalże idealnie podziałowi na szlachtę i chłopów. Pańszczyzna i przywiązanie wszystkich innych (poza mieszczanami) do szlachty powodowały, że każdy chłop, niezależnie od stanu majątku i posiadanej ziemi, był w takim samym stopniu odcięty od kontroli nad władzą. Stąd też podział na warstwę rządzącą i lud niejako automatycznie tłumaczył się przez ten wcześniejszy podział. Przez to też, paradoksalnie, kiedy chłopi jako grupa przestali się wyróżniać od innych (mieszczan), zaczęło się w Polsce uważać, że „lud” zniknął.
Na pojęciu „ludu” ciąży dodatkowo skojarzenie z PRL, a myślę, że dobrze byłoby przemyśleć to pojęcie na nowo. Chociażby dlatego, że współczesne ruchy populistyczne są ruchami osób, które uważają, że różnie rozumiane elity odebrały im podmiotowość i walczą o jej odzyskanie. Piszący o populizmie prześcigają się w charakteryzowaniu tych ruchów na przeróżne sposoby, podczas gdy tym, co łączy te bardzo różne grupy ludzi, jest wyłącznie poczucie, że utracili kontrolę nad władzą i tym, co władza robi z ich życiem, lub przekonanie, że nigdy tej kontroli nie mieli. Niezależnie od tego, czy będziemy uważać, że podmioty te mają rację, czy się mylą, czy będziemy z nimi sympatyzować i uznawać ich słuszność, w ich własnym mniemaniu utraciły one kontrolę nad władzą, a partie i ruchy populistyczne ich zdaniem im tę kontrolę przywracają. Jest to wątek, który pokazuje, jak lata pańszczyzny wpływają na nas do dzisiaj.
Howard Zinn w słynnej ludowej historii Stanów Zjednoczonych zwrócił uwagę na fakt, że historia jest bardzo często historią państw jako organizmów politycznych, kierowanych przez pewną warstwę. Jeżeli jednak zdecydowanie największa część ludności nie miała wpływu na to państwo, rządząca elita zabraniała im się nawet z tym państwem utożsamiać jako naród, a do tego utrzymywała się z pracy tej większości, to czy zawsze powinniśmy utożsamiać historię państwa z historią wszystkich jego mieszkańców? W 1496 roku Jan Olbracht w podzięce za wsparcie w wyprawie na Mołdawię udzielił szlachcie przywileju, który przywiązywał chłopów do ziemi. Z perspektywy państwa był to znakomity ruch: zapewniał rządzącej szlachcie stabilność siły roboczej, pozwalał jej zabezpieczyć się przed zakusami absolutyzmu. Ale czy ruch ten był tak samo dobry dla pozostałych 80% mieszkańców ziem polskich, którzy byli chłopami? To tak, jakby pisać historię okresu między 1948 a 1989 rokiem i pokazywać ten czas wyłącznie przez prymat decyzji partii oraz niewątpliwych sukcesów w alfabetyzacji, uprzemysłowieniu kraju, darmowej opieki zdrowotnej czy dostępu do mieszkań.
Bękarty pańszczyzny nie są jednak ani historią pańszczyzny, ani tego, co szlachta robiła z chłopami. Książka ta ma pokazać, w jaki sposób nasi przodkowie wyrażali swoją niezgodę na system, który w ich przekonaniu był niesprawiedliwy. Powodem napisania tej książki jest chęć pokazania, że moi przodkowie i przodkowie zdecydowanie większej części Polaków i Polek wcale tacy głupi, potulni, bezwolni i bezrozumni, jak to się zwykło uważać, nie byli. Świadczyć ma o tym właśnie fakt, że w niesprzyjających warunkach, w jakich żyli, stawiali opór na wszelkie możliwe sposoby, tworzyli własną kulturę i sztukę.
Książka ta jest popularnonaukową wersją mojej książki naukowej dotyczącej badań nad buntami chłopskimi pt. Siła podporządkowanych. Antropologia chłopskiego oporu czasów pańszczyzny XVI–XIX wiek. Wykorzystałem tu materiał źródłowy oraz pewne pomysły interpretacyjne zawarte w pracy naukowej. Zasadniczo jednak starałem się, żeby książka ta miała formę eseju historycznego czy antropologicznego, który jak chciałbym o tym myśleć, może dotrzeć do szerszego niż książka naukowa grona odbiorców. Nie chodzi o to, że któraś praca jest lepsza, a któraś gorsza; po prostu praca naukowa wymaga aparatury metodologicznej i teoretycznej, która może być nużąca dla kogoś z nią nieobeznanego.
Warto w tym miejscu wskazać na wykorzystane przeze mnie materiały. Kilka prac o historii chłopów, jak ta Hipolita Grynwasera, ukazało się jeszcze przed wojną. Tematyka chłopska, czy też ludowa, tak naprawdę jednak stała się programowo modna w okresie stalinowskim. Wtedy to powstało najwięcej prac z tego zakresu, także traktujących o buntach. Opracowania te, kiedy pomija się zwyczajowe wstępy i inne fragmenty poświęcone „wodzom rewolucji” i ich dziełom, swoim poziomem nie odbiegały od standardowych prac naukowych. Poza wydawnictwami popularnymi, w których chłopskie bunty rzeczywiście są pokazywane za pomocą stalinowskiej dogmatyki, prace takie, jak chociażby Stefana Kieniewicza o ruchu chłopskim w Galicji, do dzisiaj są wzorcowe w temacie. Po okresie stalinizmu tematyka chłopska właściwie przestała być modna, jeżeli można się tak wyrazić, nie stanowiła ona głównego nurtu w historii. Z oczywistych względów natomiast sporo miejsca historii chłopów poświęcała etnografia, choć – także ze względu na koniunkturalizm – najczęściej koncentrowała się na kulturze materialnej i kulturze chłopów przedstawianej tak, jakby była ona samotną wyspą, chłopskim archipelagiem, oddzielonym od innych grup społecznych i kontekstu historycznego.
Niektórych czytelników i czytelniczki może zastanawiać tytuł. Otóż jego historia jest dość prosta, bo nawiązuje do tytułu filmu Quentina Tarantino Bękarty wojny (Inglorious Bastards, 2009). Tytułowe „bękarty” to żydowski oddział, który udaje się do Europy pod wodzą górala z Appalachów i półkrwi Apacza Aldo Raine’a. Oddział ten ma w Europie walczyć z nazistami. Choć pod względem tematyki dużo bardziej sytuacji chłopów odpowiadałby Django z tej samej trylogii zemsty, to jednak „bękarty” wydały się odpowiedniejsze z kilku względów. Pierwszym, oczywistym, jest to, że imię Django w polskim kontekście jest nieczytelne i nijak nie daje się wpasować w tytuł. Po drugie, „bękarty” są szalone w swej odwadze i wiedzą, że są na straconych pozycjach. Badacze buntów chłopskich, nie tylko w Polsce, podkreślają, że jawne bunty wybuchały sporadycznie, dlatego że najczęściej był to akt samobójczy. Stanie na czele chłopskiego buntu, samo wzięcie w nim udziału wiązało się czasem z bardzo przykrymi konsekwencjami. Mimo to chłopi się buntowali. Po trzecie wreszcie, szlachta postrzegała chłopów jako gorszych od siebie, co miało jej dawać poczucie wyższości uzasadniające wykorzystywanie pracy chłopów. Dużo łatwiej jest wyzyskiwać kogoś, o kim myślimy, że jest gorszy i głupszy. Jeden z ideologów takiego podejścia do sprawy – Walerian Nekanda Trepka – w swojej słynnej pracy Liber chamorum, nie chcąc się powtarzać, używa w stosunku do chłopów określeń takich jak: „bajstruk”, „buhaj”, „dryś”, „gnojek”, „kundel”, „nadmidupa”, „pomyje”, „suka”, „złodziej” oraz – „bękart”[1]. Te bękarty jednak w sytuacji skrajnie niesprzyjającej potrafiły się panom postawić, nie tylko przejmowały kategorie postrzegania panów, lecz także poptrafiły obrócić je przeciw nim.
Praca ta nie powstałaby, gdyby nie pomoc i wsparcie kilku osób. Przede wszystkim podziękowania należą się mojej żonie, dr hab. Elżbiecie Durys, za wsparcie intelektualne i każde inne. Ponadto dziękuję Przemysławowi Wielgoszowi, prof. Wojciechowi Burszcie, dr. hab. Mirosławowi Pęczakowi, dr. hab. Grzegorzowi Studnickiemu, dr. Piotrowi Majewskiemu, pracownikom i pracownicom Wydziału Pedagogicznego Uniwersytetu Warszawskiego. Dziękuję Rodzicom, Janowi i Małgorzacie Rauszerom, siostrze Karinie Hawrył i jej mężowi Zbyszkowi Hawryłowi. Dziękuję także kolegom z drużyny Leser Siti – przerwy na piłkarskie mecze i treningi miały zbawienny wpływ na moją kondycję psychiczną w trakcie pisana. W procesie tym pomagało mi słuchanie wczesnego Misfits, The Oath, Hellacopters, Motörhead oraz Haunt.
Rozdział I
Szlacheckość ma w polskiej kulturze i pamięci status wyjątkowy. Jest rodzajem ciągle powracającego widma lub, by odwołać się do dramatu Stanisława Wyspiańskiego, chochoła. Nie przymierzając, ogromna część współczesnych polskich bolączek, problemów, porażek, ale też sukcesów i zwycięstw ma swoje korzenie w sarmackiej Polsce. Kiedy mówimy o sobie, że jesteśmy dumnym narodem, pobrzmiewa w tym duma szlachecka. Kiedy podkreślamy naszą otwartość i tolerancję, wskazujemy na wielokulturowe tradycje Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Kiedy chcemy uzasadnić znaczenie naszego kraju w regionie na płaszczyźnie geopolitycznej, powołujemy się na wielkość przedrozbiorowego imperium. Odnosząc się do kwestii społeczno-kulturowych, wskazujemy na wspaniałość magnackich posiadłości na kresach i na tamtejsze życie.
Kiedy z kolei zachowanie jakiejś grupy w Polsce nam się nie podoba i skomplikowane analizy nie wszystko w tym temacie wyjaśniają, zawsze można przecież stwierdzić, że w zasadzie ta grupa wywodzi się od chłopów, a więc chamów i prostaków. Z samego urodzenia jest więc gorsza, plugawa, głupsza, bo ma inne niż my pochodzenie. Dobrze obrazował to stosunek do wsi w okresie po transformacji ustrojowej 1989 roku. Różne analizy pokazywały, że to ludzie na wsi (ale też robotnicy z likwidowanych zakładów, np. włókniarki masowo zwalniane w Łodzi) sami są sobie winni, bo są zbyt mało przedsiębiorczy. Słynny film dokumentalny Arizona z 1997 roku w reżyserii Ewy Borzęckiej ten stan rzeczy potwierdzał. Lud ze wsi jest w nim pokazany jako zdegenerowana, brudna i wiecznie pijana banda nierobów, przygłupów, niezdolnych do samodzielnego życia. Innymi słowy, o tych, których transformacja wyrzuciła za burtę, mówiono jak o innej rasie. Zupełnie inaczej traktowano natomiast tych, którym się powiodło. W latach dziewięćdziesiątych bardzo popularne, szczególnie wśród nowobogackich, było budowanie czy aranżowanie domu w stylu ziemiańskiego dworku. Koniecznie ze skrzyżowanymi szablami nad kominkiem i portretami przodków, ewentualnie Marszałka. Nie jest tylko polski wynalazek, że opowieść o sukcesie pokazuje, iż ludzie porażki ulepieni są z innej gliny. W zasadzie każdy kraj swoje nierówności opowiada we właściwy sobie sposób. Podstawą polskiej opowieści jest to, że zawsze gdzieś w tle pojawiają się szlachcic i chłop.
Można by powiedzieć, że funkcją prawie wszystkich przemian w Polsce jest to, że kiedy system krzepnie, pojawiają się nowa klasa wyższa i nowi przegrani, budzi się szlachecki chochoł. W końcu lat siedemdziesiątych niezwykłą popularnością cieszyły się w Polsce ekranizacje prozy Henryka Sienkiewicza. Wtedy też pojawiło się coś, co nie kto inny, jak Józef Tischner określił mianem „chochoła sarmackiej melancholii”. Po kilku stosunkowo krótkich latach, kiedy ideolodzy PZPR próbowali budować opowieść o innej Polsce, okazało się, że wszystkim jakoś ta sarmackość znowu odpowiada. Pogląd o tym, że istnieje w Polsce grupa wyjątkowa, która jest predestynowana do rządzenia, znajdował posłuch wśród działaczy partyjnych. Duma z sarmackiej i szlacheckiej przeszłości, gdy lud znał swoje miejsce w hierarchii, też była na miejscu. Poza tym dla sporej części ludzi nieidentyfikujących się z władzą komunistyczną opowieść o sarmatach miała wymiar pocieszający, być może była nawet formą oporu, zakazanego owocu wobec oficjalnego uwielbienia ludu pracującego i klasy robotniczej. W każdym razie sarmatyzm był w latach siedemdziesiątych w modzie.
Po raz kolejny moda na sarmatyzm pojawiła się w latach dziewięćdziesiątych, szczególnie dając o sobie znać pod koniec dekady, gdy nowy system zaczął krzepnąć. Wykrystalizowana wówczas klasa wyższa potrzebowała nowego rodzaju opowieści o sobie. Po raz kolejny okazało się, że taką funkcję może spełnić właśnie sarmatyzm. W dobrym guście stało się „odnalezienie” szlacheckiego przodka. Zaczęto więc ich zawzięcie poszukiwać. Wyspecjalizowani w badaniach archiwalnych historycy zakładali firmy oferujące (re)konstrukcję drzewa genealogicznego. Celnie pokazał to Zygmunt Miłoszewski w powieści kryminalnej Ziarno prawdy (2011). Pierwszą ofiarą zabójcy grasującego w Sandomierzu jest Roman Myszyński, zamordowany w trakcie poszukiwania „szlacheckich przodków” pewnej rodziny.
Szlachectwo ma moc uwznioślania i nadawania sensu egzystencji ludziom w Polsce w co najmniej trzech wymiarach. Po pierwsze, dowodzi wyższości społecznej i ją legitymizuje. Po drugie, jest jak „dusza” wkładana w ludzkie ciało. Po trzecie, stanowi rodzaj protezy pamięciowej. Bohater popularnego sitcomu Świat według Kiepskich (1999–2020) co rusz chwali się swoim szlacheckim pochodzeniem. Na ścianie jego mieszkania w kamienicy wisi portret nobliwego przodka. Ferdynand Kiepski jest bezrobotnym alkoholikiem, człowiekiem pozbawionym właściwości, pieniędzy i perspektyw. Od lat utrzymuje go żona. Jedyną rzeczą, którą pozwala mu zachować godność i którą wytrwale pielęgnuje, jest status potomka znamienitego rodu.
Szlachectwo Polaków w dość nieoczekiwany sposób pojawia się w przypadku rozmów z osobami z marginesu. Znajdują oni jakby ostatnie potwierdzenie tego, że jednak są także ludźmi wartościowymi w tym kurczowym i kompulsywnym trzymaniu się „kropli” szlacheckiej krwi w sobie. Szlachta bardzo często uzasadniała swoją wyższościową pozycję tym, że chłopi nie do końca są ludźmi, że od zwierząt niewiele ich różni. Tym samym „człowiekiem” we właściwym sensie był właśnie szlachcic. Podobny proces można było obserwować w stosunku do czarnoskórych niewolników. Byli oni ludźmi, ale pozbawionymi „duszy”. Tę duszę ludziom wykluczonym, zmarginalizowanym czasem daje właśnie wyobrażone poczucie, że mają jakiegoś szlacheckiego przodka, że być może dzisiaj oni sami nie sa w najlepszej formie, ale za to ich przodkowie…
Szlachectwo bywa też rodzajem protezy pamięci. Bardzo często osoby nie z marginesu, ale ciężko pracujące, szczególnie na wsiach, przywołują pamięć o jakichś rzekomych szlacheckich przodkach. W trakcie wywiadu z jednym z mieszkańców wsi graniczącej z Czechami na Górnym Śląsku rozmówca przekonywał mnie, że jego przodkowie byli szlachcicami i nazywali się von Dziurawiec. Właśnie tego rodzaju wariant odwołania się do szlacheckiej przeszłości nazwałbym protezą pamięci.
W Polsce z różnych względów nie wykształciły się pozytywne wzorce kultywowania ludowości. Ludowość ma formę skansenu lub przeniesionego żywcem z PRL paździerza. Brak u nas żywej tradycji lokalno-ludowej, tak jak ma to miejsce w Niemczech, gdzie lokalny strój i swoista duma z „ludowej” przeszłości są żywe, czy w Czechach, gdzie swojskość, ludowość i lokalność są istotnymi składnikami tożsamości. W Polsce ta duma z chłopskiej przeszłości została wymazana i musiało tak się stać, bo wiązała się ze skojarzeniem „polskości” z pańszczyzną. W związku z tym nie mamy pozytywnych wzorców pamięci o ludowości czy też istnieją one w stopniu ograniczonym, z pewnością nie masowym. Bardzo często więc na miejsce tej „wypartej” i „wymazanej” pamięci o chłopskiej, związanej z kulturą ludową przeszłości przywołuje się wyobrażoną pamięć o przeszłości szlacheckiej. Odciętą kończynę kultury ludowej zastępujemy protezą pamięci szlacheckiej.
Jak to naprawdę jest z naszymi przodkami? Czy wszyscy, a przynajmniej większość z nas, wywodzimy się ze szlachty? Czy chłopi też byli Polakami? Dlaczego w sytuacjach społecznego iskrzenia zawsze pojawia się odniesienie do podziału na chłopów i ich panów?
Chłop, szlachcic, Polak
Nie dysponujemy pełnymi i wiarygodnymi danymi na temat demografii Polski pańszczyźnianej. Prace historyków pozwalają jednak stworzyć pewien obraz tego, ile tak naprawdę nas było i jak byliśmy podzieleni. Cezary Kuklo, autor najbardziej miarodajnych prac o demografii Polski przedrozbiorowej, twierdzi, że między XVI a XVIII wiekiem liczba ludności Polski oscylowała między 7,5 miliona w 1580 roku i 12,3 miliona w 1771 roku. Chociaż dane te nie są precyzyjne, możemy stwierdzić, że w Koronie Królestwa Polskiego (między XIV a XVIII wiekiem) szlachta stanowiła 5,5% ogółu ludności. Duchowieństwo (katolickie i prawosławne) obejmowało 1%, mieszczanie to zaś 20% populacji. Największą grupę społeczną w tym okresie stanowili chłopi. Ostrożne szacunki mówią o nieco ponad 70% ogółu mieszkańców Polski. Problem polega jednak na tym, że liczba ta nie uwzględnia pokaźnej liczby bezrolnych czy tzw. ludzi luźnych. Gdybyśmy mieli odpowiednie dane, odsetek ten znacznie by się zwiększył.
Wróćmy raz jeszcze do cyfr. Jeżeli w 1580 roku liczba ludności wynosiła 7,5 miliona, to szlachty było wtedy w Rzeczpospolitej nieco ponad 410 tysięcy, chłopów natomiast 5 milionów 250 tysięcy. W 1771 roku szlachty było niecałe 680 tysięcy, natomiast chłopów – 8 milionów 610 tysięcy. Jak widać, szlachta stanowiła ułamek ogólnej liczby ludności. Biorąc dodatkowo pod uwagę, że spora część szlachty należała do tzw. szlachty drobnej – często nie miała własności albo miała wcale nie większą niż chłopi – okazałoby się, że znaczącej szlachty, która tworzyła i eksploatowała sarmacki mit, było jeszcze mniej. Gdybyśmy do samej szlachty przyłożyli słynny współczynnik Giniego, badający nierówności, okazałoby się, że pod względem znaczenia i majątku liczyło się tak naprawdę zaledwie kilka rodów. Znamy je jako rody magnackie. Odsetek szlachty panującej w Rzeczpospolitej między XIV a XVIII wiekiem był więc bardzo mały. Przy pewnej dozie ostrożności można więc założyć, że zasadniczo wszyscy jesteśmy potomkami chłopów pańszczyźnianych.
Jak to się stało, że podział ten w Polsce przybrał taką, a nie inną formę? Jak doszło do wykształcenia i utrwalenia tak nieludzkich nierówności oraz upartego trwania przy nich? Wszystko zaczęło się na przełomie XV i XVI wieku. Wówczas do Europy zaczęły docierać kruszce (szczególnie srebro) wydobywane z nieeksploatowanych dotąd złóż w obu Amerykach. W rezultacie na Starym Kontynencie pojawił się popyt na polskie płody rolne – zboże, ale nie tylko, gdyż jednym z eksportowych surowców było też drewno. Choć handel nie potrzebuje nobilitowanej pieczęci, to w Polsce tylko szlachta posiadała prawo własności ziemskiej oraz prawa polityczne, co dawało jej na rynku przewagę. Dzięki temu mogła umocnić swoją władzę nad chłopami. W rezultacie na przełomie XV i XVI wieku wyłoniło się polskie niewolnictwo, czyli pańszczyzna.
Sama pańszczyzna istniała już wcześniej, bo wprowadzona została w XIII wieku. Nie miała jednak wówczas takiego znaczenia i była wykorzystywana w zasadzie wyłącznie do utrzymania dworu. W XV wieku, wraz z zapotrzebowaniem na rynku zachodnim, rozwinął się w Polsce rodzaj protozakładu produkcji rolnej – był nim folwark. Folwark stanowiły ziemie i zabudowania należące do dworu, na których chłopi odbywali pracę niewolną. Uzyskiwane w ten sposób produkty w przeważającej części były eksportowane. Dla szlachty był to układ idealny: chłopi dostarczali darmowej pracy. Poza tym zobowiązani byli do płacenia przeróżnych danin, podatków i czynszów z dziesięciną na czele, czyli oddawaniem dziesiątej części plonów na rzecz Kościoła. Chłopom taki układ z pewnością podobał się mniej. Najczęściej sprzeciwiali się mu, „głosując nogami”, a więc uciekając na wschód, na mniej zaludnione ziemie, gdzie mogli liczyć na ulgi i zwolnienia ze świadczeń. Ów sposób wyrażania protestu stał się na tyle powszechny, że z końcem XV wieku szlachta podjęła szereg działań mających zapewnić jej dostęp do niewolnej pracy chłopów i zminimalizować ryzyko konkurencji na rynku z ich strony.
Wprowadzone w 1496 roku przez Jana Olbrachta statuty piotrkowskie przywiązały chłopa do ziemi. Odtąd nie miał on prawa opuszczać wsi bez zgody pana. 7 stycznia 1520 roku Zygmunt Stary wydał przywilej, który zwiększał pańszczyznę z kilku dni rocznie do kilku dni tygodniowo. W kolejnych latach oddano władzę sądowniczą nad chłopami w ręce ich panów. Chłopi zniknęli jako stan z prawodawstwa i pojawiali się wyłącznie jako własność pańska. Panowie faktycznie mogli w swoich dobrach wyznaczać dowolnie pańszczyznę i czasem wynosiła ona np. dziesięć dni w tygodniu. Jako że tydzień ma tylko siedem dni, odrabiać ją musieli pozostali członkowie rodziny lub najęci przez chłopów pachołkowie. Choć mówimy o procesie, a nie pojedynczym wydarzeniu, które zmieniło sytuację chłopów, historycy określają go mianem „wtórnego poddaństwa” czy „zaostrzonej pańszczyzny”. Zaostrzona pańszczyzna nie została wprowadzona wszędzie w tym samym czasie. Konstytucja z 1520 roku usankcjonowała ją pod względem prawnym, ale dopiero po stu latach objęła ona ziemie Rzeczypospolitej niemalże w całości. W dobrach prywatnych jej wprowadzenie zależało od decyzji właściciela, czyli konkretnego szlachcica. System ten jednak z perspektywy szlachty wydawał się idealny. Oto poza czynszami i daninami panowie otrzymywali jeszcze darmowego pracownika, z którego pracy na folwarku cały zysk pozostawał do ich dyspozycji.
Na terenie Rzeczypospolitej istniały dwa rodzaje dóbr: wspomniane dobra prywatne i tzw. królewszczyzna. Dobra prywatne należały w całości do ich właścicieli, czyli szlachty. Na tym terenie pan miał praktycznie nieograniczoną władzę. Dość powiedzieć, że do 1768 roku za zabicie chłopa we własnych dobrach groziła wyłącznie kara grzywny. W tym samym roku w trakcie obrad sejmu zwanego repninowskim przegłosowano prawa określane mianem „kardynalnych”. Potwierdzały one wolność szlachecką, liberum veto, wolną elekcję oraz prawo wypowiedzenia posłuszeństwa królowi. Stanowiły tym samym potwierdzenie statusu prawnego Rzeczypospolitej. Czymś nowym był artykuł XIII tych praw, który potwierdził władzę panów nad chłopami, ale zabronił zabijania chłopów. Artykuł ten brzmiał w interesującym nas fragmencie tak: „za zabicie chłopa nie przypadkowe, ale rozmyślne i dobrowolnie popełnione, za delacją czyjążkolwiek w sądzie przyzwoitym dowiedzione, kara śmierci nawet na dziedzica rozciągniona będzie”. Po raz pierwszy szlachcic nie mógł bezkarnie zabić chłopa. Prawo to zawierało jednak kruczek: zbrodnia musiała być dowiedziona. W praktyce oznaczało to, że mordercę należało schwytać na gorącym uczynku i o uczynku tym musieli zaświadczyć dwaj szlachcice. Jeżeli warunki te nie zostały dopełnione, podejrzany o zabicie chłopa płacił jedynie grzywnę.
W dobrach prywatnych pan miał zatem faktycznie nad chłopem władzę absolutną. Sposób jego postępowania ograniczały wyłącznie rozsądek i ewentualnie presja ekonomiczna lub opór chłopów. Prowadziło to do ujawnienia często ogromnych różnic między poszczególnymi panami. Bez trudu możemy wyszukać wiele przykładów racjonalnego zarządzania pańszczyzną, sprawowania nad chłopami faktycznej opieki, a w sprzyjających warunkach nawet uwłaszczenia. Przykład taki dał choćby Adam Zamoyski, który był pionierem oczynszowania chłopów w latach 1760–1770. Innym ciekawym przypadkiem był fenomen Rzeczpospolitej Pawłowskiej, utworzonej w 1769 roku przez księdza Pawła Brzostowskiego. Oczynszował on chłopów, utworzył dla nich szkoły, samorząd i propagował nowoczesne techniki uprawy.
Jednocześnie można przywołać mroczne postacie, jak chociażby starosta Mikołaj Potocki, o którym Julian Ursyn Niemcewicz pisał w swoich pamiętnikach, że kazał chłopskim babom włazić na jabłoń i kukać jak kukułki. Strzelał wtedy do nich ze śrutówki i zaśmiewał się, gdy spadały. Czy Stanisław Warszycki, który za powtarzanie rymowanki: „Pan Warszycki wyssał kobyle cycki” kazał rozerwać dowcipnisia czterema końmi. Karał też swoich chłopów za najmniejsze przewinienia. Jego ulubionym sposobem było nakazywanie winnemu, by położył się na ziemi, i zlecanie innemu, by okładał go drągami grubości ręki. Podczas wymierzania kary Warszycki lubił stawać obok, liczyć razy, a kiedy ich liczba zbliżała się do końca, udawał, że się myli, i kazał bić jeszcze raz. Co więcej, szydził z bitych i napominał stojących, żeby prosili Boga o wytrzymałość dla tych biednych ludzi[1].
Poza dobrami prywatnymi istniały też królewszczyzny. Dobra te należały do króla i on zarządzał nimi przez wyznaczonych urzędników lub oddawał je w dzierżawę. Z dóbr tych utrzymywano państwo. Sytuacja chłopów w królewszczyznach różniła się znacząco od tej w dobrach prywatnych. W królewszczyznach chłopi mieli możliwość składania na urzędników czy dzierżawców skarg do sądu referendarskiego. Dzięki temu dysponujemy informacjami o tym, co się w tych dobrach działo. Choć faktycznie sądy te działały w dość specyficzny sposób, czasem wydawały wyroki na korzyść chłopów. Należy jednak mieć świadomość, że bardzo często panowie tych wyroków nie respektowali. Chłopi mimo wszystko z możliwości składania skarg skwapliwie korzystali. Nawet nieprzychylny im wyrok powodował czasem, że dzierżawca ustępował, co już samo w sobie było sporym osiągnięciem.
Pańszczyzna była pracą wykonywaną przez chłopów na rzecz właściciela ziemskiego w zamian za udostępnienie kawałka pola i możliwości jego użytkowania. Była więc rodzajem długu. Od wielkości pola zależało, ile pańszczyzny chłop będzie wykonywał. Tak wyglądała pańszczyzna w teorii. W praktyce bywało różnie. Chłopi w dobrach królewskich spisywali umowy lokacyjne, które określały, ile dostają gruntu i ile za ten grunt mają pracować w folwarku.
Najbardziej popularna była pańszczyzna tygodniowa. Na pańskim należało pracować w wyznaczone dni tygodnia. W niektórych rejonach pańszczyzna bywała popołudniowa. Wówczas rano chłopi pracowali na swoim, a popołudniami na pańskim. Istniały ponadto tzw. darmochy, daremszczyzny. W okresach intensywnych prac polowych, jak zasiew czy zbiory, chłopi byli zobowiązani do dodatkowej pracy, niewliczanej do pańszczyzny. Wołano wtedy „na tłoki” lub „powaby” (stanowiły one zazwyczaj kilka dni rocznie), co oznaczało, że do pracy musieli wychodzić wszyscy w gospodarstwie. Pańszczyznę odbywano na dwa sposoby: pieszo lub sprzężajem. Pieszo oznaczało pańszczyznę w oparciu o własną siłę, sprzężajem – pańszczyznę odrabianą zwierzętami, np. wołem czy koniem. Co ważne, gospodarstwa folwarczne nie posiadały swoich narzędzi ani zwierząt do pracy na polu. Chłopi zobowiązani zatem byli do wykonywania pracy własnymi narzędziami i z pomocą własnych zwierząt. Poza pracą na pańskim polu chłopi odrabiali pańszczyznę na wiele różnych sposobów. Jednym z nich były podwody, czyli obowiązek przewozu zboża czy innych dóbr produkowanych w folwarku do miejsca skupu. Chłopi musieli czasem transportować zboże na olbrzymie odległości, np. do Gdańska, co przy stanie ówczesnych dróg potrafiło być sporym wyzwaniem. Poza tym niektórzy chłopi oddelegowani byli do pracy w transporcie na stałe, jak chłopi zajmujący się spławem, czyli flisacy. Do obowiązków chłopa należały także tzw. stróże, czyli pilnowanie pańskiego dobytku.
Jeżeli myślimy, że być może pańszczyzna faktycznie była rodzajem zapłaty za użytkowanie ziemi, to musimy sobie uświadomić, że poza pańszczyzną chłopi płacili na rzecz dworu również czynsze, które czasem się zwiększały. Poza tym chłopi winni byli uiszczać wiele pomniejszych opłat i danin w naturze, choć nie we wszystkich dobrach i nie w jednakowym zakresie. Wiecne (na rzecz sądów na wsi), łączne, gajowe, leśne, żołędne, łuczywne, karczowe, budowe (opłaty okazjonalne np. przy budowie domu czy zbiorze drewna w lesie), młynne – to tylko kilka z tych opłat. W czasie, kiedy pan przebywał we wsi, chłopi płacili na jego pobyt tzw. stacyjne. W naturze oddawano tzw. sep czy osyp. Wynosił on od jednego do kilku korców owsa, parę kapłonów lub gęsi, sery czy jaja. Gęsi oddawano na św. Marcina, stąd zwyczaj jadania 11 listopada gęsiny. Ponadto wszyscy chłopi zobowiązani byli oddawać na rzecz Kościoła specjalny podatek – dziesięcinę, czyli dziesiątą część swoich zbiorów ozimych i jarych. We wsiach zbierano też opłatę na utrzymanie plebana, tzw. meszne; wynosiła ona zwykle jeden korzec zboża. Po oddaniu Bogu, co boskie, należało jeszcze oddać cesarzowi, co cesarskie. Na rzecz państwa chłopi oddawali dwa rodzaje podatku: podatek gruntowy, czyli pobór, oraz od 1629 roku podymne – podatek od domów zamieszkałych, a od 1662 roku pogłówne, czyli podatek osobisty. W dobrach królewskich od połowy XVII wieku pobierano też hibernę, czyli podatek na rzecz zimującej armii.
Chłop, czyli niewolnik
System folwarczny domknięty został na przełomie XVI i XVII wieku i utrzymał się aż do uwłaszczenia, które nastąpiło w XIX wieku. Choć pańszczyzna pod względem formalnym nie jest niewolnictwem, to podpisana przez polski rząd w 1956 roku w Genewie konwencja określa pańszczyznę jako „instytucję i praktykę zbliżoną do niewolnictwa”. Innego zdania była jednak sama szlachta. Najbardziej znaczącą symboliczną zmianą w XVI wieku było upowszechnienie się nazwy „chłop” na określenie ludności rolniczej. Przed XVI wiekiem stosowano raczej określenia takie jak „kmieć”, czyli rolnik dysponujący ziemią. Należy przy tym pamiętać, że ziemia była w posiadaniu chłopów w formie tzw. własności zależnej, de facto należała więc do szlachty.
Samo określenie „chłop” pochodzi od rosyjskiego wyrazu oznaczającego niewolnika, przy czym w oryginale niekoniecznie chodziło o rolnika. Takim „chłopem” mógł stać się szlachcic, który utracił wolność za długi. Po ich oddaniu wracał do swojego stanu. Wspomniany już przywilej bydgoski wydany przez Zygmunta Starego w 1520 roku jako jeden z pierwszych dokumentów mówi o „chłopach”. Statuty piotrkowskie z 1496 roku, które przywiązywały chłopów do ziemi, mówiły przede wszystkim o kmieciach. We wcześniejszych dokumentach używano raczej określenia „wieśniak”. Równolegle z wprowadzaniem zaostrzonej pańszczyzny zaczęto w stosunku do chłopów używać określenia oznaczającego niewolnika. Co ciekawe, to pierwotne znaczenie w XIX wieku się zatarło i służy obecnie po prostu jako potoczne określenie mężczyzny.
Wraz z odkryciem dla Europy Ameryki i później z rozwojem atlantyckiego niewolnictwa wykształciły się też w XVI i XVII wieku pewne wzorce stosunku do ludzi podporządkowanych. Zniewoleniu rdzennej ludności towarzyszyła refleksja nad jej pochodzeniem. Europejczycy wykazali się niezwykłą hipokryzją. Starali się podporządkowanie lokalnej ludności uzasadnić jej odmiennym (gorszym) pochodzeniem. Według biblijnej tradycji mieszkańcy Ziemi wywodzą się od trzech synów Noego: Jafeta, Chama i Sema. Sem dał początek ludom semickim, Jafet – indoeuropejskim, Cham zaś mieszkańcom północnej Afryki. Pochodzenie Chama wiązano z czarnym kolorem skóry i dość popularnym skojarzeniem czerni z jakąś skazą. Predyspozycje do bycia niewolnikiem wywodzono od wewnętrznej „czarności” potomków Chama, przeklętego i skazanego na niewolnictwo za sprzeciwianie się woli ojca. Co ciekawe, na terenach dzisiejszej Ukrainy polscy panowie określali biednych chłopów jako „czerń”, w Galicji zaś chłopów powszechnie nazywano „czerniawą”.
W Polsce w stosunku do pewnej grupy ludności po raz pierwszy określenia „cham” użyto właśnie w XVI wieku. Termin „cham” nie występował w słownikach polszczyzny z połowy XVI wieku, jak w słowniku Bartłomieja z Bydgoszczy, Słowniku poznańskim czy słowniku Jana Mączyńskiego. Jedno z pierwszych oficjalnych użyć określenia „cham” w stosunku do chłopów pojawia się w utworze Goniec cnoty Macieja Strykowskiego z połowy XVI wieku. Słowo „cham” występuje w nim właśnie na określenie chłopa. Interesujący nas fragment brzmi tak: „Ty, Cham, orz rolę, rób, strzeż każdy tego […] Nie czyń się, Chamie, Japhetem, strzeż roley […]”[2]. Czyli: rób chamie w polu i nie udawaj szlachcica. Cham i chłop to niejedyne słowa obciążone specyficzną konotacją, które miały służyć podkreśleniu odmienności tej grupy. Mikołaj Rej w swoim czasie pisał: „To dziw, kiedyby kto puchacza sporośnego białorzyta w sokolem gnieździe znalazł”. Mikołaj Sęp Szarzyński w podobnym stylu stwierdził, że „mężna orlica gołębi nie rodzi”, z kolei Jan Chryzostom Pasek zawyrokował: „w paragon nie wchodzi z orłem puchacz”[3]. Takie ornitologiczne porównania były dość popularne i często występowały w szlacheckich pamiętnikach i zbiorach złotych myśli – silva rerum. Różnice między chłopami i szlachtą starano się pokazać za pomocą różnic między ptakami godnymi i pospolitymi. Teoria ornitologiczna byłaby więc polskim wkładem w biologiczny rasizm.
Jeżeli chłopi wywodzą się od Chama, to skąd wywodzi się szlachta? Dla każdego ówczesnego szlachcica jasne było, że z tajemniczego i wojowniczego plemienia Sarmatów, które przywędrowało na ziemie Rzeczpospolitej gdzieś z okolic dzisiejszego Iranu. W micie tym historia Polski to historia podboju. Plemię Sarmatów miało przybyć na ziemie polskie i podbić miejscową ludność, czyniąc ją swoimi niewolnikami. Mit ten sformułowano w XVI wieku, uzasadniając za jego pomocą odmienne pochodzenie szlachty. Pisane w tym czasie historie plemienia sarmackiego, które dzisiaj określilibyśmy jako fake, stały się zresztą podstawą do tworzenia popularnych dzisiaj mitów o jakimś przedwiecznym imperium Lechitów.
Ile kosztował chłop?
Jedną z zasadniczych cech definiujących niewolnictwo jest pozbawienie niewolnika podmiotowości prawnej. Razem z zaostrzaniem pańszczyzny chłopi jako stan zniknęli z prawodawstwa, jednak nie do końca. Nadal musieli płacić podatki na rzecz państwa, byli rekrutowani do armii oraz płacili dziesięcinę. Faktycznie jednak cała władza nad chłopami w dobrach prywatnych była w rękach pana. To pan decydował o tym, ile chłop ma oddać danin, ile pracować w formie pańszczyzny, a ile w formie darmoch. Pan decydował też o tym, czy chłop może się ożenić i z kim. Nie opłacało mu się wydawać zgody na ożenek poza swoimi włościami, bo traciłby w ten sposób siłę roboczą i ziemię. Chyba że otrzymywał za takiego chłopa gratyfikację. Mówiąc wprost: chyba że taki chłop został zakupiony.
W Rzeczpospolitej nie było targów niewolników, jednak kwitł handel „żywym towarem”. Chłopa można było kupić lub sprzedać, i nie chodziło wyłącznie o transakcje zakupu ziemi, do której chłop był przywiązany. Transakcje kupna ziemi wiązały się ze spisem wszystkiego, co się na tych ziemiach znajdowało. Jeżeli ktoś kupował ziemię, to razem z nią kupował wszystkie części danej ziemi, takie jak: pola, łąki, rzeki, stawy, wszystkie domy i sprzęty oraz poddanych. Jeżeli pan chciał sobie jakiegoś chłopa zachować, to wyłączał go z transakcji. Można się domyślić, że takim przykładem był chłop Maciej. Kiedy szlachcic Jezierski w 1642 roku sprzedawał ziemię, wyłączył Macieja, który najwyraźniej przypadł mu do gustu z transakcji i następnie przekazał go swojemu synowi. Handel chłopami nie był prawnie usankcjonowany i odbywał się za pomocą donacji (donatio manualis). Kiedy panowie doszli do porozumienia, spisywali akt i przekazywali go do urzędu grodzkiego, dzięki czemu transakcja zyskiwała oficjalną sankcję. Sprzedaż chłopa wiązała się z przekazaniem prawa własności na innego szlachcica. Te prawa własności ogółem określano jako „państwo”. Składały się one ze zwierzchności (dominium), własności (proprietas) czy władzy rycerskiej (heroica potestas). Chłopi byli własnością szlachty, co potwierdza zapis poczyniony przez Jana Kluga ze wsi Niepart w 1792 roku: „Niżej podpisany, zostawszy dóbr Niepartu z przyległościami dziedzicem, a przeto i poddaństwa właścicielem…”[4].
Chłopów sprzedawano najczęściej z całą rodziną i dobytkiem. Najbardziej pożądanym towarem byli oczywiście specjaliści, tacy jak browarnicy, kowale, rzemieślnicy czy karczmarze. Fachowcy od trunków opłacali się najbardziej, gdyż szlachta najpewniejszy zysk czerpała z chłopskiego pijaństwa, czyli przymusu propinacyjnego. Polegał on na tym, że w ciągu roku chłopi musieli zakupić odpowiednią ilość trunków w pańskich gorzelniach czy karczmach. Drobniejsza szlachta kupowała raczej mniejsze „ilości” chłopów, celując właśnie w fachowców. Zamożniejsza kupowała czasem całe wsie. Wojewoda smoleński Piotr Sapieha sprzedał Barbarze Kwileckiej 37 rodzin. Jan Przebendowski w wyniku ugody z Marianną Radońską otrzymał 68 ludzi za kwotę 4 000 złotych. Czasem dochodziło też do sytuacji co najmniej dziwacznych. Kiedy w 1593 roku zmarł ojciec Kaspra i Macieja Skrzydlewskich, w wyniku podziału majątku okazało się, że jednego chłopa bracia dziedziczą po połowie. Na szczęście udało im się porozumieć i Kasper zrzekł się swojej połowy chłopa w zamian za poręczenie długu w wysokości 130 zł i dopłatę w wysokości 50 zł. Połowa chłopa kosztowała więc około 180 zł. Sytuacja taka nie była wcale rzadka, po połowie chłopa odziedziczyli też Andrzej Bogucki i Aleksy Godziantkowski. Tym chłopem był Marcin Michalczyk. Godziantkowski po prostu sprzedał swoją połowę Michalczyka razem z jego dziećmi i całym dobytkiem.
Informacje te znaleźć można w księgach grodzkich. Oprócz nich wiele dowiadujemy się o handlu chłopami z ksiąg sądowych. Do sporów sądowych dochodziło, kiedy wbrew umowie chłopa nie przekazano lub za niego nie zapłacono. Jedna z zanotowanych w księdze sądowej sytuacji dobrze oddaje dramaty związane z handlem ludźmi na ziemiach polskich. Otóż w powiecie wrześnieńskim pracująca Klara urodziła dziecko. Dziewczyna była bardzo biedna i niezamężna. Te okoliczności sprawiły, że została zmuszona do sprzedaży swojego dziecka panu Trąmpczyńskiemu. Trąmpczyński nie chciał dziecka początkowo kupić, nie pomagały błagania ze strony matki. Ugiął się dopiero, kiedy ta zagroziła, że będzie musiała dziecko „zarżnąć”. Trąmpczyński dał Klarze za dziecko trochę zboża, ale nie chciał trzymać dziecka u siebie i dał je w prezencie małżeństwu Browskich. Tymczasem Klarze udało się uregulować swoje sprawy, wyszła za mąż i postanowiła odzyskać córkę. W nocy, pod nieobecność właścicieli, wykradła małą Dorotę i uciekła do swojej wsi, której właścicielem był Suchorzewski. Kiedy sprawa wyszła na jaw, Trąmpczyński zażądał od Suchorzewskiego zwrotu swojej własności. W sądzie musiał stawić się właściciel wsi, w której mieszkała Klara, bo jako chłopka nie miała osobowości prawnej i pozew sformułowany był przeciw „własności” Suchorzewskiego. Sprawa ta, zawikłana i rozciągnięta w czasie, ukazuje jednak brutalność sytuacji. Najczęściej spory sądowe dotyczyły niedoszacowania lub przeszacowania ceny „towaru” będącego przedmiotem transakcji.
Handel chłopami nie był jakimś odosobnionym przypadkiem. Andrzej Frycz Modrzewski pisał:
A my, którzy się prawdziwej ku Bogu wiary dzierżymy, nie wstydamy się mieć niewolnikami ludzi tejże wiary, co i my.
Nie mówię, żeby kto za jaką sprawiedliwą przyczyną nie miał być w niewolą skazan, jako Noe Chama syna dla jego występku w niewolą skazał. Ale mówię o tej zwyczajnej niewoli, której panowie nad poddanymi okrom wszelakiego ich występku używają, odejmując im ziemię i majętność gdy się jedno spodoba, a jako się w niektórych powieciech zachowuje, przedawając je jako bydło”[5].
Jedną z osób, które próbo]wały ten proceder usankcjonować, był ksiądz Teodor Ostrowski. Pisał on tak: „Stan niniejszy poddaństwa naszego, z praw i zwyczajów wypływający, w następujących zamyka się punktach: Poddani na roli osiadli i pańszczyznę odbywający nie tylko sami, ale i z potomstwem swym są własnością dziedzica, tak że ich darować, przedać, na inną rolę lub wieś przenieść prawnie wolen”[6]. W pewnym stopniu udało się to zrobić i w korespondencji między księciem Józefem Pawłowskim a Antonim Lewandowskim można wyczytać, że w okolicach 1731 roku prawnie ustalona cena za chłopa wynosiła 120 grzywien, a za chłopkę 60 grzywien[7].
Naród polski bez chłopów
Na tym jednak cała historia relacji chłopów i szlachty się nie kończy. Po podpisaniu unii lubelskiej i powstaniu imperium Rzeczypospolitej Obojga Narodów w 1569 roku pojawił się problem: jak organizować politykę w tak zróżnicowanym etnicznie, religijnie, kulturowo i politycznie organizmie? Co może stanowić czynnik spajający ludność? W imperium otomańskim kryterium umożliwiającym dostęp do publicznych stanowisk i prawa głosu była religia: islam. Jeżeli w ramach imperium chciało się funkcjonować na przykład w administracji państwowej, należało stać się wyznawcą islamu. Podobnym kryterium w Rzeczpospolitej Obojga Narodów, a więc imperium powstałym z połączenia wielkiego Księstwa Litewskiego i Rzeczypospolitej, była narodowość, a dokładnie: narodowość polska. Mówiąc wprost, żeby uzyskać prawa polityczne, które udało się wywalczyć w toku dziejów polskiej szlachcie, należało stać się Polakiem. Jeżeli było się szlachetnie urodzonym, droga do tego była bardzo prosta. Szlachta z ziem, które stały się częścią imperium, skuszona polskimi przywilejami i polityczną wolnością, zaczęła określać się mianem „Polaków”.
Powstało coś, co można by określić jako „polskość szlachecką”, bo była ona zarezerwowana wyłącznie dla szlachty. Ukuto wtedy pojęcie „gente Ruthenus, natione Polonus”, oznaczające: „z urodzenia Rusin, z narodowości Polak”[8]. Jan z Koszyczek w 1542 roku pisał, że jest Polakiem „wmieszkanym”, a nie urodzonym[9]. Podczas sejmu koronnego powstało zamieszanie w związku z tym, że do przysięgi nie wpisano Prusaków: „na co powstał krzyk ogólny: Jesteście Polakami, Polakami! Wszyscy posłowie pruscy, członkowie ziem pruskich bez względu na pochodzenie polskie lub niemieckie”[10]. Bycie „Polakiem” wynikało z szlacheckiego urodzenia i oznaczało konkretne prawa i przywileje polityczne, jak prawo własności, wolność osobista czy prawo wyboru króla.
Gdybyśmy spojrzeli na tę sprawę wyłącznie z perspektywy szlachty, byłby to niebywały postęp w stosunku do absolutystycznych monarchii Zachodu. Demokracja szlachecka zrównywała w podstawowych prawach i wolnościach wszystkich szlachetnie urodzonych. Jako jedno z pierwszych na świecie państw wprowadziliśmy zasadę wierności „narodowi”, która przekraczała feudalne zobowiązania i bezwzględne posłuszeństwo królowi. Wawrzyniec Goślicki w De optimo senatore twierdził, że władza nie tkwi w tronie, ale w społeczeństwie, a konkretniej w senacie[11]. Można było być Rusinem, wyznawać prawosławie, mówić językiem rosyjskim bądź jakimkolwiek innym, pod względem prawnym jednak, jeżeli było się szlachetnie urodzonym, politycznie stawało się „Polakiem”. Problem polegał jednak na tym, że ten postęp dotyczył wyłącznie 5,5% mieszkańców ziem Rzeczpospolitej.
Z oczywistych względów w tym sensie chłop nie miał prawa być „Polakiem”: nie miał wolności osobistej, prawa wyboru króla, udziału w senacie ani nawet prawa własności. Nie był rozpoznawany jako członek stanu. Pojęcie powszechnej „polskości” dla każdego mieszkańca ziem polskich narodziło się dopiero pod koniec XVIII wieku. Po raz pierwszy chłopi pojawili się w prawie dopiero w Konstytucji 3 maja oraz w uniwersale połanieckim Tadeusza Kościuszki. I choć sprawa jest dyskusyjna, to można się zastanowić, na ile szlachta polska gotowa była zrezygnować z wolności narodowej na rzecz zaborców, byle tylko zachować pańszczyznę i swoich chłopów, których Kościuszko i autorzy Konstytucji chcieli sukcesywnie uwalniać. Wiele znaczących postaci oraz rodów magnackich i szlacheckich, jak Szczęsny Potocki, Ksawery Branicki, Czartoryscy i inni, składali hołdy Katarzynie Wielkiej, byle tylko pozwoliła im zachować majątki i prawa. Katarzyna wydała nawet w 1785 roku odezwę nazwaną Gramota praw, wolności i przywilejów, w której gwarantowała szlachcie zachowanie majątków, przywilejów i władzy nad chłopami. Zresztą władczyni Rosji uważała, że Konstytucja 3 maja to nic innego tylko jakiś rodzaj wpływu francuskich jakobinów.
Szlachta uważała, że „polskość” nie tylko jest czymś, z czym się rodzimy, ale łączy się także z ogładą, wykształceniem, oczytaniem czy znajomością pewnego kanonu. W słynnym Liber chamorum Walerian Nekanda Trepka tropił chłopów podszywających się pod szlachtę, piętnując niedociągnięcia w wyglądzie oraz zachowaniu i określając je jako prostackie. Jeden amant wysłał lubej kwiat na półmisku, drugim go przykrywszy – jak pisał Trepka – od razu po tym było wiadomo, że to chłop i zaloty odrzucono.
Chłopi nie tylko nie posiadali odpowiednich cech, przywilejów i wolności, żeby zostać „Polakami”. Oni się piekielnie „Polaków” bali. Polskość kojarzyła się im bowiem ze znienawidzoną pańszczyzną, czemu dali wyraz w trakcie rabacji galicyjskiej (1846), wykorzystując powstanie narodowe do rozprawienia się z panami Polakami. Jeszcze pod koniec XIX wieku w wielu chłopach Polska wzbudzała spore obawy. Wincenty Witos tak pisał w swoim pamiętniku: „O świadomości narodowej nie mogło być prawie żadnej mowy, bo i skąd? […] Chłopi w swojej masie bali się Polski niesłychanie, wierząc, że z jej powrotem przyjdzie na pewno pańszczyzna i najgorsza szlachecka niewola. Powstania [narodowe – MR] uważali za jakąś potworną zbrodnię, której nawet nie umieli nazwać ani określić, a powstańców za dzikich, pomylonych zbrodniarzy, będących plagą ludzkości i nieszczęściem dla chłopów”[12]. W sytuacji gdy niepodległość majaczyła na horyzoncie, wielu z nich zadawało sobie pytanie: a co jeśli razem z Polską wróci pańszczyzna?
Lud i szlachta
Popularność mitu o szlacheckim pochodzeniu wynika nie z tego, że rzeczywiście większość z nas może takie pochodzenie mieć, ale z faktu, że „szlacheckość” stała się w Polsce historycznie pożądana. Odpowiednie korzenie w czasach Polski pańszczyźnianej stanowiły podstawę praw politycznych i gwarantowały wolność osobistą. To szlachtę cechował wysublimowany gust, to ona wiedziała, jak posługiwać się nożem i widelcem, jak zachowywać się na salonach i poruszać w świecie. Chłopi nie mieli o tym pojęcia, co często bezlitośnie wykpiwano w różnych tekstach – chociażby w utworze Wacława Potockiego Pan Kurek pannę Maglownicę. Komizm w tym wierszu polega na zestawieniu dwóch, mających nie przystawać do siebie światów: szlacheckiego i chłopskiego. Oto pewna szlachcianka zabiera ze sobą w gościnę „kmiotkę”, przebierając ją wcześniej w zgrzebną koszulę. Chłopka, mimo napomnień i szczegółowych instrukcji, nie potrafi się jednak zachować i w kluczowym momencie porywa z półmiska całego kapłona, pożera go „jako pies przystąpiwszy nogą”. Zdaniem szlachcianki chłopka nie tylko nie mogła pozbyć się typowych chłopskich przywar, ale i w pańskiej koszuli wyglądała jak „koczkodan”. Do tego utworu jeszcze powrócimy.
Takich utworów w okresie pańszczyźnianym było wiele. Miały one pokazywać chłopów jako głupich, niestosownie ubranych, brudnych, nieznających podstawowych zasad kultury i niemających ogłady, zacofanych i oczywiście we wszystkim tym śmiesznych. Szlachecki komizm sytuował chłopów w zestawieniu z kulturalnym, będącym ze wszystkim na czasie i powściągliwym dworem. Do dzisiaj można ten rodzaj komizmu zaobserwować w popularnych kabaretach, w których za komizm uchodzi wyśmiewanie się z kogoś gorszego, głupszego, a więc klasowo niższego. Wystarczy wspomnieć postać Mariolki z kabaretu Paranienormalni czy skecz Bździszewo kabaretu Smile. Obśmiewani są w nim poprzebierani w chłopskie kożuchy mieszkańcy tytułowej miejscowości, której nazwa wywodzi się od odgłosu puszczania wiatrów. W tle tego wszystkiego tkwiło oczywiście wyobrażenie o bogactwie i władzy szlachty oraz biedzie chłopów. Szlacheckie pochodzenie dawało też spójną opowieść i zakorzenienie w przeszłości. Pamięć szlachty, choćby tylko wyobrażona, sięgała wielu wieków wstecz. Pamięć chłopska – wyłącznie dwóch, może trzech pokoleń, bo była pamięcią przekazywaną ustnie.
Szlachta pod względem historycznym od zawsze miała w Polsce dobrą prasę. Nie zmieniły tego nawet lata PRL. Poza krótkim okresem stalinizmu zasadniczo nie budowano ideologii państwowej na afirmacji ludowości. Jeżeli już, to ludowość była szytym grubymi nićmi, statycznym dodatkiem do uroczystości państwowych. Takim kożuchem, który czynił kwiatek bardziej „ludowym”. Wyobraźnię historyczną opanowywały raczej szlacheckie dworki, zajazdy, prawa polityczne, waleczność i honorowość Kmicica, zdecydowanie i otwartość Jagiellonów, szlachetne obyczaje i stoły uginające się od mięsiw i trunków. Dużo łatwiej i przyjemniej jest nam identyfikować się z żyjącą pełnią życia szlachtą, niż zdać sobie sprawę, że o wiele bliżej nam do walczących o codzienne przetrwanie i ciężko pracujących chłopów. Nie bardzo chcemy również pamiętać o tym, że mimo wszystko rozwinęli oni bogatą, złożoną i zaskakującą kulturę buntu, oporu, drwiny, szyderstwa i poczucia własnej wartości.
Pańszczyzna i dominacja
Często w dyskusjach o pańszczyźnie przywołuje się dość paradoksalny argument, że inni mieli gorzej. Podaje się jako przykłady większość państw w Europie, w których chłopi mieli mniej praw lub ich sytuacja była gorsza. Problem polega na tym, że tak wyglądała sytuacja dominacji i podporządkowania do XIX wieku w ogóle, niezależnie, czy dotyczyło to polskiego chłopa, czy czarnego niewolnika na San Domingo. Od XVI wieku, wraz z tzw. wielkimi odkryciami geograficznymi, w Europie i obu Amerykach (choć nie tylko) rozpoczęła się era zasadniczych zmian na świecie. Pojawił i rozwijał się globalny rynek, rozwijała się konsumpcja i masowa produkcja, na przykład zboża na wschodzie Europy, mięsa w Argentynie, trzciny cukrowej na Haiti i Dominikanie czy później bawełny na południu dzisiejszych Stanów Zjednoczonych. Wraz z rozwojem globalnego rynku otworzyły się nowe szanse, ale też zagrożenia. Świat się zmieniał, pojawiały się nowe grupy społeczne wśród obrotnych handlarzy, kupców, bankierów. Państwa takie jak Hiszpania, Francja, Anglia czy Holandia coraz częściej kierowały swoją uwagę na te nowo powstające rynki, angażując się w międzynarodowy handel i obrót towarowo-pieniężny. W wyniku tych przemian we wspomnianych krajach coraz więcej osób zajmowało się obsługą nowych rynków, konstruując statki, angażując się w handel, produkując na użytek wojska i ekspedycji, zarządzając nowymi obszarami czy ich ochroną. Wszystko to sprawiało, że dotychczasowa feudalna struktura zaczęła się rozpadać. Jednocześnie najważniejsza z jej cech – poddaństwo – przetrwała, ale w zmienionej formie.
Cały ten nowo powstający system potrzebował dwóch rzeczy, i to na skalę masową: darmowej pracy oraz towarów (mięsa, minerałów, srebra, złota, zboża, drewna, tkanin). W przypadku darmowej pracy można było wykorzystać odziedziczone po feudalizmie zależności, w których jedna osoba ma praktycznie nieograniczoną władzę nad innymi. Im taniej dany towar się wyprodukowało i wprowadziło na światowy rynek, tym większy osiągało się zysk. A nic tak nie pomnaża zysku jak darmowa praca. Zasadniczą kwestią było jednak to, jaki ta praca będzie miała charakter. Czy uda się objąć kogoś w niewolę całkowitą i wtedy poniesiemy tylko minimum kosztów utrzymania, czy też coś jednak będzie trzeba za tę pracę zapłacić, jakoś się z poddanymi ułożyć?
Polska pańszczyzna na światowym tle nie stanowiła wyjątku. W okresie będącym przedmiotem naszego zainteresowania, czyli między XVI a XIX wiekiem, na całym świecie nieustannie ścierały się porządek dominacji i ludzkie pragnienie wolności; chęć całkowitego uzależnienia kogoś z oporem tej osoby. Cały świat w tym czasie był areną walki podporządkowanych z różnymi systemami dominacji. Niezależnie, czy system ten był brutalny i bezwzględny, jak atlantyckie niewolnictwo, nieco bardziej złożony, choć także brutalny, jak polska pańszczyzna czy pańszczyzna niemiecka, czeska, rosyjska, niewolnictwo bliskowschodnie, czy bezpośredni, jak system kastowy w Indiach. Jeżeli chcemy cokolwiek zrozumieć z tego, co się we wspomnianym okresie działo w Polsce, musimy mieć świadomość, że podobne procesy zachodziły wówczas na całym świecie.
W XVI wieku nie istniały jeszcze zakaz handlu żywym towarem, kodeks pracy, ubezpieczenia socjalne, prawo do emerytury, płatne nadgodziny, opieka zdrowotna. Całe masy ludzkie były wyjęte spod prawa i nie miały możliwości decydowania o sobie. Nie myślano w kategoriach podstawowych praw człowieka. Wszystko to zostało zdobyte w wyniku długiego procesu oporu i walk pomiędzy zdominowanymi a tymi, którzy im swoją dominację narzucali. Polscy chłopi, tak jak i każda inna zdominowana w tym czasie grupa, nie mogli w całości o sobie decydować. Chłopi nie mogli uczestniczyć w podejmowaniu decyzji politycznych. Zasadniczą cechą sytuacji tego czasu, i to na całym świecie, jest to, że podporządkowani mogli domagać się swoich praw politycznych i wolności wyłącznie za pomocą oporu i wybuchów jawnej przemocy.
Czarnoskórzy niewolnicy w Barbadanie, będącym częścią Barbadosu, w 1815 roku rozpuścili między sobą plotkę, że król brytyjski zniósł niewolnictwo, a lokalni właściciele trzymają to przed nimi w sekrecie. W wyniku tej plotki wybuchła jedna z największych antyniewolniczych rebelii na Karaibach, znana jako rebelia Bussy od nazwiska niewolnika, który stanął na jej czele. Nikt nie chciał dać niewolnikom wolności, musieli zatem wywalczyć ją sobie sami.
We francuskiej części Haiti i San Domingo podobne plotki rozchodziły się już wcześniej. Na Haiti pod koniec XVIII wieku pojawiły się pogłoski, że lud francuski zrzuca jarzmo absolutyzmu. W latach 1790–1804 doszło tam do rewolucji, która zniosła niewolnictwo. Na jej czele stanął „czarny jakobin” Toussaint L’Ouverture. Tutaj także niewolnicy walczyli o swoją wolność. Francuzom, mimo deklaracji rewolucjonistów i oświeceniowców, nie do końca podobało się jednak odcięcie tak znacznego źródła dochodów. Napoleon wysłał na Haiti oddziały, które miały stłumić powstanie. W 1802 roku wylądowali tam między innymi żołnierze z 3. półbrygady polskiej. Polacy bardzo szybko uzmysłowili sobie zbieżność swoich celów z celami czarnych niewolników i wielu szybko przeszło na ich stronę. Część została w wyniku walk wzięta do niewoli, ale po uwolnieniu postanowili zostać na wyspie. Wspólnym mianownikiem była walka o wolność. Jean J. Dessalines po rewolucji przyjął na Haiti tytuł cesarza i zabronił przebywać na niej wszystkim białym z wyjątkiem Polaków (i Niemców). Do dzisiaj na Santo Domingo daje się usłyszeć polskie słowa, które przetrwały w lokalnym języku.
Od rewolucji francuskiej podobne rebelie wybuchały w różnych miejscach na świecie tam, gdzie ludzie chcieli zrzucić jarzmo dominacji, niezależnie od tego, jak nazwalibyśmy tę dominację. W Anglii od czasów rewolucji angielskiej zwykli ludzie prowadzili regularny opór przeciwko możnowładcom. Jak obrazowo wyrażone to zostało w jednym z anonimowych pism wysłanych do właścicieli ziemskich w XVIII wieku: „nie będziecie urządzać sobie polowań na lisy, kiedy my głodujemy”. Praktycznie przez cały wiek XVIII wybuchały tam tzw. bunty głodowe. Ludzie sprzeciwiali się spekulacjom cenowym na żywności i tłumnie napadali targowiska, domy kupców, młynarzy i bogatych farmerów, przemocą wymuszając na nich „sprawiedliwe” ceny, ustalając między sobą ich wysokość, żeby każdy mógł kupić chleb, oraz blokując wywózkę zboża i innej żywności na eksport w sytuacji, kiedy na lokalnym rynku były niedobory. Incydentów, w których ludzie domagali się uczciwych cen i robili to z użyciem przemocy, w XVIII wieku i do połowy XIX wieku było w Anglii bardzo wiele. Ich kulminację stanowiło powstanie pracowników przeciwko maszynom i złym warunkom pracy znane jako powstanie kapitana Swinga, które wybuchło w 1830 roku.
Podobne bunty żywieniowe zdarzały się w tym samym czasie dość powszechnie w całej Francji. W wyniku klęski głodu ludzie organizowali się, żeby przeciwdziałać wywozowi zboża na handel i spekulacjom cen. Wiele z tych buntów wybuchało w imieniu króla. Chłopi twierdzili, że działają z jego ramienia, a tak naprawdę wprowadzali korzystne dla siebie rozwiązania. Miało to nadać ich działaniom pozór legalności. Faktycznie było dokładnie odwrotnie, król nie domagał się sprawiedliwych cen. Administracja francuska zachęcała raczej bogatych rolników i właścicieli ziemskich do eksportu, żeby zapełnić skarbiec. Chłopom i zwykłym ludziom obwieszczano, że ceny chleba muszą wzrosnąć, miało to ich zresztą zachęcić do uprawiania większej ilości zboża[13]. Wśród chłopów zaczęto się zastanawiać: skoro ogólny interes wymaga poświęcenia, to dlaczego poświęcać się muszą tylko oni? Chłopi zastanawiali się nad tym coraz intensywniej, aż w reakcji rząd zakazał eksportu i wprowadził subsydia dla importu zboża. Ceny jednak dalej rosły, a ludzie widzieli, że zboże wędruje po targach mimo zakazu. Faktycznie chodziło o to, żeby przewieźć zboże na lokalny rynek, sprzedać na papierze i uzyskać dopłatę za import. Co się z tym zbożem działo dalej, to już inna sprawa. Chłopi i zwykli ludzie w miasteczkach widzieli, że ich oszukano. W połączeniu z nieurodzajem i nawracającymi klęskami głodu była to mieszanka wybuchowa. Bardzo szybko w całej Francji rozeszła się plotka, bazująca na świadomości oszustw z subsydiami, że możni, właściciele ziemscy, bogacze i król spiskują przeciwko zwykłym ludziom, żeby wyniszczyć ich głodem. Plotka ta lotem błyskawicy rozeszła się po wsiach, chłopom tylko znanymi drogami, i wywołała gigantyczną panikę, zwaną przez historyków Wielką Trwogą (przełom lipca i sierpnia 1789). W rezultacie tej paniki w całej Francji wybuchła wielka chłopska rewolucja, która zmiotła, choć nie na zawsze, monarchię. W rewolucji tej połączyły się krążące w Paryżu tendencje oświeceniowe i rewolucyjne, z roszczeniami zwykłych ludzi. Taka mieszanka inspirowała ruchy rewolucyjne w innych częściach świata, jak chociażby na wspominanym już Haiti.
Wieści z Francji docierały nie tylko na Haiti, ale także na Śląsk. Chłopi w całych Prusach, idąc za przykładem chłopów francuskich, zaczęli szemrać między sobą o wolności i zniesieniu pańszczyzny. Król pruski Fryderyk Wilhelm III wystraszył się powtórki z Francji i w 1807 roku wydał dekret (założono, że wejdzie w życie po trzech latach), który miał zaradzić niepokojom na wsi. Dekret ten dawał chłopom pewne wolności, znosił przywiązanie do ziemi i obiecywał dalsze reformy. Chłopom same obietnice jednak nie wystarczyły. Po trzech latach w rejonie rolniczym Górnego Śląska chłopi powszechnie przestali odrabiać pańszczyznę. Właściciele ziemscy dowiadywali się, że chłopi działają w oparciu o wspomniany dekret, choć on sam niczego takiego nie przewidywał. Co więcej, został wydany po niemiecku, którego posługujący się językiem polskim chłopi nie rozumieli. O tym, co w nim było, dowiadywali się z plotek, a plotki dostosowywały zawartość dekretu do oczekiwań chłopów. Plotka mówiła więc, że król zniósł pańszczyznę, a panowie to przed chłopami ukrywają. Pogłoska ta stała się punktem zapalnym i w rezultacie chłopi z około 170 gmin w okolicach Pszczyny i Raciborza wzniecili bunt. Jego początkiem był zjazd chłopski w Tworkowie, od którego bunt ten określa się mianem „zmowy tworkowskiej” (1811). Na czele zjazdu stanęli rzeźnik Maciej Graca i chłop nazwiskiem Dobry. Chłopi obwieścili, że są „wolni i nie dadzą się zmusić żadną przemocą do jakichkolwiek pańszczyzn, że sprzymierzyli się z sobą i chętniej pozwolą się posiekać na kawałki niż dalej odrabiać robocizny”[14].
Zburzka, bo tak chłopi nazywali ten bunt, rozlała się po całym pasie od Raciborza aż po Pszczynę. Chłopi formowali oddziały liczące nawet po kilka tysięcy osób. Taki oddział miał przybyć według naocznego świadka do Rybnika. Właściciele folwarków uciekali w popłochu z całego regionu. Ci, którzy pozostali, jak deputowany powiatu pszczyńskiego von Schlutterbach z Boryni Górnej, próbowali się bronić. W Boryni doszło do starcia z czeladzią dworską i jeden z pracowników deputowanego – Jakub Spandel – pobił śmiertelnie Franciszka Herdę. Chłopi zdołali jednak opanować dwór, a von Schlutterbach musiał im usługiwać i nabijać fajki. Jeden z najgroźniejszych oddziałów sformował się w miejscowości Baranowice, liczył 500 osób i składał się z chłopów z okolicznych wsi, po drodze dołączali do niego jeszcze inni. Oddział ten rozpoczął marsz w stronę Mikołowa, zajmując dwory, upokarzając właścicieli i zmuszając ich do podpisywania rewersów o zrzeczeniu się powinności pańszczyźnianych. Stałym wątkiem wszystkich buntów chłopskich jest próba legalizacji. Buntownicy wiedzieli, że prędzej czy później spotkają się z przeważającymi siłami. Powołanie się na dekret króla lub wskazanie, że ma się jakieś papiery, mogło ich uchronić przed karą. Chłopski oddział z Baranowic stale się poszerzał i rozpoczął swoją wędrówkę. Po drodze zajęto i splądrowano dwór w Rogoźnej. W Gardawicach właścicielka dworu próbowała uciekać, złapano ją jednak i zmuszono do rezygnacji ze świadczeń feudalnych oraz wypłacenia 36 talarów, które chłopi rozdali między sobą. Z Gardawic buntownicy cofnęli się nieco do Woszczyc i cały oddział poszedł w stronę Rudziczki. Podobne oddziały wędrowały po całym pasie od Raciborza do Pszczyny. Do pacyfikacji zrewoltowanych chłopów wysłano spore oddziały wojska, którym udało się w końcu opanować sytuację.
Zburzka doczekała się swojej ludowej pieśni, która brzmiała tak:
Co się stało w Tworkowie, posłuchejcie tego, Roku tysiąc ośmset i jedynastego, Masorz, jakiś filozof, czyto w krowim brzuchu, Że kożdy człowiek panem, co chodzi w kożuchu; A co byli panami, chcąc chlebiczka użyć, mieli se robić sami, abo chłopom służyć[15].
Bunt ostatecznie stłumiono, a przywódców ukarano, ale jego zasadniczy efekt, tak jak w przypadku każdego buntu podporządkowanych, był taki, że chłopi wyraźnie pokazali, co sądzą o systemie. Do XIX wieku podporządkowani, chłopi, niewolnicy czy drobni robotnicy nie mieli żadnych praw politycznych. Jedyną możliwością, żeby ich głos został usłyszany, była przemoc. Innymi słowy, wolność i prawa musieli sobie wywalczyć.
Jeżeli więc chcemy dowiedzieć się czegokolwiek o pańszczyźnie, to musimy ją rozpatrywać w kontekście globalnym. Musimy mieć świadomość zachodzących zmian, oporu wobec nich i tego, jak wiele osób żyło wówczas w systemach dominacji, niewolnictwa i półniewolnictwa – tego, że praktycznie ich życie nie zależała od nich. A to, że obecnie jest inaczej, że kiedy dzieje się nam krzywda, możemy protestować, że mamy prawa, które nas chronią, że możemy domagać się sprawiedliwości, jest wynikiem lat walk, oporu i poświęceń tych zwykłych ludzi.