Bellingcat: ujawniamy prawdę w czasach postprawdy - Eliot Higgins - ebook + audiobook

Bellingcat: ujawniamy prawdę w czasach postprawdy ebook

Higgins Eliot

4,5
33,50 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Bellingcat: ujawniamy prawdę w czasach postprawdy opowiada o tym, jak jeden człowiek pobudził do działania dziennikarzy obywatelskich, którzy rozwiązują największe zagadki naszych czasów, korzystając jedynie z komputerów. Bellingcat to niezależny internetowy serwis śledczy, który rzuca nowe światło na nasz sposób myślenia o mediach, polityce i przyszłości cyfrowego świata. Autor opisuje narzędzia używane do analizy danych od lat 90. XX wieku, od oprogramowania geolokacyjnego po aplikacje pozwalające określić z dokładnością do pół godziny czas wykonania zdjęcia. Książka opowiada również o dotychczasowych najgłośniejszych śledztwach Bellingcat, przybliża m.in. historię zestrzelenia malezyjskiego samolotu pasażerskiego nad Ukrainą, ukazuje też prawdę o pochodzeniu broni używanej w syryjskiej wojnie domowej i podsłuchach w telefonach dziennikarzy. Krótko przed premierą książki świat znów usłyszał o Bellingcat. Dziennikarze opublikowali materiał, w którym podali nazwiska ośmiu funkcjonariuszy Federalnej Służby Bezpieczeństwa (FSB) zamieszanych – według autorów publikacji – w sprawę otrucia Aleksieja Nawalnego. „Bellingcat walczy z Władimirem Putinem i jemu podobnymi za pomocą komputerów i smartfonów, atakując Kreml zza biurka”. Foreign Policy

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 317

Oceny
4,5 (72 oceny)
42
21
9
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
biegunka

Nie oderwiesz się od lektury

znakomity wstęp do zrozumienia jak dzialają nizależne ośrodki białego wywiadu, tak teraz pomocne np w informowaniu nas o wojnie na Ukrainie
00
blipinski

Nie oderwiesz się od lektury

Ważna pozycja na obecne czasy
00

Popularność




We are Bellingcat

Copyright © Eliot Higgins 2021

Copyright © 2021 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2021 for the Polish translation by Radosław Madejski

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: © David Mann

Wykonanie okładki: Monika Drobnik-Słocińska / monikaimarcin.com

Redakcja: Magdalena Granosik

Korekta: Iwona Wyrwisz, Marta Chmarzyńska

ISBN: 978-83-8230-099-4

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.postfactum.com.pl

www.facebook.com/PostFactumSoniaDraga

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E - wydanie 2021

Wstęp

Ministrowie w pośpiechu wchodzili do podziemnej sali konferencyjnej w centrum Londynu, gdzie miało się odbyć posiedzenie sztabu kryzysowego. Na brytyjskiej ziemi użyto broni chemicznej. Wszystko wyglądało na próbę zamachu. Dwie niedoszłe ofiary leżały w szpitalu pod respiratorami, zaaplikowano im atropinę i środki uspokajające, a nad ich bezpieczeństwem czuwali uzbrojeni strażnicy. Wielka Brytania musiała jakoś zareagować. Poszlaki wskazywały na Kreml. Siergiej Skripal, były pułkownik rosyjskiego wywiadu wojskowego, jako podwójny agent pracował dla Brytyjczyków. W niedzielę 4 marca 2018 roku znaleziono go razem z córką, nieprzytomnych, na ławce, w spokojnym angielskim miasteczku Salisbury. Oboje byli w stanie krytycznym. Moskwa wyparła się wszelkich powiązań z tą sprawą.

– Nasi międzynarodowi współpracownicy mówią z pełną powagą, że jeśli stoi za tym Rosja, możemy się spodziewać reakcji, którą zapamiętamy na wieki – oświadczył rosyjski minister spraw zagranicznych Siergiej Ławrow. – To jest nieuczciwe zagranie. Najzwyklejsza propaganda i podsycanie histerii1.

A przecież już wcześniej oskarżano Kreml o podobne akcje odwetowe – najgłośniejszą z nich był zamach na Aleksandra Litwinienkę, również byłego oficera rosyjskiego wywiadu. Litwinienko, który uciekł do Wielkiej Brytanii i tam ostro krytykował prezydenta Władimira Putina, 1 listopada 2006 roku spotkał się z dwoma byłymi agentami KGB w londyńskim hotelu Millennium. Wieczorem tego samego dnia źle się poczuł i trafił do szpitala, trzy tygodnie później zmarł wskutek zatrucia izotopem polonu 210.

Niecałe 10 kilometrów od Salisbury znajduje się Porton Down, brytyjskie laboratorium wojskowe, w którym prowadzi się badania nad tego rodzaju truciznami. Tamtejsi eksperci natychmiast poddali analizie próbki krwi 66-letniego Siergieja Skripala i jego 33-letniej córki Julii, żeby ustalić przyczynę zatrucia. Wkrótce poznali odpowiedź – nowiczok A-234, bojowy środek paralityczno-drgawkowy wynaleziony w Związku Radzieckim w latach siedemdziesiątych, kiedy Władimir Putin zaczynał swoją karierę w KGB. Substancja ta w kontakcie ze skórą może spowodować zaburzenia widzenia, trudności w oddychaniu, wymioty, konwulsje i śmierć. Jak wynika z analizy danych wywiadowczych, Rosjanie przechwycili korespondencję między Skripalem a jego córką, zanim wyleciała z Moskwy na dwutygodniowy urlop w Anglii. Śledząc Julię, mogli dotrzeć do jej ojca2.

– Albo było to bezpośrednie działanie Rosji wymierzone w nasz kraj, albo rosyjski rząd stracił kontrolę nad tą śmiercionośną substancją, która dostała się w niepowołane ręce – powiedziała brytyjska premier Theresa May podczas wystąpienia w Izbie Gmin. Dała Moskwie 48 godzin na złożenie wyjaśnień. – Jeśli nie otrzymamy wiarygodnej odpowiedzi, uznamy ten incydent za bezprawne użycie siły przez Federację Rosyjską przeciwko Zjednoczonemu Królestwu. A wtedy znów stanę przed tym zgromadzeniem, żeby przedstawić pełny zakres konsekwencji, jakie wyciągniemy wobec winnych3.

Finansowane przez rosyjski rząd media szerzyły teorie spiskowe, twierdząc, że Brytyjczycy przetrzymywali Skripala wbrew jego woli. Pojawiły się również pytania, dlaczego ofiary przeżyły, skoro użyto broni chemicznej o standardzie wojskowym. Miało to wywołać podwójny efekt – jednocześnie zasiać wątpliwości i wzbudzić grozę, jak gdyby sugerowano, że środki zabójcze, po które sięga Kreml, nigdy nie zawodzą. Brytyjczycy wydalili 23 rosyjskich dyplomatów, którzy okazali się nieoficjalnymi agentami wywiadu. Państwa sojusznicze, w akcie solidarności, postąpiły podobnie. Stany Zjednoczone odesłały do domu 60 pracowników ambasady rosyjskiej, a także nałożyły sankcje na rosyjskie banki i firmy eksportowe. Moskwa, w odwecie, zareagowała tym samym4.

Bellingcat obserwował rozwój wypadków, czekając na dogodny moment, żeby włączyć się do akcji. Jesteśmy rozsianą po całym świecie społecznością internetową, która zajmuje się demaskowaniem zbrodni wojennych i zwalczaniem dezinformacji, bazując na ogólnie dostępnych źródłach – postach w mediach społecznościowych, wyciekach z baz danych albo bezpłatnych mapach satelitarnych. Podstawowy zespół złożony z 18 osób współpracuje z rzeszami wolontariuszy, przygotowując raporty, które docierają do setek tysięcy ludzi, również do przedstawicieli władz, wpływowych dziennikarzy i polityków. Nie mamy programu, ale kierujemy się prostą zasadą: są kłamstwa i są dowody, a ludzi wciąż interesuje różnica między jednym a drugim.

W ciągu kilku miesięcy po zamachu Siergiej Skripal i jego córka Julia doszli do siebie, Scotland Yard jednak nie odpuszczał – usilnie starał się rozwiązać ich sprawę. Drzwi domu Skripala, które najprawdopodobniej zostały skażone, znajdowały się poza zasięgiem monitoringu. Detektywi zabezpieczyli i obejrzeli 11 tysięcy godzin nagrań z pobliskich kamer, przestudiowali transakcje przy użyciu kart płatniczych i skontrolowali łączność komórkową w okolicy5.

W czasie śledztwa doszło do kolejnych zatruć. Pewien uzależniony od narkotyków mężczyzna, który przeszukiwał kosze na śmieci, znalazł flakon perfum Nina Ricci Premier Jour i podarował je swojej partnerce. Kobieta spryskała nadgarstki znajdującą się w buteleczce substancją, po czym straciła przytomność. Tydzień później, 8 lipca, lekarze podjęli decyzję o odłączeniu jej od aparatury podtrzymującej funkcje życiowe. Organizacja do spraw Zakazu Stosowania Broni Chemicznej oddała do analizy próbki fałszywych perfum, co tylko potwierdziło, że w buteleczce znajdował się nowiczok.

– Jest to jeden z najrzadziej spotykanych bojowych środków paralityczno-drgawkowych na świecie i fakt, że znaleziono go w dwóch miejscach położonych tak blisko siebie, trudno uznać za zbieg okoliczności – oświadczył rzecznik wydziału antyterrorystycznego brytyjskiej policji6.

Zamachowcy najprawdopodobniej wyrzucili pojemnik zawierający taką ilość toksycznej substancji, że wystarczyłoby jej do zabicia tysięcy ludzi7.

Pół roku po próbie otrucia Skripalów policja dostarczyła nam w końcu to, czego potrzebowaliśmy. Opublikowano zdjęcia dwóch Rosjan w porcie lotniczym Gatwick parę dni przed zamachem; przyjechali do Salisbury pociągiem z Londynu i czaili się w pobliżu domu ofiary8. Podróżowali jako Aleksander Pietrow i Rusłan Boszyrow. Scotland Yard prosił o pomoc w zidentyfikowaniu podejrzanych, licząc, że ktoś ich rozpozna. Oczywiście apel spotkał się z reakcją Kremla.

– Wiemy, kim są ci ludzie. Znaleźliśmy ich – oświadczył Putin. – Mam nadzieję, że sami się ujawnią i o sobie opowiedzą. Tak będzie lepiej dla wszystkich. Nic nadzwyczajnego się nie stało, nikt nie popełnił przestępstwa, zapewniam was. W najbliższej przyszłości wszystkiego się dowiemy9.

Najbliższa przyszłość nie kazała na siebie długo czekać, skoro prezydent wyraził taką wolę, i już następnego dnia, 16 września 2018 roku, dwaj podejrzani udzielili wywiadu na kanale RT (wcześniej Russia Today), międzynarodowej telewizji informacyjnej założonej i finansowanej przez rosyjski rząd. Porażeni ich wystąpieniem, wymienialiśmy gorączkowo wiadomości na wewnętrznym czacie Bellingcat. Mężczyźni twierdzili, że są niewinni i tylko skorzystali z oferty last minute, żeby wybrać się na urlop do Wielkiej Brytanii i zobaczyć słynną prowincjonalną katedrę. Pietrow patrzył złowrogo w kamery, jakby doprowadzały go do wściekłości. Boszyrow krzywił się, a jego twarz lśniła od potu. Zapewniali, że nie są zabójcami, tylko przedsiębiorcami w branży fitness.

Prowadząca wywiad – Margarita Simonian, redaktor naczelna stacji RT: Co tam robiliście?

Pietrow: Nasi przyjaciele sugerowali nam od dawna, żebyśmy odwiedzili to wspaniałe miasto.

Simonian: Salisbury? Wspaniałe miasto?

Pietrow: Tak.

Simonian: Co jest w nim takiego wspaniałego?

Boszyrow: To miasto turystyczne. Znajduje się tam słynna katedra, znana w Europie, a właściwie na całym świecie, jak sądzę. Słynie ze strzelistej wieży o wysokości 123 metrów, a także z zegara. To najstarszy działający zegar na świecie.

Dzień przed zamachem mężczyźni wybrali się po raz pierwszy z Londynu do Salisbury. Podróż pociągiem w obie strony trwała trzy godziny, ale na miejscu spędzili jedynie 30 minut, ponieważ, jak twierdzili ci dwaj krzepcy Rosjanie, zniechęciła ich śnieżyca. Następnego dnia odbyli taką samą podróż. Jak zapewniali, nie mieli pojęcia, gdzie mieszkał Skripal. Simonian zapytała ich o perfumy.

Boszyrow: Nie sądzi pani, że to trochę głupie, żeby faceci wozili ze sobą perfumy dla kobiet? Podczas odprawy celnej kontrolowano nasze bagaże, więc gdybyśmy mieli przy sobie coś nietypowego, na pewno ktoś zacząłby zadawać pytania. Dlaczego mężczyzna miałby trzymać w walizce damskie perfumy?

Simonian: Pracujecie dla GRU [Główny Zarząd Wywiadowczy Federacji Rosyjskiej]?

Pietrow: A pani?

Simonian: Ja? Nie, a wy?

Pietrow: Ja nie.

Boszyrow: Ja też nie10.

Opinie na naszym wewnętrznym forum internetowym były zgodne. Ci dwaj kłamali. „Słynie ze strzelistej wieży o wysokości 123 metrów”? Kto mówi w taki sposób, jakby recytował hasło z Wikipedii? Skoro brytyjskie władze nie mogły ustalić, kim są ci ludzie, my wzięliśmy sprawy w swoje ręce. Na początek mieliśmy bardzo niewiele. Tylko twarze podejrzanych i ich fałszywe personalia.

Mimo to w ciągu paru dni rozwiązaliśmy zagadkę.

Odkrycie prawdziwych tożsamości niedoszłych zabójców Skripalów znalazło się na pierwszych stronach gazet na całym świecie, a wraz z nim pojawiły się pytania. Jak grupa domorosłych internetowych detektywów zdołała wyśledzić rosyjskich egzekutorów? Czy to w ogóle możliwe? Skąd się wzięliśmy? I czym właściwie jest Bellingcat?

By znaleźć odpowiedź, należałoby się cofnąć o 10 lat, do czasu, kiedy smartfony zaczynały wchodzić do powszechnego użytku, a media społecznościowe stawały się platformą nawiązywania osobistych relacji, przedstawiania opinii i zamieszczania zdjęć. Ludzie mimowolnie wystawiali na widok publiczny najbardziej osobiste informacje, takie, o których świat nie miał dotąd pojęcia. Uczciwi i oszuści, jedni i drudzy nie zdawali sobie sprawy, jak wiele ujawniają.

W tamtym czasie byłem pracownikiem biurowym tuż po trzydziestce, nie bardzo zadowolonym ze swojej posady, a jednocześnie jednym z wielu maniaków komputerowych zainteresowanych doniesieniami medialnymi. Pewnego dnia doznałem olśnienia. Przeszukując sieć, można znaleźć informacje, do których jeszcze nie dotarli ani dziennikarze, ani eksperci. Pewna grupa użytkowników miała podobne wnioski – tak oto zaczęła się organizować internetowa społeczność skupiająca się wokół wydarzeń, które pozostawiały swoje ślady na YouTubie, Facebooku, Twitterze, i nie tylko tam. W miarę naszych postępów nabieraliśmy doświadczenia, ucząc się od siebie nawzajem najnowszych technik śledczych. W efekcie stworzyliśmy nową domenę, która łączy w sobie dziennikarstwo, obronę praw człowieka i tropienie przestępstw.

Dowiedliśmy, że syryjski dyktator Baszszar al-Asad użył broni chemicznej przeciwko swoim obywatelom. Ujawniliśmy, kto odpowiada za zestrzelenie malezyjskiego boeinga 777. Namierzyliśmy popleczników ISIS w Europie. Zidentyfikowaliśmy neonazistów, którzy wywołali gwałtowne zamieszki w Charlottesville w stanie Wirginia. Pomogliśmy powstrzymać falę dezinformacji związaną z COVID-19. I zdemaskowaliśmy duet kremlowskich zabójców.

Nasza dyscyplina jest tak nowa, że nawet nie ma jednolitej nazwy. Najczęściej używanym określeniem jest „biały wywiad”, czyli zdobywanie informacji z ogólnie dostępnych źródeł, tak zwany OSINT (open-source intelligence). Jest to jednak pojęcie wywodzące się z rządowych służb wywiadowczych, których tajne metody odbiegają od jawnej i publicznej misji Bellingcat. Bardziej trafne określenie to „internetowe dziennikarstwo śledcze”. Ale nasze działania znacznie wykraczają poza zwykłe poszukiwania w sieci. Walczymy z siłami, które wypaczają fakty i wprowadzają społeczeństwo w błąd. Kładziemy szczególny nacisk na gromadzenie dowodów. Pokazujemy zwykłym obywatelom, jak ujawniać przestępstwa i domagać się odpowiedzialności od możnych i wpływowych.

Michael Bazzell – prywatny detektyw i guru wywiadu open-source – pracował wcześniej jako agent FBI i ścigając przestępców, przeszukiwał bazy danych, do których dostęp był tak drogi, że amatorzy zupełnie nie mogli sobie na nie pozwolić. „Dzisiaj dzięki OSINT już nie muszę płacić za 98 procent informacji, których potrzebuję. I tak oto przeszedłem na stronę białego wywiadu. Dotarło do mnie, że to wiedza dostępna dla każdego”11.

Kiedy generał Michael Flynn kierował Agencją Wywiadowczą Departamentu Obrony (Defense Intelligence Agency, DIA) – zanim skompromitował się jako doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego w administracji prezydenta Trumpa – zauważył, że tajne źródła dostarczają 90 procent cennych informacji wywiadowczych. Odkąd pojawiły się media społecznościowe, sytuacja jest odwrotna – 90 procent wartościowych danych pochodzi z ogólnie dostępnych źródeł12.

Szpiedzy zawsze stosowali techniki białego wywiadu, na przykład studiując gazety i słuchając radia. Niestety, często lekceważyli tego typu materiały, preferując tajne źródła informacji, na co pozwalały wpływy i zasoby budżetowe ich mocodawców. Dla nas, zwykłych śmiertelników, dostęp do tajnych danych raczej nie był możliwy. Musieliśmy ufać tym, którzy je kontrolowali. Tymczasem w społeczeństwie coraz bardziej rósł sceptycyzm, szczególnie odkąd koalicja pod przewodnictwem Stanów Zjednoczonych próbowała usprawiedliwić swoją inwazję na Irak, rozpowszechniając zmanipulowane i bezpodstawne informacje o broni masowego rażenia, którą rzekomo dysponował Saddam Husajn.

Dzisiaj nieufność społeczna to znacznie większy problem niż tylko sceptyczne nastawienie mas wobec elit. Obywatele traktują się nawzajem z głęboką podejrzliwością, a każde polityczne plemię szczelnie zamyka się w swojej bańce informacyjnej. Przeciwników dezinformacji – ludzi sięgających po takie książki jak ta – ogarnia pokusa, by postrzegać siebie jako osoby innej kategorii niż ci, którzy dają się oszukiwać i ulegają teoriom spiskowym. Mimo to każdy z nas w dużej mierze wierzy w to, co usłyszał od innych. Dlatego opinie ekspertów mają tak wielkie znaczenie. Ale i one przestają nam wystarczać. Pozwalając, by prawda stała się kwestią solidarności grupowej, doprowadziliśmy do katastrofy. W obecnych czasach trzeba prezentować fakty i poglądy w taki sposób, żeby wszyscy mogli je zobaczyć. Metoda Bellingcat jest prosta – kliknij link i zapoznaj się z naszymi wnioskami.

Przed laty przedstawiano internet jako nadciągającą cyberutopię. Ostatnimi czasy opinia publiczna zwróciła się w przeciwną stronę, postrzegając „erę cyfrową” jako rewolucję, która położy kres dziennikarstwu, cywilizowanym postawom i zachowaniom oraz polityce. Społeczność Bellingcat nie podziela tego rodzaju cyberpesymistycznych nastrojów. Internet może wiele zmienić na lepsze. Jednakże ochrona społeczeństwa i obrona prawdy nie są już wyłącznie domeną instytucji. To zadanie dla nas wszystkich.

Nie zależy nam na klauzulach tajności ani ograniczaniu informacji tylko dla wtajemniczonych. Bellingcat to coś, czego jeszcze nie było – agencja wywiadowcza dla wszystkich.

Rozdział 1Laptop jako narzędzie rewolucji. Jak wynaleziono śledztwo online

W środę 2 lutego 2011 roku, tuż po tym, gdy zakończyły się popołudniowe modlitwy, na Majdan at-Tahrir wjechały autobusy. Od kilku dni na olbrzymim placu w centrum Kairu gromadziły się tysiące demonstrantów, żądając ustąpienia prezydenta Husniego Mubaraka, który od 30 lat sprawował dyktatorską władzę w Egipcie. Z autobusów wysiedli mężczyźni z kijami, maczetami i brzytwami. Nie zamierzali przyłączać się do protestujących. Przyjechali, żeby ich zaatakować.

Najpierw uformowali krąg, wykrzykując groźby. Jednocześnie z nimi pojawili się uzbrojeni w szable jeźdźcy na koniach, niektórzy na wielbłądach, i zaczęli nacierać na tłum. Bardziej odważni demonstranci próbowali zewrzeć szeregi i zrywali bruk, żeby się bronić, ale wtedy zostali zaatakowani z góry. Z dachów pobliskich budynków zwolennicy reżimu obrzucali cegłami i polewali wrzątkiem ludzi, którzy uciekali w popłochu oślepieni przez chmury gazu łzawiącego. Wojsko nie reagowało, nawet gdy ofiarą napaści padali dziennikarze. Dowódca jednego z czołgów, zbulwersowany rozkazem niepodejmowania interwencji, włożył lufę pistoletu do ust i zagroził, że się zastrzeli, bo nie będzie patrzył obojętnie na dokonującą się masakrę. Inni żołnierze też porzucali swoje posterunki. Wieczorem i w nocy starcia wciąż trwały; wielu reporterów wycofało się z placu, żeby wysłać do agencji zebrany materiał. Ci, którzy znaleźli się zbyt blisko walczących, doznali obrażeń.

Jeden z dziennikarzy, Andy Carvin z National Public Radio, przez cały dzień trwał na stanowisku i kompletował napływające doniesienia o „wielbłądziej bitwie”, jak później nazwano zamieszki. Nie musiał szukać bezpiecznej kryjówki ani przyciskać do ust nasączonej octem chusty dla ochrony przed gazem łzawiącym. Był w Waszyngtonie. Obserwował arabską wiosnę za pośrednictwem mediów społecznościowych. „Każdy następny tweet dawał mi lepsze wyobrażenie o sytuacji na miejscu” – wspominał później. – „Ludzie piszący tweety z placu Tahrir mieli unikalną perspektywę naocznych świadków, która jednak ograniczała się tylko do ich pola widzenia. Żaden z nich nie był w stanie zrelacjonować tego, co dzieje się wszędzie. Miałem wrażenie, jakbym krążył w helikopterze nad placem Tahrir i spoglądał z góry na pole walki. Wszystko ułożyło się w mojej głowie w spójną całość. Miałem ogląd sytuacji, którego prawdopodobnie nie mógłbym uzyskać, będąc tam na dole”13.

Przez kilka miesięcy Carvin tweetował nawet po 18 godzin dziennie przez siedem dni w tygodniu, relacjonując wydarzenia rozgrywające się w Tunezji, Egipcie, Bahrajnie, Libii, Jemenie i Syrii. Publikował ponad tysiąc wiadomości dziennie – było tego tak dużo, że raz Twitter zablokował mu konto, biorąc go za spamera14. Korespondenci zagraniczni, dla których bezpośrednie narażanie się na niebezpieczeństwo to powód do dumy, zwykle nie uważają tego typu pracy za dziennikarstwo z prawdziwego zdarzenia. Ale dla branży informacyjnej, która zmaga się z ograniczeniami finansowymi, korzystanie z pomocy mediów społecznościowych stanowi atrakcyjną alternatywę. Problem polega na tym, że wiele tweetujących osób to zaangażowani działacze, a ich wpisy służą jakimś ukrytym celom – w jaki sposób dziennikarze, którzy czytają tweety z drugiego końca świata, nie znając miejscowego języka, a tym bardziej kontekstu kulturowego, mieliby odróżnić prawdę od manipulacji?

Arabska wiosna zwróciła uwagę na coś, co miało się stać najpoważniejszą kwestią przekazu medialnego w erze cyfrowej – weryfikację. Jak potwierdzić, że dana informacja jest zgodna z faktami? Skąd wiadomo, z czym mamy do czynienia?

Zadawałem sobie to samo pytanie, gdy jako urzędnik w Leicester przesiadywałem po godzinach w biurze i oglądałem materiał filmowy transmitowany na żywo z okna hotelu przy placu Tahrir. Policja spychała demonstrantów, a potem się wycofywała, w powietrzu latały kamienie, a przez spowitą chmurami gazu łzawiącego scenę tego dziwnego widowiska przewalał się tłum polewany z armatek wodnych.

Dawno temu zastanawiałem się, czy nie zostać dziennikarzem, może nawet relacjonowałbym tego rodzaju wydarzenia. Ale nie byłem prymusem i wyleciałem ze studiów, a potem imałem się różnych prac biurowych, które nie dawały mi satysfakcji. Z dystansu przyglądałem się politykom, celebrytom i dziennikarzom, jakby należeli do innego gatunku. Wciąż szukałem dla siebie miejsca w wielkim świecie i nie zanosiło się na to, że dokonam czegoś znaczącego. Uciekałem w gry komputerowe, oddawałem się im z maniakalnym wręcz zaangażowaniem, organizując wielkie grupy graczy rozsiane po różnych krajach. Moje zainteresowania zmieniły się nagle, gdy doszło do zamachów 11 września. Nowe informacje pojawiały się zbyt szybko, gazety nie nadążały, były takie powolne. Chciałem dowiedzieć się więcej i odkryłem forum internetowe Something Awful (Coś Okropnego), na którym ludzie toczyli dyskusje i wyrażali swoje poglądy na każdy temat, jaki tylko można sobie wyobrazić. Owładnęła mną nowa obsesja – śledzenie bieżących wydarzeń. W 2011 roku najbardziej fascynującą częścią każdego mojego dnia był poranek, kiedy przychodziłem do biura na długo przed rozpoczęciem pracy i siedząc samotnie przy komputerze, surfowałem po internecie w poszukiwaniu najświeższych informacji o arabskiej wiośnie.

Czerpałem je z jednego z najlepszych źródeł – Middle East Live, bloga informacyjnego na stronie „Guardiana”. Moją uwagę przykuwały aktualności z libijskiej wojny domowej, która wybuchła, gdy wieloletni dyktator Muammar Kaddafi brutalnie stłumił protesty w Bengazi. W efekcie doszło do starć zbrojnych. Rebelianci nie mieli wprawdzie wyszkolenia wojskowego, ale byli wyposażeni w kałasznikowy i przybywali na linię frontu stłoczeni na platformach pikapów. Kaddafi ostrzegał ich: „Poprowadzę masy, żeby oczyścić Libię kawałek po kawałku, dom po domu, ulicę po ulicy, dopóki kraj nie będzie wolny od plugastwa”. W marcu 2011 roku Rada Bezpieczeństwa ONZ oficjalnie zezwoliła na interwencję militarną w obronie ludności cywilnej, w wyniku czego siły NATO przeprowadziły szereg ataków lotniczych przeciwko armii libijskiej15. Sytuacja na froncie obróciła się na korzyść rebeliantów, którzy przeszli do kontrofensywy i ze swoich pozycji w Misracie, Bengazi i górach Nafusa ruszyli na stolicę kraju Trypolis oraz ostatni bastion zwolenników Kaddafiego, Syrtę.

Studiowałem wszystkie anglojęzyczne artykuły, jakie udało mi się znaleźć, przeglądałem forum Something Awful oraz śledziłem tweety Andy’ego Carvina i innych blogerów. Libijczykom zablokowano dostęp do internetu, więc docierały do nas niepełne informacje. Kilku krzykliwych użytkowników Twittera wyrażało niezadowolenie, ale zazwyczaj byli to ci, którzy przejawiali mocno stronnicze nastawienie – albo prorewolucyjne, albo prorządowe. Żeby zweryfikować ich protesty, czytałem również tweety korespondentów zagranicznych wysyłane bezpośrednio ze strefy działań wojennych. Zauważyłem, że gromadzili oni więcej materiału, niż byli w stanie zmieścić w artykułach. To właśnie na Twitterze publikowali zawartość swoich reporterskich notesów, ujawniając fakty, o których nie mogłem przeczytać nigdzie indziej.

W połowie sierpnia 2011 roku grupa dziennikarzy, która znalazła się w pobliżu Tawerghi, miasta położonego nieopodal bastionu rebeliantów Misraty, zauważyła płonące budynki. W tym czasie jednak wszystkich absorbowały walki w Syrcie znajdującej się w rękach sił rządowych. Dopiero później świat miał się dowiedzieć o wydarzeniach w Tawerdze. Ten 10-tysięczny ośrodek był ostoją zwolenników Kaddafiego; gdy zajęli go rebelianci, postanowili wziąć odwet, zmuszając wszystkich mieszkańców do ucieczki, po czym spalili i zdewastowali całe miasto, zamieniając je w ruinę16. Tweety, do których dziennikarze załączyli zrobione z okien samochodu zdjęcia domów stojących w ogniu, były pierwszą zapowiedzią czystek etnicznych.

Ilekroć natrafiałem na jakiś intrygujący szczegół, dla którego nie było miejsca w doniesieniach prasowych, zamieszczałem go na forum Something Awful i w dziale komentarzy na live blogu „Guardiana”. Wiedziony pasją współzawodnictwa starałem się wyprzedzić wszystkich innych w publikowaniu przeoczonych informacji. Każdego ranka, przed pracą, przeglądałem materiały na temat Libii, które pojawiły się minionej nocy, i wybierałem najważniejsze linki. W ciągu kilku miesięcy rozszerzyłem zakres moich źródeł – zbierałem raporty organizacji zajmujących się obroną praw człowieka, filmy z YouTube’a, komentarze z Facebooka i zdjęcia z Tumblra. Moją specjalnością, którą rozwinąłem w tysiącach postów, stały się szczegóły. Nigdy nie próbowałem tworzyć kompletnych artykułów jak reporterzy wiadomości. Wyławiałem unikatowe perełki, które mogli wykorzystać inni.

Jak się okazało, mój prosty zamysł miał o wiele większe znaczenie, niż sądziłem. W tamtych latach ekosystem alternatywnych mediów mocno się rozrastał, wiele podejrzanych stron internetowych przekłamywało filmy i zdjęcia, żeby postawić na swoim w politycznych sporach. Tymczasem ja nie miałem żadnych osobistych powiązań z arabską wiosną ani żadnych stronniczych poglądów. Po prostu fascynowało mnie poszukiwanie ciekawostek. W sieci krążyło mnóstwo takich smakowitych kąsków – niestety, wiele z nich mijało się z prawdą. Koncentrowałem się na potwierdzonych danych. Zawsze wymieniałem wszystkie źródła, ujawniając pochodzenie przytaczanych informacji i zawsze przyznając się do ograniczeń mojej wiedzy. Takie podejście stało się elementarną dewizą Bellingcat: odpowiedzią na chaos informacyjny jest przejrzystość.

Wczesnym rankiem w piątek 12 sierpnia 2011 roku włączyłem komputer biurowy, z niecierpliwością zastanawiając się, co nowego przyniosła arabska wiosna. W Jemenie demonstrowały setki tysięcy ludzi – domagały się ustąpienia prezydenta Alego Abdullaha Saleha, który wracał do zdrowia po nieudanym zamachu na jego życie. W kilku syryjskich miastach siły porządkowe otworzyły ogień do protestujących – prezydent Baszszar al-Asad nie zamierzał oddać władzy17. A w Libii nasilały się walki o strategiczne ośrodki, jak na przykład Brega (Marsa al-Burajka). To bezbarwne miasto na północy kraju, liczące kilka tysięcy mieszkańców, stało się polem bitwy ze względu na mieszczącą się tam rafinerię ropy naftowej, lotnisko i port nad Morzem Śródziemnym. Armia Kaddafiego zajęła je po sześciu miesiącach walk, ale potem rebelianci przystąpili do oblężenia, które można było uznać za punkt zwrotny wojny domowej18. Na wschodnich przedmieściach trwała bitwa i wybuchały pociski artyleryjskie. Poprzedniego wieczoru siły rebeliantów zajęły część miasta, ale 12 sierpnia libijski rząd ogłosił, że sprawuje kontrolę nad miastem19.

W serwisie YouTube pojawił się film zamieszczony przez jednego z powstańców. Zaliczał się do nowego gatunku, frontowego selfie, na którym żołnierze chełpią się przed kamerą swoimi wyczynami. W chybotliwym kadrze kręconego z ręki nagrania brodaty mężczyzna z ogoloną głową przechadzał się po niedawno opanowanej, jak twierdził, Marsie al-Burajce. Z budynków zostały ruiny, a na ulicach nie było nikogo oprócz innych rebeliantów w mundurach w kamuflażu pustynnym. To mógł być dowód zwycięstwa. Ale równie prawdopodobne było, że rebelianci kłamią20.

Podczas gdy tradycyjne dziennikarstwo zabiega o wyłączność przedstawianych treści, żeby ubiec konkurencję, etos reportera internetowego nakazuje publikować każdy interesujący materiał i analizować go wspólnie, dzieląc się spostrzeżeniami. Śledztwa online od samego początku cechował duch współpracy, który do dziś jest inspiracją społeczności Bellingcat. Ale ogłaszanie faktów prowadzi również do zaciekłych sporów ze stronnikami takiego czy innego obozu, którzy protestują przeciwko odkryciom godzącym w ich wizję świata. Kiedy zamieściłem na live blogu „Guardiana” link do filmu, którego autor twierdził, że rebelianci zajęli Bregę, inny komentator zgasił mój entuzjazm: „To ma być dowód? Skąd wiesz, co to za miasto? Ten film można było nakręcić wszędzie”.

Miał absolutną rację. Skąd mogłem mieć pewność, że to w ogóle Brega, skoro nigdy nie byłem w tym mieście? Jeszcze raz obejrzałem nagranie, szukając czegoś, co pomogłoby mi rozpoznać to miejsce. Szczegóły takie jak szyldy sklepowe na nic się nie zdały, ponieważ nie znałem arabskiego. Większą część kadru wypełniała twarz bojownika, a w tle widniały parterowe budynki o białych betonowych ścianach i latarnie uliczne.

Wcisnąłem pauzę i zacząłem krążyć po pustym biurze, żeby zebrać myśli. Zatrzymałem się przy drukarce, z której wziąłem czystą kartkę i pospiesznie wróciłem do biurka. Podczas gdy żołnierz przechadzał się wyludnionymi ulicami i mówił do kamery, ja raz po raz zatrzymywałem film i próbowałem narysować jego trasę, tworząc roboczy szkic wycinka planu miasta. Nagranie zaczynało się w chwili, gdy żołnierz wychodzi zza ostrego zakrętu, potem na rozwidleniu kieruje się w lewo, mija grupkę uzbrojonych rebeliantów stojących na rogu i dociera do kolejnego skrzyżowania, na którym również skręca w lewo21. Wszedłem na Google Maps, wpisałem w okienko hasło „Brega” i przełączyłem mapę na tryb satelitarny. W mieście znajdowały się trzy dzielnice mieszkalne. W jednej z nich stały kilkupiętrowe bloki. To nie mogło być tam – na nagraniu widziałem parterowe domy. Bardziej prawdopodobne wydawały się dzielnice wschodnia i zachodnia. Przyjrzałem im się dokładnie, porównując rozkład ulic z moim rysunkiem. Ciągle go obracałem, bo ze szkicu nie wynikało nawet, która droga prowadzi na północ.

Zauważyłem pewien szczegół – tylko we wschodniej części miasta znajdowały się kręte ulice. Był to jakiś punkt wyjścia, ale wciąż nie potrafiłem się odnaleźć w labiryncie, który widziałem na monitorze. Obracając kartkę, nagle odkryłem, że mój szkic pokrywa się z siatką ulic na Google Maps. Żeby się upewnić, jeszcze raz odtworzyłem film i skupiłem uwagę na szczegółach w tle. Jeżeli miałem rację, każdy element powinien się zgadzać. Na przykład krajobraz w głębi kadru – czy był taki sam jak na zdjęciu satelitarnym? Tak22. Wszystko pasowało. Udało mi się. I zdobyłem sensacyjny materiał. Potwierdziłem, że rebelianci zajęli część miasta, a konkretnie wschodnią dzielnicę mieszkalną zwaną Nową Bregą. To wyjaśniało, dlaczego lojaliści Kaddafiego również twierdzili, że Brega znajduje się w ich rękach – mieli pod kontrolą dzielnicę zachodnią.

Siedząc w biurze w Leicester w środkowej Anglii, ustaliłem scenerię wydarzeń na linii frontu oddalonej o tysiące kilometrów. Żeby tego dokonać, potrzebowałem tylko nagrania z YouTube’a, Google Maps i kartki papieru. Rozwiałem wszelkie wątpliwości na live blogu „Guardiana” i zamieściłem na Twitterze zdjęcie szkicu zestawionego z planem Bregi. W kolejnych latach Twitter miał się stać podstawowym narzędziem, za pomocą którego rozpowszechniałem różne informacje. Dziś mam na koncie 250 tysięcy tweetów, ale tamten był dopiero siódmy z kolei. I już wtedy natrafiłem na dowód, którego nie znalazł nikt inny, nawet dziennikarze przebywający na miejscu. Przyglądałem się, jak moje odkrycie krąży po forach internetowych. Nawet profesjonaliści z branży medialnej zwracali na nie uwagę.

Wzbudziłem sensację, a poza tym doznałem olśnienia. Przy odrobinie wyobraźni można było przekształcić scenerię widoczną na nagraniu w obraz z lotu ptaka, spłaszczyć trójwymiarowe kształty i zamienić chybotliwe kadry w coś równie dokładnego jak mapa. Potem wystarczyło znaleźć i dopasować identyczne elementy. Tak oto natknąłem się na „geolokację”, jak później zaczęliśmy nazywać tę metodę – pierwszą z technik śledczych detektywa ery cyfrowej.

Gdy tylko nadarzała się okazja, starałem się ponownie doświadczyć dreszczyku emocji, jaki towarzyszył mojemu odkryciu. Gdy przyszedłem do pracy w poniedziałek 15 sierpnia 2011 roku, libijscy rebelianci ogłosili zdobycie miasta Tiji – jako dowód umieścili w sieci film. Na pięciominutowym nagraniu zobaczyłem bitwę w pustynnej scenerii niemal całkowicie pozbawionej charakterystycznych punktów. Pod koniec w kadrze pojawił się czołg jadący drogą obok meczetu. Tiji to małe miasteczko, w którym nie powinno być wielu meczetów. Natomiast na drodze zauważyłem pewien szczegół, który mógł zawęzić zakres poszukiwań – betonowy próg rozdzielający pasy ruchu. Zatrzymałem film i oceniłem na oko szerokość jezdni, na której mogłyby się zmieścić obok siebie dwa czołgi. Naprzeciwko meczetu stały jednopiętrowe budynki23.

Znalazłem Tiji na Google Maps i przełączyłem obraz na tryb satelitarny. Po krótkim poszukiwaniu uzyskałem listę miejscowych meczetów, więc mogłem przyjrzeć się drogom, przy których stały, i porównać je z tą widoczną na filmie. Szybko znalazłem pasującą scenerię i meczet z minaretem usytuowanym od południa. Na nagraniu widać było minaret po stronie drogi, a na prawo od niego kopułę. Wszystko zgadzało się ze zdjęciem satelitarnym, również drzewa widoczne w głębi kadru za czołgiem, mur meczetu i droga skręcająca na północ. Im więcej szczegółów porównywałem, tym bardziej wszystko pasowało. Dzień później dzięki Google Maps i technice geolokacji ustaliłem, że miejscem, w którym sfilmowano płonący bilbord z wizerunkiem Kaddafiego, jest oaza Sabha na południowym zachodzie Libii. Swoje odkrycia publikowałem na live blogu „Guardiana”. Wcześniej jako bierny konsument wiadomości żerowałem na tym, co znaleźli inni. Teraz dzieliłem się własnymi znaleziskami. Bezlik informacji zalewających media społecznościowe wydawał się nie do ogarnięcia, ale wystarczyło je umiejętnie posortować, żeby natrafić na coś wartościowego.

W czwartek 20 października 2011 roku grupa rebeliantów zgromadziła się przy betonowym przepuście pod autostradą na przedmieściu Syrty. Z wypełnionej śmieciami rury wyciągnęli 69-letniego mężczyznę, którego twarz znał każdy Libijczyk. Kaddafi, wtedy już odsunięty od władzy, był zakrwawiony i rozglądał się z osłupieniem. Pytał swoich prześladowców: „Co ja wam zrobiłem?”. Kiedy rozjuszony tłum wlókł byłego dyktatora po piachu, bijąc go i zdzierając z niego koszulę, wiele osób filmowało zajście telefonami komórkowymi. Chwilę później Kaddafi był martwy, a nagranie linczu trafiło do sieci24.

Dzisiaj nie tylko zwycięzcy piszą historię. Pokonani, przypadkowi przechodnie, sąsiedzi – oni też mają smartfony.

Prasa umiera, niech żyją media

Wpisy, które publikowałem w sekcji komentarzy na stronie „Guardiana” albo na forum Something Awful, były widoczne bardzo krótko i szybko znikały pod nawałem kolejnych wypowiedzi. Zależało mi na archiwizowaniu moich odkryć, dlatego zacząłem prowadzić bloga pod internetowym pseudonimem Brown Moses, którego od dawna używałem, a który pochodzi od tytułu piosenki Franka Zappy.

Nie zamierzałem ograniczać się tylko do Libii i zadecydowałem, że blog Brown Moses powinien być poświęcony szerszej problematyce. A tematów wciąż przybywało. Po śmierci Kaddafiego ludzie uzależnieni od gorących newsów, którzy śledzili arabską wiosnę, skierowali swoją uwagę na inne wydarzenia w regionie, zwłaszcza nasilający się konflikt w Syrii. Reżim Asada brutalnie rozprawiał się z protestującymi, opozycja przystąpiła do walki i sytuacja zaczęła się pogarszać. Media społecznościowe były pełne sprzecznych opinii, więc miałem w czym przebierać. Ale najpierw zagłębiłem się w problem samych serwisów informacyjnych.

Afera podsłuchowa w 2011 roku rozpętała burzę w brytyjskiej prasie, gdy na jaw wyszły nielegalne i amoralne praktyki powszechnie stosowane przez żurnalistów. W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, okresie rozwoju telefonii komórkowej, reporterzy tabloidów odkryli, że mogą zadzwonić pod numer osoby będącej przedmiotem ich zainteresowania, połączyć się z pocztą głosową, wprowadzić standardowy kod dostępu, który zmieniali tylko nieliczni, i odsłuchiwać prywatne wiadomości. Pozbawieni skrupułów dziennikarze używali tej sztuczki obok innych podstępnych zagrywek, takich jak przekupywanie funkcjonariuszy policji, którzy służyli im za źródło informacji. Zastanawiałem się, czy uda mi się wytropić w sieci więcej tego rodzaju występków. Cała ta sprawa zakrawała na ironię. W tej sytuacji postanowiłem zastosować nową technikę dziennikarstwa śledczego opartą wyłącznie na ogólnie dostępnych źródłach, żeby zdemaskować stare metody, które polegały na wykorzystaniu źródeł niejawnych.

Głównym bohaterem skandalu był jeden z filarów medialnego imperium Ruperta Murdocha, prasowy bestseller „The News of the World”, który co niedzielę osiągał nakład trzech i pół miliona egzemplarzy, przekraczając ponadtrzykrotnie codzienną sprzedaż „New York Timesa”25.

„Kiedy padałem ofiarą zniesławienia albo kiedy naruszano moją prywatność, przede wszystkim podejmowałem odpowiednie kroki prawne. Nie krytykowałem natomiast otwarcie haniebnych praktyk stosowanych przez niektóre gazety. Byłoby to, i wciąż jest, narażaniem się na brutalną dziennikarską zemstę” – oświadczył w 2011 roku aktor Hugh Grant, który głośno zaprotestował przeciwko nadużyciom tabloidu26. Politycy również obawiali się korporacji prasowej Murdocha, w skład której wchodził dziennik „The Sun” oraz prawomyślny organ „The Times”. Gdyby członkowie parlamentu popadli w niełaskę News Corp., byłoby to równoznaczne z inwigilacją ich prywatnego życia i publicznymi upokorzeniami27. Dopiero sprawa Milly Dowler, 13-letniej ofiary seryjnego mordercy, zmieniła ten stan rzeczy. Kiedy w 2002 roku dziewczynka przepadła bez wieści i nikt nie wiedział, co się z nią stało, dziennikarze uzyskali nielegalny dostęp do jej poczty głosowej. Rodzice zaginionej zauważyli brak nagranych wiadomości, co dało im złudną nadzieję, że ich córka żyje28. W 2011 roku wszystko wyszło na jaw i opinia publiczna przekonała się, że bezwzględne metody zdobywania informacji godzą nie tylko w polityków i celebrytów29.

Kiedy wybuchł skandal, zdemaskowano mnóstwo spraw obfitujących w tyle szczegółów, że wiele z nich nigdy nie miałoby szansy trafić do gazet. Za to pojawiły się w internecie. Między innymi sprawa wycieku mejli, która, jak liczyłem, mogła stanowić dowód na powiązania między skorumpowanymi policjantami i News Corp. Chodziło o prawie 14 i pół tysiąca wiadomości z laptopa byłego funkcjonariusza Scotland Yardu Raya Adamsa, który odszedł ze służby i przyjął stanowisko szefa ochrony w należącej do imperium Murdocha firmie komputerowej NDS. Dziennik „Australian Financial Review” zdobył je w formie nieposortowanych plików tekstowych i zwrócił się do czytelników o pomoc w ich przeszukaniu30. Należałem do garstki forumowiczów, którzy z zapałem rzucili się na to zadanie i do upadłego roztrząsali temat wycieku na Something Awful. Opublikowałem na swoim blogu ich najciekawsze odkrycia, począwszy od powiązań między bułgarskimi hakerami a filią News Corp. aż po tropy prowadzące do tajnego konta ze środkami na łapówki31.

Właśnie wtedy zaczęły się wyłaniać pierwsze zarysy internetowej społeczności śledczej. Byliśmy małą grupą i nie miałem pojęcia, do czego możemy dojść w ciągu kilku lat. Po prostu cieszyłem się, że mój blog już w pierwszym miesiącu – był kwiecień 2012 roku – osiągnął 10 tysięcy odsłon. Promowałem go na Twitterze, gdzie wciąż miałem tylko kilkuset obserwujących. Dewizą naszej społeczności była zweryfikowana informacja – nie miało większego znaczenia, kto ją odkrył, ale oznaczaliśmy tę osobę jako godną śledzenia na Twitterze. Taka sama zasada obowiązuje w Bellingcat. Korzystanie z ogólnie dostępnych źródeł informacji nie wymaga formalnego przygotowania. Reputację budują wyniki. Za przykład może tu posłużyć moja pierwsza bliska współpracownica, która mimo braku jakiegokolwiek doświadczenia dziennikarskiego odznaczała się talentem detektywistycznym. Była emerytowaną nauczycielką historii, prowadziła pensjonat w West Country, a w wolnym czasie uważnie śledziła aferę podsłuchową zbulwersowana tym, czego się dowiadywała. Natrafiliśmy na siebie na forum Something Awful i zapytałem ją, czy nie zechciałaby napisać artykułu dla Brown Moses. Wolała pozostać anonimowa, więc stała się „Stałym Współautorem”.

Przebrnęła przez setki godzin zeznań w śledztwie dotyczącym afery podsłuchowej, dotarła do powiązań z poprzednimi sprawami, przestudiowała dostępną online dokumentację finansową w poszukiwaniu współzależności między podejrzanymi i przeanalizowała cyfrowe akta sądowe. Poruszała się w internetowej dziczy ze skrupulatnością historyka badającego zakurzone archiwa. Sprawiła, że mój blog zyskał grono zagorzałych czytelników, którym nie wystarczały doniesienia medialne na temat skandalu. Byli wśród nich dziennikarze, a nawet kilku polityków. Wielu zastanawiało się, czy Stały Współautor nie jest członkiem parlamentu albo wtyczką w jakimś serwisie informacyjnym. Prawda była bardziej wymowna. Gazety opierają swoją sprzedaż na przekonaniu, że ich dziennikarze przechadzają się po korytarzach władzy, do których zwykli obywatele nie mają dostępu. Utrzymują poufne źródła informacji i korzystają ze swoich koneksji, żeby uzyskać to, czego chcą. Dla kontrastu Stałemu Współautorowi nie zależy na splendorze i nie jest osobą wpływową. „Jeżeli ktoś dostawał cynk od kogoś wtajemniczonego, nie miałam zamiaru go wykorzystywać. Inni mieli kontakty, dojścia i wtyczki, ale ja się do takich nie zaliczałam” – wspominała moja współpracownica.

Patrząc z perspektywy czasu, można powiedzieć, że afera podsłuchowa przyniosła długotrwałe skutki, pogłębiając dotychczasowy stereotyp dziennikarzy, którzy uchodzą za nikczemną elitę, ludzi skorumpowanych i posuwających się do korupcji. Taką reputację, w której nie ma miejsca na rozróżnienie między bezwzględnymi i odpowiedzialnymi reporterami, wykorzystywali politycy (najczęściej prezydent Donald Trump), kiedy było im na rękę odrzucać fakty jako „fejk newsy”. Dla bloga Brown Moses skandal powodował znaczący przełom, który przyczynił się do wypracowania metody Bellingcat. Było dla mnie całkowicie jasne, że nasze działania muszą stanowić przeciwieństwo tradycyjnego dziennikarstwa w najgorszym wydaniu. Że nasze źródła powinny w miarę możliwości pozostawać dostępne do wglądu opinii publicznej. Że polityka nie powinna mieć nic wspólnego z naszą pracą. Że wszystkie nasze odkrycia muszą być poparte dowodami. I wreszcie – że nigdy nie staniemy się hermetyczną branżą, której atutem będą bliskie koneksje z władzą. Byliśmy otwartą społecznością amatorów, którzy współpracowali, szukając dowodów na potwierdzenie faktów.

Medioznawca Jay Rosen wiele lat temu przewidział, że dziennikarstwo obywatelskie zdobędzie wpływową pozycję, kiedy instytucje sterujące rozpowszechnianiem informacji utracą kontrolę. W 2006 roku napisał: „My, niegdyś zwani publicznością, chcielibyśmy poinformować media o swoim istnieniu oraz o nadchodzącej zmianie układu sił. Mocno scentralizowany system mediów skupił ludzi wokół wielkich organizacji społecznych i ośrodków władzy, ale nie połączył ich ze sobą. Relacje na płaszczyźnie poziomej między obywatelami są teraz tak samo realne i ważne jak relacje góra–dół.

Syria – wojna, na której zabrakło reporterów

Jeżeli manipulacje tabloidów odzwierciedlały najbardziej odrażające oblicze dziennikarstwa, to postawa Marie Colvin z „Sunday Times” była przykładem, jak bronić szlachetnej motywacji. Na początku 2012 roku znalazła się w niewielkiej grupie zagranicznych dziennikarzy, którzy wyruszyli w ryzykowną podróż do Himsu, syryjskiego miasta znajdującego się pod ostrzałem armii Asada. Miała 56 lat i była doświadczoną korespondentką wojenną. Podczas wojny domowej na Sri Lance doznała uszkodzenia lewego oka, na którym nosiła charakterystyczną czarną opaskę32.

„To wierutne kłamstwo, że rząd walczy z terrorystami. Syryjskie wojsko po prostu bombarduje miasto pełne zmarzniętych i głodnych cywili” – powiedziała w relacji na żywo dla CNN33. Następnego dnia zginęła, gdy siły rządowe zaatakowały prowizoryczne centrum prasowe. Niektórzy uważają, że połączenie satelitarne ze stacją telewizyjną pozwoliło armii na zlokalizowanie jej pozycji.

Po śmierci Colvin coraz mniej zachodnich dziennikarzy decydowało się na wyjazd do Syrii. Kiedy ich brakowało, reżim Asada stawał się jeszcze bardziej bezwzględny. Gdyby nie internet, udałoby się zataić przed światem okrucieństwa wojny. Był to pierwszy konflikt w historii, w którym media społecznościowe odegrały tak znaczącą rolę – zarówno walczący, jak i cywile za pośrednictwem setek blogów i filmów na YouTubie relacjonowali wydarzenia na linii frontu, desperacko próbując przeciągnąć światową opinię publiczną na swoją stronę. W 1982 roku rząd syryjski krwawo stłumił powstanie w Hamie, mieście na zachodzie kraju, zabijając tysiące ludzi, dokładna liczba ofiar jednak nie jest znana, ponieważ władze zatuszowały swoją zbrodnię. „Ale dzisiaj mamy internet. Robimy zdjęcia i filmy, które przesyłamy do Al Jazeery, żeby ludzie wiedzieli, co tu się dzieje. Wszyscy mogą to zobaczyć” – powiedział w 2012 roku jeden z syryjskich rebeliantów34. Reżim Asada starał się powstrzymać przepływ informacji, odcinając elektryczność i linie telefoniczne oraz blokując sieci komórkowe i internet w miastach opanowanych przez opozycję35. Dlatego przeciwnicy rządu zaczęli zakładać centra prasowe, często w zwykłych domach, korzystające z łączności satelitarnej.

W tym czasie serwisy informacyjne na całym świecie znalazły się w finansowym dołku, a zmniejszone nakłady i uszczuplone dochody z reklam prowadziły do masowych zwolnień. Do obiegu trafiało więcej wiadomości niż kiedykolwiek dotąd, mimo to instytucje zajmujące się oceną i rozpowszechnianiem faktów były przytłoczone. Kto miał czas na przeglądanie wszystkich materiałów z wojny w Syrii, które zalewały internet?

Tak się złożyło, że ja miałem.

Chociaż nie znałem arabskiego i nigdy nie byłem w Syrii, z głębokim zaangażowaniem studiowałem wydarzenia na froncie i patrzyłem, jak z każdym dniem pogarsza się sytuacja ludności cywilnej. Z odległości tysięcy kilometrów obserwowałem, jak siły rządowe na oślep ostrzeliwują zbuntowane miasta, jak Dara i Hims, a setki rywalizujących ze sobą oddziałów rebelianckich zapowiadają odwet. W pierwszych tygodniach po założeniu bloga Brown Moses zgodnie z zasadą, którą stosowałem na forach dyskusyjnych, tworzyłem kompilacje wartych uwagi nagrań wideo, które znalazłem:

Czołg strzela do operatora kamery, miejsce nieznane36.

Funkcjonariusze służby bezpieczeństwa biją i poniżają zatrzymanego studenta na uniwersytecie w Aleppo.

Helikopter armii rządowej wystrzeliwuje pociski rakietowe nad Taftanazem37.

Z każdym tematem, który zgłębiałem – Libia, afera podsłuchowa, a teraz Syria – przybywało mi obserwujących na Twitterze, nawiązywałem również kontakty z innymi osobami, które tak samo obsesyjnie analizowały internetowy potop informacji. Twitter był często krytykowany jako zamknięta przestrzeń, w której głos zabierają osoby wyznające podobne poglądy. Na szczęście wokół takich niszowych poszukiwań jak nasze, gdzie odkrycia mają większe znaczenie niż opinie, powstają twórcze kolektywy, których pojedynczy członkowie przyczyniają się do postępów całej grupy.

Do tego nieformalnego centrum prasowego na Twitterze dołączyli między innymi niezależni korespondenci zagraniczni, z których usług coraz częściej korzystały wielkie koncerny medialne, ponieważ mieli niewygórowane żądania finansowe i brali całe ryzyko na siebie. Byli to często młodzi ludzie polegający w znacznej mierze na mediach społecznościowych. Wykształcił się schemat współpracy między siedzącymi przy komputerach detektywami internetowymi a reporterami w terenie – oni dostarczali nam szczegóły wydarzeń, które obserwowali na miejscu, a my dzieliliśmy się tym, co znaleźliśmy w sieci. Wspólnie odkrywaliśmy prawdę.

Jednak ich sytuacja w Syrii stawała się coraz bardziej niestabilna. Byli narażeni na ataki nie tylko ze strony reżimu Asada, ale również rebeliantów i bandytów, którzy obrali sobie za cel zachodnich dziennikarzy. Jeden z moich korespondentów, Austin Tice, freelancer współpracujący z „Washington Post”, zaginął w sierpniu 2012 roku. Kiedy piszę te słowa, nadal nie wiadomo, co się z nim stało, najprawdopodobniej wciąż przebywa w niewoli. Kevin Dawes, Kalifornijczyk, cierpiący na zaburzenia psychiczne, który walczył w Libii i z którym przeprowadziłem wywiad na moim blogu, również próbował swoich sił w Syrii jako niezależny dziennikarz. W październiku 2012 roku został aresztowany i spędził trzy i pół roku w syryjskim więzieniu, zanim wyszedł na wolność. Amerykański reporter JamesFoley zamieścił na