Gray Man - Mark Greaney - ebook + książka

Gray Man ebook

Mark Greaney

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kiedy płatny zabójca sam musi walczyć o życie… Court Gentry, znany jako Gray Man, staje się celem psychopatycznego prawnika Lloyda, byłego kolegi z CIA, który nie cofnie się przed niczym, by go wyeliminować.

 

Wysoko wykwalifikowany płatny zabójca Gray Man, dawny agent CIA, słynie z niezawodności. Zawsze trafia w swój cel. Metodycznie, perfekcyjnie i bez rozgłosu realizuje kolejne zlecenia. Następnie rozpływa się w powietrzu. Do czasu.
Teraz to on staje się celem! A gdy w grę wchodzą wielkie korporacje, pieniądze i polityka, musi zrobić więcej niż wszystko, aby przeżyć i ocalić tych, na których mu zależy.

Wartka akcja z bohaterem na miarę Jamesa Bonda, Jacka Reachera i Jacka Ryana.

Najdroższa produkcja w historii Netfliksa w reżyserii braci Russo na platformie już w lipcu 2022 roku. Na ekranie Ryan Gosling zmierzy się z Chrisem Evansem.

 

„Masz przed sobą, Czytelniku, pierwszy tom cyklu powieści sensacyjnych, napisany świetnym językiem, z barwnymi i dowcipnymi dialogami, wypełniony pełnokrwistymi postaciami, scenami pełnymi emocji i zwrotów akcji. Polecam!”
Vincent V. Severski

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 428

Oceny
4,0 (493 oceny)
210
143
87
39
14
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tedzik

Nie polecam

Kompletne bzdury: samotny facet, ranny w brzuch, udo, kolana, stopy i nadgarstek, radzi sobie z tysiącem super wyszkolonych zakapiorów z całego świata. Rozrywka dla idiotów.
30
stile17

Nie polecam

Nie warto. Liczyłem na zdecydowanie coś lepszego, mam wrażenie że tą powieść napisał piętnastolatek. Jedyny plus że akcja się nie zatrzymuje i czyta się szybko. Reszta jest do kitu, od historii która nie trzyma się kupy, przez postacie płaskie i żenujące, aż po tłumaczenie.
20
Evita72

Dobrze spędzony czas

Pojawia się bohater w stylu Jacka Reachera. Silny, sprawny, sprytny i "dobry". JR jest mniej kontrowersyjny niż Gray Man. przez zawód tego ostatniego. No ale lubimy, kiedy źli drżą bojąc się nadchodzącej zemsty i kary. Dobra lektura na lato.
20
Kitakaze

Całkiem niezła

3 gwiazdki, nie za książkę, ale za jej tłumaczenie, które jest TRAGICZNE. Niech tłumacza świnia powącha - kto czytał zrozumie.
20
Nomak23

Nie polecam

Biorąc tę książkę do ręki nie spodziewałem się niczego wybitnego - ale takiego gniota dawno nie czytałem.
10

Popularność




The Gray Man
Co­py­ri­ght © 2009 by Mark Stro­de Gre­aney Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Ka­ro­li­na Ry­bic­ka-To­ma­la Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Po­rad­nia K, 2021
Re­dak­tor pro­wa­dząca: JO­LAN­TA KU­CHAR­SKA
Re­dak­cja: MAG­DA­LE­NA GE­RA­GA
Ko­rek­ta: JO­LAN­TA KU­CHAR­SKA, JO­AN­NA CIER­KO­ŃSKA
Pro­jekt okład­ki: ILO­NA GO­STY­ŃSKA-RYM­KIE­WICZ
Co­ver art co­py­ri­ght © Net­flix 2022 Used with per­mis­sion
Skład i ła­ma­nie wy­da­nia pa­pie­ro­we­go: ADAM KO­LEN­DA
Wy­da­nie II
ISBN 978-83-66555-52-5
Wy­daw­nic­two Po­rad­nia K Sp. z o.o. Pre­zes: Jo­an­na Ba­ży­ńska 00-544 War­sza­wa, ul. Wil­cza 25 lok. 6 e-mail: po­rad­niak@po­rad­niak.pl
Po­znaj na­sze inne ksi­ążki. Za­pra­sza­my do ksi­ęgar­ni:www.po­rad­niak.plfa­ce­bo­ok.com/po­rad­niaklin­ke­din.com/com­pa­ny.po­rad­niakin­sta­gram.com/po­rad­nia­_k_wy­daw­nic­two
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

EDWAR­DO­WI F. GRE­ANEY­OWI JR.I KA­TH­LE­EN CLE­GHORN GRE­ANEY

MAMO, TATO – BRA­KU­JE MI WASOBOJ­GA

PRO­LOG

Błysk roz­świe­tlił od­le­głe po­ran­ne nie­bo, przy­ku­wa­jąc uwa­gę kie­row­cy land ro­ve­ra, któ­re­go ubra­nie było prze­si­ąk­ni­ęte krwią. Spo­la­ry­zo­wa­ne oku­la­ry mar­ki Oakley chro­ni­ły go przed pa­lącym sło­ńcem, ale i tak mu­siał zmru­żyć oczy. Spoj­rzał przez przed­nią szy­bę. Go­rącz­ko­wo usi­ło­wał zi­den­ty­fi­ko­wać pło­nący obiekt, któ­ry le­ciał w stro­nę zie­mi, ci­ągnąc za sobą ni­czym ogon ko­me­ty pas czar­ne­go dymu.

Stwier­dził, że to he­li­kop­ter. Wiel­ki woj­sko­wy chi­no­ok. Choć sy­tu­acja pa­sa­że­rów i za­ło­gi była nie do po­zaz­drosz­cze­nia, kie­row­ca land ro­ve­ra ode­tchnął z ulgą. Miał być ewa­ku­owa­ny przez KA-32T ru­skiej ro­bo­ty, z eki­pą pol­skich na­jem­ni­ków na po­kła­dzie, le­cących od gra­ni­cy z Tur­cją. Ow­szem, szko­da chi­no­oka, ale le­piej, żeby pło­nął on, a nie ka­mow.

Pa­trzył, jak śmi­gło­wiec spa­da i kręci się nie­kon­tro­lo­wa­nie, pla­mi­ąc błękit­ne nie­bo pło­nącym pa­li­wem.

Land ro­ver skręcił ostro w pra­wo, na­stęp­nie przy­spie­szył i skie­ro­wał się na wschód. Za­krwa­wio­ny kie­row­ca za­mie­rzał zna­le­źć się jak naj­da­lej stąd. Choć bar­dzo chciał po­móc znaj­du­jącym się na po­kła­dzie chi­no­oka Ame­ry­ka­nom, wie­dział, że i tak nie jest w sta­nie nic zro­bić.

Poza tym sam był w nie­ma­łych ta­ra­pa­tach. Od pi­ęciu go­dzin prze­mie­rzał ob­szar za­chod­nie­go Ira­ku, ucie­ka­jąc od brud­nej ro­bo­ty, któ­rą zo­sta­wił za sobą. Te­raz znaj­do­wał się mniej niż dwa­dzie­ścia mi­nut od punk­tu od­bio­ru. A sko­ro ze­strze­lo­no śmi­gło­wiec, to nie­ba­wem będzie się tu ro­iło od bez­czesz­czących zwło­ki bo­jow­ni­ków, strze­la­jących w po­wie­trze z ka­ra­bi­nów i ska­czących w tę i we w tę jak pie­prze­ni idio­ci. Wo­la­łby omi­nąć tę im­pre­zę, zwłasz­cza że ła­two mó­głby stać się jed­ną z głów­nych atrak­cji.

Po le­wej chi­no­ok opa­dł i znik­nął w od­da­li, za brązo­wym pa­smem gór.

Kie­row­ca sku­pił wzrok na ci­ągnącej się przed nim dro­dze. „To nie moja spra­wa” – po­wta­rzał so­bie. Nie szko­lo­no go po to, aby pro­wa­dził ak­cje po­szu­ki­waw­cze czy ra­tun­ko­we. Nie uczo­no go udzie­la­nia pierw­szej po­mo­cy, a na pew­no nie pro­wa­dze­nia ne­go­cja­cji o zwol­nie­nie za­kład­ni­ków.

Uczo­no go, jak za­bi­jać. I to ro­bił tam, za sy­ryj­ską gra­ni­cą. Te­raz nad­sze­dł czas, aby wy­do­stać się ze stre­fy śmier­ci.

Land ro­ver przy­spie­szył i je­chał w obło­kach ku­rzu z pręd­ko­ścią po­nad stu ki­lo­me­trów na go­dzi­nę. Kie­row­ca za­czął pro­wa­dzić ze sobą dys­ku­sję. Jego ser­ce na­le­ga­ło, żeby za­wró­cił i po­gnał na miej­sce roz­bi­cia się chi­no­oka. Mu­siał zo­ba­czyć, czy ktoś oca­lał. Głos roz­sąd­ku na­to­miast za­jął sta­no­wi­sko znacz­nie bar­dziej prag­ma­tycz­ne.

„Jedź da­lej, Gen­try, po pro­stu jedź. Wiesz, że ci ko­le­sie i tak mają prze­sra­ne. Nie je­steś w sta­nie nic z tym zro­bić” – pró­bo­wał prze­ko­nać sa­me­go sie­bie.

Sęk w tym, że jego ser­ce nie chcia­ło po­słu­chać gło­su roz­sąd­ku.

ROZDZIAŁ PIERW­SZY

Pierw­si strzel­cy, któ­rzy do­tar­li do wra­ku, nie na­le­że­li do Al-Ka­idy i nie mie­li nic wspól­ne­go z ze­strze­le­niem śmi­głow­ca. To byli czte­rej miej­sco­wi chłop­cy ze sta­ry­mi ka­ła­cha­mi z drew­nia­ną kol­bą, któ­rzy aku­rat tego ran­ka nie­zdar­nie wzno­si­li blo­ka­dę ja­kieś sto me­trów od uli­cy, na któ­rą ru­nął he­li­kop­ter. Prze­pchnęli się przez ro­snącą fa­lan­gę ga­piów, sprze­daw­ców i dzie­ci uli­cy, któ­re rzu­ci­ły się w po­szu­ki­wa­niu schro­nie­nia, kie­dy dwu­wir­ni­ko­wy śmi­gło­wiec spa­dł mi­ędzy nimi. Prze­mknęli po­mi­ędzy tak­sów­ka­rza­mi zje­żdża­jący­mi z dro­gi, aby unik­nąć ko­li­zji z ze­strze­lo­ną ame­ry­ka­ńską ma­szy­ną. Po­de­szli na miej­sce ostro­żnie, choć bez ja­kich­kol­wiek umie­jęt­no­ści tak­tycz­nych. Huk pi­sto­le­tu sma­żące­go się w ogniu spra­wił, że od­sko­czy­li w po­szu­ki­wa­niu kry­jów­ki. Po chwi­li wa­ha­nia wy­su­nęli z niej gło­wy, wy­ce­lo­wa­li rzężące splu­wy w stro­nę po­wy­gi­na­nej ma­szy­ny i opró­żni­li za­war­to­ść ma­ga­zyn­ków.

Z wra­ku wy­ło­nił się mężczy­zna w po­czer­nia­łym ame­ry­ka­ńskim mun­du­rze i obe­rwał od chło­pa­ków dwa­dzie­ścia czte­ry kul­ki z ka­ra­bi­nów. Męka żo­łnie­rza sko­ńczy­ła się z chwi­lą, gdy pierw­sze strza­ły prze­szy­ły mu ple­cy.

Ad­re­na­li­na po za­bi­ciu czło­wie­ka na oczach tłu­mu roz­wrzesz­cza­nych cy­wi­lów do­da­ła chło­pa­kom od­wa­gi, po­de­szli więc bli­żej wra­ku. Prze­ła­do­wa­li broń i już mie­li strze­lać w pło­nące cia­ła za­ło­gi kok­pi­tu, kie­dy z tyłu za­je­cha­ły trzy ci­ęża­rów­ki pe­łne uzbro­jo­nych cu­dzo­ziem­ców, Ara­bów.

Al-Ka­ida.

Miej­sco­wi chłop­cy roz­sąd­nie od­stąpi­li od he­li­kop­te­ra, sta­nęli wśród cy­wi­li i za­in­to­no­wa­li pie­śń re­li­gij­ną, pa­trząc, jak za­ma­sko­wa­ni mężczy­źni roz­sta­wia­ją się wo­kół wra­ku.

Z tyłu chi­no­oka wy­pa­dły jesz­cze dwa cia­ła żo­łnie­rzy. To było pierw­sze, co za­re­je­stro­wa­ła trój­o­so­bo­wa eki­pa te­le­wi­zji Al-Dża­zi­ra, wy­ska­ku­jąc z trze­ciej ci­ęża­rów­ki.

* * *

W od­le­gło­ści po­nad pó­łto­ra ki­lo­me­tra od miej­sca tych zda­rzeń Gen­try zje­chał z dro­gi, skręcił w ko­ry­to wy­schni­ęte­go po­to­ku i wje­chał land ro­ve­rem jak naj­głębiej się dało po­mi­ędzy wy­so­kie, brązo­we rzecz­ne za­ro­śla. Wy­sze­dł z wozu, po­bie­gł do ba­ga­żni­ka, za­rzu­cił ple­cak, po czym za uchwyt wy­ci­ągnął dłu­gi, be­żo­wy fu­te­rał. Od­cho­dząc od po­jaz­du, po raz pierw­szy zwró­cił uwa­gę na krew za­sy­cha­jącą na jego lu­źnym ubra­niu. Nie była jego, ale do­sko­na­le wie­dział, czy­ja to krew.

Pół mi­nu­ty pó­źniej prze­mie­rzał już, naj­szyb­ciej jak mógł, wzgó­rza przy su­chym ko­ry­cie. Kie­dy uznał, że jest wy­star­cza­jąco nie­wi­docz­ny po­śród pia­chu i ba­dy­li, wy­ci­ągnął z ple­ca­ka lor­net­kę, przy­ło­żył ją do oczu i wy­ostrzył na uno­szącym się w od­da­li czar­nym dy­mie. Na­pi­ął mi­ęśnie żu­chwy.

Chi­no­ok spo­czął na uli­cy mia­sta Al-Ba’adż, przy wra­ku zdążył się już ze­brać tłum lu­dzi. Lor­net­ka była za sła­ba, żeby doj­rzeć przez nią szcze­gó­ły, więc prze­tur­lał się na bok i otwo­rzył be­żo­wy fu­te­rał. W środ­ku le­żał ka­ra­bin wy­bo­ro­wy Bar­rett M107: pi­ęćdzie­si­ąt­ka, strze­la­jąca ci­ężki­mi po­ci­ska­mi wiel­ko­ści po­łów­ki pusz­ki piwa, i to z pręd­ko­ścią wy­lo­to­wą po­ci­sku wy­no­szącą po­nad osiem­set me­trów na se­kun­dę.

Gen­try nie na­ła­do­wał bro­ni, tyl­ko skie­ro­wał ją w stro­nę miej­sca upad­ku he­li­kop­te­ra, żeby sko­rzy­stać z moc­nej lu­ne­ty, w któ­rą była wy­po­sa­żo­na. Przez ce­low­nik optycz­ny o szes­na­sto­krot­nym przy­bli­że­niu wi­dział i ogień, i ci­ęża­rów­ki, nie­uzbro­jo­nych cy­wi­li, jak rów­nież mężczyzn z ka­ra­bi­na­mi.

Część mia­ła od­sło­ni­ęte twa­rze. Miej­sco­we rze­zi­miesz­ki. Inni na­to­miast no­si­li czar­ne ko­mi­niar­ki, gło­wy nie­któ­rych owi­ni­ęte były ke­fi­ja­mi. Ci to pew­nie kon­tyn­gent Al-Ka­idy. Za­gra­nicz­ni pier­dzie­le. Ko­rzy­sta­jąc z nie­sta­bil­no­ści re­gio­nu, przy­je­cha­li za­bi­jać Ame­ry­ka­nów i tych, któ­rzy z nimi wspó­łpra­cu­ją.

Na­gle za­uwa­żył błysk pod­no­szo­ne­go, a na­stęp­nie pręd­ko opusz­cza­ne­go me­ta­lu: ostrze ci­ęło le­żącą na zie­mi po­stać. Na­wet przez po­tężny ce­low­nik optycz­ny Gen­try nie był w sta­nie się zo­rien­to­wać, czy mężczy­zna żył w mo­men­cie, kie­dy klin­ga we­szła w jego cia­ło. Znów na­pi­ął mi­ęśnie żu­chwy. Nie był żo­łnie­rzem, ni­g­dy nie słu­żył w woj­sku. Był jed­nak Ame­ry­ka­ni­nem. Choć nie miał żad­nych zo­bo­wi­ązań ani zwi­ąz­ku z ar­mią Sta­nów Zjed­no­czo­nych, całe lata oglądał w te­le­wi­zji sce­ny rze­zi, jaka te­raz od­by­wa­ła się na jego oczach. Wy­wo­ły­wa­ło to u nie­go obrzy­dze­nie oraz gniew tak sil­ny, że tra­cił umie­jęt­no­ść pa­no­wa­nia nad emo­cja­mi.

Tłum ze­bra­ny wo­kół he­li­kop­te­ra za­czął fa­lo­wać. Upał wy­do­by­wa­jący się z roz­pa­lo­nej ja­ło­wej zie­mi po­mi­ędzy jego kry­jów­ką a miej­scem ka­ta­stro­fy za­bu­rzał pole wi­dze­nia, więc do­pie­ro po chwi­li mógł do­strzec, co wła­ści­wie się dzie­je. W ko­ńcu roz­po­znał wy­raz ra­do­ści opraw­ców ze­bra­nych wo­kół wra­ku ze­strze­lo­ne­go śmi­głow­ca.

Te skur­wy­sy­ny ta­ńco­wa­ły nad cia­ła­mi.

Gen­try ści­ągnął pa­lec ze spu­stu po­tężne­go bar­ret­ta i ko­niusz­kiem pal­ca po­gła­skał gład­ki spust. Dal­mierz la­se­ro­wy okre­ślił od­le­gło­ść. Trze­pot kil­ku na­mio­tów sto­jących po­mi­ędzy jego kry­jów­ką a miej­scem ze­strze­le­nia chi­no­oka spra­wił, że zde­cy­do­wał się wzi­ąć po­praw­kę na wiatr. Zda­wał so­bie spra­wę, że nie po­wi­nien strze­lać z tej bro­ni. Ow­szem, za­bi­łby kil­ku za­sra­ńców, ale wte­dy oko­li­ca roz­pa­li­ła­by się od wie­ści, że w tym sek­to­rze gra­su­je snaj­per. Wte­dy ka­żdy mło­dy sa­miec wy­po­sa­żo­ny w ka­ra­bin i ko­mór­kę by­łby w sta­nie do­pa­ść go, za­nim po­ko­na te osiem ki­lo­me­trów do miej­sca eks­trak­cji. Mi­sja zo­sta­ła­by od­wo­ła­na i mu­sia­łby na wła­sną rękę wy­do­stać się ze stre­fy śmier­ci.

„Na­wet o tym nie myśl” – mruk­nął do sie­bie. Ow­szem, na­wet taka nędz­na od­po­wie­dź by­ła­by sa­tys­fak­cjo­nu­jącym wy­mie­rze­niem spra­wie­dli­wo­ści, ale wy­wo­ła­ło­by to gów­no­bu­rzę, na któ­rą nie miał od­po­wied­nie­go pa­ra­so­la.

Gen­try nie był ha­zar­dzi­stą, tyl­ko płat­nym za­bój­cą. Splu­wą na wy­na­jem. Czło­wie­kiem od mo­krej ro­bo­ty. Zli­kwi­do­wa­nie sze­ściu dup­ków za­jęło­by mu tyle cza­su, co za­wi­ąza­nie sznu­rów­ki. Wie­dział jed­nak, że ze­msta nie by­ła­by war­ta po­nie­sio­nych kosz­tów.

Splu­nął na zie­mię mie­sza­ni­ną śli­ny i pia­sku, po czym wło­żył wiel­ko­ka­li­bro­wy ka­ra­bin z po­wro­tem do fu­te­ra­łu.

* * *

Eki­pa te­le­wi­zyj­na Al-Dża­zi­ry zo­sta­ła prze­rzu­co­na przez gra­ni­cę sy­ryj­ską ty­dzień wcze­śniej wy­łącz­nie po to, aby uwiecz­niać zwy­ci­ęstwo Al-Ka­idy w pó­łnoc­nym Ira­ku. Ka­me­rzy­sta, dźwi­ęko­wiec oraz re­por­ter, będący rów­no­cze­śnie pro­du­cen­tem, pod­ró­żo­wa­li ra­zem z gru­pą bo­jow­ni­ków Al-Ka­idy, sy­pia­jąc w kry­jów­kach tej or­ga­ni­za­cji. Na­kręci­li wy­strze­le­nie po­ci­sku, mo­ment, w któ­rym tra­fił chi­no­oka, oraz to, jak he­li­kop­ter za­mie­niał się w kulę ognia.

Te­raz na­gry­wa­li ry­tu­al­ne ob­ci­na­nie gło­wy mar­twe­mu już ame­ry­ka­ńskie­mu żo­łnie­rzo­wi, mężczy­źnie w śred­nim wie­ku, z przy­cze­pio­nym do ka­mi­zel­ki ku­lo­od­por­nej od­ręcz­nie na­pi­sa­nym iden­ty­fi­ka­to­rem: „Phil­lips – Gwar­dia Na­ro­do­wa Sta­nu Mis­si­si­pi”. Nikt z eki­py nie znał an­giel­skie­go, wszy­scy jed­nak zgod­nie uzna­li, że na pew­no uwiecz­ni­li wła­śnie znisz­cze­nie eli­tar­ne­go od­dzia­łu ko­man­do­sów CIA.

Po­chwa­ły Al­la­ha za­częły się ta­ńcem bo­jow­ni­ków i strze­la­niem w nie­bo. Choć lo­kal­na ko­mór­ka Al-Ka­idy li­czy­ła tyl­ko szes­na­stu człon­ków, tu­taj uzbro­jo­nych wo­jow­ni­ków, zgod­nie ota­cza­jących dy­mi­ący na uli­cy ka­wał me­ta­lu, było aż trzy­dzie­stu. Ka­me­rzy­sta sku­pił obiek­tyw na Mok­ta­rze, miej­sco­wym wa­ta­żce, fil­mu­jąc, jak pląsa po­środ­ku. Pi­ęk­ny kadr: ide­al­nie przed wra­kiem fa­lu­jąca bia­ła di­sz­da­sza do­stoj­nie kon­tra­sto­wa­ła z pi­ętrzący­mi się kłęba­mi czar­ne­go dymu. Mok­tar ska­kał na jed­nej no­dze nad zde­ka­pi­to­wa­nym Ame­ry­ka­ni­nem, pra­wą ręką wy­ma­chu­jąc za­krwa­wio­nym bu­ła­tem.

Ope­ra­tor uśmiech­nął się, usi­łu­jąc za­cho­wać pro­fe­sjo­na­lizm, pil­no­wał, żeby nie dać się po­rwać ryt­mo­wi i ta­ńcom chwa­lącym po­tęgę Al­la­ha, cze­go świad­kiem byli on i jego ka­me­ra.

Mok­tar wraz z resz­tą za­wo­łał: „Al­lah Ak­bar! Bóg jest wiel­ki!”. Rzu­cił się w eu­fo­rycz­ny ta­niec z za­ma­sko­wa­ny­mi cu­dzo­ziem­ca­mi, jego gęsta bro­da roz­chy­li­ła się i uka­za­ła bia­łe zęby w uśmie­chu, kie­dy spoj­rzał na spa­lo­ne i za­krwa­wio­ne cia­ło Ame­ry­ka­ni­na le­żące na uli­cy.

Eki­pa Al-Dża­zi­ry też już krzy­cza­ła w eks­ta­zie. Ka­me­rzy­sta wci­ąż kręcił to pew­ną ręką.

Był świet­ny w swo­im fa­chu. Cel po­zo­stał w środ­ku ka­dru, ka­me­ra na­wet nie za­drża­ła. Do chwi­li, kie­dy gło­wa Mok­ta­ra prze­chy­li­ła się na­gle, pęka­jąc ni­czym zmia­żdżo­ne wi­no­gro­no, try­ska­jąc na wszyst­kie stro­ny roz­bry­zgu­jący­mi mi­ęśnia­mi, krwią i odłam­ka­mi ko­ści.

Wte­dy ka­me­ra za­drża­ła.

* * *

Gen­try jed­nak nie był w sta­nie się po­wstrzy­mać.

Strze­lał raz po raz w uzbro­jo­nych mężczyzn w tłu­mie, rów­no­cze­śnie gło­śno prze­kli­na­jąc swój brak zdy­scy­pli­no­wa­nia. Wie­dział, że oto wła­śnie wy­rzu­cał do ko­sza cały plan i ope­ra­cję. Nie sły­szał na­wet wła­sne­go na­rze­ka­nia. Miał za­tycz­ki w uszach, ale sam od­głos wy­strza­łu chwi­lo­wo go ogłu­szał. Wy­plu­wał se­rie po­ci­sków jed­na po dru­giej, a od­rzut z ha­mul­ca wy­lo­to­we­go wzbi­jał wo­kół nie­go tu­ma­ny pia­chu i ku­rzu.

Kie­dy prze­rwał ostrzał, aby wy­mie­nić ci­ężki ma­ga­zy­nek, spró­bo­wał trze­źwo osza­co­wać sy­tu­ację. Z punk­tu wi­dze­nia tech­nik wy­wia­dow­czych po­pe­łnił wła­śnie naj­dur­niej­szą gafę, jaką się dało, prak­tycz­nie oznaj­mia­jąc bo­jow­ni­kom wszem wo­bec, że tu czai się ich śmier­tel­ny wróg.

Nie mógł jed­nak za­prze­czyć, że w głębi du­szy był z sie­bie cho­ler­nie za­do­wo­lo­ny. Po­pra­wił ol­brzy­mi ka­ra­bin, aby le­piej le­żał na ra­mie­niu, któ­re już nie­źle bo­la­ło od od­rzu­tu, wes­tchnął, spo­gląda­jąc na wrak, i wró­cił do wy­mie­rza­nia spra­wie­dli­wo­ści. Przez po­tężny ce­low­nik optycz­ny wi­dział, jak po­szcze­gól­ne części cia­ła lecą do góry w mo­men­cie, kie­dy ko­lej­ny wiel­ki po­cisk tra­fił za­ma­sko­wa­ne­go bo­jow­ni­ka w brzuch.

To była ze­msta, nic wi­ęcej. Wie­dział, że na szer­szą ska­lę jego dzia­ła­nia na nie­wie­le się zda­ły poza tym, że kil­ku skur­wy­sy­nów zmie­ni­ło stan sku­pie­nia. Wci­ąż strze­la­jąc do ucie­ka­jących ban­dzio­rów, za­czął się oba­wiać o naj­bli­ższą przy­szło­ść. Nie było już sen­su pró­bo­wać do­stać się na lądo­wi­sko. Ko­lej­ny śmi­gło­wiec w oko­li­cy by­łby zbyt ła­ko­mym kąskiem dla roz­gnie­wa­nych bo­jow­ni­ków Al-Ka­idy, tych, któ­rzy oca­le­li. Nie ma mowy. Trze­ba będzie ze­jść, zna­le­źć ja­kiś prze­pust czy nie­wiel­ką wadi, po­kryć się ku­rzem i bło­tem i prze­le­żeć cały dzień w upa­le, sta­ra­jąc się nie zwa­żać na głód, kąsa­jące ro­bac­two i pe­łny pęcherz.

Cóż, w ka­żdym ra­zie prze­sra­ne.

Mimo to, uznał, zmie­nia­jąc trze­ci i ostat­ni ma­ga­zy­nek, że jego nędz­na de­cy­zja przy­nio­sła ja­kieś ko­rzy­ści. W ko­ńcu sze­ściu mar­twych gnoj­ków to wci­ąż sze­ściu mar­twych gnoj­ków.

ROZDZIAŁ DRU­GI

Mi­nęły czte­ry mi­nu­ty od ostat­niej sal­wy snaj­pe­ra, kie­dy je­den z oca­la­łych bo­jow­ni­ków Al-Ka­idy ostro­żnie wy­sta­wił gło­wę przez drzwi warsz­ta­tu wul­ka­ni­za­to­ra, w któ­rym się scho­wał. Z ka­żdą se­kun­dą był co­raz bar­dziej pew­ny, że zo­sta­nie ona na jego kar­ku. W ko­ńcu trzy­dzie­sto­sze­ścio­let­ni Je­me­ńczyk wy­sze­dł na uli­cę. Po chwi­li do­łączy­li do nie­go to­wa­rzy­sze bro­ni. Ro­zej­rzał się po po­bo­jo­wi­sku. Na­li­czył sie­dem ciał. Mu­siał ra­cho­wać po­przez osza­co­wa­nie licz­by dol­nych ko­ńczyn i po­dzie­le­nie na pod­sta­wie szcząt­ków głów i kor­pu­sów. Pi­ęciu z po­le­głych to byli jego bra­cia z Al-Ka­idy, w tym do­wód­ca i jego po­rucz­nik. Dwóch po­zo­sta­łych to lo­kal­ni wo­jow­ni­cy.

Chi­no­ok wci­ąż dy­mił. Pod­sze­dł do wra­ku, mi­ja­jąc lu­dzi z roz­sze­rzo­ny­mi ze stra­chu źre­ni­ca­mi, na­dal kry­jących się za sa­mo­cho­da­mi i ko­sza­mi na śmie­ci. Ja­kiś miej­sco­wy z prze­ra­że­nia stra­cił kon­tro­lę nad zwie­ra­cza­mi i le­żał te­raz na chod­ni­ku po­kry­ty wła­snym ka­łem, trzęsąc się jak ga­la­re­ta.

– Wsta­waj, głup­cze! – krzyk­nął za­ma­sko­wa­ny Je­me­ńczyk. Kop­nął mężczy­znę w bok i po­sze­dł w stro­nę śmi­głow­ca. Zo­ba­czył czte­rech kom­pa­nów, sto­jących za jed­ną z ci­ęża­ró­wek wraz z eki­pą Al-Dża­zi­ry. Ope­ra­tor pa­lił. Ręka z pa­pie­ro­sem drża­ła, jak w ko­ńco­wych sta­diach cho­ro­by Par­kin­so­na. Ka­me­ra le­ża­ła z boku.

– Za­pa­kuj­cie wszyst­kich ży­jących do wo­zów. Znaj­dzie­my tego snaj­pe­ra. – Spoj­rzał w stro­nę pól, su­chych wzgórz i dróg ci­ągnących się na po­łud­nie. W od­le­gło­ści mniej wi­ęcej pó­łto­ra ki­lo­me­tra wi­dać było gęstą chmu­rę pyłu.

– O! Tam! – Po­ka­zał Je­me­ńczyk.

– Czy­li że... je­dzie­my za nim? – spy­tał dźwi­ęko­wiec.

– In­szal­lah, je­śli taka wola Boga.

Ja­kiś miej­sco­wy chło­pak za­wo­łał ich, żeby po­de­szli i coś zo­ba­czy­li. Skrył się w po­bli­skiej her­ba­ciar­ni, nie­ca­łe pi­ęt­na­ście me­trów od wra­ku. Je­me­ńczyk, wraz dwój­ką swo­ich lu­dzi, prze­stąpił po­nad za­krwa­wio­nym tor­sem okry­tym reszt­ka­mi czar­nej, po­dar­tej tu­ni­ki. Były to szcząt­ki Jor­da­ńczy­ka, ich przy­wód­cy. Od miej­sca, gdzie upa­dł, aż do ścia­ny i okna lo­ka­lu roz­ci­ąga­ła się pla­ma krwi. Wy­da­wać by się mo­gło, że ktoś prze­ma­lo­wał przy­by­tek na szka­rłat­no.

– Cze­go chcesz, chłop­cze?! – krzyk­nął gniew­nie Je­me­ńczyk.

Dzie­ciak miał za­dysz­kę, z tru­dem wy­do­by­wał z sie­bie sło­wa. W ko­ńcu uda­ło mu się od­po­wie­dzieć:

– Zna­la­złem coś.

Trzech bo­jow­ni­ków we­szło za nim do nie­wiel­kie­go lo­ka­lu, ca­łe­go w krwi. Zaj­rze­li za po­wa­lo­ny stół i za ladę. Tam, na podło­dze, opar­ty o ścia­nę, sie­dział mło­dy ame­ry­ka­ński żo­łnierz. Miał sze­ro­ko otwar­te oczy i szyb­ko mru­gał. W jego ra­mio­nach le­żał dru­gi nie­wier­ny. Był czar­no­skó­ry. Albo nie­przy­tom­ny, albo już mar­twy. Nie wy­gląda­li na uzbro­jo­nych.

Je­me­ńczyk uśmiech­nął się i po­kle­pał chło­pa­ka w ra­mię. Wy­chy­lił się i krzyk­nął do kom­pa­nów na ze­wnątrz:

– Pod­je­dźcie tu­taj!

Po kwa­dran­sie trzy ci­ęża­rów­ki Al-Ka­idy roz­dzie­li­ły się na skrzy­żo­wa­niu. Dzie­wi­ęciu mężczyzn w dwóch wo­zach po­je­cha­ło na po­łud­nie. Dzwo­ni­li do oko­licz­nych wa­ta­żków po po­moc w prze­cze­sy­wa­niu te­re­nu w po­szu­ki­wa­niu sa­mot­ne­go snaj­pe­ra. Je­me­ńczyk z dwo­ma in­ny­mi bo­jow­ni­ka­mi wie­źli ran­nych ame­ry­ka­ńskich wi­ęźniów w stro­nę kry­jów­ki w po­bli­skiej Ha­trze. Tam mie­li za­miar po­ro­zu­mieć się z do­wódz­twem i na­ra­dzić, jak naj­le­piej wy­ko­rzy­stać naj­now­sze łupy.

Je­me­ńczyk sie­dział za kó­łkiem, mło­dy Sy­ryj­czyk na miej­scu pa­sa­że­ra, na­to­miast z tyłu Egip­cja­nin pil­no­wał żo­łnie­rza, któ­ry był w sta­nie ka­ta­to­nicz­nym, i jego umie­ra­jące­go ko­le­gi.

* * *

Dwu­dzie­sto­let­ni Ric­ky Bay­liss zdążył się nie­co otrząsnąć po ka­ta­stro­fie. Tępy ból zła­ma­nej ko­ści pisz­cze­lo­wej za­mie­nił się w uczu­cie, jak­by ktoś przy­pa­lał mu nogę. Chciał obej­rzeć ranę, ale wi­dział je­dy­nie roz­dar­te i przy­pa­lo­ne bo­jów­ki i but wi­szący w dziw­ny spo­sób spo­sób po pra­wej stro­nie. Za bu­tem le­żał dru­gi żo­łnierz. Bay­liss nie znał czar­ne­go ko­le­gi, ale z iden­ty­fi­ka­to­ra wy­ni­ka­ło, że na­zy­wa się Cle­ve­land. Był nie­przy­tom­ny. Uzna­łby go za zma­rłe­go, gdy­by nie to, że jego ka­mi­zel­ka ku­lo­od­por­na po­ru­sza­ła się lek­ko od ci­ężkich od­de­chów. W chwi­li pod­wy­ższo­nej ad­re­na­li­ny i za­ostrzo­nej in­tu­icji Ric­ky wy­ci­ągnął ko­le­gę z wra­ku, po czym za­ci­ągnął go do ja­kie­goś bu­dyn­ku, gdzie wkrót­ce zna­la­zła go ban­da wy­stra­szo­nych irac­kich dzie­cia­ków.

Po­my­ślał przez chwi­lę o kum­plach, któ­rzy zgi­nęli w chi­no­oku, i po­czuł smu­tek tłu­mio­ny przez nie­do­wie­rza­nie. Żal jed­nak szyb­ko mi­nął, kie­dy spoj­rzał na bo­jow­ni­ka sie­dzące­go z tyłu ci­ęża­rów­ki. Jego zmar­li kum­ple mie­li fuk­sa, on na­to­miast miał prze­rąba­ne. Ra­zem z Cle­ve­lan­dem, je­śli się w ogó­le obu­dzi, zo­sta­ną skró­ce­ni o gło­wę – i to na oczach ca­łe­go świa­ta.

Ter­ro­ry­sta rzu­cił okiem na Bay­lis­sa i po­ło­żył sto­pę obu­tą w tram­pek na jego ran­ną nogę. Po­wo­li na­ci­snął i uśmiech­nął się dzi­ko, od­sło­niw­szy po­ła­ma­ne zęby, ni­czym zwie­rzęce kły.

Ric­ky krzyk­nął.

* * *

Ci­ęża­rów­ka pędzi­ła dro­gą, wspi­na­jąc się na wznie­sie­nie tuż za Al Ba’ad­żem, a na­stęp­nie szyb­ko zwal­nia­jąc przed blo­ka­dą na skra­ju mia­sta po­sta­wio­ną przez lo­kal­nych bo­jow­ni­ków. Ni­sko nad za­ku­rzo­ną szo­są wi­siał ci­ężki ła­ńcuch, roz­ci­ągni­ęty po­mi­ędzy dwo­ma słup­ka­mi. Wi­dać było dwóch mi­li­cjan­tów: je­den, le­ni­wie roz­par­ty na krze­śle, opie­rał gło­wę o ogro­dze­nie pla­cu za­baw po­bli­skiej pod­sta­wów­ki, dru­gi sie­dział przy ko­ńcu ła­ńcu­cha, tuż obok od­po­czy­wa­jące­go kom­pa­na. Na ple­cach miał za­wie­szo­ne­go lufą do dołu ka­łasz­ni­ko­wa. Trzy­mał ta­lerz z hu­mu­sem i pod­pło­my­kiem, w jego bro­dzie tkwi­ły reszt­ki je­dze­nia. Z dru­giej stro­ny blo­ka­dy sta­ry pa­sterz kóz prze­ga­niał swe mar­ne sta­do.

Bo­jow­nik Al-Ka­idy prze­klął sła­be­go du­cha wal­ki bo­jow­ni­ków tu, w pó­łnoc­no-wschod­nim Ira­ku. Czy na­praw­dę naj­lep­szą za­ło­gą jest dwóch opie­sza­łych sta­ru­chów na po­ste­run­ku? Z taką kre­ty­ńską ob­sta­wą sun­ni­ci mo­gli rów­nie do­brze od­dać wła­dzę Kur­dom i Je­zy­dom.

Je­me­ńczyk zwol­nił, otwo­rzył okno i krzyk­nął do sto­jące­go Ira­kij­czy­ka:

– Otwie­raj, głup­cze! Na po­łud­niu gra­su­je snaj­per!

Mi­li­cjant odło­żył prze­gryz­kę. Pod­sze­dł do auta i sta­nął po­środ­ku dro­gi. Przy­ło­żył dłoń do ucha, jak gdy­by nie sły­szał krzy­ku Je­me­ńczy­ka.

– No otwórz, bo jak nie, to...

Je­me­ńczyk od­wró­cił się od wo­jow­ni­ka zbli­ża­jące­go się do auta i przyj­rzał się temu, któ­ry sie­dział pod ogro­dze­niem. Jego gło­wa opa­dła na bok i wi­sia­ła bez­wład­nie, po chwi­li spa­dł z krze­sła na zie­mię. Mi­li­cjant nie żył, miał zła­ma­ny kark.

Bo­jow­nik sie­dzący z tyłu ci­ęża­rów­ki też to za­uwa­żył. Bły­ska­wicz­nie się pod­nió­sł. Czuł za­gro­że­nie, ale był zdez­o­rien­to­wa­ny sy­tu­acją. Wraz z no­wym przy­wód­cą, kie­ru­jącym po­jaz­dem, spoj­rzał na mężczy­znę sto­jące­go na środ­ku dro­gi.

Bro­da­ty mi­li­cjant pod­sze­dł do auta z pod­nie­sio­ną pra­wą ręką. Z ręka­wa jego lu­źnej sza­ty wy­ło­nił się czar­ny pi­sto­let. Po dwóch szyb­kich strza­łach Egip­cja­nin padł na tył ci­ęża­rów­ki.

* * *

Bay­liss le­żał na ple­cach, ga­pi­ąc się na pa­lące po­łu­dnio­we sło­ńce. Po­czuł, że po­jazd zwal­nia i się za­trzy­mu­je. Usły­szał krzyk kie­row­cy, dźwi­ęk strza­łów, po czym zo­ba­czył, jak za­ma­sko­wa­ny ter­ro­ry­sta pada mar­twy. Usły­szał ko­lej­ną sal­wę z pi­sto­le­tu, roz­bi­ja­ne szkło, krót­ki krzyk po arab­sku, po czym wszyst­ko znie­ru­cho­mia­ło.

Ric­ky trząsł się i krzy­czał, pró­bu­jąc jak naj­szyb­ciej zrzu­cić z sie­bie za­krwa­wio­ne cia­ło, aż w ko­ńcu ktoś pod­nió­sł tru­pa ter­ro­ry­sty i rzu­cił na jezd­nię. Bro­da­ty mężczy­zna w sza­rej di­sz­da­szy chwy­cił Ric­ky’ego za ka­mi­zel­kę ku­lo­od­por­ną i pod­ci­ągnął do po­zy­cji sie­dzącej. Ostre sło­ńce nie po­zwo­li­ło Bay­lis­so­wi przyj­rzeć się twa­rzy nie­zna­jo­me­go.

– Dasz radę iść?

Ric­ky my­ślał, że to oma­my wy­wo­ła­ne bó­lem i stre­sem. Bro­dacz mó­wił po an­giel­sku z ame­ry­ka­ńskim ak­cen­tem. Nie­zna­jo­my po­wtó­rzył gło­śniej:

– Hej! Mło­dy! Sły­szysz? Dasz radę cho­dzić?

– Mam... Mam zła­ma­ną nogę, a z tym tu jest bar­dzo źle – od­po­wie­dział po­wo­li Bay­liss.

Nie­zna­jo­my przyj­rzał się no­dze Ric­ky’ego i wy­dał dia­gno­zę:

– Pęk­ni­ęta kość pisz­cze­lo­wa. Będziesz żył. – Na­stęp­nie po­ło­żył dłoń na szyi nie­przy­tom­ne­go i po­wie­dział: – Ale ten nie ma szans.

Mło­dy żo­łnierz z Mis­si­si­pi na­dal nie wi­dział twa­rzy nie­zna­jo­me­go, któ­ry ro­zej­rzał się do­ko­ła i stwier­dził:

– Zo­staw­my go tu, w ci­ęża­rów­ce. Zro­bi­my, co się da, by mu po­móc, ale ty będziesz mu­siał usi­ąść na miej­scu pa­sa­że­ra. Owiń tym twarz.

Bro­dacz ści­ągnął ke­fi­ję z szyi mar­twe­go ter­ro­ry­sty i wręczył chło­pa­ko­wi.

– Z tą nogą nie dam rady...

– Weź się w ga­rść. Mu­si­my zwie­wać. Tyl­ko we­zmę sprzęt. No, ru­chy! – Wy­baw­ca od­wró­cił się i po­pędził w ciem­ną alej­kę. Bay­liss wrzu­cił do ka­bi­ny hełm, owi­nął gło­wę chu­s­tą, po czym zsu­nął się i sta­nął na zdro­wej no­dze. Od pra­wej łyd­ki aż do gło­wy prze­szył go ostry ból. Na uli­cy za­częło się zbie­rać gro­no ga­piów w ró­żnym wie­ku. Trzy­ma­li się z dala, przy­gląda­jąc się temu ni­czym bru­tal­ne­mu przed­sta­wie­niu.

Bay­liss do­sko­czył do drzwi pa­sa­że­ra. Kie­dy je otwo­rzył, na uli­cę wy­pa­dł za­ma­sko­wa­ny Arab w czar­nej ko­szu­li. Nad jego le­wym okiem wid­nia­ła po­je­dyn­cza rana od kuli. Dru­gi ter­ro­ry­sta le­żał na kie­row­ni­cy. Z jego ust wąskim stru­mie­niem sączy­ła się krwa­wa pia­na. Le­d­wo Ric­ky za­mknął drzwi, nie­zna­jo­my Ame­ry­ka­nin otwo­rzył te po stro­nie kie­row­cy i wy­pchnął cia­ło na as­falt. Na­stęp­nie wrzu­cił na tył brązo­wy fu­te­rał, ka­ła­cha i ka­ra­bi­nek M4 i wdra­pał się za kó­łko. Ci­ęża­rów­ka ru­szy­ła, prze­je­żdża­jąc przez opusz­czo­ny ła­ńcuch blo­ka­dy.

Ric­ky mó­wił ci­cho, wci­ąż pró­bu­jąc zro­zu­mieć, co się dzie­je.

– Mu­si­my wró­cić, ktoś jesz­cze mógł prze­żyć.

– Nikt nie prze­żył. Poza wami.

– Skąd pan wie?

– Bo wiem.

Ric­ky za­wa­hał się, po czym spy­tał:

– Bo jest pan jed­nym ze snaj­pe­rów, któ­rzy wy­strze­la­li tych ko­le­si przy wra­ku?

– Może.

Przez nie­spe­łna mi­nu­tę je­cha­li w mil­cze­niu. Bay­liss pa­trzył na góry, na­stęp­nie spoj­rzał na trzęsące się dło­nie. Kie­dy od­wró­cił się do kie­row­cy, ten krzyk­nął:

– Nie patrz mi w twarz.

Bay­liss po­słu­chał, znów spo­gląda­jąc na roz­ci­ąga­jącą się przed nimi dro­gę.

– Jest pan Ame­ry­ka­ni­nem?

– Ow­szem.

– Słu­żby spe­cjal­ne?

– Nie.

– No to ma­ry­nar­ka. Jest pan SEAL-sem?

– Nie.

– FO­RE­CON?

– Nie.

– Cza­ję. Czy­li że CIA czy coś w ten de­seń?

– Nie.

Bay­liss miał ocho­tę przyj­rzeć się bro­da­czo­wi, ale się po­wstrzy­mał.

– No to co pan tu robi? – za­py­tał.

– Ja tu tyl­ko prze­jaz­dem.

– Prze­jaz­dem? Jaja pan so­bie robi?

– Żad­nych py­tań.

Prze­je­cha­li ki­lo­metr w mil­cze­niu, po czym Ric­ky spy­tał:

– To jaki jest plan?

– Nie ma pla­nu.

– Nie ma pan pla­nu? To co my ro­bi­my? Do­kąd je­dzie­my?

– Mia­łem plan, ale nie za­kła­dał za­bra­nia cie­bie. Więc nie jojcz, że im­pro­wi­zu­ję.

Chło­pak przez chwi­lę mil­czał, aż w ko­ńcu po­wie­dział:

– Tak jest. Pla­ny są prze­re­kla­mo­wa­ne.

Po ko­lej­nej mi­nu­cie Bay­liss zer­k­nął na licz­nik i zo­ba­czył, że mkną po tej fa­tal­nej żwi­ro­wej dro­dze pra­wie sto ki­lo­me­trów na go­dzi­nę.

– Ma pan przy so­bie tro­chę mor­fi­ny? Noga okrop­nie mnie boli – po­ska­rżył się.

– Przy­kro mi, mło­dy, ale mu­sisz być trze­źwy i czuj­ny. Za­raz będziesz pro­wa­dził.

– Jak to?

– Kie­dy tyl­ko do­trze­my po­mi­ędzy wzgó­rza, zja­dę na po­bo­cze. Ja wy­si­ądę, a wy dwaj ru­szy­cie da­lej sami.

– A pan? W Tall Afar mamy wy­su­ni­ętą bazę ope­ra­cyj­ną. To tam le­cie­li­śmy, kie­dy nas tra­fi­li. Mo­że­my tam je­chać. – Zda­wał so­bie spra­wę, że pa­nu­ją tam spar­ta­ńskie wa­run­ki i że jest od­izo­lo­wa­na, ale do­brze wy­po­sa­żo­na i może ode­przeć atak. To znacz­nie bez­piecz­niej­sze miej­sce niż ci­ęża­rów­ka na otwar­tej dro­dze.

– Wy mo­że­cie. Ja nie.

– Dla­cze­go nie?

– Dłu­ga hi­sto­ria. Ale żad­nych py­tań, pa­mi­ętasz?

– Kur­czę, ale cze­go się pan boi? Prze­cież za to do­sta­nie pan me­dal czy inne gów­no.

– Oj, na pew­no do­sta­nę inne gów­no.

Wkrót­ce wje­cha­li na pa­smo wznie­sień w po­bli­żu gór Sin­dżar. Nie­zna­jo­my zje­chał na po­bo­cze i za­par­ko­wał w za­ku­rzo­nym za­gaj­ni­ku palm dak­ty­lo­wych. Wy­sze­dł z ci­ęża­rów­ki, wy­ci­ągnął ple­cak i M4, po czym po­mó­gł żo­łnie­rzo­wi prze­jść za kie­row­ni­cę. Bay­liss jęk­nął z bólu.

Nie­zna­jo­my Ame­ry­ka­nin spraw­dził stan żo­łnie­rza le­żące­go z tyłu.

– Nie żyje – stwier­dził bez­na­mi­ęt­nie. Po­spiesz­nie ści­ągnął z Cle­ve­lan­da ka­mi­zel­kę IBA i mun­dur, zo­sta­wia­jąc go w brązo­wych bok­ser­kach i ko­szul­ce. Bay­lis­so­wi nie po­do­ba­ło się ta­kie po­trak­to­wa­nie zwłok ko­le­gi, ale nic nie po­wie­dział. Ten... Ten... Kim­kol­wiek on był, uda­ło mu się prze­żyć w tym ban­dyc­kim re­gio­nie nie przez sen­ty­men­ty, ale prag­ma­tycz­ne po­de­jście do ży­cia.

Nie­zna­jo­my rzu­cił sprzęt koło pnia pal­my.

– Będziesz mu­siał wci­skać ha­mu­lec i gaz lewą nogą.

– Tak jest!

– Ta two­ja baza jest na pó­łnoc, pi­ęt­na­ście ki­lo­me­trów stąd. Trzy­maj ka­ła­cha na ko­la­nach, ma­ga­zyn­ki pod ręką. Nie wy­chy­laj się, nie zwra­caj na sie­bie uwa­gi, do­pó­ki dasz radę.

– To zna­czy?

– To zna­czy nie pędź, nie wy­ró­żniaj się, trzy­maj chu­s­tę na twa­rzy.

– Tak jest.

– Ale je­śli nie je­steś w sta­nie unik­nąć kon­tak­tu, strze­laj do wszyst­kie­go, co ci śmier­dzi. Ro­zu­miesz? Pa­mi­ętaj, mło­dy. Żeby prze­żyć na­stęp­ne pół go­dzi­ny, mu­sisz być na­praw­dę pa­skud­ny.

– Tak jest. A co z pa­nem?

– Ja już je­stem pa­skud­ny.

Sie­rżant Ric­ky Bay­liss skrzy­wił się, kie­dy za­la­ła go ko­lej­na fala bólu. Nie pa­trząc na nie­zna­jo­me­go, po­wie­dział:

– Kim­kol­wiek je­steś... dzi­ęki.

– Je­śli chcesz mi po­dzi­ęko­wać, to spier­da­laj do bazy i za­po­mnij, jak wy­glądam.

– Roz­kaz. – Chło­pak po­kręcił gło­wą i mruk­nął pod no­sem: – Tyl­ko prze­jaz­dem...

Bay­liss wy­je­chał z za­gaj­ni­ka i wró­cił na szo­sę. Spoj­rzał w lu­ster­ko, chcąc po raz ostat­ni zo­ba­czyć nie­zna­jo­me­go, ale pa­ru­jące go­rące po­wie­trze i wznie­co­ny przez opo­ny kurz za­sła­nia­ły wi­dok.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki