Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
SAM PRZECIW ŚWIATU
Brawurowo sportretowany przez Ryana Goslinga dla Netfliksa Gray Man powraca w trzeciej powieści. Tym razem bez zahamowań!
Court Gentry był jednym z najlepszych agentów CIA. Zdradzony przez swoich pracodawców, został płatnym zabójcą znanym jako Gray Man. Zarabia na życie, skracając żywot innym.
Po ostatniej morderczo trudnej akcji Court szuka schronienia w dżungli amazońskiej. Jednak i tam dosięga go przeszłość – mściwy rosyjski gangster odnajduje go i zmusza do kolejnej ucieczki. Gray Man wyrusza więc na poszukiwanie jedynego człowieka, któremu jest w stanie zaufać, ale przybywa za późno. Staje nad grobem przyjaciela zamordowanego przez okrutnego szefa meksykańskiego kartelu narkotykowego. Gray Man wbrew własnej woli zostaje wplątany w przerażającą wojnę. Wojnę, w której nie ma stron – są tylko ci, którym udaje się przeżyć.
O AUTORZE
MARK GREANEY to amerykański powieściopisarz, autor dziesięciu bestsellerowych thrillerów o Gray Manie. Wraz z Tomem Clancym współtworzył serię książek o Jacku Ryanie, którą kontynuował po jego śmierci. Jest też współautorem thrillera wojskowego Red Metal oraz słuchowiska Armored, które zostanie wkrótce sfilmowane. Mieszka z rodziną w Memphis, w stanie Tennessee.
Na podstawie pierwszej powieści z cyklu Gray Man powstała wybuchowa ekranizacja Netfliksa, najdroższa w historii platformy. W roli tytułowej wystąpił Ryan Gosling, a jego przeciwnika zagrał Chris Evans.
RECENZJE
„Twardy, szybki, nieustraszony”. Lee Child
„Historia jest tak wciągająca, a akcja tak wybuchowa, że czytanie tej książki jest jak granie w
najlepszą grę wideo”. THE NEW YORK TIMES
„Greaneyowi po raz kolejny udało się odświeżyć znane konwencje gatunku. Courtland Gentry to niezwykle zdolny wojownik, sprawny szpieg mający wiele asów w rękawie. Czytelnicy mogą liczyć na wiele fascynujących, zapierających dech w piersi przygód”. PUBLISHERS WEEKLY
„Courta Gentry’ego otrzymuje się po naszpikowaniu kultowego szpiega, na przykład takiego Jasona Bourne’a, red bullem i metą, a następnie gwałtownym wstrząśnięciu (nie zmieszaniu). THE MEMPHIS COMMERCIAL APPEAL
„Książka wciągająca, intrygująca i uzależniająca”. FRESH FICTION
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 552
KSIĄŻKĘ DEDYKUJĘ MĘŻCZYZNOM I KOBIETOM PO OBU STRONACH GRANICY, KTÓRZY CODZIENNIE CIĘŻKO PRACUJĄ, ABY TO SZALEŃSTWO WRESZCIE SIĘ SKOŃCZYŁO.
Kto walczy z potworami, ten niechaj baczy, by sam nie stał się potworem.
FRYDERYK NIETZSCHE, Poza dobrem i złem,PRZEKŁAD STANISŁAW WYRZYKOWSKI
W Meksyku, jeśli ma się problem i zwróci się z nim do policji, to ma się już dwa problemy.
LORENZO MEYER, HISTORYK MEKSYKAŃSKI
PROLOG
Łowca głów przykucnął przy dziobie czółna. Uważnie przyglądał się brzegowi, który wyłaniał się zza zakrętu. Zielona gęstwina lasu deszczowego powoli przechodziła w brąz wioski – ciągnącej się wzdłuż rzeki osady z ubitej ziemi, drewna i zardzewiałej blachy falistej.
– To tu?! – zawołał do Indianina sterującego za pomocą doczepionego silnika. Z konieczności przez ostatnie kilka miesięcy jego portugalski znacząco się poprawił.
– Sim, senhor. To tutaj. – Łowca pokiwał głową, po czym sięgnął po radio trzymane między kolanami.
Zawahał się jednak. Nie tak szybko – najpierw musiał mieć całkowitą pewność.
Siedem miesięcy. Właśnie tyle czasu minęło od momentu, gdy odebrał telefon w Amsterdamie. Po rozmowie czekała go pośpieszna narada z pracodawcą, lot przez Atlantyk do Caracas, następnie szaleńcza podróż do Limy, a potem dalej na południe.
Ciągle na południe.
Aż skończyła się ziemia i pogoń znów skierowała się na północ.
Ciągle na północ.
Przez ten czas właściwie deptał zbiegowi po piętach. To był najdłuższy pościg w jego jakże świetlanej karierze. Właśnie tu miał dobiec końca. Będzie, co ma być, ale czuł, że to w tym miejscu zakończy się polowanie na Courtlanda Gentry’ego.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Nieopodal Quito łowca prawie go miał. Już nawet wezwał ekipę zabójców, ale ścigany gdzieś się rozpłynął. Holender wiedział, że było to nieroztropne z jego strony – falstart mógł ostudzić zapał płatnych morderców przy kolejnej okazji. Postanowił, że już nigdy nie podniesie fałszywego alarmu. Na trop Courtlanda wpadł znów gdzieś w północnym Chile, następnie wyniuchał go dalej na południe, u wybrzeża Pacyfiku, ale po raz kolejny stracił z oczu w okolicach Punta Arenas.
W Rio de Janeiro znowu dopisało mu szczęście. Pewien Duńczyk, adept ju-jitsu, zgubił paszport wkrótce po przyjeździe do Brazylii i poszedł do swojej ambasady wyrobić nowy. Tam zobaczył list gończy Interpolu. Tak się złożyło, że niedługo później w pewnym dojo wśród faweli natknął się na białego cudzoziemca. Niby nic dziwnego, ale Duńczyk znał się na uprawianej sztuce walki, a styl nieznajomego wskazywał na to, że opanował niejedną technikę. Był skuteczny, brutalny, wręcz wojowniczy, a swoje umiejętności próbował ukryć przed innymi uczniami. Wtedy Duńczyk przypomniał sobie list gończy. Nie miał stuprocentowej pewności, że cudzoziemiec z dojo to poszukiwany, ale stwierdził, że należy zgłosić to władzom, zwłaszcza że w nieznajomym było coś niepokojącego. Mroczne spojrzenie, błysk podejrzliwości w oku, jakby wiedział, że Duńczyk bacznie mu się przygląda.
Łowca dowiedział się o tym spotkaniu i już po kilku godzinach wylądował w Rio na pokładzie prywatnego odrzutowca. Tego dnia podejrzany nie stawił się na treningu. Łowca mógł jednak liczyć na wsparcie miejscowych – kilkudziesięciu wytypowanych w fawelach chłopaków zaopatrzonych w fotografię i gotówkę, która – jak wiadomo – rozwiązuje języki. Wielu z nich zostało pobitych lub zastraszonych w ciemnych zaułkach slumsów, jeden nawet stracił portfel i został dźgnięty w rękę. Całe to zamieszanie jednak się opłaciło: ktoś puścił parę z ust, ktoś inny wskazał palcem. W końcu znalazł się taki, co podał adres.
Łowca poszedł to sprawdzić. Nie był strzelcem. Broni nie używał od zakończenia służby w Królewskiej Armii Holenderskiej, czyli od lat siedemdziesiątych, kiedy walczył z Angolczykami. Nie chciał jednak wysyłać swoich pozostających w gotowości zbirów na kolejną nieudaną misję, więc zostawił ośmiu uzbrojonych gości na dole i w towarzystwie dwóch udał się na górę. To była naprawdę parszywa okolica. Wokół budynku śmierdziało fekaliami, a wewnątrz na drugim piętrze unosił się smród moczu. Łowca zatrzymał się na końcu korytarza przed ciemnymi drzwiami. Kiedy otwierał je kluczem należącym do innego lokatora, trzęsły mu się ręce. Wsunął się do środka, jego uzbrojeni towarzysze przyczaili się tuż za nim.
Na szczycie piętrowego łóżka dostrzegł zarys jakiejś postaci. Łowca zastygł. Wtedy, w ułamku sekundy, nieznajomy poderwał się z posłania, zarzucił plecak na ramię i wyskoczył przez okno. Holender ruszył za nim. Asystujący mu pomagierzy oddali strzały, rozdzierając pociskami łóżko, ścianę i parapet, na którym przed chwilą widzieli poszukiwanego przez nich mężczyznę. Gdy przeładowywali broń, łowca doskoczył do okna. Zobaczył, że jego cel wylądował na dachu budynku naprzeciwko, przeturlał się, a następnie przeskoczył przez wąskie przejście na kolejny dom niczym latająca wiewiórka. Zeskoczył i zsunął się na parter. Pędził ulicą goniony przez pociski niewielkiego kalibru, ale strzelcy się spóźnili.
Już go nie było. O jego niedawnej obecności w pokoju świadczyło tylko ciepłe zagniecenie w podartym kocu.
To wydarzyło się dziesięć tygodni temu.
W poprzednią niedzielę Holender odebrał telefon z Fonte Boa, kilkaset kilometrów na północ, na brzegu Amazonki. Sporządził listę profesji, których mógł podjąć się ścigany. Było ich mnóstwo, od spawacza po najemnika. W spisie figurowało też ratownictwo morskie ze względu na doświadczenie w nurkowaniu i wręcz nieziemską odwagę poszukiwanego. Doszły go słuchy, że pewne niewielkie przedsiębiorstwo działające w odległym dorzeczu Amazonki zatrudniło jakiegoś białego cudzoziemca, co w brazylijskiej dżungli stanowiło ewenement. Wiedziony tym tropem łowca przedostał się do Fonte Boa, gdzie zdjęcie poszukiwanego pokazał mężczyźnie, który spławiał produkty spożywcze w górę rzeki do odległych osad.
A teraz łowca był właśnie tu.
Przesunął dłonią po radiu trzymanym między kolanami. Wystarczy jedno połączenie, a nadlecą dwa śmigłowce pełne strzelców gotowych do spuszczenia się na linach i natychmiastowej akcji. Misję zaplanowali, korzystając ze zdjęć satelitarnych okolicy i rozrysowując wszystko na tablicy w pokoju hotelowym łowcy, jeszcze w Fonte Boa. Wyśle sygnał, a ten dziewiczy las stanie w płomieniach. Poszukiwany, którego Holender ściga aż siedem miesięcy, w końcu zniknie z tego świata.
Ale przedtem musi się upewnić.
Usłyszał plusk wody. To pewnie jakiś wyjec. Małpiszon zeskoczył z drzewa do rzeki, wszedł na brzeg i zniknął w gęstych zaroślach.
Czółno zwolniło i obiło się o gumowe opony przymocowane do pomostu. Sternik zaczął wyłączać silnik.
– Nie – odezwał się łowca. – Nie wyłączaj. To nie potrwa długo.
– Ale paliwo się marnuje – jęknął miejscowy. Holender uznał, że to indiański tubylec. – Włączenie zajmie pięć sekund.
– Mówię, żebyś nie wyłączał! – wrzasnął łowca, po czym wygramolił się na brzeg i zaczął się wspinać na pagórek w stronę mężczyzny, który kręcił się przed szałasem stojącym na cienkich balach. Holender chciał się upewnić, że jest we właściwym miejscu, ale nie zamierzał czekać, aż zrobi się gorąco. Owszem, miał na ramieniu kaburę, a w niej wiekowy rewolwer webley top-break, ale to było raczej na pokaz, aby dać tutejszym do zrozumienia, że nie powinni mu wchodzić w drogę. Zabijanie nie należało do jego obowiązków. Jego narzędziem pracy było radio – zaraz go użyje i będzie po robocie. Następnie wróci do Fonte Boa i w hotelu poczeka na wieści.
Mauro siedział w cieniu. Czekał, aż ojciec wróci z porannego połowu. Chłopiec miał już dziesięć lat i zazwyczaj płynął z nim zbierać sieci. Tego dnia jednak został w wiosce, aby pomóc wujkowi przy domu, i dotarł do przystani dopiero w momencie, gdy dobijał do niej jakiś białas w czółnie z silnikiem. Mauro patrzył, jak mężczyzna wspiął się na wzgórze i zatrzymał przy jakimś pijaczynie, do którego zagadał. Wyciągnął z kieszeni na piersi kartkę, pokazał ją ochlajtusowi, a następnie wręczył mu kilka banknotów.
Mauro wstał powoli. Zawahał się.
Nieznajomy kiwnął głową, po czym wrócił do czółna i zbliżył do ust radio.
Chłopiec ruszył ku wąskiej ścieżce prowadzącej z dala od doków i wioski. Kiedy znalazł się pod osłoną dżungli, przyśpieszył i popędził co sił w bosych, poharatanych nogach.
ROZDZIAŁ DRUGI
Court Gentry pociągnął linę, żeby ją zluzować, i ponownie zwrócił się w stronę wraku. Sięgnął dłonią w rękawicy i wyczuł drogę do potężnej żelaznej sterowni zatopionej łodzi parowej. Znajdował się dziesięć metrów pod ochrową powierzchnią ciepłej, mętnej rzeki. O tej porze – późnym rankiem – widoczność w najlepszym razie nie przekraczała trzydziestu centymetrów. Znalazł właściwe miejsce, poprawił latarkę na kasku, po czym podniósł palnik do spawania i zmniejszył płomień tak, że została ledwo tląca się smużka. Następnie przyłożył gorący ogień do żelaza i naciął.
Poczuł trzy mocne pociągnięcia liny, przez co ręka mu się omsknęła.
– Cholera – przeklął pod nosem, a głos rozniósł się echem po mosiężnym kasku. Wewnętrzne radio nie działało, więc ekipa nurków porozumiewała się pociągnięciami liny. Trzy szybkie, mocne szarpnięcia oznaczały „natychmiast wypłyń na powierzchnię”. Wiedział, że powrót i odnalezienie wśród oleistych glonów miejsca pracy zajmie mu potem co najmniej dziesięć minut.
Ale się nie ociągał. „Wypłyń natychmiast” to nie była komenda, którą można zignorować. Może chodzi o drobiazg, ale równie dobrze o jakiś stanowiący zagrożenie problem ze sprzętem. A może nadciągają krokodyle, węże czy ławica piranii, a to groziło śmiercią lub kalectwem.
Na powierzchnię dotarł w cztery minuty. Sprzęt i obciążniki ograniczały ruchy, więc do brzegu doczołgał się, używając lin. Kiedy woda sięgała mu do pasa, wytarł paskudny zielony śluz z akrylowej przyłbicy. Gęstwinę nadbrzeżnych zarośli dostrzegł dopiero wtedy, gdy rozpiął liczne zaciski i zdjął ciężki kask. Stało przed nim dwóch współpracowników, Thiago i Davi. Obaj byli nurkami doświadczonymi w usuwaniu wraków, jednak żaden z nich nie mógł dziś zejść pod wodę. Działała tylko jedna sprężarka, dlatego we trzech dzielili się zadaniem. Jeden był na dole, a dwóch lustrowało rzekę w poszukiwaniu krokodyli, anakond i piranii.
– O co chodzi?! – zawołał Court. Po portugalsku mówił znacznie gorzej niż po hiszpańsku, ale potrafił się porozumieć. Jeden z nurków wskazał palcem na drugą stronę niewielkiej laguny, która wybijała się z rzeki niczym guz. Na skraju ścieżki prowadzącej z przystani stał Mauro. Chłopak miał na sobie czerwono-czarną koszulkę FC Barcelony z nazwiskiem piłkarza bułgarskiego pochodzenia, który nie grał w klubie od połowy lat dziewięćdziesiątych. Był boso, zresztą Court nigdy nie widział, żeby miał na sobie buty.
Gentry zdziwił się, że wezwali go na powierzchnię tylko po to, żeby pogadał z chłopcem, ale uśmiechnął się i pomachał do niego. Uśmiech jednak niedługo zabawił na jego twarzy. Chłopiec wydawał się spięty.
Coś było nie tak.
Court brnął przez błotniste nabrzeże otaczające lagunę. Zbliżył się do chłopaka i odeszli kilka kroków.
– Co jest? – zapytał.
– Prosiłeś, żebym dał znać, jeśli w okolicy pojawi się inny biały.
– Owszem, prosiłem. – Court się naprężył.
– Widziałem mężczyznę. Był sam. Przy dokach.
– Rozmawiał z kimś?
– Tak. Wypytywał Amada. Pokazał mu jakąś kartkę. Dał pieniądze. A potem powiedział coś przez radio.
– Miał radio? – Gentry już nie patrzył na chłopaka, tylko na ścieżkę prowadzącą kilometr do przystani, której zarys majaczył w oddali. Pośpiesznie zaczął ściągać zniszczony kombinezon nurkowy i rozbierać się do slipów.
Z tyłu dobiegł go głos Thiaga, który wołał go na obiad. Court go zignorował.
– A teraz gdzie jest?
– Nie ma go. Wsiadł do czółna i odpłynął w górę rzeki.
Court pokiwał głową.
– Łowca nagród... – mruknął pod nosem po angielsku.
– Qual? Słucham?
– Dobrze. Świetnie się spisałeś, Mauro. Dziękuję.
– Nie ma za co, Jim.
Kilka sekund później Court klęczał przy swoim sprzęcie po drugiej stronie laguny. Chłopak poszedł za nim. „Jim” otworzył wielką torbę, z której wyciągnął czarny obrzyn kaliber .12 z drewnianą rękojeścią. Sięgnął do niej ponownie, wyjął portfel wypchany brazylijskimi realami i podał go chłopcu.
– To dla ciebie – powiedział. – Weź sobie trochę, a resztę zanieś mamie.
Zdziwiony i jednocześnie zakłopotany Mauro szeroko otworzył oczy.
– Wyjeżdżasz?
– Tak, mały. Na mnie już czas. – Gentry pośpiesznie wciągał brudne brązowe spodnie i poplamioną, kiedyś kremową koszulę z długimi rękawami.
– A co z twoim psem?
– To nie jest mój pies, kręcił się koło mojego namiotu. Ale to grzeczna bestia. Zaopiekuj się nim, to i on zaopiekuje się tobą, dobra?
Court zaczął wiązać stare tenisówki na wciąż wilgotnych stopach.
Mauro pokiwał głową, choć tak naprawdę niczego nie rozumiał. Nigdy nie widział, żeby ktoś poruszał się tak szybko. Mieszkańcy jego wioski raczej z niej nie wyjeżdżali, a na pewno nie podejmowali takiej decyzji w mgnieniu oka. Nie oddawali też portfeli dzieciom. Nikt nie wywracał do góry nogami swojego życia tylko dlatego, że nagle pojawiał się jakiś facet w łódce.
Jego wujek miał rację. Ci gringo to wariaci.
– Dokąd jedziesz? – zapytał Amerykanina.
– Jeszcze nie wiem, ale na pewno coś wykombinuję... – Court urwał w pół zdania. Przechylił głowę, po czym wyciągnął z torby niewielki pękaty plecak i zarzucił go na plecy.
Mauro też to usłyszał.
– O! Helikopter! – zawołał.
Court pokręcił głową. Wziął do ręki obrzyn i wstał. Przyczepił luparę rzepem z prawej strony plecaka rękojeścią do dołu, aby łatwo było ją wyciągnąć. Po lewej stronie miał już przytroczoną maczetę.
– Nie, to dwa helikoptery. Pędź do domu, młody. Zbierz rodzeństwo i nie wychodźcie na zewnątrz. Zaraz zrobi się niebezpiecznie.
Gringo zaskoczył Maura po raz ostatni. Uśmiechnął się, poczochrał czarną czuprynę chłopca, bez słów pomachał do kolegów, po czym pognał w głąb dżungli.
Spod promieni słonecznych, tuż nad koronami drzew wzbiły się dwa śmigłowce. Pęd powietrza z wirników zachwiał roślinami. To były helikoptery Bell 212, cywilne wersje wojskowego twin hueya, starej amerykańskiej maszyny kojarzącej się głównie z wojną w Wietnamie.
W całej historii lotnictwa to huey najbardziej pasował do wynurzania się z dżungli.
Śmigłowce należały do policji kolumbijskiej, jednak zostały wypożyczone wraz z załogą przez Autodefences Unidas de Colombia (AUC) – Zjednoczone Siły Samoobrony Kolumbii. Ta quasi-prawicowa, quasi-zdemobilizowana organizacja walczyła czasami z lewicowymi partyzantami z Rewolucyjnych Sił Kolumbii (FARC) oraz z Armią Wyzwolenia Narodowego (ELN). Policja kolumbijska była święcie przekonana, że pożyczony sprzęt wraz z dwudziestoma komandosami miał zostać wysłany w góry do walki z FARC, tymczasem AUC właśnie wykonywało płatne zlecenie na granicy w amazońskiej dżungli.
Co więcej, piloci nie zgłoszą defraudacji, bo otrzymali sowite wynagrodzenie.
Każdy bojownik miał na sobie oliwkowy drelich i nakrycie głowy odpowiednie do akcji w gęstym lesie. Każdy dzierżył potężny karabin HK G3, a do pasa lub przy klatce piersiowej miał przypięte zapasowe magazynki, granaty oraz radio i maczetę.
Dowódca oddziału siedział w pierwszym helikopterze. Usiłował przekrzyczeć silniki turbinowe firmy Pratt and Whitney, przekazując informacje znajdującej się przed nim dziewiątce:
– Jeszcze minuta! Jak tylko ktoś go wypatrzy, strzelać. Kto strzeli, ma zabić! Nie potrzebują go żywego! Nie chcą go żywego! – poprawił się.
– Sí, comandante! – rozległ się chór donioślejszy niż silniki.
Dowódca przekazał ten sam rozkaz przez radio mężczyznom w drugim śmigłowcu.
Po chwili śmigłowce się rozdzieliły. Helikopter z komendantem na pokładzie skręcił na lewo, kierując się wzdłuż niewielkiej rzeczki wijącej się na południe.
Court biegł równym tempem poprzez plamy światła przenikającego pomiędzy liśćmi. Mknął zacienionym szlakiem, nasłuchując odgłosów zbliżających się helikopterów. Wkrótce ich równomierny charkot się zmienił, musiały się rozdzielić. Jeden śmigłowiec wylądował niedaleko za nim, najpewniej na bagnistej polance jakieś sto metrów od miejsca jego pracy. Gentry wiedział, że przybysze zapadną się po kolana w błocie, a on zyska trochę czasu na ucieczkę. Druga maszyna przeleciała nad nim, na lewo, zanurzyła się poniżej linii drzew i sunęła nad wodą. Zamierzała zrzucić desant manewrem blokującym wzdłuż trasy, po której się poruszał.
Z przewagi czasowej nici.
Przyśpieszył. Uśmiech zniknął z jego twarzy, ale trzydziestosiedmioletni Amerykanin czuł się pewnie na silnych i wysportowanych nogach. Adrenalina – z którą od dawna miał niewiele do czynienia – teraz w nim buzowała, pobudzając mięśnie i umysł.
W tej okolicy dane mu było spędzić dziewięć fartownych tygodni. W całym dorosłym życiu rzadko udawało mu się aż tak długo zabawić w jednym miejscu. Ale jak powiedział chłopakowi: nadszedł czas, aby się ulotnić.
Ekipa komendanta zjechała po linach na brzeg rzeki. Pierwsza czwórka padła na kolana w błoto, po czym wycelowała broń w stronę dżungli, aby osłaniać resztę desantowców. Druga czwórka przedostała się na nieubitą drogę i położyła na ziemi, żeby zabezpieczać wszystkie kierunki. Dowódca i jego zastępca wyskoczyli z helikoptera jako ostatni, wbiegli na drogę i wysunęli się na przód kolumny.
Komendant otrzymał informację od ekipy drugiego śmigłowca, że właśnie utknęli w bagnie. Zaklął po hiszpańsku, po czym kazał swoim chłopakom przyśpieszyć.
Gentry sprawnie poruszał się wokół swojego obozowiska, na które składały się namiot z legowiskiem, wyłożone kamieniami palenisko, własnoręcznie wykopana latryna, hamak otoczony moskitierą oraz kilka tobołków zawieszonych na drzewie. Ucieszył się, że nie zastał tu psa. Zbliżała się pora obiadowa, a więc dzielna psina pokuśtykała do jedynej garkuchni w wiosce po ochłapy. Później zazwyczaj odpoczywała w cieniu pod drzewami niedaleko rybaków, którzy wracali po połowie. Tam zbierała siły przed walką z innymi okolicznymi czworonogami o wyrzucane z łódek resztki przynęty.
Court zdawał sobie sprawę, że pies miał znacznie bardziej ustabilizowany plan dnia niż on.
W namiocie, w skrzynce zamykanej na kluczyk Gentry trzymał browning, ale nie tracił czasu na wyciąganie go. Z kieszeni w tropiku wyjął zapalniczkę i wziął leżącą nieopodal puszkę paliwa do gotowania. W kilka sekund rozlał płyn po namiocie, dobytku przywiązanym do drzewa, a nawet hamaku. Podpalił swój prowizoryczny dom bez zastanowienia, nawet bez cienia żalu, po czym rzucił zapalniczkę na ziemię i ruszył w stronę niewielkiego potoku znajdującego się piętnaście metrów od obozowiska.
Z lewej strony usłyszał krzyk. Z wysokiego, piskliwego tenoru domyślił się, że został zauważony. Zbliżali się.
Gentry wskoczył po łydki w potok, po czym pognał na południe, rozbryzgując wokół wodę.
Dowódca ześlizgnął się na plecach po zboczu prosto w chłodny strumień. Poczuł grunt pod stopami i podniósł broń akurat w chwili, kiedy cel skręcił w lewo i zniknął mu z oczu. Jego ludzie wyprzedzili go w szaleńczej pogoni, każdy podekscytowany dopadnięciem celu.
Dowódca opuścił karabin i dołączył do pościgu. Wiedział, że nieopodal znajduje się droga prowadząca do głównej rzeki, lecz zdawał sobie sprawę, że biegnąc wzdłuż tego strumienia, nie dotrą bezpośrednio do niej. Podejrzewał, że ich cel zmierza do jakiegoś tylko sobie znanego szlaku, pewnie ścieżki za małej, by móc ją dostrzec spomiędzy potrójnej korony dżungli na zdjęciach satelitarnych. Wystarczy jednak, że zbliżą się do niego na tyle, by wypatrzyć, w którym miejscu wybiegł z potoku z powrotem do dżungli, wtedy schwytanie go będzie tylko kwestią czasu. Las był za gęsty, żeby się w nim skryć, natomiast wiejska droga zbyt prosta, aby uciekający nie został trafiony serią z karabinów kaliber 7,62 milimetra.
Dowódca skręcił za oddziałem. Woda wzburzona przez dziesiątkę najemników biegnących potokiem zalewała go aż po klatkę piersiową. W oddali dostrzegł długowłosego mężczyznę o śniadej karnacji. Miał plecak i nic nie trzymał w rękach.
Ktoś biegnący na przodzie strzelił, trafiając w zwisające z drzewa liany wysoko nad głową ściganego. Ten odskoczył na lewo, wbiegł po stromym zboczu i zniknął w cieniu na wąskiej ścieżce. Padł kolejny strzał, ale mężczyzna już rozpłynął się w dżungli.
– Tam jest! – krzyknął Kolumbijczyk.
ROZDZIAŁ TRZECI
Rozległ się wystrzał z karabinu. Pocisk rozdarł gałęzie i liany tuż nad głową Gentry’ego w chwili, gdy zbiegał z niewielkiego pagórka. Zabójcy deptali mu po piętach. Przyśpieszył. Czuł pieczenie w udach – kwas mlekowy uwalniał się z krwiobiegu do mięśni.
Ucieczkę zaplanował w najdrobniejszych szczegółach. Wielokrotnie przeprowadzał jej próby. Wybrał trasę, aby maksymalnie wykorzystać naturalne zagrożenia czyhające w dżungli.
Chwycił rękojeść maczety przytroczonej do plecaka. Uwolnił ją od zapinanych na rzep troków, zamachnął się mocno i przeciął zarośla z prawej strony. Za nimi wiła się wąska ścieżka. Szlak tonął w mroku porośnięty korzeniami i lianami. Court musiał biec na palcach i wysoko podnosić nogi, aby się nie potknąć i nie zaplątać w wystające zewsząd przeszkody. Nie miał wątpliwości, że ścigający go mężczyźni zauważyli, że zboczył z drogi. Lada moment trafią na jego trop. W biegu porzucił maczetę. Lubił tę broń i wiedział, że wkrótce znów by mu się przydała, ale musiał się skoncentrować na biegu. Odpinając obrzyn z prawej strony plecaka, polegał już wyłącznie na wytrenowaniu. Chwycił drewnianą rękojeść. Po ułamku sekundy trzymał broń oburącz przed sobą, celując do góry, z lufą przyłożoną niemal do twarzy.
Trasa prowadziła w dół, wśród grubych pni drzew. Skupił się na wychwyceniu błysku, po czym na chwilę oderwał wzrok od ścieżki w poszukiwaniu odpowiedniego drzewa i odpowiedniej gałęzi. Znalazł ją.
Z tyłu rozległ się kolejny strzał – usłyszał świst tuż przy lewym uchu. Miał najwyżej trzydzieści metrów przewagi nad pogonią. W miejsce, gdzie teraz się znajduje, tropiący dotrą za siedem, osiem sekund.
Doskonale.
Gentry się nie zatrzymał. Przebiegł pod drzewem, pod gałęzią, której wypatrywał, po czym wystrzelił, wciąż trzymając lufę do góry. Powtórzył strzał, poczuł odrzut aż w ramionach.
Piętnaście metrów nad nim potężne – wysokie na dwa metry, szerokie na prawie półtora metra – gniazdo pszczół zabójców zostało dwukrotnie trafione u nasady. Spód został rozerwany, potężna konstrukcja urwała się z gałęzi i spadła na ścieżkę z impetem niczym fortepian zrzucony w kreskówce na ulicę.
W chwili, gdy pokiereszowane gniazdo rozbiło się o ziemię, Court był już osiemnaście metrów dalej, na szczycie niewielkiego wzniesienia. Przeskoczył powalony pień.
Komendant był dobrze zbudowanym trzydziestoparolatkiem, jednak nie mógł dotrzymać kroku najmłodszym chłopakom ze swojej drużyny. Kiedy zbiegali ze wzgórza, znajdował się prawie na końcu kolumny. Nagle dostrzegł błysk wystrzału – huk został stłumiony przez wilgotne powietrze dżungli. Gonitwa uwolniła w nim adrenalinę, jednak zachował przytomność umysłu. Skulił się na odgłos drugiego wystrzału, dzięki czemu znalazł się na końcu grupy biegnącej wąską ścieżką. Ledwo wyrównał tempo, kiedy w świetle prześwitującym przez listowie i konary zauważył, że coś wielkiego spada przed nimi.
Nie miał pojęcia, co to może być, i nie miał możliwości, żeby zgadnąć. Gdy to ogromne coś roztrzaskało się o ziemię, otaczając biegnących na czele grupy żołnierzy czarną chmurą, dowódca wydał jednak niezbyt konkretny sygnał ostrzegawczy.
Dopiero po pierwszych okrzykach bólu, przejmującym ukłuciu w przedramię tam, gdzie kończyła się jego rękawica, odsłaniając skórę, gdy grupa ścigających została otoczona bzyczącą czarną mgłą, zorientował się w sytuacji.
Tysiące, dziesiątki tysięcy rozwścieczonych pszczół oblazło krzyczących, wijących się z bólu i przerażenia ludzi. Po chwili rozległy się dzikie strzały – żałosne, beznadziejne, zdesperowane próby obrony. Doskonale wyszkoleni żołnierze rozbiegli się po gęstym lesie. Padali na ziemię, machali rękami i nogami, próbując uwolnić się od rozsierdzonego roju.
Dowódca został użądlony w twarz i szyję, kilkakrotnie w rękę. Potknął się, odwrócił i rzucił do ucieczki. Biegł z powrotem na wzgórze, próbując wyprzedzić tysiące wściekłych ogników, piekących niczym żar papierosów wbijanych w ramię podczas tortur, nacierających na niego z każdej strony. Czuł szczypanie, jakby znajdował się pod chmurą kwaśnego deszczu. Usiłował wyrwać się z chmary drobinek palącej lawy.
Zaklął, wcisnął przycisk na krótkofalówce i zaczął krzyczeć. Następnie potknął się, upadł i poczuł, jak żądła wbijają się jeszcze głębiej w jego skórę.
Już prawie zdołał się podnieść, kiedy został powalony przez uciekających w stronę strumienia żołnierzy spanikowanych, obolałych i na wpół oślepionych przez otaczające ich mrowie owadów.
Dowódca podciągnął kolano i miał ponowić próbę, żeby się podnieść, kiedy i on został otoczony przez ciemny bzyczący obłok. Piekło go całe ciało. Chwycił pistolet, aby się bronić przed żądlącymi napastnikami.
Court wciąż biegł, coraz dalej od krzyków i chaotycznych wystrzałów w dżungli. Domyślał się, że ściga go około dwunastu komandosów. Ani razu nie obejrzał się za siebie. Po charakterystycznym warkocie silników rozpoznał hueya, który na pokład zabierał czternastu ludzi.
Rozbrzmiewające w dżungli krzyki zdawały się potwierdzać jego przypuszczenia – mógł doliczyć się około dwunastu źródeł wrzasku. Już wiedział, że w drugim śmigłowcu też było tyle samo ludzi.
Nad dżunglą unosił się dźwięk silników helikopterów. Po desancie czekały na rozkaz, aby wziąć na pokłady żołnierzy.
Gentry wydostał się z gęstwiny na drogę. Skierował się na południe i zwolnił bieg. Nie miał pojęcia, gdzie znajduje się ekipa z drugiej maszyny. Jeśli udało im się wydostać z mokradeł, mogli dotrzeć do tego miejsca. Możliwe że byli co najmniej kilometr za nim.
Podczas truchtu pozwolił sobie na chwilę odprężenia. Nie trwała ona jednak długo, bo wkrótce usłyszał nadjeżdżającą z tyłu ciężarówkę. Doskonale wiedział, że w pobliskiej wsi był tylko jeden taki pojazd – stary grat z naczepą należący do jednego z jego współpracowników, używany do przewożenia wyłowionego żelastwa drogą prowadzącą od wraku do doków, z których wywożono je do Fonte Boa.
Court zwolnił i spojrzał za siebie. Spodziewał się, że za kierownicą zobaczy Daviego.
Jakieś sto metrów za nim rzeczywiście jechał znajomy pojazd, tyle że wypełniony uzbrojonymi po zęby mężczyznami w kapeluszach z szerokim rondem. Gentry przyspieszył ścigany serią z karabinów.
– Kuuuurwaaaa! – jęknął, wbiegając na ścieżkę prowadzącą do dżungli. Przedzierał się przez gęste zarośla i palmy o pniach szerokich jak opony ciężarówek. W takiej chwili chciał stać się mniejszy, szybszy i śliski niczym wąż.
Przeciskając się przez parną gęstwinę, opracowywał kolejny plan. Jego poprzednia strategia ucieczki była prosta: niecałe dziewięćdziesiąt metrów dalej znajdował się most, pod którym ukrył zawczasu czółno. Zakładał, że pobiegnie właśnie tą trasą, zsunie się po stromym zboczu do rzeki, po czym ucieknie czółnem, chowając się pod porastającymi brzegi drzewami przed pościgiem z powietrza.
Sęk w tym, że teraz przyjdzie mu dostać się do mostu z drugiej strony rzeki, a z tym wiązała się zasadnicza przeszkoda. A raczej, patrząc na to dokładnie, kilkanaście przeszkód.
Na północ od mostu oba brzegi rzeki były opanowane przez krokodyle. I to nie byle jakie.
Przedzierając się przez gęstwinę, Court miał już kolejne rozwiązanie. Wymagało ono umiejętności, której posiadania nie był pewny, perfekcji wykonania, a przede wszystkim szczęścia, lecz czy mógł na nie liczyć?
Ta opcja była lepsza niż skakanie po poboczu, żeby wymknąć się ostrzałowi z ciężarówki pełnej uzbrojonych po zęby żołnierzy.
Napastnicy już weszli za nim do dżungli. Kilku strzeliło na chybił trafił w gęstwinę. Court wiedział, że zarośla się zamykają, gdy tylko się przez nie przeciśnie. Przestał się bać ścigających go najemników. Nie mogli go dostrzec, pociski nie mogły go dosięgnąć. Nie oznaczało to jednak, że się nie martwił. Wiedział, że czeka go spotkanie z krokodylami.
Naturalne odgłosy dżungli zburzyła kanonada pocisków. Wydawało się, że ścigający Courta próbują serią z karabinów wytyczyć sobie drogę. Gentry wiedział, że to niemożliwe, na pewno nie przed jego ucieczką. Ale wciąż istniało niewielkie wprawdzie ryzyko, że jakaś zabłąkana kula przedostanie się przez roślinność i trafi go w głowę.
Court padł na kolana i przemierzał teren na czworakach, ocierając ręce i nogi do krwi. Rozerwał kilka gigantycznych pajęczyn, wielkich niczym sieci rybackie. Lufą obrzyna strącił boa dusiciela z gałęzi – łatwiej było przejść nad bestią, niż ostrożnie przeciskać się pod konarem, uważając, aby wąż nie owinął się mu wokół szyi.
Wreszcie wydostał się z dżungli i wspiął się na wzniesienie rozciągające się nad rzeką. Niecałe czterdzieści metrów od niego po jego lewej stronie promienie słoneczne zachęcająco oświetlały drewniany most. W cieniu konstrukcji unosiło się jego czółno przykryte płachtą. Poniżej, wzdłuż brzegu, na odcinku ponad dwudziestu metrów z prawie czterdziestu dzielących Courta od mostu, wygrzewało się około dwunastu krokodyli, bestii mierzących od dwóch do prawie pięciu metrów.
Z lewej strony dostrzegł grubą lianę. Rozciągała się w poprzek rzeki, sięgając do najwyższego, najdalej wysuniętego konaru ponadsześćdziesięciometrowego drzewa kapokowego, które sterczało na przeciwnym brzegu nad wodą niczym wielkie ramię.
Wiedział, że dostanie się z niego do mostu, albo przynajmniej w jego okolice, w zadowalającej odległości od krokodyli. Zapowiadało się idealnie.
Dziesięć minut wcześniej pozbył się maczety, więc wycelował z obrzyna w miejsce, w którym pnącze łączyło się z ziemią.
Zawahał się jednak. Dyszał z wycieńczenia. Piekły go zadrapania na dłoniach i kolanach, bolały miejsca poranione i pokąsane przez insekty na całym ciele. Stał z bronią gotową do strzału. Nie tak dawno wiele wieczorów spędził, huśtając się na lianach z chłopakami z wioski. Ufał ich wytrzymałości, wiedział, że pomogą mu się dostać do wybranego punktu. Zdawał sobie sprawę, jak jego plan spełza na niczym i zapowiada fatalny koniec.
Długa, wściekła seria wystrzałów z broni automatycznej, dobiegająca z odległości mniej więcej trzydziestu metrów, pomogła mu otrząsnąć się z otępienia i skupić na czekającym go zadaniu. Strzelił w lianę, która się rozpołowiła, i chwycił ją wolną dłonią, zanim pnącze odbiło w drugą stronę. Pośpiesznie przytwierdził broń do plecaka, po czym skoczył i chwycił lianę najwyżej, jak mógł dosięgnąć. Mocno zacisnął obolałe dłonie, oplótł lianę nogami i poleciał nad głowami potężnych gadów wygrzewających się na brzegu. Wiele osobników leżało z szeroko otwartymi pyskami pełnymi zębisk, chłodząc się nadrzecznym powietrzem. Dla kogoś, kto zwisał nad nimi, nie był to widok napawający otuchą.
Court trzymał się kurczowo liany, choć krzywił się z bólu. Mięśnie nóg zaczęły mu drżeć, ale zacisnął mocno kolana i utkwił wzrok w miejscu, w którym chciał wylądować, tuż koło mostu.
Liana była gruba, zielona i zdrowa – miał nadzieję, że uda mu się przedostać na drugą stronę.
Gorzej było z gałęzią, z której zwisała ta naturalna lina. Tak się składało, że miejsce, z którego odchodziła od grubego konaru, wybrały na swoją siedzibę termity, osłabiając jego konstrukcję. Gdyby nie akrobatyczne popisy Gentry’ego, gałąź wytrzymałaby pewnie jeszcze rok, a przynajmniej do najbliższej pory deszczowej, kiedy burzowe wiatry mogły złamać osłabione drewno.
Gałęzi nie dane jednak było przetrwać tak długo. Złośliwy los oraz masa ciała Amerykanina huśtającego się na zwisającej z niej lianie sprawiły, że złamała się właśnie teraz.
Największe obawy Gentry’ego ziściły się w dwóch etapach.
Pierwszym z nich było lekkie poluzowanie się liany przy gałęzi. Nastąpiło gwałtowne szarpnięcie. Lot został przerwany. Court był już daleko od brzegu, mniej więcej trzy metry nad wodą. Leciał z dużą prędkością. Zdołał się utrzymać liany, ale odchylił się znacząco od celu.
Spróbował skupić przerażony wzrok na odległym punkcie po drugiej stronie rzeki i nagle usłyszał złowrogi trzask – gałąź się złamała.
Gentry wywinął fikołka w powietrzu, ale po chwili grawitacja dała o sobie znać i zaczął spadać twarzą w stronę wody, wydając krzyk absolutnego przerażenia.