Berlioz - Bruno Messina - ebook + audiobook + książka

Berlioz ebook i audiobook

Messina Bruno

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kilka jego dzieł – jak Symfonia fantastyczna, Harold w Italii czy teoretyczny Traktat o nowoczesnej instrumentacji i orkiestracji – zyskało w historii muzyki status przełomowych, niosących nowe jakości, jakich nikt przed nim nie odkrywał. O nich, a także o wielu perypetiach życiowych, zawodowych i oczywiście romantycznych uniesieniach serca opowiada z równie romantyczną pasją Bruno Messina – biograf i zaangażowany admirator twórczości swego rodaka. Bez tej pasji nie sposób zrozumieć źródeł muzyki Berlioza, buzującej emocjami, nasyconej niepokojem, wzniosłością, słodyczą i… miłością.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 134

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 4 godz. 29 min

Lektor: Bruno Messina
Oceny
4,4 (7 ocen)
4
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Mariusz_216

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra kontynuacja serii.
00
Natashym

Nie oderwiesz się od lektury

pięknie napisana i przetłumaczona książka oddająca klimat i odczucia towarzyszące Berliozowi w trakcie jego wędrówki przez życie i świat.
00

Popularność




Moim Rodzicom

Na początek (1854)

We wrześniu 1854 roku Berlioz wraca do La Côte-Saint-André, żeby dopełnić formalności związanych ze spadkiem po ojcu. Jest to trudny rok. Berlioz ma 50 lat, jest zatroskany, od dawna nie wierzy już w nic, nawet w siebie. Zmarły w 1848 roku dobry doktor Louis, jego „drogi tatuś”, pozostawił mu dwa gospodarstwa w departamencie Isère, z których Hector czerpać będzie odtąd pewne przychody, wystarczające, aby uniknąć nędzy w Paryżu. Ani komponowanie, ani pisanie recenzji muzycznych, ani stanowisko pomocnika bibliotekarza w Conservatoire de Paris nie zapewniają mu wystarczających środków do życia, a już na pewno nie umożliwiają publikacji jego wyjątkowych, niebywałych dzieł, które Francja ma w nosie. Tak jak i w nosie ma trochę jego samego. Berlioz to nie Hugo. Nikt się go nie obawia, doceniają go nieliczni. Francja lubi książki, ale nie rozumie zbyt dobrze muzyki. Czuje się odrzucony, chociaż niesłusznie, nie ma w sobie nic z bohatera, jego geniusz pozostaje niedostrzeżony, żyje jakby na wygnaniu we własnym kraju.

Berlioz cierpi i uskarża się, ma taki nawyk. Niedawna śmierć żony, Harriet, bardzo go dotknęła. Bez wątpienia. Ale dlaczego Berlioz płacze? Po stracie swojej pięknej Irlandki, scenicznego zjawiska, wielkiej szekspirowskiej aktorki, którą chciał poślubić, jeszcze zanim ją spotkał, swojej Julii i swojej Ofelii, źródła natchnienia w czasie pisania Symfonii fantastycznej, czy też nad samym sobą, politowania godnym Romeem, smutnym jegomościem z niespełnionymi marzeniami i ową chorobliwą skłonnością do tracenia pożądania w chwili, gdy może je zaspokoić? Prawdę mówiąc, Harriet dokonała powoli żywota w swoim mieszkanku pod numerem 12 przy rue Saint-Vincent na Montmartrze z powodu smutku, porzucenia i alkoholizmu. Skrzydła wiatraków nie chronią przed niczym. Berlioz może sobie płakać, choć odszedł od niej 10 lat wcześ-niej, jedynie z rzadka ją odwiedzając. Sama wychowywała ich syna. Zmarła również sama – sparaliżowana, niema, w wyniku długiego, powolnego samobójstwa, z dala od sceny i publiczności. „Biedna Ofelia” – pisze Berlioz. A jego pobożny przyjaciel Ferenc Liszt, przepełniony seksistowskim współczuciem, pociesza go wówczas słodką interesowną myślą: „Zainspirowała cię, kochałeś ją, opiewałeś ją, wykonała swoje zadanie”. Louise Michel by to doceniła.

Na co Berlioz się uskarża? Harriet nie żyje od sześciu miesięcy, a on już planuje ślub z Marie, w październiku, gdy tylko uregulowane zostaną sprawy delfinackie. To żadna nowina. Spotykano go to tu, to tam z Marie Recio, skromną śpiewaczką dzielącą z nim życie. Zresztą nie wiadomo, może Berlioz ma już dość Marie. Ciężko za nim nadążyć – pragnie tylko tego, czego mu brakuje. Po co więc te zaślubiny? Być może, bo tak wypada, zapewne dla wygody albo ze względu na naciski Marie. Chciałoby się też wierzyć po prostu w małżeństwo z miłości, chociaż pomija ją nawet w swoich Pamiętnikach, w których w przeddzień wesela stawia ostatnią kropkę, po 13 latach konkubinatu, radzenia sobie z kłopotami i wspólnych koncertów. Biedna Marie…

Co się zaś tyczy owej autobiografii niezakończonego życia – nie licząc kilku poprawek – już do niej nie powróci. Berlioz umiera po odejściu wszystkich mu bliskich – Harriet i Marie, sióstr Nanci i Adèle, a nawet jedynego syna Louisa – 15 lat po pierwszej żonie i po jeszcze dwóch arcydziełach (Trojanie, Beatrycze i Benedykt). Tylko Estelle, nieosiągalna gwiazda, pierwsza i ostatnia miłość jego życia, była wcześniej i pozostała dłużej od niego. Takie już są gwiazdy.

Tymczasem złorzeczy, złorzeczył i wciąż będzie złorzeczyć. Wiele z jego projektów nie doszło do skutku. Nie odpowiedział na propozycję objęcia kierownictwa Königliche Kapelle w Dreźnie, ale Paryż niczego mu nie oferuje. Berlioz dusi się we francuskim środowisku muzycznym. Dusi się ogólnie. Dusił się już jako dziecko, marząc o innych miejscach „przed mappa mundi”.

W tym momencie XIX wieku w Europie duszono się wszędzie – zatriumfowało przeważające wstecznictwo. Od 60 lat we Francji powtarzają się nic lub niewiele wnoszące przewroty polityczne. Nieco lepiej żyje się w Anglii i Niemczech, gdzie Berlioz jest znacznie milej widziany i bardziej doceniany. Urodzony w 1803 roku w okresie konsulatu, Berlioz zaznał cesarstwa, restauracji, stu dni Napoleona, drugiej restauracji, rewolucji lipcowej i drugiego cesarstwa. Trzeba przyznać, że widział już wszystko! W 1854 roku Królestwo Prus, Cesarstwo Austriackie i państwa włoskie zlikwidowały już konstytucje uchwalone dzięki rewolucjom. Anglia i Francja idą ramię w ramię przeciwko Rosjanom na Krymie. Święta Helena wydaje się tak odległa. W Paryżu wreszcie znów zagościł spokój. Wszak nieliczne ogniska cholery występujące jeszcze tu i tam nie mogłyby zaniepokoić Berlioza. Ma problemy z żołądkiem, i owszem, ale nie obawia się takich rzeczy. Może wędrować w śniegu, przebiec dziesiątki kilometrów, znosić głód, chłód, choroby, nic go nie powstrzyma. O nie, Berlioz nie jest salonowym dandyskiem. Spójrzcie, jak jego złe maniery nie podobają się Paryżowi, spójrzcie, jaki niepokój wzbudza w swoim środowisku! Młody i delikatny Mendelssohn już to zauważył podczas wspólnych spacerów w Rzymie. Siła pastucha, chłopa, a do tego upór zwierzęcia. Jedynie pragnienia ruszają go z miejsca, każą wracać do pracy, do partytur. Czy Berlioz napisał coś kiedykolwiek bez kija i marchewki, bez Julii, gwiazdy czy Ofelii? Aż do zatracenia się, wpadania na ściany, w pułapki, skąd krzyczy o niesprawiedliwości i skąd czasami daje się słyszeć jego dziki i mrożący krew w żyłach śmiech. Nie ma mowy o racjonalności, o tym, co należałoby zrobić, gdy jedyną troską, zmartwieniem czy wręcz obsesją jest popularyzacja swojej muzyki. Oto prawdziwa przyczyna boleści żołądka. Muzyka! Cóż zrobić, jeśli nie posiada się „żołądka niestrudzonego, odpornego na najbardziej niestrawne koncerty na klarnet i oratoria”? Tyle złej muzyki, tyle muzyki niepotrzebnej, towarzyszącej narodzinom społeczeństwa rozrywki i miejskich zabaw, owoców rewolucji przemysłowej. Berlioz widział już wszystko, co wiązało się z początkami epoki nowoczesnej, epoki zmian w transporcie i komunikacji, epoki miniaturyzacji świata na skalę pierwszych wystaw powszechnych.

Czy to możliwe, żeby żołądek i uszy były ze sobą powiązane? Nie sposób być synem pierwszego francuskiego akupunkturzysty i nie mieć pewnych przeczuć na ten temat: „trawienie i niestrawność mają w rezultacie wielki wpływ na opinie” – pisze Berlioz, nawiązując do krytyków. „Sądzą nie uchem, nie umysłem, nie sercem, [lecz] żołądkiem; a ów dziwaczny, kapryśny, choleryczny narząd sugeruje niektórym ludziom, to wiadomo, niewiarygodną pozorność myśli w kwestiach sztuki”.

Ponad 20 lat znoju i rozczarowań od czasu cudu Symfonii fantastycznej, 20 lat znoszenia sukcesów bez jutra, regularnych odmów i porażek rozbrzmiewających mimo wszystko tyloma arcydziełami: Lélio, czyli powrót do życia, Harold w Italii, Benvenuto Cellini, Wielka msza za zmarłych, Romeo i Julia, Wielka symfonia żałobna i triumfalna, Letnie noce, Potępienie Fausta, Te Deum… Tyle zuchwałości i tak niewiele sukcesów. Można zrozumieć, że Berlioza bolał od tego brzuch – 20 lat patrzenia na triumfy Adolphe’a Adama, Louisa Clapissona, Jacques’a  Halévy’ego czy Ambroise’a Thomasa… Berlioz jest zdegustowany, przewraca mu się od tego w żołądku.

Niech sobie zatem powraca cesarstwo, to nie jego sprawa! Myśli nawet dość naiwnie, że stanie się to z korzyścią dla jego kompozycji i innych projektów. Myli się jednak, i to grubo. W 1861 roku Opéra de Paris wybierze Tannhäusera zamiast Trojan, a nadzieja wzbudzona w nim przez Napoleona III pozostanie niespełniona. Ustrój ten niczego mu nie da, nie licząc faktu, że kilka uszczypliwych uwag wyplutych w słowach bardziej głupich niż złośliwych sprawi – podobno – że w 2003 roku (w 200. rocznicę urodzin) Berlioz nie zasłuży sobie na miejsce w Panteonie. Ach, nasza biedna epoka anachronicznej moralności… Tym bardziej że Berlioz nigdy nie obawiał się kontrowersji na swój temat. W grze w cytaty można wsadzić mu w usta, co tylko się zechce. (Jego talent literacki jest niepodważalny, nie można go lekceważyć.) Berlioza nie można oddzielać od muzyki. Jego życie i twórczość wymagają holistycznego podejścia. Niech ktoś podejmie wyzwanie i znajdzie jakąkolwiek ideologię w tysiącach pozostawionych przez niego stron. Berlioz to nie Wagner. Jego jedyna rozprawa to Wieki traktat o nowoczesnej instrumentacji i orkiestracji. Nikt nie odbierze dzieła źle, nie licząc kilku starych instrumentów. Ale Francja zapomina o Berliozie – żadnego kopca, miejsca w Panteonie! Liche pocieszenie dla nienasyconych pochlebców stanowią nierówne alejki cmentarza Montmartre i ulice w La Côte-Saint-André.

Rok 1854 jest rokiem osobliwym dla Hectora. Koniec, powrót, początek ostatniego etapu. Dekoncentrujący balans między rzeczywistością, o której zapomina (podobnie, być może, jak o Marie), a rzeczywistością, którą przekształca w iluzję aż do utraty sił. Ale Freud jeszcze się nie narodził.

3 marca 1854 roku umiera Harriet Smithson. Berlioz jest załamany. Oświadcza: „Równie niepodobnym było dla mnie żyć z nią, jak i ją opuścić”. Tymczasem to, co wiemy na ten temat, jest mniej pompatyczne i skłania nas do lektury pism Berlioza bez przesadnego nabożeństwa. 26 marca wyrusza ponownie na tournée do Niemiec, z Marie (która towarzyszy mu niemal we wszystkich jego podróżach od blisko 12 lat). Berlioz jest z pewnością skomplikowaną postacią, czasami nawet nieco kłamliwą – lepiej powiedzieć to sobie na samym początku – co jednak nie przeszkadza w kochaniu go.

Koncert w Hanowerze 1 kwietnia pozwala mu zakosztować doskonałości niemieckiej orkiestry: „Robię z nią, co zechcę; mam wrażenie, że to ja śpiewam jej głosem…”. Berlioz gra orkiestrą. Nigdy tak naprawdę nie grał na żadnym instrumencie. Jest także bez wątpienia jednym z największych dyrygentów swoich czasów, i to nie tylko swoich utworów. Szczęśliwi ci, którzy słyszeli go w którejś z symfonii Beethovena, jego idola.

Nazajutrz, 2 kwietnia, spotyka się w cztery oczy z królem Hanoweru, który wręcza mu Order Gwelfów, trzecie zagraniczne odznaczenie po Orderze Orła Czerwonego (Królestwo Prus) i Orderze Sokoła Białego (Saksonia–Weimar–Eisenach), jak pisze z dumą swojemu wujowi Félixowi Marmionowi, oficerowi Napoleona, który wrócił z kampanii w Rosji (czyli ogólnie zniechęconemu), bohaterowi swojego dzieciństwa, jedynemu, który słuchał go koncertującego i naprawdę wspierał. Berlioz jest dzieciakiem, szczęśliwym jeszcze w wieku 50 lat, że może zrobić wrażenie na krewnych.

22 kwietnia jest w Dreźnie, gdzie Potępienie Fausta spotyka się z jednogłośnym aplauzem w Königliches Hoftheater. Nie krępuje się też, relacjonując entuzjastycznie za pośrednictwem przyjaciela swój „kolosalny sukces” w paryskiej „Gazette Musicale”. Berlioz nigdy nie jest całkiem niewinny. Pionier autofikcji, storytellingu i suspensu narracyjnego, jest bohaterem swoich tekstów i wyraża tylko to, co chce powiedzieć. Zresztą, nie bez złośliwości, informuje o tym czytelnika już we wstępie do Pamiętników. W tej kwestii również wyprzedza swoją epokę.

Po triumfach w Niemczech Berlioz wraca do Francji z podekscytowaniem, które – jak wiadomo – odczuwa na myśl o swojej ojczyźnie („Podoba mi się we Francji, szczególnie kiedy przyjeżdżam tam w przeddzień wyjazdu”). Szuka dobrej okazji, by zostać tam docenionym tak, jak za granicą. W połowie czerwca komponuje Kantatę Cesarską zadedykowaną Napoleonowi III z okazji rocznicy urodzin jego wuja, Napoleona I, 15 sierpnia. Ale to – znowu! – nic nie daje. Berlioz nigdy nie będzie prorokiem we własnym kraju. Szukając pocieszenia, wyjeżdża 11 sierpnia do Saint-Valery-en-Caux pooddychać morskim powietrzem i pobyć kilka dni w samotności, w tej jakże drogiej Aleksandrom Dumasom Normandii. Z przyzwyczajenia czy też dla zabicia czasu pisze wesołą kronikę, w której nieco nabija się z lokalnych muzyków i przy okazji z samego siebie. Berlioz jest naprawdę zabawny i mniej arogancki, niż twierdzą niektórzy. Następnie wyrusza na pełne morze, by utopić tam swoje złudzenia, zanim nastąpi przeczuwana porażka po raz czwarty wysuniętej kandydatury do Institut de France. 26 sierpnia wybrany zostaje Clapisson. Berlioz jest rozgoryczony i ma ku temu dobry powód. Czterokrotnie kandydował i po raz kolejny jakiś idiota wpycha się przed niego. Kolejny akademik, rzemieślnik, produkt mody i instytucji. Berlioz wścieka się i zarazem z tego naśmiewa. Postanawia nie zostawać dłużej w Paryżu. Bo i po co? Musi załatwić sprawy po ojcu. 12 września już go nie ma. Od sześciu lat nie był u siebie, w Isère. Radzi się swojej siostry Adèle w kwestii stosowności ponownego ożenku. Czy potrzebuje jej opinii, czy też aprobaty? Czy Berlioz kiedykolwiek przejmował się czyimkolwiek zdaniem? Nie jest człowiekiem, który słucha rad. Idzie tam, gdzie mu się podoba (z pewną skłonnością do obrywania po nosie). Z radością odnajduje Casimira Faure’a, przyjaciela z dzieciństwa, obecnie adwokata. Wręcza mu swoją najnowszą książkę (zapewne Wieczory orkiestrowe), rozbawiony, że tamten niczego z niej nie rozumie.

Przypomina mu się dzieciństwo. Ich ojcowie się przyjaźnili, mieszkali w pobliżu Bressieux, po drugiej stronie „dość rozległej, bogatej w roślinność równiny, już to złotej, już to urzekającej odcieniami zieleni”. Krajobraz zarysowuje już na początku Pamiętników, na początku życia: „a cisza na owej równinie ma w sobie niepojęty majestat, który zachęca do marzeń. Wyostrza go od południowej i wschodniej strony pasmo gór, poza którymi ciągną się w oddali – obciążone lodowcami – olbrzymie alpejskie szczyty”. Jak wynika z korespondencji z przyjacielem, Berlioz jest przez jakiś czas szczęśliwy. Zresztą ów rok 1854 kończy się lepiej, niż się zaczął, mianowicie sukcesem Dzieciństwa Chrystusa, 10 grudnia, w przeddzień jego 51. urodzin, a następnie zaproszeniem na drugi Festiwal Berliozowski w Weimarze. Sprawić, by jego muzyka została usłyszana i pokochana – to wszystko, o czym marzył.

Berlioz dobrze zrobił, wracając do La Côte-Saint-André. Odwiedził ponownie miejsca pierwszych melodii, pierwszych wybrzmiałych nut, które stworzyły małego jasnowłosego, a później rudego chłopca o niebieskich oczach i jego fantastyczną dźwiękową wyobraźnię. Fotografie są okrutne, nie można nigdy im ufać. Uwieczniły Berlioza pod koniec jego życia. Widać na nich starego, zasuszonego mężczyznę o zaciśniętych wargach (właśnie w 1854 roku, pozującego dla braci Mayer), o ponurym spojrzeniu, sztywnego, w za dużym płaszczu (1857, Nadar), z surowym profilem (1860, Nadar) lub głową tak ociężałą od zmartwień, że opada ona na podtrzymującą ją dłoń (1863, Pierre Petit). A wszystko to czarno-białe. Tymczasem nie było czerni i bieli w muzyce, ani w czerwieni uniesień, w zieleni i złocie równiny, w płowych zbożach i włosach, w błękicie nieba i oczu.

Wzornik barw jest gotowy, wracamy do La Côte-Saint-André.

Obchód posiadłości

Berlioz Louis Hector przychodzi na świat o godzinie piątej po południu w poniedziałek, 19. dnia miesiąca frimaire, w XII roku republiki. Kalendarz rewolucyjny przetrwa jeszcze jedynie dwa lata, pierwsza republika – sześć miesięcy. Napoleon zostanie cesarzem Francuzów w pewien wiosenny dzień kolejnego roku, 18 maja. Tymczasem ciągnie się deszczowy dzień, dzień szarzyzny lub lodowatego wiatru, jak każdy 11 grudnia w La Côte-Saint-André. Jest zimno. Miesiąc zasługuje na swoją nazwę [fr. frimas – szron]. Może nawet spadło trochę śniegu, dokładając warstwę bieli do ponurego krajobrazu. Tutejsi ludzie mogą się uśmiechnąć, czytając pierwsze słowa Pamiętników Berlioza. La Côte-Saint-André nie cieszy się wiecznym latem.

Dla lepszej orientacji trzeba wyobrazić sobie, jak region Terres Froides rozciąga się na północ, w kierunku Bourgoin. I horyzont, w stronę którego zwracają się mieszkańcy La Côte-Saint-André. Od południa, wytyczone skrajem lasu Chambaran pola nie służą niczemu, dosłownie. Są zatem po to, żeby tam polować, gubić się i spotykać diabła, o czym zapewniają niektóre lokalne legendy. Dalej, nieco bardziej ku wschodowi, wyłania się okazały masyw Vercors. Stanowi on punkt odniesienia i zapowiada Grenoble, stolicę departamentu Isère, położoną 50 kilometrów dalej. Po przeciwnej stronie nad brzegiem Rodanu, 30 kilometrów od Lyonu, znajduje się podprefektura Vienne.

Isère nie przejmuje się galijską stolicą i ostentacyjnie odwraca się do niej plecami. Jej mieszkaniec pozostaje alpejczykiem, nawet ten, który mieszka na równinie. W czasach narodzin Berlioza dialekt franko-prowansalski arpitan wciąż kojarzy się z kilkoma górskimi wioskami. Końcówka „-oz” czarnoksiężnika Berlioza stanowi po nim spadek. Wszędzie indziej mówi się w języku Stendhala, z silnym wiejskim akcentem. Rodzina Berliozów zasiedla La Côte-Saint-André już od wieków zgodnie z testamentem jej antenata, Claude’a Berlioza, kupca i garbarza urodzonego w XVI wieku, który już wówczas wspomina o „ziemi przodków”.

Zimy są srogie. Domy z glinobitki ogrzewa się, jak tylko się da. Wewnątrz trzeba nosić ciepłe okrycia, sypialnie są lodowate. Czasami wybuchają pożary. Prababka Hectora zginęła w ten sposób, jej ubranie zajęło się od ognia z kominka. Dobry doktor walczył cały dzień, aby ją uratować, lecz oparzenia okazały się zbyt poważne, jej stan nie dawał nadziei. Porwana przez płomienie, spalona żywcem, jak to czyniono z czarownicami jeszcze za jej młodości, mimo zakazu królewskiego. Berlioz miał wtedy sześć lat. Co właściwie wiedział na ten temat? Sophie nie mieszkała daleko, w domu naprzeciwko, wystarczyło przejść przez ulicę. Czy to wydarzenie odcisnęło jakiś ślad na naszym wrażliwym chłopcu? Co myślał o śmierci młodszej siostry Louise, która zmarła w wieku siedmiu lat z powodu ropnia w gardle? Dobry doktor nie zdołał jej pomóc. Czy nie za wcześnie jeszcze na pogodzenie się z bezsilnością ojca w wieku 10 lat? Nie mamy na czym się oprzeć, by opisać jego uczucia. Żadnego świadectwa, niewiele zapisków aż do 18. roku życia. Nic też zatem nie wiemy o jego żalu, gdy miał lat 15, po śmierci dwuipółletniego braciszka Louisa. Jaka więź mogła łączyć malca i starszego brata, który już wówczas marzył o edycjach swoich partytur w Paryżu? Należy pogodzić się z faktem, że odpowiedzi na te wszystkie pytania pozostaną w sferze przypuszczeń. Lepiej jednak przypuszczać, niż ignorować.

Kiedy rodzi się Hector, rodzina jest dobrze sytuowana – uprawia grunty na całej równinie. Nie tylko ziemniaki (marzenie Antoine’a Parmentiera ziści się niewiele później, umożliwiając wynalezienie zapiekanki ziemniaczanej), lecz także pszenicę, żyto i winorośl. Produkuje się tam wszelkie rodzaje olejów, choć główne zyski przynoszą winnice i jedwab. Jeśli chodzi o owoce, to są to jabłka, sporo orzechów i trochę kasztanów. W rodzinie Berliozów nie hoduje się zwierząt, nie licząc jedwabników, których delikatna inkubacja – 50 tysięcy robaczków, które muszą wykluć się w zawiniątku przy udzie lub pod pachą, w cieple ludzkiego ciała – powierzona jest Joséphine, mamie Hectora. Jednak wszystkie zwierzęta gospodarskie są tam obecne, drób biega nawet po ogrodzie, pod balkonem domu. I już pojawiają się pierwsze muzyczne rozczarowania: „Triumfalny śpiew kogutów drażnił mnie prawie tak samo, jak zwycięskie pianie primadonn przyprawia mnie o cierpienia dzisiaj” – wspomina Berlioz w Groteskach muzycznych.

Większego żywego inwentarza na równinie Bièvre się nie spotyka. Preferuje się osła lub muła zamiast kosztowniejszego konia, którego łatwiej skraść lub skonfiskować. Okazji ku temu do tej pory nie brakowało. Po kampaniach napoleońskich nastąpił czas okupacji i obcych rekwizycji – austriackiej, kiedy Napoleon przebywał na Elbie, wiosną 1814 roku, i piemonckiej, kozackiej oraz węgierskiej, kiedy więziony był na Świętej Helenie, wiosną 1816 roku. Cztery miesiące pod okupacją węgierskich huzarów zbiegły się z pierwszymi uniesieniami miłosnymi Hectora. Czyż nie jest to równie niestosowne, jak przerwanie smutnych rozważań samotnego Fausta Marszem węgierskim z Potępienia Fausta?

Zajęci swoimi sprawami i unikający zręcznie opowiedzenia się po jednej ze stron w okresie rewolucji i po niej, Berliozowie są najbardziej znaczącymi właścicielami ziemskimi w La Côte-Saint-André, tuż za rodziną Rocher – bankierów i kupców, których warzelnia rozsławiła gminę aż za granicą. Anthelme Brillat-Savarin, znany jako autor książki Fizjologia smaku albo Medytacja o gastronomii doskonałej, twierdzi, że „najlepsze trunki produkowane są w La Côte-Saint-André”.

Wino zajmuje ważne miejsce na liście przychodów rodziny Berliozów. Pierwszy plan katastralny miasta, z 1831 roku, pozwala uświadomić sobie znaczenie winnic, których doktor Berlioz posiada najwięcej. Wiele rodzin ma działki pod uprawę winorośli, na których stawiają niewielkie pawilony będące pretekstem dla niedzielnych spacerów, gdy nadejdą ciepłe dni. Domek Berliozów nazwano „przeklętym”. To tutaj, w 1823 roku, w pobliżu ich gospodarstwa w Chuzeau, zaledwie kilometr od domu rodzinnego położonego w centrum miasteczka, kończy się straszna kłótnia Hectora z matką na temat jego zamiłowania do muzyki. Berliozowie mają ziemie, gospodarstwa, młyny. Tymczasem ten cholerny syn odmawia kariery lekarza, porzuca rodzinną tradycję, podobnie jak i uprawę winorośli! „Pić, pić, pić!” – domagają się przyjaciele, uczniowie i pomocnicy artysty w Benvenuto Cellinim, dopóki nie zostanie zaprezentowana karta win. „Tak, wina! Tak, wina do pełna!” – domaga się Gaspard w jednym z recytatywów dodanych przez Berlioza do Wolnego strzelca Webera. „Jeszcze pić!” – chcą goście w winiarni, do której Mefistofeles sprowadził dobrego doktora w Potępieniu Fausta. „Wina! Wina!” – żąda tłum na początku drugiego aktu Beatrycze i Benedykta. Na tym polega przekleństwo kompozytora – wszyscy chórem domagają się winiarza!

Od narodzin do tańca

14 grudnia 1803 roku słychać bicie dzwonów. Hector zostaje ochrzczony w pięknym romańskim kościele w La Côte-Saint-André. Rozdzwonią się one jeszcze w Symfonii fantastycznej (gdzie Berlioz zażyczył sobie prawdziwych kościelnych dzwonów) i w formie imitacyjnej w drugiej części Harolda w Italii czy też w Kondukcie żałobnym Julii [w Romeo i Julii]. Dzwony świadczą o przynależności do wspólnoty miasteczkowej i duchowej. W La Côte-Saint-André nie milkły nigdy, nie licząc może okresu wielkiego terroru. Za to konsulat, a następnie cesarstwo sprawiają, że biją jak nigdy, dodając do dzwonienia chrześcijańskiego – cywilne. W ten sposób rozchodzą się wieści o ważnych wydarzeniach: o zwycięstwach Napoleona i o chrztach. Wszystkie informacje docierają najpierw do uszu – godziny, zgromadzenia, wypadki, pożary… Na wsi nawet przestrzeń wyznaczana jest przez dźwięki. Jak daleko słychać własne dzwony – z ich tembrem, brzmieniem, które nie mają nic wspólnego z tymi z sąsiedniej wioski – tam jest się u siebie lub u swoich. Berlioz nauczył się tego w chłopięctwie. Również później, u obcych, w Paryżu, Rzymie czy Londynie, zawsze będzie zwracał uwagę na dzwony. W każdym niemieckim mieście, w którym się zatrzyma (Kolonia, Hamburg, Berlin, Drezno, Bonn, Darmstadt, Frankfurt, Baden-Baden i wiele innych), będzie notował specyficzne odgłosy i harmonie usłyszanych dzwonów. Aby pojąć jego muzykę, trzeba myśleć przestrzenią i obejmować umysłem dźwiękowe krajobrazy.

Kiedy rodzi się Hector, rodzina Berliozów stanowi wzór awansu społecznego. Ancien régime nigdy nie był światem zastygłym w bezruchu. Od czasu swoich pierwszych garbarni plebejusze ci pokonali konieczne szczeble społeczne i stali się wpływowymi mieszczanami, prawymi ludźmi i bogatymi właścicielami ziemskimi, zdolnymi do kupna domów od delfinackich arystokratów. Urodzony w 1776 roku Louis jest w pewnym sensie wyjątkiem. Wrażliwy i delikatny, z zamiłowaniem do medycyny, odmawia uprawiania zawodu adwokata, tak bardzo odrzucają go bowiem „glosy i komentarze do ustaw, przedkładanie formy nad istotę rzeczy, niezliczone wybiegi prawne, a także chciwość tego stada ludzi prawa, którzy otaczają pałac Temidy” (jakbyśmy tu słyszeli jego syna!). 6 lutego 1802 roku poślubia Marie-Antoinette-Joséphine Marmion, której ojciec, adwokat, jest przyjacielem jego ojca, adwokata, późniejszego urzędnika sądowego. Marmionowie mieszkają w Meylan, w pięknej wiejskiej posiadłości. Louis nie przepada za światowością miejskiego życia, więc młoda para osiedla się w jego rodzinnym domu w La Côte-Saint-André mimo sprzeciwów Joséphine, która wzbudza litość wśród swoich przyjaciółek z Grenoble. Ich banalne listy nie są w stanie pocieszyć pięknej Finette, odtąd odciętej od świata. Koniec z balami, na których jasnowłosa dziewczyna zawracała w głowie potencjalnym pretendentom. Ta, którą opisuje się jako surową matkę i bigotkę, nie zawsze nią była. Jej świat powoli skurczył się do La Côte-Saint-André. Louis jest domatorem, przywiązanym do swoich ziem, jak ów Schubertowski pasterz do swojej skały. Jedynie w okresie zbiorów porzuca książki i opuszcza gabinet.

Czy jest się mieszczanką, czy też nie, dziewiętnastowieczna wieś nie daje wielkiego wyboru – obowiązki domowe, dzieci, kościół i targ. Kobiety spotykają się ze sobą, wykorzystując te okazje, żeby wymieniać się informacjami, karmiąc w ten sposób wiedzę zbiorową małego światka, gdzie wie się wszystko. Nie ma wielu rozrywek, a jeśli już, to sezonowe. Mężczyźni mają politykę, kawiarnie (jest ich blisko 100 w sporym miasteczku liczącym prawie 4000 mieszkańców), polowania i jarmarki, jak mający swe początki już w średniowieczu zjazd kupców w Beaucroissant, położonym kilka mil od La Côte-Saint-André. Można tam spotkać wszystkich, nawet muzykujących Cyganów. Nieodzowne miejsce dla przeprowadzenia transakcji, a także pretekst do spotkań, wymiany, śmiechów i śpiewów: pieśni biesiadnych, satyrycznych, pieśni rekrutów i żołnierzy, a także tych sprośnych… Uderzające, jak bardzo Osiem scen z „Fausta” z 1828 roku – kanwa opery Potępienie Fausta skomponowanej 15 lat później – przesiąkniętych jest tym duchem i tradycyjnymi tematami. Zaczerpnięte z pierwszego Fausta Goethego teksty pieśni o pchle i o szczurze mogłyby zresztą równie dobrze znaleźć się wśród ludowych opowieści delfinackich. Od pcheł aż się roi, a szczury też rozgościły się tam na dobre.

Główną okazją do radości są narodziny, wesela i sezonowe święta związane z kalendarzem rolniczym. Te ostatnie czasami splatają się ze świętami religijnymi, jak procesje w Dni Krzyżowe poprzedzające Wniebowstąpienie. Trzy dni okrążania terytorium gminy La Côte-Saint-André. Trzy dni modlitw i śpiewów w celu zapewnienia udanych zbiorów i ochrony dla pól. Silne wrażenia muzyczne, których Berlioz nigdy nie zapomni. Marsz pielgrzymów z Harolda w Italii, Pęd ku otchłani z Potępienia Fausta czy też Modlitwa z Benvenuto Celliniego zdają się wspomnieniami chórów i modlitewnych zaśpiewów usłyszanych w dzieciństwie. Być może również chór aniołów z Dzieciństwa Chrystusa, ustawiony z tyłu sceny, lub – w tym samym dziele – oddalanie się rzymskich wartowników to jeszcze inne reminiscencje akustyczne z procesji. Efekty te są częste u Berlioza, reżysera dźwięku i przestrzeni. Głos śpiewany, tak obecny w jego dziele (które nie ogranicza się do geniuszu orkiestrowego), już tu jest. Dzwony, podobnie jak głosy, definiują świętą przestrzeń.

Rozrywki są rzadkie, ale jednak są i tym bardziej warto z nich korzystać. Koncerty i parady – bardzo skromne – orkiestry dętej Gwardii Narodowej. Oczywiście w miasteczku najmłodsi naśmiewają się nieco z tych muzyków amatorów, którzy tak kiepsko grają, ale Berlioz zachowa czułe wspomnienie tych orkiestr. Napisze Symfonię żałobną i triumfalną dla orkiestry wojskowej złożonej z 80 instrumentów, w tym 33 klarnetów, 12 rogów i 10 puzonów! Wśród rozrywek znajdzie się również taniec – niezmiennie będzie to rigaudon, żywy taniec w takcie na dwa, wywodzący się z Prowansji, ale tak dobrze przyjęty przez mieszkańców Delfinatu, że stanie się ich prawdziwym symbolem kulturowym. Tańczy się przy każdej możliwej okazji – na balach prywatnych, w salonach burżuazji, podczas „balów publicznych” lub „plebejskich” (wspominanych przez Berlioza), w kawiarniach, stodołach i na placach przy okazji świąt rolniczych, rodzinnych czy spotkań sąsiedzkich, na balach z okazji świąt patronów, na kiermaszach… Muzyków się zatrudnia, lecz zdarza się też, że jeden z członków rodziny również gra, jak wuj Félix Marmion. Skrzypek, tancerz, wojskowy, naznaczony bliznami stary kawaler ma w sobie wszystko z idealnego mężczyzny (w każdym razie w oczach małego Hectora). Nieważne jest wykształcenie, w mieście czy na wsi, skrzypce wystarczą, żeby tańczyć.

W uprzywilejowanym środowisku Berliozów zaprasza się gości z wyprzedzeniem, tańczy się w salonie przy akompaniamencie skrzypiec, harfy lub gitary, kontrabasu lub wiolonczeli, instrumentów dętych. Muzycy w liczbie czterech lub pięciu mogą wydawać się liczną grupą jak na La Côte-Saint-André, gdzie mer ma kłopot z zatrudnieniem nauczyciela muzyki dla dzieci. Berlioz tańczy i wydaje się dobrze obeznany z krążącym po całej Europie repertuarem kontredansów na flet, flet piccolo czy flażolet, dwoje skrzypiec i kontrabas, czasami bęben – te same utwory zainspirowały ostatnie znane dzieła Mozarta (KV 609). Schengen niczego nie wymyśliło… Jak w piosence Trzeba dwojga, żeby przeprawić się przez Rodan – „trzeba umieć tańczyć”, żeby iść w świat! Louis Berlioz nie ignoruje tej zasady. Dowodzi tego fakt, że zatrudniał nauczyciela tańca dla swoich dzieci.

Berlioz nie ma nóg z ołowiu, nie jest owym refleksyjnym, zakochanym, nieruchawym chłopcem zatopionym w lekturze Wergiliusza. Jest Hektorem, Achillesem, Ulissesem i Ajaksem jednocześnie! Chodzi, biega, wspina się, skacze, poluje i tańczy. Trzeba być wielkim wodzem (indiańskim) i dobrym tancerzem, żeby robić postępy w partyturach i omijać pułapki zastawione na niepewnym gruncie. Trzeba być Sokolim Okiem albo Wielkim Wężem! Młody Berlioz będzie pisał do swojej siostry Nanci o fascynacji literaturą przygodową Waltera Scotta, ale także o swoim zamiłowaniu do twórczości amerykańskiej – czyta Jamesa Fenimore’a Coopera i jego Pięcioksiąg przygód Sokolego Oka, a wśród nich Ostatniego Mohikanina. Berlioz jest także myśliwym, wie, czym jest oczekiwanie, cisza, przyspieszenie, przemoc i znów cisza. Poluje w dzieciństwie, jak wszystkie dzieciaki w dolinie rzeki Bièvre. Jako młody mężczyzna również uczestniczy w polowaniach, między innymi w Abruzji, gdzie obawia się zazdrosnych o jego wielką strzelbę, „piękny instrument”. Jako ojciec, po powrocie do kraju, przemierza pola z synem Louisem trzymającym w rękach miniaturową broń. Strzela z pistoletu (ma zawsze dwa przy sobie), odzyskuje formę podczas polowania pod Paryżem, a pod koniec życia sprezentuje piękną strzelbę swojemu dzierżawcy.

Berlioz lubi ruch. Zapisuje owo zdanie „tancerza-poety”: entrechat „to garść diamentów rzucona ku słońcu!”. Nikt w tym czasie nie ma tyle odwagi i pomysłowości rytmicznej: „bal” z Symfonii fantastycznej, „górale z Abruzji” w Haroldzie w Italii, „wielkie święto” z Romea i Julii, kroki taneczne i „królewskie polowanie” w Trojanach i tyle innych przyspieszeń, opóźnień, kontrtemp, superpozycji, mniej oczywistych, lecz przez to tym bardziej niepokojących. Nawet w Requiem i w konduktach pogrzebowych muzyka kołysze się, jest nieregularna, zaskakuje słuchacza, często zbija z tropu. Berlioz jest mistrzem rytmiki, jego stopy tancerza zawsze wyprzedzają o krok dłoń muzyka. Nietzschemu by się to spodobało – ale on za mało znał jego muzykę, niestety. Gdyby został powalony na ziemię ciosami Berlioza, a nie Bizeta czy Wagnera, już by się nie podniósł!

Bezpłatny fragment

Pełną wersję książki można kupić pod adresem: pwm.com.pl

Cet ouvrage a bénéficié du soutien des Programmes d’aide à la publication de l’Institut français.

Książkę wydano dzięki dofinansowaniu Instytutu Francuskiego w ramach programów wsparcia wydawniczego.

 

Tytuł oryginału: Berlioz © Editions Actes Sud – Arles 2018

Published by arrangement with SAS Lester Literary Agency & Associates

 

© Copyright for Polish translation by Polskie Wydawnictwo Muzyczne, Poland 2021

 

ISBN 978-83-224-5198-4

PWM 20 957

 

Wydanie I. 2021

 

malemonografie.pl

 

Portret kompozytora na okładce

Ewelina Gąska

 

Projekt graficzny serii

Marcin Hernas

 

Frontyspis

Hector Berlioz, opera Benvenuto Cellini, temat arii tytułowego bohatera z aktu III (wyciąg fortepianowy) – autograf sygnowany. Lebrecht Music & Arts / Alamy Stock Photo

 

Dodatki do wydania polskiego

(Kalendarium życia i twórczości oraz Wybrane utwory)

Lesław Frączak

 

Redakcja

Lesław Frączak

 

Współpraca redakcyjna

Danuta Ambrożewicz

 

Korekta

Sabina Szczerbuk

 

Indeks

Danuta Ambrożewicz, Lesław Frączak

 

Skład wersji drukowanej

Kamil Gorlicki

 

Redaktor prowadzący

Danuta Ambrożewicz

 

Polskie Wydawnictwo Muzyczne

al. Krasińskiego 11a, 31-111 Kraków

www.pwm.com.pl

 

Przygotowanie wersji elektroniczej: Epubeum