Bez zahamowań. Gray Man, tom 3 - Mark Greaney - ebook

Bez zahamowań. Gray Man, tom 3 ebook

Mark Greaney

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

SAM PRZECIW ŚWIATU

Brawurowo sportretowany przez Ryana Goslinga dla Netfliksa Gray Man powraca w trzeciej powieści. Tym razem bez zahamowań!

 

Court Gentry był jednym z najlepszych agentów CIA. Zdradzony przez swoich pracodawców, został płatnym zabójcą znanym jako Gray Man. Zarabia na życie, skracając żywot innym.

Po ostatniej morderczo trudnej akcji Court szuka schronienia w dżungli amazońskiej. Jednak i tam dosięga go przeszłość – mściwy rosyjski gangster odnajduje go i zmusza do kolejnej ucieczki. Gray Man wyrusza więc na poszukiwanie jedynego człowieka, któremu jest w stanie zaufać, ale przybywa za późno. Staje nad grobem przyjaciela zamordowanego przez okrutnego szefa meksykańskiego kartelu narkotykowego. Gray Man wbrew własnej woli zostaje wplątany w przerażającą wojnę. Wojnę, w której nie ma stron – są tylko ci, którym udaje się przeżyć. 

 

O AUTORZE

MARK GREANEY to amerykański powieściopisarz, autor dziesięciu bestsellerowych thrillerów o Gray Manie. Wraz z Tomem Clancym współtworzył serię książek o Jacku Ryanie, którą kontynuował po jego śmierci. Jest też współautorem thrillera wojskowego Red Metal oraz słuchowiska Armored, które zostanie wkrótce sfilmowane. Mieszka z rodziną  w Memphis, w stanie Tennessee. 

Na podstawie pierwszej powieści z cyklu Gray Man powstała wybuchowa ekranizacja Netfliksa, najdroższa w historii platformy. W roli tytułowej wystąpił Ryan Gosling, a jego przeciwnika zagrał Chris Evans. 

 

RECENZJE

„Twardy, szybki, nieustraszony”. Lee Child 

„Historia jest tak wciągająca, a akcja tak wybuchowa, że czytanie tej książki jest jak granie w

najlepszą grę wideo”. THE NEW YORK TIMES

„Greaneyowi po raz kolejny udało się odświeżyć znane konwencje gatunku. Courtland Gentry to niezwykle zdolny wojownik, sprawny szpieg mający wiele asów w rękawie. Czytelnicy mogą liczyć na wiele fascynujących, zapierających dech w piersi przygód”. PUBLISHERS WEEKLY

„Courta Gentry’ego otrzymuje się po naszpikowaniu kultowego szpiega, na przykład takiego Jasona Bourne’a, red bullem i metą, a następnie gwałtownym wstrząśnięciu (nie zmieszaniu).  THE MEMPHIS COMMERCIAL APPEAL

„Książka wciągająca, intrygująca i uzależniająca”. FRESH FICTION

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 552

Oceny
4,4 (75 ocen)
40
25
8
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ElbietaN

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna akcja ,nie można się oderwać,choć czasami przesadzona. Ale od tego są książki, żeby przeżyc przygodę 👍
20
UrszulaLila

Nie oderwiesz się od lektury

Super historia jak zawsze.
10
solo81

Nie oderwiesz się od lektury

W końcu 💪🏻 polecam
10
zbych012

Nie oderwiesz się od lektury

.super extra
00
Sabed

Dobrze spędzony czas

Trzyma poziom z pierwszych dwóch tomów
00

Popularność




The Gray Man. Bal­li­stic
Co­py­ri­ght © 2011 by Mark Strode Gre­aney All ri­ghts re­se­rved. Wszel­kie prawa za­strze­żone Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Ka­ro­lina Ry­bicka-To­mala Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Po­rad­nia K, 2023
Re­dak­tor pro­wa­dząca: JO­LANTA KU­CHAR­SKA
Re­dak­cja: JO­ANNA CIER­KOŃ­SKA
Ko­rekta: AGNIESZKA TRZEB­SKA-CWA­LINA, AGNIESZKA ADA­MIAK
Pro­jekt okładki: ILONA GO­STYŃ­SKA-RYM­KIE­WICZ
Zdję­cia wy­ko­rzy­stane na okładce: Ka­mil Ah­mad-Zani/Shut­ter­stock, John/Stock.adobe.com
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-67195-46-1
Wy­daw­nic­two Po­rad­nia K Sp. z o.o. Pre­zes: Jo­anna Ba­żyń­ska 00-544 War­szawa, ul. Wil­cza 25 lok. 6 e-mail: po­rad­niak@po­rad­niak.pl
Po­znaj na­sze inne książki. Za­pra­szamy do księ­garni:www.po­rad­niak.plfa­ce­book.com/po­rad­niaklin­ke­din.com/com­pany.po­rad­niakin­sta­gram.com/po­rad­nia­_k_wy­daw­nic­two
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

KSIĄŻKĘ DE­DY­KUJĘ MĘŻ­CZY­ZNOM I KO­BIE­TOM PO OBU STRO­NACH GRA­NICY, KTÓ­RZY CO­DZIEN­NIE CIĘŻKO PRA­CUJĄ, ABY TO SZA­LEŃ­STWO WRESZ­CIE SIĘ SKOŃ­CZYŁO.

Kto wal­czy z po­two­rami, ten nie­chaj ba­czy, by sam nie stał się po­two­rem.

FRY­DE­RYK NIETZ­SCHE, Poza do­brem i złem,PRZE­KŁAD STA­NI­SŁAW WYRZY­KOW­SKI

W Mek­syku, je­śli ma się pro­blem i zwróci się z nim do po­li­cji, to ma się już dwa pro­blemy.

LORENZO MEYER, HI­STO­RYK MEK­SY­KAŃ­SKI

PRO­LOG

Łowca głów przy­kuc­nął przy dzio­bie czółna. Uważ­nie przy­glą­dał się brze­gowi, który wy­ła­niał się zza za­krętu. Zie­lona gę­stwina lasu desz­czo­wego po­woli prze­cho­dziła w brąz wio­ski – cią­gną­cej się wzdłuż rzeki osady z ubi­tej ziemi, drewna i za­rdze­wia­łej bla­chy fa­li­stej.

– To tu?! – za­wo­łał do In­dia­nina ste­ru­ją­cego za po­mocą do­cze­pio­nego sil­nika. Z ko­niecz­no­ści przez ostat­nie kilka mie­sięcy jego por­tu­gal­ski zna­cząco się po­pra­wił.

– Sim, sen­hor. To tu­taj. – Łowca po­ki­wał głową, po czym się­gnął po ra­dio trzy­mane mię­dzy ko­la­nami.

Za­wa­hał się jed­nak. Nie tak szybko – naj­pierw mu­siał mieć cał­ko­witą pew­ność.

Sie­dem mie­sięcy. Wła­śnie tyle czasu mi­nęło od mo­mentu, gdy ode­brał te­le­fon w Am­ster­da­mie. Po roz­mo­wie cze­kała go po­śpieszna na­rada z pra­co­dawcą, lot przez Atlan­tyk do Ca­ra­cas, na­stęp­nie sza­leń­cza po­dróż do Limy, a po­tem da­lej na po­łu­dnie.

Cią­gle na po­łu­dnie.

Aż skoń­czyła się zie­mia i po­goń znów skie­ro­wała się na pół­noc.

Cią­gle na pół­noc.

Przez ten czas wła­ści­wie dep­tał zbie­gowi po pię­tach. To był naj­dłuż­szy po­ścig w jego jakże świe­tla­nej ka­rie­rze. Wła­śnie tu miał do­biec końca. Bę­dzie, co ma być, ale czuł, że to w tym miej­scu za­koń­czy się po­lo­wa­nie na Co­ur­tlanda Gen­try’ego.

ROZDZIAŁ PIERW­SZY

Nie­opo­dal Qu­ito łowca pra­wie go miał. Już na­wet we­zwał ekipę za­bój­ców, ale ści­gany gdzieś się roz­pły­nął. Ho­len­der wie­dział, że było to nie­roz­tropne z jego strony – fal­start mógł ostu­dzić za­pał płat­nych mor­der­ców przy ko­lej­nej oka­zji. Po­sta­no­wił, że już ni­gdy nie pod­nie­sie fał­szy­wego alarmu. Na trop Co­ur­tlanda wpadł znów gdzieś w pół­noc­nym Chile, na­stęp­nie wy­niu­chał go da­lej na po­łu­dnie, u wy­brzeża Pa­cy­fiku, ale po raz ko­lejny stra­cił z oczu w oko­li­cach Punta Are­nas.

W Rio de Ja­ne­iro znowu do­pi­sało mu szczę­ście. Pe­wien Duń­czyk, adept ju-jitsu, zgu­bił pasz­port wkrótce po przy­jeź­dzie do Bra­zy­lii i po­szedł do swo­jej am­ba­sady wy­ro­bić nowy. Tam zo­ba­czył list goń­czy In­ter­polu. Tak się zło­żyło, że nie­długo póź­niej w pew­nym dojo wśród fa­weli na­tknął się na bia­łego cu­dzo­ziemca. Niby nic dziw­nego, ale Duń­czyk znał się na upra­wia­nej sztuce walki, a styl nie­zna­jo­mego wska­zy­wał na to, że opa­no­wał nie­jedną tech­nikę. Był sku­teczny, bru­talny, wręcz wo­jow­ni­czy, a swoje umie­jęt­no­ści pró­bo­wał ukryć przed in­nymi uczniami. Wtedy Duń­czyk przy­po­mniał so­bie list goń­czy. Nie miał stu­pro­cen­to­wej pew­no­ści, że cu­dzo­zie­miec z dojo to po­szu­ki­wany, ale stwier­dził, że na­leży zgło­sić to wła­dzom, zwłasz­cza że w nie­zna­jo­mym było coś nie­po­ko­ją­cego. Mroczne spoj­rze­nie, błysk po­dejrz­li­wo­ści w oku, jakby wie­dział, że Duń­czyk bacz­nie mu się przy­gląda.

Łowca do­wie­dział się o tym spo­tka­niu i już po kilku go­dzi­nach wy­lą­do­wał w Rio na po­kła­dzie pry­wat­nego od­rzu­towca. Tego dnia po­dej­rzany nie sta­wił się na tre­ningu. Łowca mógł jed­nak li­czyć na wspar­cie miej­sco­wych – kil­ku­dzie­się­ciu wy­ty­po­wa­nych w fa­we­lach chło­pa­ków za­opa­trzo­nych w fo­to­gra­fię i go­tówkę, która – jak wia­domo – roz­wią­zuje ję­zyki. Wielu z nich zo­stało po­bi­tych lub za­stra­szo­nych w ciem­nych za­uł­kach slum­sów, je­den na­wet stra­cił port­fel i zo­stał dźgnięty w rękę. Całe to za­mie­sza­nie jed­nak się opła­ciło: ktoś pu­ścił parę z ust, ktoś inny wska­zał pal­cem. W końcu zna­lazł się taki, co po­dał ad­res.

Łowca po­szedł to spraw­dzić. Nie był strzel­cem. Broni nie uży­wał od za­koń­cze­nia służby w Kró­lew­skiej Ar­mii Ho­len­der­skiej, czyli od lat sie­dem­dzie­sią­tych, kiedy wal­czył z An­gol­czy­kami. Nie chciał jed­nak wy­sy­łać swo­ich po­zo­sta­ją­cych w go­to­wo­ści zbi­rów na ko­lejną nie­udaną mi­sję, więc zo­sta­wił ośmiu uzbro­jo­nych go­ści na dole i w to­wa­rzy­stwie dwóch udał się na górę. To była na­prawdę par­szywa oko­lica. Wo­kół bu­dynku śmier­działo fe­ka­liami, a we­wnątrz na dru­gim pię­trze uno­sił się smród mo­czu. Łowca za­trzy­mał się na końcu ko­ry­ta­rza przed ciem­nymi drzwiami. Kiedy otwie­rał je klu­czem na­le­żą­cym do in­nego lo­ka­tora, trzę­sły mu się ręce. Wsu­nął się do środka, jego uzbro­jeni to­wa­rzy­sze przy­cza­ili się tuż za nim.

Na szczy­cie pię­tro­wego łóżka do­strzegł za­rys ja­kiejś po­staci. Łowca za­stygł. Wtedy, w ułamku se­kundy, nie­zna­jomy po­de­rwał się z po­sła­nia, za­rzu­cił ple­cak na ra­mię i wy­sko­czył przez okno. Ho­len­der ru­szył za nim. Asy­stu­jący mu po­ma­gie­rzy od­dali strzały, roz­dzie­ra­jąc po­ci­skami łóżko, ścianę i pa­ra­pet, na któ­rym przed chwilą wi­dzieli po­szu­ki­wa­nego przez nich męż­czy­znę. Gdy prze­ła­do­wy­wali broń, łowca do­sko­czył do okna. Zo­ba­czył, że jego cel wy­lą­do­wał na da­chu bu­dynku na­prze­ciwko, prze­tur­lał się, a na­stęp­nie prze­sko­czył przez wą­skie przej­ście na ko­lejny dom ni­czym la­ta­jąca wie­wiórka. Ze­sko­czył i zsu­nął się na par­ter. Pę­dził ulicą go­niony przez po­ci­ski nie­wiel­kiego ka­li­bru, ale strzelcy się spóź­nili.

Już go nie było. O jego nie­daw­nej obec­no­ści w po­koju świad­czyło tylko cie­płe za­gnie­ce­nie w po­dar­tym kocu.

To wy­da­rzyło się dzie­sięć ty­go­dni temu.

W po­przed­nią nie­dzielę Ho­len­der ode­brał te­le­fon z Fonte Boa, kil­ka­set ki­lo­me­trów na pół­noc, na brzegu Ama­zonki. Spo­rzą­dził li­stę pro­fe­sji, któ­rych mógł pod­jąć się ści­gany. Było ich mnó­stwo, od spa­wa­cza po na­jem­nika. W spi­sie fi­gu­ro­wało też ra­tow­nic­two mor­skie ze względu na do­świad­cze­nie w nur­ko­wa­niu i wręcz nie­ziem­ską od­wagę po­szu­ki­wa­nego. Do­szły go słu­chy, że pewne nie­wiel­kie przed­się­bior­stwo dzia­ła­jące w od­le­głym do­rze­czu Ama­zonki za­trud­niło ja­kie­goś bia­łego cu­dzo­ziemca, co w bra­zy­lij­skiej dżun­gli sta­no­wiło ewe­ne­ment. Wie­dziony tym tro­pem łowca prze­do­stał się do Fonte Boa, gdzie zdję­cie po­szu­ki­wa­nego po­ka­zał męż­czyź­nie, który spła­wiał pro­dukty spo­żyw­cze w górę rzeki do od­le­głych osad.

A te­raz łowca był wła­śnie tu.

Prze­su­nął dło­nią po ra­diu trzy­ma­nym mię­dzy ko­la­nami. Wy­star­czy jedno po­łą­cze­nie, a nad­lecą dwa śmi­głowce pełne strzel­ców go­to­wych do spusz­cze­nia się na li­nach i na­tych­mia­sto­wej ak­cji. Mi­sję za­pla­no­wali, ko­rzy­sta­jąc ze zdjęć sa­te­li­tar­nych oko­licy i roz­ry­so­wu­jąc wszystko na ta­blicy w po­koju ho­te­lo­wym łowcy, jesz­cze w Fonte Boa. Wy­śle sy­gnał, a ten dzie­wi­czy las sta­nie w pło­mie­niach. Po­szu­ki­wany, któ­rego Ho­len­der ściga aż sie­dem mie­sięcy, w końcu znik­nie z tego świata.

Ale przed­tem musi się upew­nić.

Usły­szał plusk wody. To pew­nie ja­kiś wy­jec. Mał­pi­szon ze­sko­czył z drzewa do rzeki, wszedł na brzeg i znik­nął w gę­stych za­ro­ślach.

Czółno zwol­niło i obiło się o gu­mowe opony przy­mo­co­wane do po­mo­stu. Ster­nik za­czął wy­łą­czać sil­nik.

– Nie – ode­zwał się łowca. – Nie wy­łą­czaj. To nie po­trwa długo.

– Ale pa­liwo się mar­nuje – jęk­nął miej­scowy. Ho­len­der uznał, że to in­diań­ski tu­by­lec. – Włą­cze­nie zaj­mie pięć se­kund.

– Mó­wię, że­byś nie wy­łą­czał! – wrza­snął łowca, po czym wy­gra­mo­lił się na brzeg i za­czął się wspi­nać na pa­gó­rek w stronę męż­czy­zny, który krę­cił się przed sza­ła­sem sto­ją­cym na cien­kich ba­lach. Ho­len­der chciał się upew­nić, że jest we wła­ści­wym miej­scu, ale nie za­mie­rzał cze­kać, aż zrobi się go­rąco. Ow­szem, miał na ra­mie­niu ka­burę, a w niej wie­kowy re­wol­wer we­bley top-break, ale to było ra­czej na po­kaz, aby dać tu­tej­szym do zro­zu­mie­nia, że nie po­winni mu wcho­dzić w drogę. Za­bi­ja­nie nie na­le­żało do jego obo­wiąz­ków. Jego na­rzę­dziem pracy było ra­dio – za­raz go użyje i bę­dzie po ro­bo­cie. Na­stęp­nie wróci do Fonte Boa i w ho­telu po­czeka na wie­ści.

* * *

Mauro sie­dział w cie­niu. Cze­kał, aż oj­ciec wróci z po­ran­nego po­łowu. Chło­piec miał już dzie­sięć lat i za­zwy­czaj pły­nął z nim zbie­rać sieci. Tego dnia jed­nak zo­stał w wio­sce, aby po­móc wuj­kowi przy domu, i do­tarł do przy­stani do­piero w mo­men­cie, gdy do­bi­jał do niej ja­kiś bia­łas w czół­nie z sil­ni­kiem. Mauro pa­trzył, jak męż­czy­zna wspiął się na wzgó­rze i za­trzy­mał przy ja­kimś pi­ja­czy­nie, do któ­rego za­ga­dał. Wy­cią­gnął z kie­szeni na piersi kartkę, po­ka­zał ją ochlaj­tu­sowi, a na­stęp­nie wrę­czył mu kilka bank­no­tów.

Mauro wstał po­woli. Za­wa­hał się.

Nie­zna­jomy kiw­nął głową, po czym wró­cił do czółna i zbli­żył do ust ra­dio.

Chło­piec ru­szył ku wą­skiej ścieżce pro­wa­dzą­cej z dala od do­ków i wio­ski. Kiedy zna­lazł się pod osłoną dżun­gli, przy­śpie­szył i po­pę­dził co sił w bo­sych, po­ha­ra­ta­nych no­gach.

ROZDZIAŁ DRUGI

Co­urt Gen­try po­cią­gnął linę, żeby ją zlu­zo­wać, i po­now­nie zwró­cił się w stronę wraku. Się­gnął dło­nią w rę­ka­wicy i wy­czuł drogę do po­tęż­nej że­la­znej ste­rowni za­to­pio­nej ło­dzi pa­ro­wej. Znaj­do­wał się dzie­sięć me­trów pod ochrową po­wierzch­nią cie­płej, męt­nej rzeki. O tej po­rze – póź­nym ran­kiem – wi­docz­ność w naj­lep­szym ra­zie nie prze­kra­czała trzy­dzie­stu cen­ty­me­trów. Zna­lazł wła­ściwe miej­sce, po­pra­wił la­tarkę na ka­sku, po czym pod­niósł pal­nik do spa­wa­nia i zmniej­szył pło­mień tak, że zo­stała le­dwo tląca się smużka. Na­stęp­nie przy­ło­żył go­rący ogień do że­laza i na­ciął.

Po­czuł trzy mocne po­cią­gnię­cia liny, przez co ręka mu się omsknęła.

– Cho­lera – prze­klął pod no­sem, a głos roz­niósł się echem po mo­sięż­nym ka­sku. We­wnętrzne ra­dio nie dzia­łało, więc ekipa nur­ków po­ro­zu­mie­wała się po­cią­gnię­ciami liny. Trzy szyb­kie, mocne szarp­nię­cia ozna­czały „na­tych­miast wy­płyń na po­wierzch­nię”. Wie­dział, że po­wrót i od­na­le­zie­nie wśród ole­istych glo­nów miej­sca pracy zaj­mie mu po­tem co naj­mniej dzie­sięć mi­nut.

Ale się nie ocią­gał. „Wy­płyń na­tych­miast” to nie była ko­menda, którą można zi­gno­ro­wać. Może cho­dzi o dro­biazg, ale rów­nie do­brze o ja­kiś sta­no­wiący za­gro­że­nie pro­blem ze sprzę­tem. A może nad­cią­gają kro­ko­dyle, węże czy ła­wica pi­ra­nii, a to gro­ziło śmier­cią lub ka­lec­twem.

Na po­wierzch­nię do­tarł w cztery mi­nuty. Sprzęt i ob­ciąż­niki ogra­ni­czały ru­chy, więc do brzegu do­czoł­gał się, uży­wa­jąc lin. Kiedy woda się­gała mu do pasa, wy­tarł pa­skudny zie­lony śluz z akry­lo­wej przy­łbicy. Gę­stwinę nad­brzeż­nych za­ro­śli do­strzegł do­piero wtedy, gdy roz­piął liczne za­ci­ski i zdjął ciężki kask. Stało przed nim dwóch współ­pra­cow­ni­ków, Thiago i Davi. Obaj byli nur­kami do­świad­czo­nymi w usu­wa­niu wra­ków, jed­nak ża­den z nich nie mógł dziś zejść pod wodę. Dzia­łała tylko jedna sprę­żarka, dla­tego we trzech dzie­lili się za­da­niem. Je­den był na dole, a dwóch lu­stro­wało rzekę w po­szu­ki­wa­niu kro­ko­dyli, ana­kond i pi­ra­nii.

– O co cho­dzi?! – za­wo­łał Co­urt. Po por­tu­gal­sku mó­wił znacz­nie go­rzej niż po hisz­pań­sku, ale po­tra­fił się po­ro­zu­mieć. Je­den z nur­ków wska­zał pal­cem na drugą stronę nie­wiel­kiej la­guny, która wy­bi­jała się z rzeki ni­czym guz. Na skraju ścieżki pro­wa­dzą­cej z przy­stani stał Mauro. Chło­pak miał na so­bie czer­wono-czarną ko­szulkę FC Bar­ce­lony z na­zwi­skiem pił­ka­rza buł­gar­skiego po­cho­dze­nia, który nie grał w klu­bie od po­łowy lat dzie­więć­dzie­sią­tych. Był boso, zresztą Co­urt ni­gdy nie wi­dział, żeby miał na so­bie buty.

Gen­try zdzi­wił się, że we­zwali go na po­wierzch­nię tylko po to, żeby po­ga­dał z chłop­cem, ale uśmiech­nął się i po­ma­chał do niego. Uśmiech jed­nak nie­długo za­ba­wił na jego twa­rzy. Chło­piec wy­da­wał się spięty.

Coś było nie tak.

Co­urt brnął przez błot­ni­ste na­brzeże ota­cza­jące la­gunę. Zbli­żył się do chło­paka i ode­szli kilka kro­ków.

– Co jest? – za­py­tał.

– Pro­si­łeś, że­bym dał znać, je­śli w oko­licy po­jawi się inny biały.

– Ow­szem, pro­si­łem. – Co­urt się na­prę­żył.

– Wi­dzia­łem męż­czy­znę. Był sam. Przy do­kach.

– Roz­ma­wiał z kimś?

– Tak. Wy­py­ty­wał Amada. Po­ka­zał mu ja­kąś kartkę. Dał pie­nią­dze. A po­tem po­wie­dział coś przez ra­dio.

– Miał ra­dio? – Gen­try już nie pa­trzył na chło­paka, tylko na ścieżkę pro­wa­dzącą ki­lo­metr do przy­stani, któ­rej za­rys ma­ja­czył w od­dali. Po­śpiesz­nie za­czął ścią­gać znisz­czony kom­bi­ne­zon nur­kowy i roz­bie­rać się do sli­pów.

Z tyłu do­biegł go głos Thiaga, który wo­łał go na obiad. Co­urt go zi­gno­ro­wał.

– A te­raz gdzie jest?

– Nie ma go. Wsiadł do czółna i od­pły­nął w górę rzeki.

Co­urt po­ki­wał głową.

– Łowca na­gród... – mruk­nął pod no­sem po an­giel­sku.

– Qual? Słu­cham?

– Do­brze. Świet­nie się spi­sa­łeś, Mauro. Dzię­kuję.

– Nie ma za co, Jim.

Kilka se­kund póź­niej Co­urt klę­czał przy swoim sprzę­cie po dru­giej stro­nie la­guny. Chło­pak po­szedł za nim. „Jim” otwo­rzył wielką torbę, z któ­rej wy­cią­gnął czarny ob­rzyn ka­li­ber .12 z drew­nianą rę­ko­je­ścią. Się­gnął do niej po­now­nie, wy­jął port­fel wy­pchany bra­zy­lij­skimi re­alami i po­dał go chłopcu.

– To dla cie­bie – po­wie­dział. – Weź so­bie tro­chę, a resztę za­nieś ma­mie.

Zdzi­wiony i jed­no­cze­śnie za­kło­po­tany Mauro sze­roko otwo­rzył oczy.

– Wy­jeż­dżasz?

– Tak, mały. Na mnie już czas. – Gen­try po­śpiesz­nie wcią­gał brudne brą­zowe spodnie i po­pla­mioną, kie­dyś kre­mową ko­szulę z dłu­gimi rę­ka­wami.

– A co z twoim psem?

– To nie jest mój pies, krę­cił się koło mo­jego na­miotu. Ale to grzeczna be­stia. Za­opie­kuj się nim, to i on za­opie­kuje się tobą, do­bra?

Co­urt za­czął wią­zać stare te­ni­sówki na wciąż wil­got­nych sto­pach.

Mauro po­ki­wał głową, choć tak na­prawdę ni­czego nie ro­zu­miał. Ni­gdy nie wi­dział, żeby ktoś po­ru­szał się tak szybko. Miesz­kańcy jego wio­ski ra­czej z niej nie wy­jeż­dżali, a na pewno nie po­dej­mo­wali ta­kiej de­cy­zji w mgnie­niu oka. Nie od­da­wali też port­feli dzie­ciom. Nikt nie wy­wra­cał do góry no­gami swo­jego ży­cia tylko dla­tego, że na­gle po­ja­wiał się ja­kiś fa­cet w łódce.

Jego wu­jek miał ra­cję. Ci gringo to wa­riaci.

– Do­kąd je­dziesz? – za­py­tał Ame­ry­ka­nina.

– Jesz­cze nie wiem, ale na pewno coś wy­kom­bi­nuję... – Co­urt urwał w pół zda­nia. Prze­chy­lił głowę, po czym wy­cią­gnął z torby nie­wielki pę­katy ple­cak i za­rzu­cił go na plecy.

Mauro też to usły­szał.

– O! He­li­kop­ter! – za­wo­łał.

Co­urt po­krę­cił głową. Wziął do ręki ob­rzyn i wstał. Przy­cze­pił lu­parę rze­pem z pra­wej strony ple­caka rę­ko­je­ścią do dołu, aby ła­two było ją wy­cią­gnąć. Po le­wej stro­nie miał już przy­tro­czoną ma­czetę.

– Nie, to dwa he­li­kop­tery. Pędź do domu, młody. Zbierz ro­dzeń­stwo i nie wy­chodź­cie na ze­wnątrz. Za­raz zrobi się nie­bez­piecz­nie.

Gringo za­sko­czył Maura po raz ostatni. Uśmiech­nął się, po­czo­chrał czarną czu­prynę chłopca, bez słów po­ma­chał do ko­le­gów, po czym po­gnał w głąb dżun­gli.

* * *

Spod pro­mieni sło­necz­nych, tuż nad ko­ro­nami drzew wzbiły się dwa śmi­głowce. Pęd po­wie­trza z wir­ni­ków za­chwiał ro­śli­nami. To były he­li­kop­tery Bell 212, cy­wilne wer­sje woj­sko­wego twin hu­eya, sta­rej ame­ry­kań­skiej ma­szyny ko­ja­rzą­cej się głów­nie z wojną w Wiet­na­mie.

W ca­łej hi­sto­rii lot­nic­twa to huey naj­bar­dziej pa­so­wał do wy­nu­rza­nia się z dżun­gli.

Śmi­głowce na­le­żały do po­li­cji ko­lum­bij­skiej, jed­nak zo­stały wy­po­ży­czone wraz z za­łogą przez Au­to­de­fen­ces Uni­das de Co­lom­bia (AUC) – Zjed­no­czone Siły Sa­mo­obrony Ko­lum­bii. Ta qu­asi-pra­wi­cowa, qu­asi-zde­mo­bi­li­zo­wana or­ga­ni­za­cja wal­czyła cza­sami z le­wi­co­wymi par­ty­zan­tami z Re­wo­lu­cyj­nych Sił Ko­lum­bii (FARC) oraz z Ar­mią Wy­zwo­le­nia Na­ro­do­wego (ELN). Po­li­cja ko­lum­bij­ska była świę­cie prze­ko­nana, że po­ży­czony sprzęt wraz z dwu­dzie­stoma ko­man­do­sami miał zo­stać wy­słany w góry do walki z FARC, tym­cza­sem AUC wła­śnie wy­ko­ny­wało płatne zle­ce­nie na gra­nicy w ama­zoń­skiej dżun­gli.

Co wię­cej, pi­loci nie zgło­szą de­frau­da­cji, bo otrzy­mali so­wite wy­na­gro­dze­nie.

Każdy bo­jow­nik miał na so­bie oliw­kowy dre­lich i na­kry­cie głowy od­po­wied­nie do ak­cji w gę­stym le­sie. Każdy dzier­żył po­tężny ka­ra­bin HK G3, a do pasa lub przy klatce pier­sio­wej miał przy­pięte za­pa­sowe ma­ga­zynki, gra­naty oraz ra­dio i ma­czetę.

Do­wódca od­działu sie­dział w pierw­szym he­li­kop­te­rze. Usi­ło­wał prze­krzy­czeć sil­niki tur­bi­nowe firmy Pratt and Whit­ney, prze­ka­zu­jąc in­for­ma­cje znaj­du­ją­cej się przed nim dzie­wiątce:

– Jesz­cze mi­nuta! Jak tylko ktoś go wy­pa­trzy, strze­lać. Kto strzeli, ma za­bić! Nie po­trze­bują go ży­wego! Nie chcą go ży­wego! – po­pra­wił się.

– Sí, co­man­dante! – roz­legł się chór do­nio­ślej­szy niż sil­niki.

Do­wódca prze­ka­zał ten sam roz­kaz przez ra­dio męż­czy­znom w dru­gim śmi­głowcu.

Po chwili śmi­głowce się roz­dzie­liły. He­li­kop­ter z ko­men­dan­tem na po­kła­dzie skrę­cił na lewo, kie­ru­jąc się wzdłuż nie­wiel­kiej rzeczki wi­ją­cej się na po­łu­dnie.

* * *

Co­urt biegł rów­nym tem­pem po­przez plamy świa­tła prze­ni­ka­ją­cego po­mię­dzy li­śćmi. Mknął za­cie­nio­nym szla­kiem, na­słu­chu­jąc od­gło­sów zbli­ża­ją­cych się he­li­kop­te­rów. Wkrótce ich rów­no­mierny char­kot się zmie­nił, mu­siały się roz­dzie­lić. Je­den śmi­gło­wiec wy­lą­do­wał nie­da­leko za nim, naj­pew­niej na ba­gni­stej po­lance ja­kieś sto me­trów od miej­sca jego pracy. Gen­try wie­dział, że przy­by­sze za­padną się po ko­lana w bło­cie, a on zy­ska tro­chę czasu na ucieczkę. Druga ma­szyna prze­le­ciała nad nim, na lewo, za­nu­rzyła się po­ni­żej li­nii drzew i su­nęła nad wodą. Za­mie­rzała zrzu­cić de­sant ma­new­rem blo­ku­ją­cym wzdłuż trasy, po któ­rej się po­ru­szał.

Z prze­wagi cza­so­wej nici.

Przy­śpie­szył. Uśmiech znik­nął z jego twa­rzy, ale trzy­dzie­sto­sied­mio­letni Ame­ry­ka­nin czuł się pew­nie na sil­nych i wy­spor­to­wa­nych no­gach. Ad­re­na­lina – z którą od dawna miał nie­wiele do czy­nie­nia – te­raz w nim bu­zo­wała, po­bu­dza­jąc mię­śnie i umysł.

W tej oko­licy dane mu było spę­dzić dzie­więć far­tow­nych ty­go­dni. W ca­łym do­ro­słym ży­ciu rzadko uda­wało mu się aż tak długo za­ba­wić w jed­nym miej­scu. Ale jak po­wie­dział chło­pa­kowi: nad­szedł czas, aby się ulot­nić.

* * *

Ekipa ko­men­danta zje­chała po li­nach na brzeg rzeki. Pierw­sza czwórka pa­dła na ko­lana w błoto, po czym wy­ce­lo­wała broń w stronę dżun­gli, aby osła­niać resztę de­san­tow­ców. Druga czwórka prze­do­stała się na nie­ubitą drogę i po­ło­żyła na ziemi, żeby za­bez­pie­czać wszyst­kie kie­runki. Do­wódca i jego za­stępca wy­sko­czyli z he­li­kop­tera jako ostatni, wbie­gli na drogę i wy­su­nęli się na przód ko­lumny.

Ko­men­dant otrzy­mał in­for­ma­cję od ekipy dru­giego śmi­głowca, że wła­śnie utknęli w ba­gnie. Za­klął po hisz­pań­sku, po czym ka­zał swoim chło­pa­kom przy­śpie­szyć.

* * *

Gen­try spraw­nie po­ru­szał się wo­kół swo­jego obo­zo­wi­ska, na które skła­dały się na­miot z le­go­wi­skiem, wy­ło­żone ka­mie­niami pa­le­ni­sko, wła­sno­ręcz­nie wy­ko­pana la­tryna, ha­mak oto­czony mo­ski­tierą oraz kilka to­boł­ków za­wie­szo­nych na drze­wie. Ucie­szył się, że nie za­stał tu psa. Zbli­żała się pora obia­dowa, a więc dzielna psina po­kuś­ty­kała do je­dy­nej gar­kuchni w wio­sce po ochłapy. Póź­niej za­zwy­czaj od­po­czy­wała w cie­niu pod drze­wami nie­da­leko ry­ba­ków, któ­rzy wra­cali po po­ło­wie. Tam zbie­rała siły przed walką z in­nymi oko­licz­nymi czwo­ro­no­gami o wy­rzu­cane z łó­dek resztki przy­nęty.

Co­urt zda­wał so­bie sprawę, że pies miał znacz­nie bar­dziej usta­bi­li­zo­wany plan dnia niż on.

W na­mio­cie, w skrzynce za­my­ka­nej na klu­czyk Gen­try trzy­mał brow­ning, ale nie tra­cił czasu na wy­cią­ga­nie go. Z kie­szeni w tro­piku wy­jął za­pal­niczkę i wziął le­żącą nie­opo­dal puszkę pa­liwa do go­to­wa­nia. W kilka se­kund roz­lał płyn po na­mio­cie, do­bytku przy­wią­za­nym do drzewa, a na­wet ha­maku. Pod­pa­lił swój pro­wi­zo­ryczny dom bez za­sta­no­wie­nia, na­wet bez cie­nia żalu, po czym rzu­cił za­pal­niczkę na zie­mię i ru­szył w stronę nie­wiel­kiego po­toku znaj­du­ją­cego się pięt­na­ście me­trów od obo­zo­wi­ska.

Z le­wej strony usły­szał krzyk. Z wy­so­kiego, pi­skli­wego te­noru do­my­ślił się, że zo­stał za­uwa­żony. Zbli­żali się.

Gen­try wsko­czył po łydki w po­tok, po czym po­gnał na po­łu­dnie, roz­bry­zgu­jąc wo­kół wodę.

* * *

Do­wódca ze­śli­zgnął się na ple­cach po zbo­czu pro­sto w chłodny stru­mień. Po­czuł grunt pod sto­pami i pod­niósł broń aku­rat w chwili, kiedy cel skrę­cił w lewo i znik­nął mu z oczu. Jego lu­dzie wy­prze­dzili go w sza­leń­czej po­goni, każdy pod­eks­cy­to­wany do­pad­nię­ciem celu.

Do­wódca opu­ścił ka­ra­bin i do­łą­czył do po­ścigu. Wie­dział, że nie­opo­dal znaj­duje się droga pro­wa­dząca do głów­nej rzeki, lecz zda­wał so­bie sprawę, że bie­gnąc wzdłuż tego stru­mie­nia, nie do­trą bez­po­śred­nio do niej. Po­dej­rze­wał, że ich cel zmie­rza do ja­kie­goś tylko so­bie zna­nego szlaku, pew­nie ścieżki za ma­łej, by móc ją do­strzec spo­mię­dzy po­trój­nej ko­rony dżun­gli na zdję­ciach sa­te­li­tar­nych. Wy­star­czy jed­nak, że zbliżą się do niego na tyle, by wy­pa­trzyć, w któ­rym miej­scu wy­biegł z po­toku z po­wro­tem do dżun­gli, wtedy schwy­ta­nie go bę­dzie tylko kwe­stią czasu. Las był za gę­sty, żeby się w nim skryć, na­to­miast wiej­ska droga zbyt pro­sta, aby ucie­ka­jący nie zo­stał tra­fiony se­rią z ka­ra­bi­nów ka­li­ber 7,62 mi­li­me­tra.

Do­wódca skrę­cił za od­dzia­łem. Woda wzbu­rzona przez dzie­siątkę na­jem­ni­ków bie­gną­cych po­to­kiem za­le­wała go aż po klatkę pier­siową. W od­dali do­strzegł dłu­go­wło­sego męż­czy­znę o śnia­dej kar­na­cji. Miał ple­cak i nic nie trzy­mał w rę­kach.

Ktoś bie­gnący na przo­dzie strze­lił, tra­fia­jąc w zwi­sa­jące z drzewa liany wy­soko nad głową ści­ga­nego. Ten od­sko­czył na lewo, wbiegł po stro­mym zbo­czu i znik­nął w cie­niu na wą­skiej ścieżce. Padł ko­lejny strzał, ale męż­czy­zna już roz­pły­nął się w dżun­gli.

– Tam jest! – krzyk­nął Ko­lum­bij­czyk.

ROZDZIAŁ TRZECI

Roz­legł się wy­strzał z ka­ra­binu. Po­cisk roz­darł ga­łę­zie i liany tuż nad głową Gen­try’ego w chwili, gdy zbie­gał z nie­wiel­kiego pa­górka. Za­bójcy dep­tali mu po pię­tach. Przy­śpie­szył. Czuł pie­cze­nie w udach – kwas mle­kowy uwal­niał się z krwio­biegu do mię­śni.

Ucieczkę za­pla­no­wał w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach. Wie­lo­krot­nie prze­pro­wa­dzał jej próby. Wy­brał trasę, aby mak­sy­mal­nie wy­ko­rzy­stać na­tu­ralne za­gro­że­nia czy­ha­jące w dżun­gli.

Chwy­cił rę­ko­jeść ma­czety przy­tro­czo­nej do ple­caka. Uwol­nił ją od za­pi­na­nych na rzep tro­ków, za­mach­nął się mocno i prze­ciął za­ro­śla z pra­wej strony. Za nimi wiła się wą­ska ścieżka. Szlak to­nął w mroku po­ro­śnięty ko­rze­niami i lia­nami. Co­urt mu­siał biec na pal­cach i wy­soko pod­no­sić nogi, aby się nie po­tknąć i nie za­plą­tać w wy­sta­jące ze­wsząd prze­szkody. Nie miał wąt­pli­wo­ści, że ści­ga­jący go męż­czyźni za­uwa­żyli, że zbo­czył z drogi. Lada mo­ment tra­fią na jego trop. W biegu po­rzu­cił ma­czetę. Lu­bił tę broń i wie­dział, że wkrótce znów by mu się przy­dała, ale mu­siał się skon­cen­tro­wać na biegu. Od­pi­na­jąc ob­rzyn z pra­wej strony ple­caka, po­le­gał już wy­łącz­nie na wy­tre­no­wa­niu. Chwy­cił drew­nianą rę­ko­jeść. Po ułamku se­kundy trzy­mał broń obu­rącz przed sobą, ce­lu­jąc do góry, z lufą przy­ło­żoną nie­mal do twa­rzy.

Trasa pro­wa­dziła w dół, wśród gru­bych pni drzew. Sku­pił się na wy­chwy­ce­niu bły­sku, po czym na chwilę ode­rwał wzrok od ścieżki w po­szu­ki­wa­niu od­po­wied­niego drzewa i od­po­wied­niej ga­łęzi. Zna­lazł ją.

Z tyłu roz­legł się ko­lejny strzał – usły­szał świst tuż przy le­wym uchu. Miał naj­wy­żej trzy­dzie­ści me­trów prze­wagi nad po­go­nią. W miej­sce, gdzie te­raz się znaj­duje, tro­piący do­trą za sie­dem, osiem se­kund.

Do­sko­nale.

Gen­try się nie za­trzy­mał. Prze­biegł pod drze­wem, pod ga­łę­zią, któ­rej wy­pa­try­wał, po czym wy­strze­lił, wciąż trzy­ma­jąc lufę do góry. Po­wtó­rzył strzał, po­czuł od­rzut aż w ra­mio­nach.

Pięt­na­ście me­trów nad nim po­tężne – wy­so­kie na dwa me­try, sze­ro­kie na pra­wie pół­tora me­tra – gniazdo psz­czół za­bój­ców zo­stało dwu­krot­nie tra­fione u na­sady. Spód zo­stał ro­ze­rwany, po­tężna kon­struk­cja urwała się z ga­łęzi i spa­dła na ścieżkę z im­pe­tem ni­czym for­te­pian zrzu­cony w kre­skówce na ulicę.

W chwili, gdy po­kie­re­szo­wane gniazdo roz­biło się o zie­mię, Co­urt był już osiem­na­ście me­trów da­lej, na szczy­cie nie­wiel­kiego wznie­sie­nia. Prze­sko­czył po­wa­lony pień.

* * *

Ko­men­dant był do­brze zbu­do­wa­nym trzy­dzie­sto­pa­ro­lat­kiem, jed­nak nie mógł do­trzy­mać kroku naj­młod­szym chło­pa­kom ze swo­jej dru­żyny. Kiedy zbie­gali ze wzgó­rza, znaj­do­wał się pra­wie na końcu ko­lumny. Na­gle do­strzegł błysk wy­strzału – huk zo­stał stłu­miony przez wil­gotne po­wie­trze dżun­gli. Go­ni­twa uwol­niła w nim ad­re­na­linę, jed­nak za­cho­wał przy­tom­ność umy­słu. Sku­lił się na od­głos dru­giego wy­strzału, dzięki czemu zna­lazł się na końcu grupy bie­gną­cej wą­ską ścieżką. Le­dwo wy­rów­nał tempo, kiedy w świe­tle prze­świ­tu­ją­cym przez li­sto­wie i ko­nary za­uwa­żył, że coś wiel­kiego spada przed nimi.

Nie miał po­ję­cia, co to może być, i nie miał moż­li­wo­ści, żeby zgad­nąć. Gdy to ogromne coś roz­trza­skało się o zie­mię, ota­cza­jąc bie­gną­cych na czele grupy żoł­nie­rzy czarną chmurą, do­wódca wy­dał jed­nak nie­zbyt kon­kretny sy­gnał ostrze­gaw­czy.

Do­piero po pierw­szych okrzy­kach bólu, przej­mu­ją­cym ukłu­ciu w przed­ra­mię tam, gdzie koń­czyła się jego rę­ka­wica, od­sła­nia­jąc skórę, gdy grupa ści­ga­ją­cych zo­stała oto­czona bzy­czącą czarną mgłą, zo­rien­to­wał się w sy­tu­acji.

Ty­siące, dzie­siątki ty­sięcy roz­wście­czo­nych psz­czół ob­la­zło krzy­czą­cych, wi­ją­cych się z bólu i prze­ra­że­nia lu­dzi. Po chwili roz­le­gły się dzi­kie strzały – ża­ło­sne, bez­na­dziejne, zde­spe­ro­wane próby obrony. Do­sko­nale wy­szko­leni żoł­nie­rze roz­bie­gli się po gę­stym le­sie. Pa­dali na zie­mię, ma­chali rę­kami i no­gami, pró­bu­jąc uwol­nić się od roz­sier­dzo­nego roju.

Do­wódca zo­stał użą­dlony w twarz i szyję, kil­ka­krot­nie w rękę. Po­tknął się, od­wró­cił i rzu­cił do ucieczki. Biegł z po­wro­tem na wzgó­rze, pró­bu­jąc wy­prze­dzić ty­siące wście­kłych ogni­ków, pie­ką­cych ni­czym żar pa­pie­ro­sów wbi­ja­nych w ra­mię pod­czas tor­tur, na­cie­ra­ją­cych na niego z każ­dej strony. Czuł szczy­pa­nie, jakby znaj­do­wał się pod chmurą kwa­śnego desz­czu. Usi­ło­wał wy­rwać się z chmary dro­bi­nek pa­lą­cej lawy.

Za­klął, wci­snął przy­cisk na krót­ko­fa­lówce i za­czął krzy­czeć. Na­stęp­nie po­tknął się, upadł i po­czuł, jak żą­dła wbi­jają się jesz­cze głę­biej w jego skórę.

Już pra­wie zdo­łał się pod­nieść, kiedy zo­stał po­wa­lony przez ucie­ka­ją­cych w stronę stru­mie­nia żoł­nie­rzy spa­ni­ko­wa­nych, obo­la­łych i na wpół ośle­pio­nych przez ota­cza­jące ich mro­wie owa­dów.

Do­wódca pod­cią­gnął ko­lano i miał po­no­wić próbę, żeby się pod­nieść, kiedy i on zo­stał oto­czony przez ciemny bzy­czący ob­łok. Pie­kło go całe ciało. Chwy­cił pi­sto­let, aby się bro­nić przed żą­dlą­cymi na­past­ni­kami.

* * *

Co­urt wciąż biegł, co­raz da­lej od krzy­ków i cha­otycz­nych wy­strza­łów w dżun­gli. Do­my­ślał się, że ściga go około dwu­na­stu ko­man­do­sów. Ani razu nie obej­rzał się za sie­bie. Po cha­rak­te­ry­stycz­nym war­ko­cie sil­ni­ków roz­po­znał hu­eya, który na po­kład za­bie­rał czter­na­stu lu­dzi.

Roz­brzmie­wa­jące w dżun­gli krzyki zda­wały się po­twier­dzać jego przy­pusz­cze­nia – mógł do­li­czyć się około dwu­na­stu źró­deł wrza­sku. Już wie­dział, że w dru­gim śmi­głowcu też było tyle samo lu­dzi.

Nad dżun­glą uno­sił się dźwięk sil­ni­ków he­li­kop­te­rów. Po de­san­cie cze­kały na roz­kaz, aby wziąć na po­kłady żoł­nie­rzy.

Gen­try wy­do­stał się z gę­stwiny na drogę. Skie­ro­wał się na po­łu­dnie i zwol­nił bieg. Nie miał po­ję­cia, gdzie znaj­duje się ekipa z dru­giej ma­szyny. Je­śli udało im się wy­do­stać z mo­kra­deł, mo­gli do­trzeć do tego miej­sca. Moż­liwe że byli co naj­mniej ki­lo­metr za nim.

Pod­czas truchtu po­zwo­lił so­bie na chwilę od­prę­że­nia. Nie trwała ona jed­nak długo, bo wkrótce usły­szał nad­jeż­dża­jącą z tyłu cię­ża­rówkę. Do­sko­nale wie­dział, że w po­bli­skiej wsi był tylko je­den taki po­jazd – stary grat z na­czepą na­le­żący do jed­nego z jego współ­pra­cow­ni­ków, uży­wany do prze­wo­że­nia wy­ło­wio­nego że­la­stwa drogą pro­wa­dzącą od wraku do do­ków, z któ­rych wy­wo­żono je do Fonte Boa.

Co­urt zwol­nił i spoj­rzał za sie­bie. Spo­dzie­wał się, że za kie­row­nicą zo­ba­czy Da­viego.

Ja­kieś sto me­trów za nim rze­czy­wi­ście je­chał zna­jomy po­jazd, tyle że wy­peł­niony uzbro­jo­nymi po zęby męż­czy­znami w ka­pe­lu­szach z sze­ro­kim ron­dem. Gen­try przy­spie­szył ści­gany se­rią z ka­ra­bi­nów.

– Ku­uuur­wa­aaa! – jęk­nął, wbie­ga­jąc na ścieżkę pro­wa­dzącą do dżun­gli. Prze­dzie­rał się przez gę­ste za­ro­śla i palmy o pniach sze­ro­kich jak opony cię­ża­ró­wek. W ta­kiej chwili chciał stać się mniej­szy, szyb­szy i śli­ski ni­czym wąż.

Prze­ci­ska­jąc się przez parną gę­stwinę, opra­co­wy­wał ko­lejny plan. Jego po­przed­nia stra­te­gia ucieczki była pro­sta: nie­całe dzie­więć­dzie­siąt me­trów da­lej znaj­do­wał się most, pod któ­rym ukrył za­wczasu czółno. Za­kła­dał, że po­bie­gnie wła­śnie tą trasą, zsu­nie się po stro­mym zbo­czu do rzeki, po czym uciek­nie czół­nem, cho­wa­jąc się pod po­ra­sta­ją­cymi brzegi drze­wami przed po­ści­giem z po­wie­trza.

Sęk w tym, że te­raz przyj­dzie mu do­stać się do mo­stu z dru­giej strony rzeki, a z tym wią­zała się za­sad­ni­cza prze­szkoda. A ra­czej, pa­trząc na to do­kład­nie, kil­ka­na­ście prze­szkód.

Na pół­noc od mo­stu oba brzegi rzeki były opa­no­wane przez kro­ko­dyle. I to nie byle ja­kie.

Prze­dzie­ra­jąc się przez gę­stwinę, Co­urt miał już ko­lejne roz­wią­za­nie. Wy­ma­gało ono umie­jęt­no­ści, któ­rej po­sia­da­nia nie był pewny, per­fek­cji wy­ko­na­nia, a przede wszyst­kim szczę­ścia, lecz czy mógł na nie li­czyć?

Ta opcja była lep­sza niż ska­ka­nie po po­bo­czu, żeby wy­mknąć się ostrza­łowi z cię­ża­rówki peł­nej uzbro­jo­nych po zęby żoł­nie­rzy.

Na­past­nicy już we­szli za nim do dżun­gli. Kilku strze­liło na chy­bił tra­fił w gę­stwinę. Co­urt wie­dział, że za­ro­śla się za­my­kają, gdy tylko się przez nie prze­ci­śnie. Prze­stał się bać ści­ga­ją­cych go na­jem­ni­ków. Nie mo­gli go do­strzec, po­ci­ski nie mo­gły go do­się­gnąć. Nie ozna­czało to jed­nak, że się nie mar­twił. Wie­dział, że czeka go spo­tka­nie z kro­ko­dy­lami.

Na­tu­ralne od­głosy dżun­gli zbu­rzyła ka­no­nada po­ci­sków. Wy­da­wało się, że ści­ga­jący Co­urta pró­bują se­rią z ka­ra­bi­nów wy­ty­czyć so­bie drogę. Gen­try wie­dział, że to nie­moż­liwe, na pewno nie przed jego ucieczką. Ale wciąż ist­niało nie­wiel­kie wpraw­dzie ry­zyko, że ja­kaś za­błą­kana kula prze­do­sta­nie się przez ro­ślin­ność i trafi go w głowę.

Co­urt padł na ko­lana i prze­mie­rzał te­ren na czwo­ra­kach, ocie­ra­jąc ręce i nogi do krwi. Ro­ze­rwał kilka gi­gan­tycz­nych pa­ję­czyn, wiel­kich ni­czym sieci ry­bac­kie. Lufą ob­rzyna strą­cił boa du­si­ciela z ga­łęzi – ła­twiej było przejść nad be­stią, niż ostroż­nie prze­ci­skać się pod ko­na­rem, uwa­ża­jąc, aby wąż nie owi­nął się mu wo­kół szyi.

Wresz­cie wy­do­stał się z dżun­gli i wspiął się na wznie­sie­nie roz­cią­ga­jące się nad rzeką. Nie­całe czter­dzie­ści me­trów od niego po jego le­wej stro­nie pro­mie­nie sło­neczne za­chę­ca­jąco oświe­tlały drew­niany most. W cie­niu kon­struk­cji uno­siło się jego czółno przy­kryte płachtą. Po­ni­żej, wzdłuż brzegu, na od­cinku po­nad dwu­dzie­stu me­trów z pra­wie czter­dzie­stu dzie­lą­cych Co­urta od mo­stu, wy­grze­wało się około dwu­na­stu kro­ko­dyli, be­stii mie­rzą­cych od dwóch do pra­wie pię­ciu me­trów.

Z le­wej strony do­strzegł grubą lianę. Roz­cią­gała się w po­przek rzeki, się­ga­jąc do naj­wyż­szego, naj­da­lej wy­su­nię­tego ko­naru po­nad­sześć­dzie­się­cio­me­tro­wego drzewa ka­po­ko­wego, które ster­czało na prze­ciw­nym brzegu nad wodą ni­czym wiel­kie ra­mię.

Wie­dział, że do­sta­nie się z niego do mo­stu, albo przy­naj­mniej w jego oko­lice, w za­do­wa­la­ją­cej od­le­gło­ści od kro­ko­dyli. Za­po­wia­dało się ide­al­nie.

Dzie­sięć mi­nut wcze­śniej po­zbył się ma­czety, więc wy­ce­lo­wał z ob­rzyna w miej­sce, w któ­rym pną­cze łą­czyło się z zie­mią.

Za­wa­hał się jed­nak. Dy­szał z wy­cień­cze­nia. Pie­kły go za­dra­pa­nia na dło­niach i ko­la­nach, bo­lały miej­sca po­ra­nione i po­ką­sane przez in­sekty na ca­łym ciele. Stał z bro­nią go­tową do strzału. Nie tak dawno wiele wie­czo­rów spę­dził, huś­ta­jąc się na lia­nach z chło­pa­kami z wio­ski. Ufał ich wy­trzy­ma­ło­ści, wie­dział, że po­mogą mu się do­stać do wy­bra­nego punktu. Zda­wał so­bie sprawę, jak jego plan spełza na ni­czym i za­po­wiada fa­talny ko­niec.

Długa, wście­kła se­ria wy­strza­łów z broni au­to­ma­tycz­nej, do­bie­ga­jąca z od­le­gło­ści mniej wię­cej trzy­dzie­stu me­trów, po­mo­gła mu otrzą­snąć się z otę­pie­nia i sku­pić na cze­ka­ją­cym go za­da­niu. Strze­lił w lianę, która się roz­po­ło­wiła, i chwy­cił ją wolną dło­nią, za­nim pną­cze od­biło w drugą stronę. Po­śpiesz­nie przy­twier­dził broń do ple­caka, po czym sko­czył i chwy­cił lianę naj­wy­żej, jak mógł do­się­gnąć. Mocno za­ci­snął obo­lałe dło­nie, oplótł lianę no­gami i po­le­ciał nad gło­wami po­tęż­nych ga­dów wy­grze­wa­ją­cych się na brzegu. Wiele osob­ni­ków le­żało z sze­roko otwar­tymi py­skami peł­nymi zę­bisk, chło­dząc się nad­rzecz­nym po­wie­trzem. Dla ko­goś, kto zwi­sał nad nimi, nie był to wi­dok na­pa­wa­jący otu­chą.

Co­urt trzy­mał się kur­czowo liany, choć krzy­wił się z bólu. Mię­śnie nóg za­częły mu drżeć, ale za­ci­snął mocno ko­lana i utkwił wzrok w miej­scu, w któ­rym chciał wy­lą­do­wać, tuż koło mo­stu.

Liana była gruba, zie­lona i zdrowa – miał na­dzieję, że uda mu się prze­do­stać na drugą stronę.

Go­rzej było z ga­łę­zią, z któ­rej zwi­sała ta na­tu­ralna lina. Tak się skła­dało, że miej­sce, z któ­rego od­cho­dziła od gru­bego ko­naru, wy­brały na swoją sie­dzibę ter­mity, osła­bia­jąc jego kon­struk­cję. Gdyby nie akro­ba­tyczne po­pisy Gen­try’ego, ga­łąź wy­trzy­ma­łaby pew­nie jesz­cze rok, a przy­naj­mniej do naj­bliż­szej pory desz­czo­wej, kiedy bu­rzowe wia­try mo­gły zła­mać osła­bione drewno.

Ga­łęzi nie dane jed­nak było prze­trwać tak długo. Zło­śliwy los oraz masa ciała Ame­ry­ka­nina huś­ta­ją­cego się na zwi­sa­ją­cej z niej lia­nie spra­wiły, że zła­mała się wła­śnie te­raz.

Naj­więk­sze obawy Gen­try’ego zi­ściły się w dwóch eta­pach.

Pierw­szym z nich było lek­kie po­lu­zo­wa­nie się liany przy ga­łęzi. Na­stą­piło gwał­towne szarp­nię­cie. Lot zo­stał prze­rwany. Co­urt był już da­leko od brzegu, mniej wię­cej trzy me­try nad wodą. Le­ciał z dużą pręd­ko­ścią. Zdo­łał się utrzy­mać liany, ale od­chy­lił się zna­cząco od celu.

Spró­bo­wał sku­pić prze­ra­żony wzrok na od­le­głym punk­cie po dru­giej stro­nie rzeki i na­gle usły­szał zło­wrogi trzask – ga­łąź się zła­mała.

Gen­try wy­wi­nął fi­kołka w po­wie­trzu, ale po chwili gra­wi­ta­cja dała o so­bie znać i za­czął spa­dać twa­rzą w stronę wody, wy­da­jąc krzyk ab­so­lut­nego prze­ra­że­nia.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki