Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Opozycyjny kandydat na prezydenta o walce z dyktaturą.
Relacja Andreja Sannikowa – dyplomaty, polityka, działacza społecznego – o dzisiejszej Białorusi, zdominowanej przez reżim, który przed światem odgrywa pozory demokracji.
Jest to książka bezcenna dla historii i z pewnością najlepsza rzecz o czasach Łukaszenki, jaka została u nas napisana.
Najbardziej wstrząsnęła mną galeria oprawców, szczerze przekonanych, że są ludźmi.
Swietłana Aleksijewicz
laureatka literackiej Nagrody Nobla 2015
Zobacz więcej
Andrej Sannikau (ur. 1954) – białoruski dyplomata, polityk, działacz społeczny, uhonorowany w 2005 roku Nagrodą Brunona Kreisky’ego. Od 1997 roku międzynarodowy koordynator Karty ’97 – białoruskiej inicjatywy obywatelskiej na rzecz obrony praw człowieka. W 2010 roku wziął udział w wyborach prezydenckich na Białorusi jako kandydat opozycji. 19 grudnia 2010, podczas demonstracji w Mińsku przeciwko sfałszowaniu wyników wyborów, pobity i aresztowany. Skazany w maju 2011 na 5 lat kolonii karnej o zaostrzonym reżimie za „organizowanie masowych zamieszek”. W 2012 roku zwolniony, otrzymał azyl polityczny w Wielkiej Brytanii. Obecnie mieszka w Warszawie. W 2016 roku nominowany do Nagrody „Rzeczpospolitej” im. Jerzego Giedroycia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 341
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Współczesna polska i europejska literatura faktu. Głosy uczestników i świadków najważniejszych wydarzeń oraz zapis procesów społecznych. Opowieści, które pozwalają zrozumieć świat, w którym żyjemy.
TYTUŁ ORYGINAŁUMoja istorija. Biełorusskaja „Amierikanka” ili wybory pri diktaturie
© Andrej Sannikau, 2016
© for this edition by Ośrodek KARTA, 2016
© for the Polish translation by Michał B. Jagiełło, 2016
TŁUMACZENIE Z JĘZYKA ROSYJSKIEGO Michał B. Jagiełło
REDAKTOR SERII Agnieszka Knyt
REDAKCJA, OPRACOWANIE PRZYPISÓW Agnieszka Knyt
OPRACOWANIE GRAFICZNE SERII rzeczyobrazkowe
ZDJĘCIE NA OKŁADCE Mińsk, 19 grudnia 2010. Demonstracja białoruskiej opozycji demokratycznej na placu Niepodległości. Fot. ze zbiorów Autora
DOFINANSOWANO ZE ŚRODKÓW Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
Autor składa podziękowania Niemieckiej Fundacji Marshalla Stanów Zjednoczonych i Fundacji Solidarności Międzynarodowej za pomoc w napisaniu tej książki oraz szczególne podziękowania Źmicierowi Bandarence i Natalli Radzinie za bezcenne uwagi, rady i przyjacielską pomoc
Ośrodek KARTAul. Narbutta 29, 02-536 Warszawatel. (48) 22 848-07-12, faks (48) 22 646-65-11e-mail: [email protected], www.karta.org.pl
Wydanie I
Warszawa 2016
ISBN 978-83-64476-61-7
SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ Michał Latusek
konwersja.virtualo.pl
Białoruska ruletka otwiera nową serię wydawniczą Ośrodka KARTA – „Oblicza XXI wieku”. Pod tym hasłem publikować będziemy współczesną literaturę faktu – relacje ludzi, którzy znajdują się w sytuacjach granicznych, rozstrzygających o życiu lub śmierci, stają przed nieoczywistymi wyborami... Książki tej serii będą również przedstawiać procesy – zwłaszcza naszego regionu świata – stanowiące niejako kontynuację poprzedniego stulecia. Bo też ono ciągle trwa – w umysłach rządzących, w konformistycznych postawach, w wydarzeniach kopiujących wprost doświadczenia totalitarne.
Pierwszy zapis – Andreja Sannikowa – pokazuje, co działo się na Białorusi w okresie wyborów prezydenckich w 2010 roku i zaraz po nich. W Polsce informacje na ten temat są szczątkowe, tak jak w ogóle wiedza o wschodnich sąsiadach. Skupiają oni naszą uwagę głównie w momentach dramatycznych, kiedy trzeba skonfrontować się z wojną (jak ta na Ukrainie) czy z innymi wymiarami ekspansji Kremla. Informacje o Białorusi zazwyczaj umykają w takim kontekście wydarzeń. Nie wiemy prawie nic o tym kraju, o warunkach narastającej dyktatury, gdzie zabija się przeciwników politycznych, zamyka ludzi w obozach koncentracyjnych – nie tylko z powodu ich działalności publicznej, ale nawet uzależnionych od alkoholu czy narkotyków.
Białoruś, na terenie której został podpisany traktat kończący formalnie istnienie ZSRR, nadal jest reliktem sowieckiej rzeczywistości. Ożywienie społeczne i polityczne, którego Białoruś doświadczyła w latach 1988–94, nie wystarczyło, żeby stała się wolnym i demokratycznym krajem. Aleksandr Łukaszenko mógł więc ustanowić państwo na podobieństwo komunistycznego kołchozu, a w jego symbolice wrócić do swojego ulubionego Kraju Rad.
Społeczeństwu białoruskiemu, tak jak innym narodom wschodniej i środkowej Europy w latach 70. i 80., wciąż brak sił, by samodzielnie wyzwolić się spod despotii. Ogromny wpływ na to ma historia Białorusinów i wciąż silny nacisk ze strony imperialnej Rosji. Reżim Łukaszenki kontynuuje zaś sowiecką politykę rusyfikacji wobec Białorusinów (w kraju nie ma ani jednej wyższej uczelni z językiem białoruskim jako wykładowym). Białoruskiego używa niewielka część społeczeństwa – środowiska wiejskie, a głównie opozycja, zaś język rosyjski jest używany w dużych miastach, na uczelniach, w urzędach państwowych, oficjalnych mediach. (W tłumaczeniu tej książki zastosowaliśmy rozróżnienie w transkrypcji nazwisk – w przypadku osób związanych ze środowiskami demokratycznymi wprowadzono tę z języka białoruskiego, natomiast nazwiska działaczy państwowych, funkcjonariuszy służb bezpieczeństwa podane są w transkrypcji z języka rosyjskiego. Wyjątkiem jest Swietłana Aleksijewicz, której brzmienie nazwiska z rosyjskiego zostało już powszechnie przyjęte.)
Mimo represyjnego reżimu i dążeń Kremla, by całkowicie podporządkować sobie Białoruś, jej obywatele wciąż walczą o swoją wolność i niezawisłość. Rośnie zainteresowanie białoruskim językiem, kulturą i historią Białorusi jako państwa europejskiego. Wybory prezydenckie 2010 roku, w których brali jeszcze udział kandydaci opozycji, zakończyły się wielotysięczną akcją protestu przeciwko sfałszowaniu głosowania. Plac Niepodległości w Mińsku w grudniu tamtego roku znów pokazał potencjał oporu, który istnieje w społeczeństwie. Represje, jakie zastosował reżim Łukaszenki po wyborach, osłabiły białoruską opozycję – do więzień i kolonii karnych trafili prawie wszyscy niezależni kandydaci na prezydenta oraz setki innych działaczy demokratycznych, wielu musiało potem emigrować. Tak też było z Andrejem Sannikowem.
Mimo to autor nie zrezygnował z walki o wolną Białoruś. W swoich wspomnieniach mówi nie tylko o osobistym doświadczeniu opozycjonisty, podejmującego wyborczą rywalizację z dyktatorem, ale też definiuje sytuację społeczną i polityczną współczesnej Białorusi. Andrej Sannikau – choć został zmuszony do wyjazdu ze swojego kraju – jest doskonałym przewodnikiem po Białorusi. Pomaga zrozumieć, co dzieje się tuż za naszą granicą, od wewnątrz, z samego centrum wydarzeń.
Listopad 2016AGNIESZKA KNYT
Wlatach dziewięćdziesiątych byliśmy romantykami. Śpiewaliśmy w kuchniach pieśni bardów, marzyliśmy o wolności, ale nikt nie wiedział, czym jest wolność. Nikt nie wiedział, czego chcą ludzie – czy chcą wolności, czy chcą po prostu lepiej żyć. Wiza do strefy Schengen, używane zachodnie auto i urlop w Egipcie. Dwadzieścia gatunków kiełbasy i sera. Właśnie to miałoby oznaczać wolność. Ostatnie dwadzieścia lat otrzeźwiło nas, naiwnych głosicieli pierestrojki. Zrozumieliśmy, że droga do wolności będzie długa, że będziemy musieli być jeszcze bardziej odważni niż w latach komunizmu, bo ci, którzy mają dziś władzę, nie są ideowcami, są właścicielami kraju. Zwyciężył atawistyczny, drapieżny instynkt posiadania.
Autor tej książki jest jednym z tych, którzy rzucili wyzwanie nowemu autorytarnemu systemowi. To były kandydat na prezydenta Białorusi. Wtrącono go za to do więzienia, gdzie przeszedł przez wszystkie kręgi piekła. Bezcenne świadectwo. Bardzo aktualna książka. Przewracając kartki, z przerażeniem stwierdzicie, że Stalin, Gułag – to nie tylko historia, nic nie odeszło w przeszłość, stalinowska machina powróciła: donosiciele, tortury, przesłuchania... Powrócił ten sam wszechobecny i paraliżujący strach. Pojawia się przed nami cała galeria dobrze znanych oprawców. Każdy, tak jak pół wieku temu, a w zasadzie, więcej – siedemdziesiąt lat temu, ma wybór: pozostać człowiekiem lub nie. Przypomina się definicja Hanny Arendt dotycząca banalności zła – nie ma chemicznie czystego zła, zło w naszym życiu jest rozproszone, rozpylone. Oprawca i człowiek żyją w jednym ciele: „Rozumiecie... mam dzieci”, „Wstawiałem się za wami... ale podpiszcie protokół”, „Taką mamy pracę”. Oprawcy są obok nas w metrze, w kawiarni, w kolejce do kasy w supermarkecie... Zwykły człowiek... Zwykli ludzie... Jak łatwo stanąć obok nich.
Największy pisarz XX wieku Warłam Szałamow, który przesiedział w stalinowskich łagrach siedemnaście lat, mawiał, że łagier demoralizuje i oprawcę, i ofiarę. To samo stało się z nami, zakodowało się w naszych genach. Odzywa się za każdym razem, wpadamy ciągle w tę samą pułapkę. Rzucamy się na coś i ciągle nic nam nie wychodzi. Dobrze, że są ludzie gotowi spróbować jeszcze raz.
Książka Andreja Sannikowa mówi o tym, że diabłu trzeba pokazać lustro, żeby nie myślał, że jest niewidzialny. Idź i pozostań człowiekiem – mówi autor.
Chciałoby się wierzyć, że kiedyś mój naród wybierze właśnie takiego prezydenta. Wybierze przyszłość.
SWIETŁANA ALEKSIJEWICZ
Mojej Mamie, Siostrze, Żonie
z miłością i zachwytem
Urodziłem się i dorastałem w Mińsku. W samym centrum miasta. Na miesiąc przed moim urodzeniem w naszej kamienicy otwarto kino „Centralne”, co po raz kolejny podkreśliło przynależność naszego domu do tegoż centrum. W końcu podwórza, za płotem widać tylną część budynku w stylu mauretańskim. To niegdysiejsza mińska synagoga, w której obecnie mieści się... Rosyjski Teatr im. Gorkiego.
Dom numer 13 stoi tam, gdzie stał, ale za mojej pamięci kilka razy zmieniał, z przyczyn politycznych, adres. Najpierw był to prospekt Stalina, potem Lenina, potem Franciszka Skaryny, a teraz – Niepodległości. Natomiast szpital położniczy, w którym przyszedłem na świat, cały czas jest przy ulicy Wołodarskiego.
Naprzeciwko porodówki znajduje się najstarsze mińskie więzienie Wołodarka, nazwane tak z powodu patrona ulicy. Wcześniej więzienie nazywano Zamkiem Piszczałłowskim, na cześć Rudolfa Piszczałły, dziedzica, który ufundował budynek. Więźniami byli powstańcy 1831 i 1863 roku, pisarze Wincenty Dunin-Marcinkiewicz i Jakub Kołas, naczelnik państwa polskiego Józef Piłsudski, a także twórca i inspirator CzeKa-KGB Feliks Dzierżyński – białoruski Drakula.
Szkoła średnia numer 42, znakomita „gwardyjska, nieprzemakalna” również znajduje się pod dawnym adresem, przy ulicy Komsomolskiej, kwartał od mojego domu. Cały ten kwartał zajmuje gmach KGB i MSW. Charakteryzował się tym, że na jego fasadzie w czasach sowieckich wywieszano ogromne portrety członków Biura Politycznego KC KPZR. Za fasadą, dobrze ukryte, znajduje się najbardziej ponure białoruskie więzienie – Amerykanka.
Chodząc przez dziesięć lat do szkoły, mijałem kolumny przy wejściu do KGB, a nasz bal maturalny odbywał się w Klubie im. Dzierżyńskiego – w tej samej dzielnicy, naprzeciwko szkoły. Zgodnie z tradycją włóczyliśmy się do rana i świt zastał nas na lotnisku, do którego z centrum była godzina marszu piechotą.
Parę przecznic od mojego domu znajduje się plac Październikowy, dawny Centralny. Kiedyś stał na nim ogromny pomnik Stalina, wysadzony nocą w 1961 roku. W czasach sowieckich organizowano tu parady i festyny ludowe. Z drugiej strony kwartał od mojego domu znajduje się plac Niepodległości, wcześniej Lenina, gdzie wznosi się Dom Rządu, jeden z niewielu budynków ocalałych podczas wojny, zabytek konstruktywizmu. W centrum kompleksu rządowego, przed wojną największego budynku na Białorusi, stoi spiżowy Lenin na trybunie.
Właśnie w tym miejscu wyrosłem, dobrze je znam, ale kilka lat temu przyszło mi poznawać rodzinne okolice od nowa, odkrywać ich inne życie, niedostępne oczom postronnych.
W 2010 roku na Białorusi odbyły się „wybory” prezydenckie. Startowałem w nich jako kandydat. Najważniejsze wydarzenia związane z tymi „wyborami” rozgrywały się właśnie w centrum Mińska, na placach i w więzieniach mojej dzielnicy. O tym piszę w tej książce.
Włodarzu świata, wszechmocny Zbawco,
Stwórco serc małych i wielkich słońc,
Otocz Białoruś, miłą i jasną,
Swoją opieką i łaską swą.
Sił nam do pracy daj żmudnej, szarej,
Niech chleb przyniesie ten wspólny trud,
Mądrość, dojrzałość, daj nam i wiarę
W prawdę i przyszłość – uczyń ten cud.
Ziarnem obdaruj pszeniczne niwy,
Uczynkom dobrym obrodzić daj,
Spraw, żeby wolnym, żeby szczęśliwym
Był naród i nasz wspaniały kraj.
NATALLA ARSENIEWA
„Może jakoś się ułoży. Nie denerwujcie się tak” – wyrażał współczucie pułkownik Orłow, naczelnik więzienia KGB, odpowiedzialny za tortury osób zatrzymanych po rozruchach 19 grudnia1. Nie pamiętam dokładnie, w jaki sposób właśnie on poinformował mnie, że Dańkę zabierają do przytułku i że jedynym ratunkiem jest formalne przekazanie opieki nad nim babciom i dziadkowi. Nie mogłem się pogodzić z tym, że moja żona Ira2 siedzi w celi obok. Nie byłem też w stanie wyobrazić sobie, że oszalała sfora nie oszczędzi nawet trzyletniego dziecka. Na pewien czas straciłem wzrok. Ciemność, a później jakieś rozmazane plamy.
„Nie wierzycie? To popatrzcie” – Orłow pokazał smartfon. Na ekranie była otwarta strona internetowa. Prześlizgnąłem po niej spojrzeniem, ale nie mogłem odcyfrować niczego oprócz logotypu. Orłow zrozumiał to po swojemu: „Nie wierzycie, co jest napisane na tej stronie? Popatrzcie na inną”. Puknął palcami w ekran i nagle zobaczyłem logo portalu Karty ’97 – charter97.org3.
Jakimś cudem, bez okularów, przeczytałem na ekranie smartfona informację o próbie uprowadzenia Dańki z przedszkola. Później dowiedziałem się, że kilka pierwszych aktualizacji strony internetowej po zniszczeniu biura Karty ’97 robiła Julia Bandarenka, córka Źmiciera4. Robiła to w swoim mieszkaniu w Mińsku, ryzykując aresztowanie. Julia, wnuczka partyzanta i córka działacza podziemia, dokładnie wiedziała, jak należy postąpić. Portal internetowy uratowali aktywiści Karty ’97, którzy potajemnie pojechali do Wilna i tam bez pieniędzy, bez lokalu odpalili go ponownie na całego. To, że portal tak szybko ruszył i że został uratowany, było wielkim sukcesem.
Informacje o synu chłonąłem jak gąbka, dokonywałem błyskawicznej analizy wydarzeń, nawet nie podejrzewając, że będę do tego zdolny. Spróbuję sobie to wszystko przypomnieć.
Szok z powodu próby uprowadzenia Dańki zastąpiły przebłyski nadziei – portal Karty działa! To był cud. Wiedziałem już, że Natalla Radzina5, redaktorka portalu, została aresztowana. Logika podpowiadała, że biuro www.charter97.org zostało zamknięte, a wszyscy zaangażowani w tworzenie portalu zatrzymani. Jeśli jednak tak szybko znów pojawiła się w internecie – a doprowadzenie do Orłowa nastąpiło gdzieś około 25 grudnia – oznaczało to szansę, że z Mińska pójdzie w świat obiektywna informacja. A jeśli portal jest pod kontrolą KGB? Niemożliwe, informacja o Dańce została podana w stylu Karty, nie w stylu służb. A więc zadziałały mechanizmy solidarności, nie udało się tajne porwanie naszego syna. Było to zwycięstwo, gdyż mocno wierzyłem, że znajdą się ludzie, gotowi pomóc rodzicom Iry, z którymi został Dańka.
Wszystko to przemknęło mi przez głowę w ułamku sekundy i dałem radę przetrwać przymusową rozmowę z Orłowem, nie załamując się. Orłow straszył mnie, że Lucynie Jurijewnie, mamie Iry, mogą nie wydać zaświadczenia o stanie zdrowia, niezbędnego przy załatwianiu formalnej opieki nad wnukiem – „ma problemy z sercem”. Spotkanie z Orłowem udało się wytrzymać, ale wszystkie następne dni, godziny, minuty spędziłem w strachu i po prostu zabraniałem sobie myśleć o Dańce, dopóki nie dotarła do mnie informacja, że kwestia opieki została załatwiona.
Później dowiedziałem się, co się działo na wolności. Opowiedziała i napisała o tym Ira. Jej z kolei opowiedziano o tym świństwie dopiero 29 grudnia. Jak widać, dokładnie badano moją reakcję i zachowanie, próbując sobie wyobrazić na tej podstawie, jak z kolei zachowa się ona.
IRYNA CHALIP: O tym, jak Danię próbowano uprowadzić z przedszkola, napisały wszystkie media na świecie. Nie będę się powtarzać. Powiem tylko, że kierowniczka mińskiego przedszkola nr 26, Liliana Strielska, wykazała się nadzwyczajną czujnością i rozstawiła wszystkich wychowawców przy wejściach do budynku, żeby dziadkowie nie zabrali do domu własnego wnuka.
Wychowawcy i opiekunki posłusznie wyprężyli się na baczność i nikt nie powiedział kierowniczce: „A poszła ty... ”. Ciekawe, czy ta baba, podobna do wzorcowej sowieckiej bufetowej, dostała premię za strategiczne myślenie? Czy wychowawczynie dostały cokolwiek za posłuszeństwo, oprócz groszowej pensji? Nie wiem. Ich los kompletnie mnie nie interesuje.
Mój syn więcej nie pójdzie do przedszkola – gestapo to nie miejsce dla dzieci.
Następnie rozpętało się piekło. Dobrze, że o tym nie wiedziałam. Zgodnie z białoruskim Kodeksem rodzinnym ustanowienie opieki trwa pół roku. Jest jednak jeden paragraf, rzadko stosowany, ponieważ nie zna go nawet wielu adwokatów. Mówi on, że okres ustanowienia opieki skraca się do jednego miesiąca, jeśli rodzice zmarli lub zostali aresztowani. Jeśli uwzględni się formalnie istniejące domniemanie niewinności, to każdy aresztowany może wyjść z więzienia nie tylko w ciągu pół roku, lecz nawet następnego dnia lub po miesiącu. Jednakże według prawodawstwa białoruskiego, jeśli zostałeś aresztowany – jesteś już martwy.
Mojej mamie, która natychmiast wystąpiła o ustanowienie opieki, podyktowano długą listę dokumentów i uprzedzono, że w ciągu miesiąca musi zebrać wiele zaświadczeń o stanie zdrowia od lekarzy specjalistów, przy czym tylko od tych, którzy pracują w poradniach rejonowych. Na Białorusi dostanie się w ciągu miesiąca do lekarzy specjalistów nie jest możliwe. Do endokrynologa trzeba zapisać się na jakieś dwa miesiące wcześniej. Zdobycie zaświadczeń od wszystkich lekarzy w ciągu miesiąca jest po prostu fizycznie niemożliwe. I wtedy z pomocą przyszło to, co nazywamy ludzką solidarnością.
Kierowniczka oddziału polikliniki prowadzała mamę po gabinetach, wszędzie przyjmowano ją bez kolejki. Przymykano oczy na przypadłości typowe dla wieku, żeby nie utrudniać podjęcia przez komisję decyzji o przyznaniu opieki. Wielu podawało numery swoich komórek i mówiło: „Jeśli pani lub ktoś z rodziny będzie potrzebował pomocy w mojej specjalizacji, proszę dzwonić”.
Kiedy mama przyjechała do poradni zdrowia psychicznego po zaświadczenie, że nie jest jej pacjentką, powiedziano jej: „W pani wieku my takich zaświadczeń tak od ręki nie wydajemy, musi pani przejść badanie specjalistyczne”. Mama udała się na badanie i była wstrząśnięta, gdy pokazano jej obrazek, na którym były narysowane trzy kwiatki i traktor, i zapytano: „Co tu jest niepotrzebne?”. Takie samo pytanie zadano mojemu synowi, który także był zobowiązany przejść badanie psychiatryczne (mama i Dania dostali w końcu zaświadczenia, że są siebie godni ze względu na wysoki potencjał intelektualny).
Szczerze mówiąc, mojego syna uratowała od domu dziecka nasza rodzinna nienawiść do państwa w każdym jego przejawie – od administracji mieszkaniowej do rządu. Gdyby nie ta nienawiść, Dani nie zostawiono by z babcią. Chodzi o to, że siedem lat wcześniej u mojej mamy wykryto wadę serca i przeprowadzono skomplikowaną operację. Lekarze radzili, żeby wystąpiła o przyznanie grupy inwalidzkiej. Grupa inwalidzka oznaczała w tamtych czasach dodatek do emerytury i różne ulgi. Ale mama powiedziała: „Mam biegać za papierkami? Stać w kolejkach po zaświadczenia? Co roku udowadniać komisji, że mam serce, a nie silnik? Mam to w dupie!”. To nas uratowało, gdyż grupa inwalidzka z miejsca dyskwalifikuje człowieka jako kandydata na opiekuna.
Nawiasem mówiąc, mama przez te wszystkie lata czuła się doskonale. A w grudniu nagle – w zasadzie nie tak znowu bez powodu – atak serca. Mama położyła się na kanapie i pomyślała: „Jeśli wezwę pogotowie – lekarz od razu powiadomi przychodnię i opieki mi nie przyznają. Zabiorą Dańkę. Jeśli nie wezwę karetki – mogę umrzeć. Ale mogę i nie umrzeć. A to już jest szansa”. I mama wykorzystała tę szansę.
Prawie to samo działo się z moją teściową, Ałłą Uładzimirawną. Dwie babcie umówiły się, że jeśli mamie nie zostanie przyznana opieka, podanie złoży teściowa. A zatem ona też nie mogła mieć do czynienia z pogotowiem. I wtedy prawie równocześnie atak serca zdarzył się teściowej, wezwała lekarza, ale podała inne nazwisko – przedstawiła się nazwiskiem swojej kuzynki z prowincji.
Kiedy mama z drżeniem serca otworzyła drzwi ostatniego gabinetu – kardiologa w przychodni rejonowej – on powiedział: „Musi pani koniecznie przyjmować ten preparat”. Mama odpowiedziała: „Przyjmuję go stale”. Kardiolog uśmiechnął się: „Oczywiście, przecież ma pani stenokardię, ale ja tego w opisie nie napisałem!”.
Ogólnie rzecz biorąc, zgodnie z tym, co napisano w zaświadczeniu, mama miała zdrowie jak kosmonauta. „Służby” co prawda od czasu do czasu wrzucały dziennikarzom fałszywkę i na portalach informacyjnych pojawiały się nagłówki typu: „Państwo już znalazło rodzinę zastępczą dla Dani Sannikowa”. Moi koledzy zaczynali dzwonić do mamy i prosić o komentarz do ostatnich nowości. Mama, która nie miała komputera, bo został skonfiskowany w czasie rewizji u niej w domu, w ogóle nie wiedziała, o co chodzi. Zaczynała dzwonić do organów opiekuńczych, gdzie ją informowano, że do końca miesiąca ma wszystkie prawa i jak na razie nikt nie zamierza szukać rodziny zastępczej. Jednocześnie interesowano się, czy wystarczy jej pieniędzy na utrzymanie wnuka.
Mama mówiła:
– Jak możecie w ogóle zadawać takie pytania?!
– Proszę się nie obrażać – odpowiadała jej inspektor do spraw opieki Antonina Drugakowa – w mojej pracy nie ma pozytywnych emocji.
I opowiedziała, jak to niedawno jedna babcia była szczęśliwa, bo dla wnuka znaleziono rodzinę zastępczą i ona nie musiała utrzymywać go ze swojej emerytury.
– Jeśli mi nie wystarczy pieniędzy, pójdę myć podłogi. Dam radę – odpowiadała moja mama.
Sadystyczne akcje reżyserowane przez Orłowa podpowiadały mi, jak mam się zachowywać w więzieniach i koloniach: nigdy nie wierzyć, że sytuacja jest bez wyjścia, ale i nie cieszyć się, jeśli pojawi się nadzieja. Kontrolowanie uczuć w więzieniu to sposób na przeżycie. W moim przypadku ta kontrola osiągnęła przerażający poziom – zacząłem kontrolować swoje sny. W jakiś nadprzyrodzony sposób nauczyłem się rozróżniać we śnie, że jest to sen, a nie jawa i zmuszałem się do budzenia się, jeśli sen szedł w złym kierunku, zwłaszcza jeśli śniło mi się coś dobrego. Dotyczyło to snów o domu.
Wszystko to było później, po wyborach prezydenckich, po rozpoczęciu najokrutniejszego w najnowszej historii Białorusi rozliczania się z opozycją i „nieprawomyślnością”, które trwa do chwili obecnej.
Publiczny start nastąpił niespodziewanie. Decyzję o zgłoszeniu swojej kandydatury na prezydenta Białorusi podjąłem w końcu 2009 roku, ale nie śpieszyłem się z podaniem jej do publicznej wiadomości. Na początku marca 2010 zostałem zaproszony na nagranie talk-show „Forum” niezależnego białoruskiego kanału telewizyjnego „Biełsat” Telewizji Polskiej. Nagranie odbywało się w Wilnie, zdecydowaliśmy pojechać tam całą rodziną samochodem. Dołączył do nas Źmicier Bandarenka. Już od kilku miesięcy nie czepiano się nas przy przekraczaniu granicy, nie urządzano upokarzających kontroli, nie szukano zakazanych „nośników informacji”, uznaliśmy zatem, że możemy zabrać ze sobą Dańkę.
Ale na granicy nas zatrzymano. Kiedy zdarza się coś takiego, istnieje kilka wariantów działań służb granicznych, poinstruowanych przez KGB telefonicznie lub bezpośrednio na miejscu. Najłagodniejszym działaniem jest kontrola, zatrzymanie na jakąś godzinę, żądanie wypełnienia deklaracji, której zgodnie z przepisami się nie wypełnia, jeśli nie wieziesz niczego zabronionego. Tym razem pogranicznicy otrzymali polecenie, by działać ostrzej. Celnicy sprawdzili samochód, przeryli się przez rzeczy, gdzieś znikali, ale nas z samochodu nie wypuszczano. Przetrzymali nas tak ponad trzy godziny. Zarekwirowali notebook. Nie pozwalali nawet zaprowadzić Dańki do toalety. To było jego pierwsze zetknięcie z potworami u władzy.
Informacja, że zamierzam startować w wyborach, pojawiła się już w prasie i była dyskutowana w kręgach opozycji. Tak więc służby specjalne postanowiły postraszyć mnie zawczasu. W końcu pod wieczór wypuścili nas, ale bez notebooka. Po zainstalowaniu się w hotelu, odbyliśmy niewielką naradę wojenną i postanowiliśmy, że pora poinformować o moim starcie w wyborach, żeby władze nie myślały, że się wystraszyłem. Wyszło tak, że ogłosiłem to w trakcie nagrywania programu.
Na moją decyzję miała wpływ ważna okoliczność: „przeprosiliśmy się” ze Stanisławem Szuszkiewiczem6, pierwszym przywódcą niezależnej Białorusi. W zasadzie nie kłóciłem się z nim i zastanawiałem się, dlaczego nagle jego stosunek do mnie stał się tak bardzo negatywny. Wyjaśnił mi później, że uwierzył w plotki pewnego drania. Przez dziesięć lat nie kontaktowaliśmy się i nawet nie mówiliśmy sobie dzień dobry. Męczyło mnie to. Nie tylko szanowałem Stanisława Stanisławowicza ale też byłem mu wdzięczny za jasne stanowisko w sprawie wyprowadzenia broni jądrowej z terytorium Białorusi. Bardzo mi to pomagało w pracy w MSZ. Szuszkiewicz jest znany na świecie przede wszystkim z tego, że razem z Jelcynem i Krawczukiem podpisał w Wiskulach porozumienie o utworzeniu Wspólnoty Niepodległych Państw, w którym ogłosili rozwiązanie ZSRR.7 Otrzymał za to od narodu honorowy tytuł „Białowieskiego Żubra”. Teraz, w kontekście wojny na Ukrainie, widać wyraźnie, że w 1991 roku udało się uniknąć rozlewu krwi, wojny domowej i rozruchów. Związek Radziecki zmarł pokojowo i była to ogromna zasługa Szuszkiewicza, który był gospodarzem historycznego spotkania prezydentów w Puszczy Białowieskiej.
Kiedyś spotkaliśmy się w Gdańsku z Lechem Wałęsą i Szuszkiewicz powiedział do niego:
– Lechu, jesteś moim bohaterem. To, czego dokonałeś, jest po prostu niewiarygodne.
– Nie, Stasiu – odpowiedział Wałęsa – gdybyś nie zlikwidował Związku Radzieckiego, czołgi na pewno by wróciły. Prawdziwym bohaterem jesteś ty.
W 2009 roku w końcu znowu zaczęliśmy się kontaktować i Stanisłau Szuszkiewicz poparł moją kandydaturę.
Wcześniej Szuszkiewicz wyszedł z inicjatywą wspólnego spotkania wszystkich liderów politycznych w celu omówienia sytuacji na Białorusi. Zorganizowano kilka takich zakonspirowanych spotkań w gościnnym domu na wsi. Omawiano różne warianty udziału w kampanii prezydenckiej. W istocie, nie zaproponowano niczego nowego – cały czas te same prawybory, jeden kandydat ze strony opozycji, burzliwe dyskusje i jednogłośna ocena kolaboracji grupy Alaksandra Milinkiewicza8. Tym niemniej dla mnie te spotkania były bardzo korzystne. Szukałem podczas nich odpowiedzi na dwa pytania: czy istnieje kandydat, którego moglibyśmy poprzeć w czasie przyszłej kampanii, i kto może być sojusznikiem naszej drużyny w tej kampanii. Niestety, odpowiedź na pierwsze pytanie była negatywna. Na kandydatach już się sparzyliśmy i w roku 2001, i w 2006. Odpowiedź na drugie pytanie też była niezbyt pocieszająca, ponieważ różnym grupom przyświecały różne cele i nie było chęci omawiania zwycięskiego scenariusza. Natomiast zorganizowana przez Szuszkiewicza burza mózgów, moim zdaniem, przekonała Stanisława Stanisławowicza do poparcia mnie.
Wpływ na mój wybór miał jeszcze jeden człowiek. Człowiek-legenda, nieuchwytny „kurier z Warszawy” z czasów drugiej wojny światowej, „wróg numer jeden” komunistycznej Polski, twórca i pierwszy dyrektor Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa, doradca czterech prezydentów USA – Jan Nowak-Jeziorański. Znajomość z nim zawdzięczam twórcy i pierwszemu szefowi Związku Polaków na Białorusi, Tadeuszowi Gawinowi. Z Tadeuszem poznaliśmy się jeszcze w czasach tworzenia Karty ’97 i do chwili obecnej utrzymujemy dobre i pełne szacunku stosunki. Tadeusz – człowiek uczciwy i honorowy – dużo zrobił i dla mniejszości polskiej na Białorusi, i dla białoruskiej demokracji.
To właśnie on zaprosił w 2003 roku Jana Nowaka-Jeziorańskiego do Grodna i zaproponował, abym przyjechał na spotkanie z nim. Pojechałem razem ze Źmicierem Bandarenką i Alehem Biabeninem9. Od razu znaleźliśmy się pod wpływem uroku „dziadka”, jak go między sobą nazywaliśmy. Miał już 90 lat i w czasie spotkania co półtorej godziny musiał robić przerwę na odpoczynek. Nie przeszkodziło to jednak panu Janowi chwacko wychylić przy kolacji paru kieliszków wódki „Brzozowej” z Brześcia, która bardzo mu zasmakowała.
Po podróży do Grodna, Jan Nowak opublikował w „Gazecie Wyborczej” artykuł pod tytułem Obudzić Białoruś10 – o konieczności wsparcia białoruskich sił demokratycznych i o tym, że takie wsparcie odpowiada państwowym interesom Polski. Później, na jego prośbę, kilkakrotnie przyjeżdżałem do Warszawy, w tym raz z kolegami, gdzie omawialiśmy sytuację na Białorusi, dyskutowaliśmy, w jaki sposób można doprowadzić do przemian demokratycznych i co Zachód powinien w tym celu zrobić. I nie były to jedynie teoretyczne rozważania. Zimą 2004 roku Jan Nowak udał się do Waszyngtonu, gdzie przeprowadził rozmowy na temat sytuacji Białorusi zarówno w kręgach oficjalnych, jak i z organizacjami pozarządowymi. Po powrocie z Waszyngtonu zaprosił mnie do Warszawy i powiedział: „Zrobiłem, co do mnie należało, przekonałem, jak ważna jest Białoruś, teraz wasza kolej. Wierzę wam i wierzę w was. Widziałem na Białorusi liderów zdolnych do rządzenia krajem, do przeprowadzenia reform. Powinien pan pojechać, dam panu kontakty i rekomendacje”.
Do Stanów poleciałem wiosną 2004 roku i przekonałem się, że Jan Nowak-Jeziorański jest niekwestionowanym autorytetem, człowiekiem bardzo wpływowym. Umiał poruszyć amerykański establishment, obudzić zainteresowanie Białorusią, a jego nazwisko otwierało drzwi gabinetów osób na wysokim szczeblu. W organizacji spotkań pomagali amerykańscy przyjaciele Jana Nowaka jeszcze z czasów „Solidarności”, udostępnili mi nawet biuro do pracy i spotkań. „Dziadek” prosił, aby informować go, jeśli którekolwiek z zaplanowanych spotkań miałoby zostać odwołane. Parę razy faktycznie taka sytuacja zaistniała, ale wszystko się wyjaśniało po jednym telefonie lub faksie Jana Nowaka. Wysocy rozmówcy w czasie takich spotkań mówili: „Nie mogę odmówić prośbie Jana”.
W czasie tej podróży spotkałem się ze Zbigniewem Brzezińskim i wręczyłem mu niewielki upominek – jego własną książkę Wielka szachownica w przekładzie na rosyjski, z dedykacją. Kiedy wręczyłem książkę, profesor Brzeziński popatrzył na mnie z niedowierzaniem, nawet jakby z przestrachem, ale usłyszawszy wyjaśnienia, wzruszył się. To klasyczne opracowanie geopolityczne czytaliśmy ze Źmicierem Bandarenką i Leanidem Małachowem11 na głos, siedząc w więzieniu w marcu 2003 za organizację demonstracji protestacyjnej. Spieraliśmy się wtedy i dyskutowaliśmy. Wszyscy trzej umieściliśmy autografy na egzemplarzu Wielkiej szachownicy, który podarowałem Brzezińskiemu.
Podróż Jana Nowaka do Waszyngtonu w wieku 90 lat nie przeszła bez śladu. Zachorował na zapalenie płuc, z którego nie mógł się do końca wyleczyć. Jan Nowak-Jeziorański zmarł w Warszawie 20 stycznia 2005. Do ostatnich chwil zajmował się sprawami Białorusi.
Inny legendarny Polak, Bronisław Geremek, wygłosił historyczny pogląd: „Polacy mają wobec Białorusinów zobowiązanie moralne. Oni potrzebują naszej pomocy, by stać się wolnymi”. Jan Nowak-Jeziorański był przykładem, jak Polacy rozumieją to zobowiązanie. Znajomość z nim, jego wiara w demokratyczną Białoruś, jego sympatia dla ludzi, z którymi się spotykał i jego słowa wypowiedziane w Waszyngtonie, że na Białorusi są liderzy klasy europejskiej, wpłynęły na moją decyzję o zgłoszeniu kandydatury na prezydenta.
Błogosławieństwo do udziału w wyborach dał mi również Michaił Marynicz, chyba najbardziej doświadczony polityk na Białorusi. Był merem Mińska, posłem do parlamentu, ministrem, ambasadorem w Czechach, Łotwie i w innych krajach. Dobrze się nam współpracowało, gdy byłem w MSZ, a Marynicz był ministrem kontaktów gospodarczych z zagranicą.
W 2001 roku Marynicz sam kandydował na urząd prezydenta. Łukaszenko, znany ze swojej pamiętliwości, nie zamierzał wybaczyć mu tego nieposłuszeństwa. W 2004 Marynicza aresztowano, oskarżając o kradzież urządzeń należących do ambasady USA w jego stowarzyszeniu Business Belarus. Ambasada przedstawiła dokumenty odrzucające to idiotyczne oskarżenie, ale Marynicza to nie uratowało. Skazano go na 5 lat kolonii karnej. W czasie rozprawy świadkiem oskarżenia był białoruski pracownik ambasady amerykańskiej. Na Białorusi jest to możliwe.
Kiedy Marynicza aresztowano, rozpoczęliśmy kampanię na rzecz uznania go za więźnia sumienia i natychmiastowego jego uwolnienia. Kampanię prowadziliśmy razem z synami Marynicza, Iharem i Pawłem. Zaprzyjaźniliśmy się z nimi.
Marynicz odsiedział dwa lata z pięciu zasądzonych, w więzieniu przeszedł udar, ledwo przeżył. Uratował go jeden z więźniów politycznych, o którego uwolnienie walczyliśmy – Alaksandr Wasilieu, San Sanycz12 (później weźmie udział w mojej kampanii). To właśnie on zwrócił uwagę, że Marynicz nie pojawił się na terenie „kwarantanny”. San Sanycz podniósł raban, przekazał na wolność alarmistyczną informację i dopiero wtedy administracja kolonii została zmuszona do udzielenia Maryniczowi pomocy. Przeżył cudem. Po udarze zostawiono go w baraku, żeby umarł bez lekarstw i pomocy medycznej. Z pewnością było to polecenie z góry, a nie od administracji kolonii.
Na wolność wyszedł ze zrujnowanym zdrowiem, ale też z wolą walki o przemiany na Białorusi. Łatwo się z nim dyskutowało i omawiało możliwości wspólnych działań. W moją kampanię prezydencką włączył się jego syn, Pawał, energiczny, komunikatywny, trochę zawadiaka – ale w kampanii te cechy są przydatne. Po 19 grudnia 2010 Pawał musiał się ukrywać na Białorusi, a potem uciekać do Litwy. Kiedy był już bezpieczny, nie mógł sobie odmówić przyjemności zadzwonienia na telefon, który specsłużby perfidnie zostawiły jego mamie. Kiedy zrozumiał, że na drugim końcu słuchawki jest funkcjonariusz KGB, powiedział wszystko, co myśli o nim, o jego przełożonych, Łukaszence itd. Oczywiście w słowach niecenzuralnych. W Wilnie Pawał Marynicz pomógł w przywróceniu działania strony internetowej charter97.org.
Wsparcie takich politycznych gigantów jak Stanisłau Szuszkiewicz i Michaił Marynicz odegrało ważną rolę w dalszym tworzeniu sztabu wyborczego. Myślę, że mieliśmy w swoim składzie najlepszych ludzi na Białorusi. Z takim zespołem można zwyciężyć w każdym kraju świata, gdzie odbywają się prawdziwe wybory.
Bardzo duże znaczenie miało dla mnie wsparcie mojej żony Iry – Iryny Chalip. Uważam ją za najlepszą białoruską dziennikarkę i wiele osób się ze mną zgadza. Tak samo myślą władze. Nie bez powodu liczne niezależne gazety, w których Ira pracowała, zostały pozamykane. Myślę, że nie bez znaczenia było to, że swoimi publikacjami tępiła reżim. Ira była widoczna nie tylko w dziennikarstwie, lecz także w akcjach protestacyjnych. Robiła to, co mówiła, a to zawsze jest cenione, była wiarygodna. Starałem się nie mówić jej o wszystkim, co działo się w czasie kampanii, chroniłem ją, nie zawracałem jej głowy drobiazgami. Ira redagowała niezłą kolumnę w rosyjskiej „Nowej Gaziecie” o przebiegu kampanii, niestety pod idiotycznym tytułem Dziennik kandydatki na pierwszą damę. Nie miała wpływu na ten tytuł, tak zarządziło szefostwo. Ira próbowała go zmienić, ale szefowie upierali się przy swoim – nie rozumieli, że na Białorusi takie żarty przyjmowane są negatywnie.
Moją kampanią wyborczą kierował Źmicier Bandarenka. Przyjaźniliśmy się od ponad piętnastu lat. Źmicier jest człowiekiem wyjątkowo utalentowanym, wszechstronnie doświadczonym – był sportowcem, trenerem, żołnierzem specnazu, pracownikiem reklamy, dyrektorem do spraw komercyjnych w niezależnym Radiu 101.2, organizatorem masowych akcji protestacyjnych. Stale się przy tym dokształca, czyta wszystkie nowości na tematy, którymi się aktualnie zajmuje. Nigdy nie rozmawia o czymś bez dogłębnej znajomości przedmiotu.
Mało kto wie, że Źmicier był jednym z organizatorów praktycznie wszystkich znaczących masowych akcji na przestrzeni ostatnich piętnastu lat. Pomagał tworzyć Młody Front, a następnie ruch młodzieżowy „Żubr”13. Dzięki Źmicierowi w 1999 roku zrodziła się „nowa fala” młodych polityków, która wyniosła na pozycje liderów partii Wincuka Wiaczorkę (Białoruski Front Ludowy) i Anatola Labiedźkę (Zjednoczona Partia Obywatelska).
W 2003 roku odsiedziałem razem ze Źmicierem swoje pierwsze piętnaście dni za organizację demonstracji protestacyjnych. Siedzieliśmy w izolatce przy ulicy Okrestina, ale w porównaniu z tym, co się działo po 19 grudnia 2010, ta odsiadka była spacerkiem. Nie szarpali nas „do gabinetów”, dali siedzieć spokojnie. Przyjaciele przesyłali nam paczki, nawet stworzyli specjalną gazetę o tym, co się dzieje na wolności. Żeby jakoś przemycać gazetę za kraty, zredagowali ją jako skrajnie prawosławną agitkę i nazwali „Błagowiest” [Dobre Wieści]. Udało się!
Źmicier kierował moją kampanią wyborczą. Był jej centralnym mózgiem i organizatorem. Bez jego samozaparcia i strategii, takiej pomyślnej kampanii na pewno byśmy nie mieli.
Natalla Radzina przyszła do Karty’97 z gazety „Imia” w 2001 roku, w czasach, kiedy była to jeszcze inicjatywa obywatelska. Pracowała w innych niezależnych gazetach: „Nawiny”, „Swaboda”, „Biełorusskaja Diełowaja Gazieta”, „Narodnaja Wola”, „Nasza Swaboda”. Przyprowadził ją Aleh Biabenin. Przychodziło do nas sporo dziennikarzy, ale kiedy docierało do nich, jak dużo jest pracy, z reguły znikali. Natasza zjawiła się z twardym postanowieniem, że zostanie. Ile razy bym nie przyszedł do biura na prospekcie Skaryny, zawsze widziałem Nataszę przy komputerze. Oprócz tego studiowała dziennikarstwo na Białoruskim Uniwersytecie Państwowym. Wkrótce Natasza stała się znaczącą osobą w ulicznych akcjach opozycji. Odważnie rzucała się z dyktafonem w sam środek zdarzeń, wykrzykując do fotoreporterów, żeby nagrywali to, co się dzieje. Mogła pracować i pracowała całą dobę. Dziś Natalla kieruje najbardziej popularnym portalem internetowym charter97.org. To, że portal po kilku pogromach i zniszczeniu biura w 2010 roku, stał się jeszcze bardziej popularny – to jej zasługa i niewątpliwe osiągnięcie.
Oto jej portret Mikoły Chalezina, z książki o więźniach politycznych, wydanej przez białoruską redakcję Radia Swoboda.
DZIEWCZYNA ZE STALI: Weszła do gabinetu i usiadła na krześle. Zapanowała pełna napięcia cisza.
Czarnooka, gładko uczesana siedemnastolatka w żakiecie i spodniach patrzyła na szefów wzrokiem partyzantki przygotowanej na przesłuchanie. Usta miała zaciśnięte i całą sobą pochyliła się do przodu, przygotowana na każdą okoliczność.
Dział informacyjny gazety „Imia” wzbogacił się o nową pracownicę – Natallę Radzinę, studentkę pierwszego roku dziennikarstwa. Wygrała z trzydziestoma osobami poszukującymi pracy, które przyniosły za sobą teczki nabite publikacjami swojego autorstwa i długie wykazy wydań, w których miały swój udział. W jej wzroku było wszystko, co jest potrzebne w zawodzie dziennikarza – zdecydowanie i ciekawość. Zadawanie dodatkowych pytań w czasie rozmowy kwalifikacyjnej było zbędne.
Będę wspominać jej spojrzenie później, kiedy trafi do więzienia, a brak wieści będzie podsuwał ponure wizje tego, co mogło się z nią stać. Pozostawało liczyć na jej spojrzenie, które nie pozwoli funkcjonariuszom specsłużb pastwić się nad bezbronną dziewczyną. Spojrzenie zdolne pozbawić złudzeń i zmusić do równego traktowania.
Poczucie winy to jeszcze jeden znak tamtego czasu. Ty na wolności, ona w więzieniu. Nawrzeszczałem na nią tuż przed aresztowaniem. Chcąc być w samym środku zdarzeń, wpadła między szeregi omonowców i demonstrantów. Rezultat – uderzenie tarczą i wstrząs mózgu. Wróciła do redakcji i pracowała dalej aż do chwili, kiedy drzwi biura Karty zostały wyważone przez funkcjonariuszy specsłużb. Wcześniej krzyczałem jej do słuchawki, że jako doświadczona dziennikarka nie miała prawa tak ryzykować i być w miejscu, gdzie można stracić życie od jednego uderzenia w skroń. Odpowiedziała cicho: „Uważasz, że to jest na miejscu, tak na mnie wrzeszczeć?”. Nie, nie na miejscu. Głupio. Nieodpowiedzialnie. Krzyczeć na dziewczynę, której w tej chwili ból nie pozwalał pokręcić głową, a mdłości nie opuszczały ją nawet na sekundę... Na dziewczynę, którą godzinę później aresztują i wsadzą do więzienia.
Nie przypominam sobie, aby w ciągu tych piętnastu lat Natasza nie zrobiła czegoś, o co ją poproszono. Nie było takiego przypadku. Stalowa niezawodność, tak nietypowa dla infantylnego pokolenia okresu białoruskiej dyktatury. Chorobliwa wręcz uczciwość, niekiedy przeszkadzająca w stosunkach z ludźmi. Nadzwyczajna przyzwoitość, często mylnie przyjmowana za pozę.
„Jesteś naprawdę gotowa?” – „Tak.” – „Rozumiesz, że będziesz siedzieć bez kontaktu do czasu, aż pojawi się możliwość wyjazdu z kraju?” – „Tak.” – „Będziesz musiała całkowicie zaufać człowiekowi, który zajmie się twoją ewakuacją; wszystkie decyzje będzie podejmować tylko on.” Po chwili, jakby nie chcąc tracić możliwości kontrolowania sytuacji: „Tak”. Kilka tygodni w domu, z dala od skupisk ludzkich – bez kontaktu, bez środków komunikacji. Przerwa między więzieniem a wolnością. Potem kilka godzin jazdy, przekroczenie granicy. Tylko ona może powiedzieć, o czym myślała w tym niekończącym się czasie. Można tylko snuć przypuszczenia. O przyjaciołach, którzy pozostali w więzieniu; o naszym przyjacielu Alehu Biabeninie, którego straciliśmy jesienią, przed wyborami; o rodzicach, których przesłuchują po ucieczce córki...
W ciągu wielu lat – wsparcie rodziców. Bezwarunkowe, oparte na całkowitym zaufaniu. Rodzice, uwielbiani przez córkę; rodzice, których tak brakowało w tamtych miesiącach. Tylko krótkie rozmowy telefoniczne za pośrednictwem dwóch komputerów, żeby nie można było namierzyć telefonu. I długo oczekiwane spotkanie z mamą, która nawet nie wiedziała, w jakim kraju znajduje się jej córka.
Kiedy zobaczyła zdjęcia z demonstracji w Londynie, w czasie której Jude Law niósł jej portret, zażartowała przez łzy: „Przeżyłam życie nie na darmo”. Nie na darmo. Ale nie dlatego, że Jude Law niósł jej portret, a dlatego, że idzie przez życie prostą drogą – konsekwentnie, uczciwie, bez usprawiedliwiania się słabościami.
Ten rok zmienił Nataszę. Przez jej „stalową” otoczkę przeniknął nowy obraz – uroczej młodej kobiety, gotowej do przemian, gotowej zaakceptować siebie inną niż dotychczas. Tak jakby wysoka temperatura zdarzeń rozgrzała ją, pozbawiając zewnętrznego pancerza. Dostojewski w swoim Podrostku napisał: „Śmiech zdradza człowieka, nagle dowiadujecie się całej prawdy o nim”. Ona śmieje się otwarcie i zadziornie, pokazując nam siebie nową, zmienioną, otwartą, ale nie spoufalającą się; rozsądną, ale zdolną do zuchwałych postępków, łagodną, ale nie słabą...
Szefem sztabu wyborczego był Wład Kobiec14. Przyłączył się do nas w 2000 roku. Źmicier Bandarenka i Mikoła Chalezin poznali go w czasie podróży do USA i przyprowadzili do nas. W tamtym czasie pracował w Ministerstwie Zasobów Naturalnych, ale wkrótce zwolnił się i włączył do naszej pracy. Mikoła i Aleh Biabenin lubili żartować z jego „urzędniczych” nawyków, ale mnie brakowało w środowisku opozycyjnym takich „urzędników” – odpowiedzialnych, obowiązkowych i kompetentnych. Wład, właśnie dzięki swojemu urzędniczemu podejściu, okazał się niezastąpiony przy tworzeniu „Żubra”, najbardziej masowego ruchu młodzieżowego w historii Białorusi. Trudno byłoby znaleźć lepszego szefa sztabu wyborczego.
Rzecznik prasowy Alaksandr Atroszczankau15 bardzo cierpiał, kiedy rezygnowaliśmy ze spotkań z dziennikarzami. Alaksandr – nie przesadzam! – miał kontakty z całą Białorusią, z całym światem. Siłą rzeczy chciał wcisnąć te kontakty w sztywne ramy naszej kampanii. Jako rzecznik prasowy, nabierał doświadczenia w ruchu młodzieżowym „Żubr”. Z powodu swojej aktywnej działalności społecznej został usunięty z Białoruskiego Uniwersytetu Państwowego. Zdarzyło się to za czasów byłego rektora Alaksandra Kazulina, który w 2006 roku został opozycjonistą i uczestniczył w kampanii prezydenckiej. Usunięty student Alaksandr Atroszczankau współpracował z nim w czasie tej kampanii. Takie paradoksy zdarzają się w nienormalnej sytuacji na Białorusi.
Liderzy młodzieżowi Jauhen Afnagel, Maksim Winiarski, Dzmitry Barodka – których można z całą pewnością nazwać weteranami ruchu oporu – wspierali kampanię swoją energią i jednocześnie byli jej ogniwem organizacyjnym. Wszyscy oni przeszli szkołę „Żubra”. O każdym z nich można i trzeba napisać książkę.
Jauhen Afnagel – niestrudzony, pracowity organizator akcji ulicznych, zachowujący zimną krew w najtrudniejszych sytuacjach. To właśnie jego głos słyszałem tuż przed utratą przytomności, po uderzeniu pałką. Jauhen do końca stał na trybunie, którą był pomnik Lenina na Placu, krzycząc do mikrofonu, próbował powstrzymać masakrę, uspokoić ludzi: „Nie bójcie się, nie to jest straszne. Straszne jest życie w czasach dyktatury”. Jego zasługą było także podłączenie dźwięku w czasie demonstracji.
Maks Winiarski, nieśmiały i inteligentny, wyrósł na odważnego bojownika ulicznego. Było oczywiste, że Maks zaangażował się w kampanię nieustraszenie, z przekonania. Tak samo jak i to, że nie tylko będzie na Placu, ale i przyprowadzi ze sobą ludzi.
Do ekipy przystały znaczące białoruskie osobistości, z którymi współpracowałem wcześniej: przewodniczący Rady Najwyżej XII kadencji generał Mieczysłau Hryb, pierwszy minister obrony Białorusi generał Pawał Kazłouski, były komendant Korpusu Grodzieńskiego generał Waleryj Frałou, jeden z założycieli Białoruskiego Frontu Ludowego (BNF16) profesor Jury Chadyka, założyciele białoruskiego niezależnego Teatru Wolnego Mikoła Chalezin i Natalla Kalada, były minister, deputowany i ambasador Michaił Marynicz.
Kiedy siedzieliśmy w więzieniu, generał Frałou wspominał naszą ekipę:
Przyjazna i jednocześnie rzeczowa atmosfera w sztabie. Żadnej histerii, narad, podczas których ktoś chce zademonstrować swoje oddanie czy zatroskanie. Nawet mało znani dotychczas ludzie w ekipie Sannikowa znajdują wspólny język i cieszą się z nowych znajomości. Wysoka dyscyplina, wzajemny szacunek, zaufanie. Jeśli ktoś z jakiegoś powodu nie może gdzieś pojechać – od razu widać po twarzy, że człowiek się denerwuje.
Spotkania w dziesiątkach miast. Ludzie przychodzili na te spotkania w podniosłym nastroju, rozmawiali z naszą ekipą na wszystkie tematy, ale w większości przypadków nie kryli, że oczekują zmian. Pamiętam, jak w Lidzie przyszła na spotkanie kobieta i miała takie wystąpienie, że pomyślałem: „I po co my jeździmy? Przecież ludzie sami rozumieją co, dlaczego i po co”.
Uwierzcie, w całym swoim życiu spotykałem różnych szefów. Praca z Sannikowem była przyjemna, komfortowa i zaszczytna. Z satysfakcją wspominam niedawny okres naszej współpracy. Jestem pewien, że ta ekipa będzie działać dalej.
Nadciągnęła elitarna gwardia, która aktywnie działała jeszcze w sprawach Karty, na przykład Galina Juryna, mająca ogromne doświadczenie w pracy przy wyborach na Białorusi i w Rosji. Niestety, nawet teraz nie mogę podać wszystkich nazwisk, jak na ironię muszę ograniczyć się do tych osób, które pojawiły się w aktach mojej sprawy karnej.
Ogromną pomocą służył weteran białoruskiego ruchu narodowo-demokratycznego, Wiktar Iwaszkiewicz, jeden z twórców BNF. Z Wiktarem znaliśmy się od dawna, charakterystyczne dla niego było to, że w potrzebie zawsze służył wsparciem. Tak było, kiedy współpracowaliśmy w ramach Karty ’97, kiedy zaczął popadać w kłopoty Uniwersytet Ludowy, którego byłem rektorem, jeden z bardziej interesujących projektów edukacyjnych, skupiający intelektualistów z różnych partii. W zasadzie Wiktar go uratował. Podobnie było w trakcie kampanii prezydenckiej. Autorytet Iwaszkiewicza w środowisku narodowo-demokratycznym pomógł w pozyskaniu starej gwardii do aktywnej współpracy przy naszej kampanii. Po wyjściu z więzienia dowiedziałem się, że Wiktar silnie podupadł na zdrowiu. Zmarł na początku października 2013. A jeszcze dwa miesiące wcześniej spotkaliśmy się w Wilnie, omawialiśmy plany, pomysły, których Wiktarowi nie brakowało.
Wspierali mnie: narodowa artystka Białorusi, nasza legendarna spikerka Zinaida Bandarenka; jeden z najbardziej wybitnych działaczy białoruskiego „Odrodzenia”, artysta Aleksiej Maroczkin; rzeźbiarz Aleś Szaternik, znakomity rockman Ihar Waraszkiewicz, przywódca związkowy Hienadź Fiedynicz i wielu innych.
Mieliśmy wyjątkowego finansistę – Siarhieja Mudraczenkę. Nadzwyczaj pedantyczny w prowadzeniu spraw i dokumentacji. Po wyjściu z więzienia dowiedziałem się, że w ustalonym terminie po wyborach zaniósł całą wymaganą dokumentację i sprawozdania do Centralnej Komisji Wyborczej. Wyobrażam sobie miny członków komisji, tych skończonych fałszerzy: dookoła pełny pogrom, trwają masowe aresztowania, kandydaci i ich ekipy w więzieniach lub przysięgają wierność reżimowi, a tu – proszę bardzo, oto sprawozdanie, żyjemy i działamy. Nie sądzę, aby którykolwiek z kandydatów dopełnił tej formalności po krwawej niedzieli. Na pewno nie Łukaszenko, który wydał na zachowanie władzy miliardy dolarów ze środków publicznych.
Jestem pewien, że mieliśmy najbardziej praworządną ekipę wśród wszystkich alternatywnych kandydatów. Wystarczy wspomnieć, że w jej składzie byli obaj szefowie Białorusi przed wprowadzeniem stanowiska prezydenta: Stanisłau Szuszkiewicz i Mieczysłau Hryb. Trzon ekipy stanowili ludzie, którzy działali razem przez wiele lat, siedzieli w więzieniu, byli bici, rozstawali się z byłymi sojusznikami, potrafili w najtrudniejszych sytuacjach wybierać optymalne formy walki z dyktaturą.