Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 801
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
W powietrzu czuć było charakterystyczną wilgoć, jaką ludzie zwykli nazywać powiewem wiosny. Woonerf przy 6 Sierpnia coraz śmielej zapełniał się stolikami, skrzynkami i gazonami kolorowych roślin. Wszystko, by utwierdzić mieszkańców w przekonaniu, że zima opuściła już Łódź na długie miesiące. Mężczyzna w szarej wełnianej marynarce nie miał jeszcze na tyle odwagi, by rozkoszować się chłodem poranka. Zajmował miejsce przy stoliku wewnątrz restauracji, a ilość kawy w jego filiżance świadczyła o tym, że spędził w lokalu przynajmniej kwadrans. Mniej więcej co trzy minuty spod jego mankietu wyłaniał się połyskujący, tani zegarek, co oznaczało, że jego właściciel na kogoś czeka. Na kogoś, kto najwyraźniej nic sobie nie robił z umówionego spotkania. Mężczyzna był coraz bardziej poirytowany i zniecierpliwiony. W pewnym momencie zabębnił palcami w skórzaną teczkę na dokumenty, którą przez cały czas miał przed sobą, rozejrzał się na boki, po czym energicznym ruchem dopił resztkę kawy. Po raz ostatni, jak sądził, spojrzał na zegarek i poprosił kelnerkę o rachunek. Jednak zamiast młodej dziewczyny w czarnej polówce naprzeciw niego pojawił się człowiek w idealnie skrojonym, ciemnym garniturze i o ostrych rysach twarzy. Miał nie więcej niż czterdzieści lat, ogoloną głowę i z nonszalancją zajął wolne krzesło. W milczeniu obserwował, jak kelnerka odbiera z rąk gościa dziesięciozłotowy banknot i odchodzi bezszelestnie w kierunku kontuaru.
– Nie spieszył się pan – zaczął mężczyzna, chowając portfel w wewnętrznej kieszeni marynarki.
– Myli się pan. Jestem tu od ponad kwadransa. Po prostu pana obserwowałem, panie Wojas.
– Aha! Obserwował mnie pan. W takim razie muszę pana poinformować, że pańska zabawa w detektywa kosztowała nas obu stratę czasu. Ja od dobrych dziesięciu minut powinienem być za swoim biurkiem i uczciwie praco…
– Pan i uczciwa praca? – zakpił nieznajomy. – To jakby dziwka zarzekała się, że jest dziewicą. – Uśmiechnął się rozbawiony, ale niemal natychmiast spoważniał. – Nie ze mną miał się pan spotkać – mruknął. – Pan prezes oczekuje pana na zewnątrz. Bo chyba nie sądził pan, że tak po prostu wejdzie tu i się przywita – prychnął i prawie niezauważalnie skinął głową w kierunku okna. – Zapraszam ze mną, panie Wojas – rzucił i wstał od stolika.
Mężczyzna zacisnął palce na obiciu teczki i przez krótką chwilę rozważał w myślach swój ruch. Sprawa była poważna. Poważniejsza, niż początkowo zakładał. Wczorajszy telefon od przełożonego był sugestywną radą, by przyjąć propozycję spotkania. Był też jedyną szansą, by się z niego wycofać. Nie zrobił tego wczoraj i nie może zrobić tego dziś. Zgodził się, więc konsekwentnie musi podjąć ryzyko. Inaczej… Bał się nawet myśleć. Wciągnął powietrze i wyszedł z lokalu, posyłając kelnerce ciepłe spojrzenie. Nieopodal wejścia stał srebrny leksus. Mężczyzna wiedział, co ma zrobić. Złapał za klamkę, zerkając na czujne oko kamery umieszczonej na latarni. Człowiek, który czekał na niego wewnątrz auta, okazał się szczupłym pięćdziesięciolatkiem o łagodnym uśmiechu i niesamowicie przenikliwym spojrzeniu. Przenikliwym i inteligentnym.
– Pan Wojas, o ile dobrze rozumiem? – Uniósł posiwiałą brew i wbrew zasadom nie wyciągnął dłoni na powitanie.
Mężczyzna w szarej marynarce przytaknął. Za wszelką cenę starał się ukryć zdenerwowanie.
– Pan Koźmiński mówił mi o panu… Miło mi…
– Tak, tak – przerwał mu i odwrócił się w stronę okna. – Przejedziemy się trochę, pozwoli pan? – Lekko dotknął ramienia kierowcy. – Wie pan, nie byłem w tym mieście ze dwadzieścia lat. I oczu nie mogę nacieszyć, że tak rozkwitło przez te lata. Pięknie! – Wskazał za okno, gdy przecinali Piotrkowską. – Pan wie, jak mnie to cieszy? Naprawdę… – zamyślił się. – A pana? Kocha pan to miasto? – zwrócił się do mężczyzny. – Domniemywam, że tak, skoro sprawuje pan tu kawałek władzy.
– Eeee… – W ostatniej chwili powstrzymał machnięcie ręką. – Jakiej tam władzy. Urzędas ze mnie…
– A jednak to pan siedzi w mojej limuzynie i to z panem teraz rozmawiam – zaoponował ostro prezes. – Cóż… – Nerwowo oblizał usta. – Tak. – Dobrze. Przepraszam, że zakłócam pański plan dnia swoim nagłym pojawieniem się, ale naprawdę bardzo mi zależy… Wszystko zajmie tylko chwilę. Obiecuję. – Położył dłoń na piersi. – Pokażę panu powód mojej wizyty. – Kiwnął na kierowcę, który natychmiast przyśpieszył i skręcił w prawo, w ulicę Sienkiewicza.
Przez dłuższą chwilę jechali w kompletnej ciszy. Dopiero gdy przystanęli na światłach przy ulicy Tuwima, prezes nagle się ożywił.
– Znam ten kościół! – Zamachał palcami. – Tu, na lewo. Podniesienia Krzyża Świętego – wyrecytował. – Pamiętam. – Uśmiechnął się z rozrzewnieniem. – Komunię świętą tu przyjmowałem. A zaraz potem na kakao do zakrystii nas siostra zaprosiła… Ot, i po całej celebracji. Teraz ludzie z tego cyrk robią! Bankiety szczeniakom urządzają. – Pokręcił głową.
– Każdemu się marzy życie bogacza – próbował żartować Wojas, ale nikt poza nim się nie uśmiechnął.
– O ile się nie mylę, to tu zaraz powinien być park. – Prezes przysunął głowę do okna. – O! Proszę, miałem rację. – Pokiwał głową z zadowoleniem. – Tutaj pierwszy raz papierosy paliłem. – Zaśmiał się głośno. – Jak ten park się nazywa?
– Sienkiewicza… – wtrącił kierowca.
– Racja.
– Dlaczego pan zdecydował się na biznes w Łodzi? – zapytał nieoczekiwanie Wojas.
– A dlaczego pan uważa, że to złe miejsce? Czy Łódź się nie nadaje do zrobienia biznesu? – Zgromił go wzrokiem.
– Nie powiedziałem, że się nie nadaje, tylko zapytałem…
– Nigdy nie wolno wątpić w swoje rodzinne miasto. Nigdy! – Podniósł palec. – To bardzo zła cecha. Owszem, nie wszędzie jest idealnie. Ludzie się przenoszą, migrują po całym świecie, bo życie mają ciężkie albo ktoś im dokuczy. Ale sercem powinni być tam, gdzie na świat przyszli. Ja wiele lat za granicą spędziłem, ale nie zapominam o pochodzeniu. A szlag mnie trafia, jak słyszę, że jeden z drugim się ogłasza obywatelem świata. Gówno! Gdzieś go matka urodziła i wykarmiła. Spod ogona nie wyskoczył! – Pokręcił głową na boki.
– Jest w tym trochę racji…
– O! Manhattan! – zakrzyknął prezes, zupełnie ignorując siedzącego obok mężczyznę. – Jaki to był kiedyś prestiż. Mój Boże, mnie samemu marzyło się mieszkać na najwyższym piętrze. – Zaśmiał się. – Nowego Jorku się chciało! – Westchnął. – Eee! No proszę – wskazał palcem i uśmiechnął się do Wojasa – jest i stary Central. Nie zburzyliście go. Pamiętam dobrze, jak go budowali. Największy, najlepszy dom handlowy łódzkiego PRL-u. – Uśmiechnął się do siebie. – Ruchome schody, kolorowe neony, tłumy ludzi… Funkcjonuje jeszcze?
– Tak, chociaż lata świetności ma już za sobą – przytaknął Wojas. – Panie prezesie, a jak się panu podoba ta kolorowa budowla? – zagadnął ostrożnie.
– Mhm… – mruknął prezes, wpatrując się w olbrzymi, barwny dach rozpięty na białej konstrukcji. – A co to właściwie jest? – Spojrzał na Wojasa pytającym wzrokiem.
– To taki, powiedzmy… wspólny przystanek tramwajowy. Centrum przesiadkowe – tłumaczył. – Jako ciekawostkę dodam, że zaraz po ukończeniu budowy ogłosiliśmy konkurs na nazwę, wie pan. – Poprawił się na siedzeniu. – Mają ludzie fantazję, trzeba przyznać. – Rozluźnił się nieco, widząc, że tym razem prezes słucha go z uwagą.
– I jak nazwaliście?
– Oficjalnie wygrała Stajnia jednorożców. – Wzruszył ramionami.
– Stajnia jednorożców? – wymamrotał prezes.
– Chyba przez ten dach. Ale i tak, powiem panu, wszyscy mówią na to przesiadkowo.
– Brzmi jak tytuł kreskówki dla dzieci – dorzucił kierowca.
Prezes uśmiechnął się, ale zaraz zaczął się nerwowo rozglądać na boki.
– Antek, tam na światłach w prawo daj – rozkazał i spojrzał na Wojasa. – Już niedaleko! Zaraz panu pokażę.
Samochód ruszył, gdy tylko zapaliła się zielona strzałka. Nagle kierowca ostro wcisnął hamulec i głośno zabluźnił. Autem silnie szarpnęło. Tuż przed maską leksusa przemknęło kilku rozpędzonych rowerzystów. Jeden z nich wykrzykiwał coś do kierowcy, wymachując przy tym ręką.
– Sukinsyny! Musicie zrobić porządek z tymi rowerami! – warknął prezes do Wojasa. Poprawił się i rozsiadł wygodnie. Przez nagłe szarpnięcie o mało nie zsunął się z kanapy. – Antek, jedź – rzucił przed siebie. – A następnym razem się nie zatrzymuj! – Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął z niej papierośnicę. Odłożył ją jednak na bok i skupił wzrok na mijanym właśnie wysokim biurowcu.
Przejechali zaledwie kilka metrów, gdy kierowca, nie zważając na tworzący się za nim korek, przystanął na prawym pasie i włączył światła awaryjne. Wojas spojrzał na niego zdezorientowany. Rozległ się szmer mechanizmu i szyba w oknie opuściła się.
– To właśnie ten budynek! – Prezes wysunął przed siebie dłoń.
– Żartuje pan? Tutaj? – zdziwił się Wojas. – Za chwilę na rogu stanie piękny hotel. Szkło i stal. Nowoczesna architektura zaledwie kilka metrów stąd, a pana interesuje stary…
– Powiedziałem, że tutaj! Nie zaprosiłem pana, by mi pan doradzał, tylko żeby panu pokazać, o które miejsce mi dokładnie chodzi! – powiedział szorstko i dosadnie.
– Rozumiem. Ale jeśli mogę coś powiedzieć…
– Nie, nie może pan, bo pana zadanie polega na załatwieniu sprawy w jak najkrótszym czasie, a nie na wyrażaniu swoich poglądów – podniósł głos.
– Tak, ale niech mnie pan posłucha! Te lokale, jak pan widzi, są zajęte. Nie wiem, do kogo należą. Jaki jest ich status prawny i tym podobne. To trzeba sprawdzić… – Wojas nerwowo gestykulował. – Tam są jakieś sklepy, kawiarnia…
– A pan jest, zdaje się, w radzie nadzorczej i z tego, co mi wiadomo, piastuje jeszcze kilka innych stanowisk w tym mieście. A pana przełożony nic mi nie wspominał, żeby planował pan zmianę pracy. – Prezes odchrząknął. Wojas opuścił głowę i wbił wzrok w swoje buty.
– Rozumiem – wyszeptał i zacisnął usta.
– I dobrze. I wreszcie! – Prezes pokiwał głową. – Ma pan miesiąc na pozbycie się najemców, właścicieli, czy kim oni tam są. Cena nie gra absolutnie żadnej roli. Dostanie pan dziesięć procent od rynkowej wartości tego miejsca. Niech pan sam sobie policzy, ile to będzie.
Mężczyzna potarł twarz i pokręcił głową, jakby chciał coś z niej strząsnąć.
– Panie prezesie, to może być warte około miliona! Może nawet dwóch… – Sprawiał wrażenie, jakby zaczął dusić się powietrzem. – Możliwe, że tych ludzi trzeba będzie spłacić…
– Miesiąc – szepnął prezes. – A teraz żegnam. Urząd jest niedaleko. Przejdzie się pan. Świeże powietrze dobrze panu zrobi. – Oparł się wygodnie i nie patrząc na mężczyznę, sięgnął po papierośnicę. Wojas kiwnął głową, złapał za klamkę i wysiadł z samochodu. Kierowca odczekał chwilę, podniósł wzrok i spojrzał w lusterko.
– Szefie, a może mam tu gdzieś zaparkować? Może ma pan ochotę przyjrzeć się bliżej temu miejscu? Kawy się napić?
– Jedź, Antek. Jeszcze nie czas. – Mrugnął jednym okiem i zapalił papierosa. – Jeszcze nie czas… – wyszeptał.
*
Resztki mgły otulały zaspane miasto. Stał oparty o pordzewiałą barierkę, przed wieloma laty zatopioną na stałe w szarym betonie. Nagryzł kromkę pszennego pieczywa i z rezygnacją popatrzył na rytmicznie bujający się na powierzchni wody spławik. Od ponad godziny nie zanurzył się ani razu. A przecież kilka metrów pod jego stopami tętniło życie. Wielokrotnie miał okazję, by się o tym przekonać. Może gdyby przeniósł się bliżej tamtych szuwarów? Może tam brałyby bardziej. Głośno pociągnął nosem, wpatrując się w przeciwny brzeg niedużego stawu należącego do kompleksu pałacowego, który w prezencie ślubnym otrzymała Emma Herbst, córka potentata fabrykanckiej Łodzi, Karola Scheiblera. W oddali, w nieśmiałym blasku porannego słońca, połyskiwały karoserie samochodów. Z każdą chwilą było ich coraz więcej. Jeszcze kwadrans i zaczną tworzyć się korki. Znał to na pamięć. Nie musiał patrzeć na zegarek, żeby wiedzieć, że dochodzi siódma trzydzieści. Bywał tu od tak dawna, że zdążył nauczyć się codziennego rytmu życia tego miasta. Zawinął resztkę chleba w biały papier i wsunął do kieszeni puchowej kamizelki. Na pomoście, tuż przy jego stopach, leżała drelichowa torba. Przykucnął na chwilę, by wyjąć z niej termos z herbatą. Podmuch zimnego wiatru złośliwie szarpnął kawałkiem materiału. Mężczyzna odruchowo postawił na nim stopę i pokręcił na boki głową. Czekając, aż przekorny wiatr przestanie na chwilę smagać jego skostniałe dłonie, bezwiednie błądził wzrokiem po tafli wody, by zatrzymać go na dryfującym spławiku. Początkowo myślał, że to złudzenie. Ściągnął siwe brwi i zaczął baczniej przyglądać się jaskrawozielonej końcówce. Czyżby…? Uśmiechnął się chytrze i najciszej, jak potrafił, podszedł do osadzonej pomiędzy barierkami wędki. Ujął ją i gdy tylko spławik ponownie się poruszył, zaczął kręcić kołowrotkiem. Najpierw powoli. Przyspieszał jednak, zaciskając zęby, gdy opór wyraźnie się zwiększał. Żyłka naprężała się, niebezpiecznie wyginając ramię wędki. Mężczyzna odruchowo podniósł wyżej ręce. Nim zdążył się zorientować, rozległ się trzask. Kołowrotek zawirował, uderzając boleśnie w palce. Mężczyzna zaklął głośno. Wściekły, odrzucił zniszczony sprzęt na bok i trzymając się barierki, przyklęknął w poszukiwaniu spławika, który zniknął mu z oczu. Wychylił się najbardziej, jak to było możliwe, i zapierając się dłońmi o zimny beton, zajrzał pod pomost. W ciągu jednej sekundy jego ciało opanował skurcz, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczył. Żołądek podszedł mu do gardła, a jakaś niewidzialna pętla zacisnęła się wokół szyi. Bezskutecznie silił się na krzyk. Jedynym dźwiękiem, jaki wydobył się z jego krtani, był jęk. Chrapliwy i bezkształtny. Trwał w bezruchu, łapczywie łykając zimne powietrze. Nie chciał już patrzeć. A jednak nie mógł oderwać oczu od tego, co znajdowało się w odmętach szarozielonkawej wody. Wreszcie zebrał w sobie siły i podniósł się gwałtownie. W pierwszym odruchu złapał za wędkę i drżącymi rękoma, zaczął pakować ją do drelichowej torby. Silny podmuch wiatru pojawił się jak na zawołanie. Woda w dole wyraźnie zafalowała. Podświadomie wiedział, że to niemożliwe, ale mógłby przysiąc, że betonowy pomost drgnął. Zerwał się i zaczął uciekać. Ciężkie buty uderzały rytmicznie o pokruszoną nawierzchnię. Porażony myślą, że stara konstrukcja mogłaby nie wytrzymać jego ciężaru, przyspieszył, rozpaczliwie wpatrując się w ciemny fragment nabrzeża. Zostało mu zaledwie kilka metrów. Potem jeszcze musi się dostać do ulicy. Do ludzi. Dysząc, przystanął na chwilę. Rozejrzał się na boki, oceniając odległość. Najbliżej miał Przędzalnianą. Ruszył w stronę zapełniającej się pojazdami drogi i zaczął głośno krzyczeć.
*
Podkomisarz Tomasz Mielczarek wrzucił dwie aspiryny do szklanki i zalał je wodą z czajnika. Bolało go całe ciało. Czuł każdy mięsień, każdą kość. Miał wrażenie, jakby ktoś siedział mu na plecach, przygniatając kark i ramiona. Przyłożył szklany brzeg do spierzchniętych ust i jednym tchem wypił zawartość. Poczłapał z powrotem do kanapy. Kołdra częściowo zsunęła się na podłogę. Odrzucił ją i opadł na plecy, głośno wzdychając. Przymknął ciężkie powieki. Jego myśli bezwiednie szybowały w przestrzeni umysłu, by ostatecznie znaleźć się przy dziewczynie, którą darzył obsesyjną wręcz miłością. Znów złapał się na tym, że pragnie jej bliskości. Jej uśmiechu. Jej ciepła. Wystarczyłoby, gdyby usiadła obok i wzięła go teraz za rękę. Tylko tyle. I tak na nic więcej nie miałby sił. Przeziębienie, czy, jak zwykło się mawiać, grypa, rozłożyło go zupełnie. I jak na razie nie zapowiadało się, by chciała go opuścić. Telefon przerwał ciszę. Wyciągnął rękę w jego stronę i nie odrywając głowy od poduszki, odebrał połączenie. Głos komisarza Jakuba Karskiego, przyjaciela, z którym Mielczarek pracował przy większych sprawach, w przeciwieństwie do jego pojedynczych mruknięć, był pełen energii.
– Jak tam, chłopaku, żyjesz? – rzucił zaczepnie Kuba.
– Nie wiem… – Tomek z trudem przełknął ślinę. – Nie mam siły, by to sprawdzić.
– Mam kiepskie wieści, stary… – Rozległ się znajomy świst powietrza i Tomek oczami wyobraźni widział, jak Kuba zaciąga się papierosem. Ulubionym niebieskim marki L&M.
– Mhm. Co to za wieści?… – Potarł palcami powieki. – Dobij mnie. Jest mi wszystko obojętne.
– Chyba będziesz musiał zwlec dupsko i przyjechać. Mamy sztywniaka. – Znów rozległ się ten sam świst. – A poza tym…
– Kuba… – przerwał mu. – Nie wiem, czy dam radę. Gówniano się czuję… – sapnął. Przymknął oczy i usiadł na łóżku. Westchnął głośno i przez chwilę kontemplował hałas dobiegający ze słuchawki, świadczący o tym, że jego partner pracuje gdzieś w terenie. – Kuba, jeśli to ważne, to spróbuję… – zaczął.
– Tomek, bez paniki. Ze sztywnym dam radę. Zajmę się tym. Przecież długiej mi nie wytnie. – Roześmiał się. – Udamy, że tu byłeś – ściszył głos. – Później lukniesz sobie na fotki. Mamy Edzia na miejscu, więc na pewno będą twarzowe – prychnął. – Ale pływak to jedno, a Dziewoń drugie.
– Co z nim? Znaczy z Dziewoniem?
– Kazał zwołać wszystkich. Podobno ma coś ważnego do przekazania i chce mieć cały zespół u siebie za… – W słuchawce pojawił się szmer. – Za półtorej godziny.
– A co z tym… jak go nazwałeś? Pływakiem…? – Tomek przyłożył rękę do czoła. – Topielec?
– Taaa – mruknął Kuba. Zawiesił na chwilę głos, by zaciągnąć się nikotyną. – Koleś. Młody. Rybak go znalazł i…
– Rybak? To gdzie jesteście? – Wysilił się na uśmiech. – W Kołobrzegu?
Kuba roześmiał się głośno.
– Nie, kuźwa! Na Księżym Młynie. Rybak czy wędkarz, dla mnie to jeden … – Pociągnął nosem. – Wiesz. Niech będzie, że to był… Łapacz ryb. Zadowolony? Tak czy srak znalazł kolesia przy pomoście. A właściwie pod.
– Łapacz ryb – prychnął Tomek. – Zajebiste określenie. Wiadomo kto to? Mówię o topielcu…
– Nie. Dopiero wyciągają go z tej sadzawki. Techniczni skaczą dookoła jak zielone żabki. – Roześmiał się i z kimś przywitał.
Tomek zauważył, że ostatnie zdanie Kuba powiedział znacznie głośniej. Najpewniej było skierowane do któregoś z techników kryminalnych. Podejrzewał, że chodzi o znajomego dowódcy sekcji. Odruchowo uśmiechnął się i pokiwał głową. Po chwili Kuba wrócił do rozmowy.
– Nie miał przy sobie żadnych dokumentów. W ogóle był tylko w koszulce… – Zamilkł, a w tle pojawiły się czyjeś głosy. Tomek przyciągnął kołdrę i owinął ją wokół pleców.
– Jesteś? – Głos Kuby powrócił z wyczuwalnym podnieceniem. – Ten koleś musiał zajebiście pakować. Mięśnie ma jak Arnold. Poczekaj… – Znów rozległy się trzaski. – Tomek, zrób mi tą przyjemność i bądź na odprawie. Inaczej Dziewoń przydzieli mi kogoś innego.
– Za półtorej godziny? –Tomek jęknął. Spojrzał na okno i przewrócił się na bok.
– Przyjadę po ciebie. Nafaszeruj się, czym tam możesz. Długo nas przecież nie będzie trzymał.
– Dobra, zrozumiałem – westchnął Tomek. – Nie spiesz się.
– Spoko. Mam co robić – rzucił Karski. Nagle coś zaszeleściło i pojawił się znajomy klik zapalniczki.
– Nie pal tyle, Kuba! – mruknął Mielczarek i rozłączył się, zanim Karski zaoponował. Przymknął oczy i trwał w bezruchu. Jego myśli jak na zawołanie poszybowały prosto w objęcia dziewczyny. Jego wyszkolone kilkunastoletnią służbą wewnętrzne poczucie obowiązku podpowiadało mu, że może w nich zostać jedynie przez kwadrans.
*
Kowno, maj 1936
Nabrał głęboko powietrza i drżącymi dłońmi uniósł biały, jedwabny woal zakrywający jej jasną twarz. Patrzyła prosto w jego oczy. Pełna miłości, promieniejąc ze szczęścia. Jej pokryte karminem usta momentalnie ułożyły się w uśmiech. Przełknął ślinę. Nie mógł oderwać od niej wzroku. Była śliczna. To jedyne, co przychodziło mu do głowy. Po prostu śliczna. I cała należała do niego. Musnął opuszkiem kciuka jej gładki policzek i uśmiechnął się ciepło. Gdzieś za ich plecami rozległ się cichy, kobiecy jęk wzruszenia. Ktoś chrząknął, ktoś zakasłał, zaskrzypiało stare drewno ławki. Tymczasem on ujął jej dłoń i mocniej przytrzymał.
– Eleno… – szepnął, podobnie jak w tamto zimowe przedpołudnie, kiedy pierwszy raz przejrzał się w jej oczach. Dwudziesty piąty dzień mroźnego stycznia. Szwendał się bez celu po Alei Wolności, gdy nieopodal kościoła Michała Archanioła minęły go dwie dziewczyny. Przystanął na chwilę i zaciekawiony patrzył, jak wśród radosnych odgłosów rozmowy przeglądają się w sklepowych witrynach. Nagle jedna z nich poślizgnęła się na oblodzonym bruku. Upadając, odruchowo chwyciła za rękaw kożucha towarzyszki i pociągnęła ją za sobą. Zanim obydwie gruchnęły na ziemię, imię jednej z nich zawirowało nad ich głowami, by po chwili zmienić się w głośny chichot. Przyglądał się temu przedstawieniu lekko rozbawiony. Smagany mroźnym wiatrem, zdecydowanym krokiem ruszył w ich stronę. Jedna z nich stała już na nogach i otrzepywała kożuch z resztek śniegu, druga wciąż chichocząc, powoli podnosiła się z ziemi. Nachylił się nad nią, złapał za jej poczerwieniałe od zimna dłonie i pociągnął do góry. Umilkła zaskoczona. By ukryć zażenowanie, próbowała schylić się po leżącą na ziemi torebkę, ale on wciąż nie wypuszczał z rąk jej dłoni. Stali więc nieruchomo, wpatrując się w siebie, a on po raz pierwszy wypowiedział na głos jej imię. Dziś, gdy kilka długich miesięcy później, biorąc Boga za świadka, obiecywał jej, że zostanie z nią na zawsze, naiwnie wierzył w siłę słów swojej przysięgi.
*
Poprawiła fragment jasnego tiulu będącego imitacją spódnicy, w jakich primabaleriny wirują przed publicznością, i po raz piąty wygładziła włóczkowe pasmo włosów. Zwinnym ruchem podeszła do statywu i spojrzała na kompozycję przez obiektyw aparatu. Nacisnęła migawkę. Rozległ się charakterystyczny zgrzyt, wyzwalacz zapiszczał i nieduży pokój, który od jakiegoś czasu był jej prywatnym atelier, na kilka setnych sekundy wypełniło ostre światło. Powtórzyła operację kilkakrotnie, po czym chwyciła aparat w dłoń i zaczęła przeglądać kadry. Z zadowoleniem stwierdziła, że ostatnie zdjęcia są naprawdę śliczne. Pomysł ze starą skrzynką po owocach przemalowaną białą bejcą był strzałem w dziesiątkę. Świetne tło dla szytych przez nią lalek. Odwróciła głowę w róg pokoju. Została jej jeszcze jedna, ostatnia. Wzięła ją w rękę i popatrzyła na jej duże oczy. Różniła się od tych lalek, które robiła zazwyczaj. Była większa i w nieco innym stylu. Jej ledwie widoczny uśmiech dodawał okrągłej buzi nieśmiałego i zaskoczonego wyrazu. Dlatego długo rozważała, czy w ogóle fotografować ją i dołączać do kolekcji pastelowych, delikatnych balerinek. Ostatecznie uznała, że przecież tak, jak pozostałe i ona wyszła spod jej palców. A w jej stworzenie włożyła tyle samo serca i pracy, co w resztę lalek. Owszem, była na specjalne zamówienie. Klient zaoferował kilkakrotnie wyższą kwotę i bardzo dokładne wytyczne, które nie pozwalały nawet na odrobinę fantazji. Mimo to polubiła ją. Uśmiechnęła się do siebie i ustawiła długonogą szmaciankę na miejscu wcześniejszych modelek. Oparła jej główkę o bielone drewno i zrobiła krok w tył. Poprawiła ustawienie światła i po chwili zadumy wcisnęła migawkę aparatu. Gdy kwadrans później wklejała fotki na firmową stronę w Internecie, porównała fotografię ostatniej lalki z tą, która wraz z zamówieniem wisiała przypięta do tablicy korkowej. Dopiero teraz zauważyła, że zrobiła kawał dobrej roboty. Lalki były identyczne. Brakowało tylko tej małej, jasnowłosej dziewczynki, która z takim zachwytem przytulała zabawkę. Dziewczynki, która, sądząc po jakości zdjęcia i jego wyblakłych kolorach, musiała być już dorosłą kobietą. Czy ucieszy się na widok swojej dawnej przyjaciółki? Kobieta kliknęła w klawiaturę. Ona by się ucieszyła.
*
Julia Bronicka bez przekonania przystała na pomysł swojej siostry, Magdaleny, na wspólny udział w treningu interwałowym. Owszem, lubiła ćwiczyć i ogólnie była osobą aktywną, ale zajęcia opatrzone informacją: „Turbospalanie. Tylko dla zaawansowanych”, wydawały się jej lekką przesadą jak na początek przygody z fitnessem. Madzia jednak nie przywiązywała wagi do tak nieistotnych niuansów i ochoczo wciskała pulchną łydkę w elastyczne legginsy. Wokół wąskiej ławki, na której siedziały pośrodku szatni, kręciły się dziewczyny, które niczym gazele z gracją wyginały swoje wysportowane ciała, sprawdzając w ten sposób, czy ich markowe topy będą dobrze leżały w trakcie ćwiczeń. Niektóre z politowaniem zerkały w kierunku pulchnej Magdaleny, ale ona zdawała się nie zauważać tych krytycznych spojrzeń. Gdy tylko założyła na siebie strój, pełna zapału ruszyła w kierunku sali, z której dochodziło rytmiczne i bardzo głośne dudnienie. Julia, niepewnie krocząc za siostrą, do ostatniej chwili próbowała ją przekonać, by zacząć od mniej inwazyjnego treningu i stopniowo rozwijać kondycję, ale Magdalena była niezłomna. Dodatkowym elementem utwierdzającym ją w przekonaniu o doskonałym wyborze zajęć był prowadzący je instruktor. Młodziutki przystojniak, który po sukcesie serii erotycznych książek o ekscesach pewnego milionera wymawiał swoje imię z zauważalnym amerykańskim akcentem.
– Ooo! To ten nasz Krystianek – zawyła z zachwytu Magda. – …O cholera! – Zakryła dłonią usta. – Ale ma zgrabną dupcię. – Zachichotała. – Czuję, że będzie super!
Julia zerknęła w kierunku śniadego chłopaka popijającego w rogu sali mleczny koktajl. Nie był wysoki, ale za to jego umięśnione nogi i ramiona rzeczywiście robiły wrażenie. Julia zastanawiała się, czy jest to efekt ciężkiej pracy, czy działania jakichś specjalnych sterydów. Tak czy inaczej, przez najbliższą godzinę była zmuszona wpatrywać się w to ciało. I nie mogła powiedzieć, żeby jakoś bardzo cierpiała z tego powodu. Krystianek, przekrzykując głośne bity, powitał wszystkie panie wesołym: „Ahoj, laski!”, i dał znak, by dziewczyny rozproszyły się po sali. Pierwsze rzędy obstawiały stałe bywalczynie klubu. Julia z Madzią zostały zepchnięte na tyły, co akurat Julii bardzo odpowiadało. Nienawidziła obserwować w lustrze swoich nieskoordynowanych ruchów, jednak Magdalena kręciła nosem. Dopiero po kilku nieudanych próbach przebicia się do pierwszych rzędów pogodziła się z sytuacją i zaczęła podskakiwać w takt szybkiego kawałka rozpoczynającego rozgrzewkę, tuż obok Julki.
– Jedziemy, jedziemy, laleczki! – dopingował Krystianek, obdarzając pierwsze rzędy śnieżnobiałym uśmiechem. – Zepnij pośladki!!! – Klasnął w ręce i omiótł salę spojrzeniem. Nagle jego wzrok zatrzymał się na Madzi. – Wow! – zakrzyknął. – Mamy nową ślicznotę! Jak ci na imię?!
Magda dopiero po chwili zorientowała się, że to ona jest obiektem jego zainteresowania i oderwała wzrok od lustra.
– Madzia! – odkrzyknęła, starając się przekrzyczeć rytmiczny bas. Zdyszana, wyraźnie siliła się na uśmiech. Krystianek wysłał w jej kierunku buziaka, na co Magdalena zarumieniła się niczym panienka na wydaniu. Miała nadzieje, że jej pąs zostanie wzięty za efekt rozgrzewki.
– Okej! Super! – Krystianek klasnął w dłonie. – Władzia! Dajesz, dajesz, nie przestajesz! – Wycelował w nią palcem, tym razem puszczając zalotnie oko.
Madzia chciała odkrzyknąć, że nie ma nic wspólnego z Władzią, ale zagłuszała ją muzyka, a boski Krystianek odwrócił od niej wzrok i przeniósł go na podrygującą z gracją gazelę we wściekłe różowym wdzianku. Madzia, szukając wsparcia, spojrzała na Julię, która zwijała się ze śmiechu, z trudem przeskakując z nogi na nogę. Magda klepnęła ją w ramię i wróciła do wojskowych pajacyków. Dziesięć minut później Krystianek rozkazał uzupełnić płyny i wszystkie panie jak na komendę rzuciły się na swoje bidony. Madzia mokra od potu, pojękując, usiadła na podłodze i sięgnęła po butelkę wody mineralnej. Zdążyła zaledwie odkręcić korek, gdy rozpoczął się zestaw ćwiczeń turbo, jak określił je prowadzący. Madzi na dźwięk jego okrzyków pociemniało w oczach. Poganiana przez instruktora, zwlekła się z podłogi i wróciła na swoje miejsce.
– Wysoko kolana! – wrzeszczał zapalczywie Krystianek, unosząc swoje na wysokość brody. – Wytrzymasz! Wytrzymasz! Jeszcze piętnaście sekund! Władzia, widzę cię! Nie odpuszczaj! – wrzeszczał. – Wyżej, wyżej! Kinia, kangurku, dajesz! – Wskazał na opaloną blondynkę, która odpowiedziała mu serduszkiem zrobionym z palców obu dłoni. – Zostało dziesięć sekund!
Krystianek, podobnie jak tempo, był nieugięty. Madzia robiła, co mogła, by uciec przed jego bezwzględnym wzrokiem i dać sobie możliwość chociaż chwilowej przerwy na złapanie oddechu. Nagle w jej głowie zaświtała myśl, która natychmiast przerodziła się w czyn. Przykucnęła i przez pięć sekund, które pozostały do końca serii, symulowała wiązanie sznurówek w adidasach. Podniosła się dopiero, gdy grupa otrzymała w nagrodę dziesięć sekund przerwy. Potem Krystianek oświadczył, że zostało im jeszcze osiem serii na nogi i dziesięć na ręce, a Madzia poczuła, że jej zapał do intensywnego spalania tłuszczu spadł do zera. Rozważała już rezygnację i wyjście z zajęć, ale gdy spojrzała na czerwoną i spoconą twarz siostry, postanowiła wytrzymać. Poza tym było coś jeszcze. Coś, co Magdalenie spędzało sen z powiek. Jej mąż, Karol. A dokładniej rzecz biorąc jego niedawno poznana znajoma. Przeklęta Aldona! Pojawiła się w ich życiu niedługo po tym, jak Magdalena przez pomyłkę wyciągnęła z samochodu i znokautowała jej męża. W ramach zadośćuczynienia Karol musiał odpalić poszkodowanym kilka tysięcy złotych. A ponieważ trafił na wyjątkowo wrażliwych ludzi, którzy co prawda nie mieli skrupułów, by zażądać znacznie wyższej kwoty, niż im początkowo zaproponował, to jednak w odruchu serca obdarowali go psem z ich hodowli. Niesforne stworzenie od razu upodobało sobie najlepsze buty Magdaleny i na przemian podgryzało je i obsikiwało. A ta chuda, przebiegła ździra, pod przykrywką behawiorystki, coraz nachalniej wdzierała się do ich domu. I mimo iż Karol jak mantrę powtarzał, że nie łączy go z Aldoną nic prócz odkrytej niedawno pasji do yorków, Madzia nietraciła czujności. Poza codziennymi kontrolami, którym poddawany był małżonek, postanowiła uatrakcyjnić swój wygląd. Regularne treningi i ścisła dieta miały być receptą na kryzys, który według jej opinii przechodził ich związek. Magda głęboko nabrała powietrza i starała się skupić na truchcie. Jednak wściekłość, jaką wywołało wspomnienie Aldony, w połączeniu z nagłym, zbyt intensywnym wysiłkiem spowodowały, że jej żołądek niebezpiecznie podszedł do gardła. Początkowo opanowała odruch wymiotny. I kiedy myślała, że najgorsze minęło, nadeszła seria wyczynowych ćwiczeń mających ukształtować mięśnie brzucha. Magda po kilku ruchach z przerażeniem spojrzała na Julię i zanim zdążyła się odezwać, jej żołądek eksplodował. W zaistniałej sytuacji zajęcia natychmiast przerwano, bo boski Krystianek z krzykiem wybiegł z sali, a wraz za nim stado gibkich gazeli. Gdy obsługa recepcji wachlowała nad jego umięśnionym ciałem dwoma firmowymi ręcznikami, dostarczając w ten sposób życiodajny tlen, na salę, w której poza głośnym bitem pozostały tylko Madzia i Julka, wtargnęła ekipa sprzątająca.
*
Teresa Kwiatek, powtarzając w myślach swoją nową kwestię, rozerwała firmowy papier znanej cukierni. Słodki zapach cynamonu momentalnie wypełnił niedużą salę,w której ostatnio się spotykały. Zaadaptowały ją dzięki pomocy władz miasta. Sama pani prezydent, wzruszona do łez ich działalnością, na oczach kilku tysięcy widzów lokalnej telewizji przecięła czerwoną wstęgę, wręczając szefowej ich organizacji symboliczny klucz do lokalu. Przed laty mieściło się w nim biuro poselskie pewnego niezbyt lubianego polityka, ale od czasu, gdy ten przestał być posłem, opustoszały, niedogrzany lokal w starej kamienicy niszczał w zatrważającym tempie. Jego największym plusem była świetna lokalizacja. Mimo to każdy z potencjalnych najemców rezygnował z tego miejsca zaraz po tym, jak znalazł się na klatce schodowej, którą nawet w gorący dzień lata przepełniało zimno wilgoci oraz smród nieszczelnej kanalizacji i kocich odchodów. I rezygnował z uśmiechem na ustach po tym, jak dowiadywał się, z jakimi kosztami wiązało się wynajęcie tego miejsca. Babuszki nie wybrzydzały. Dla nich ten lokal był prawdziwym darem z nieba. Prawo do najmu otrzymały po jednym z występów, który odbył się podczas głośnej akcji dobroczynnej w dziecięcym hospicjum. Darowano im kaucję i obniżono koszty najmu, byleby zdjęły niewygodny ciężar z ramion pani prezydent. Opozycja tylko czyhała, by zarzucić jej niegospodarność.
– Poruszyło mnie państwa zaangażowanie w czynienie dobra… – powiedziała pani prezydent, potrząsając dłonią szefowej. – Dajecie nadzieję i radość dzieciom, nie biorąc nic w zamian! To piękne, co robicie. Wiedzcie, że jesteście dumą łodzian i zasługujecie na wszystko, co najlepsze! – Promieniała, uśmiechając się do kamer.
Tydzień po medialnym zamieszaniu oprócz nowego adresu miały swój fanpage, sponsora i kalendarz wypełniony po brzegi zaproszeniami do szkół, przedszkoli i innych ośrodków związanych z dziećmi. Mogły się wreszcie spotykać w neutralnej przestrzeni. Nie tak jak dotychczas, gdzieś pomiędzy obiadowymi zapachami a buczącym w pokoju córki odkurzaczem czy odgłosami meczu siatkówki, którego głównym komentatorem był rozparty na kanapie mąż jednej z nich. Teraz wszystko było inaczej, lepiej. Mogły skupić się tylko na swojej działalności. Dopracowywać scenki, dialogi i kostiumy. Prowadzić negocjacje i spotkania. Wszystko po to, by choć na chwilę zabrać dzieciaki do radośniejszego świata, do przestrzeni, w której nie ma smutku, choroby czy biedy. W porozumieniu z psychologami stworzyły specjalny program artystyczny, którego głównym zadaniem było rozbudzenie empatii. Tak, empatia stała się ich sztandarowym hasłem. Priorytetowym.
Teresa Kwiatek ułożyła na paterze jeszcze ciepłe bułeczki i postawiła je na środku owalnego stołu. Krzątając się po cichej salce, przystanęła przy korkowej tablicy, która wisiała nad kącikiem kawowym, składającym się z czajnika elektrycznego i ekspresu przelewowego. Poprawiła okulary i przez chwilę w skupieniu studiowała grafik, szczegółowo rozpisany dla każdej z nich. Początkowo wzbudzał skrajne emocje, bo przecież jak słusznie napomknęła Wandzia, ich działalność miała być wyłącznie rozrywką, a nie przymusowym etatem, który wszystkie miały już dawno za sobą. Niemniej jednak przywykły do narzuconych „sztywnych” godzin i ostatecznie pochwaliły uporządkowany system, który wprowadziła szefowa, jak zwykli ją wszyscy nazywać, Irena Gierdach, założycielka stowarzyszenia kobiet po sześćdziesiątce o ciepłej nazwie „Babuszki”. „Babuszki i ich szepty do poduszki” głosił duży nagłówek dziennika łódzkiego sprzed kilku miesięcy. Starannie wycięty i oprawiony w ramkę witał każdego, kto wchodził do biura. Okalał go wianuszek dziesięciu uśmiechniętych, kobiecych twarzy. Przy jednej od ponad miesiąca widniała czarna wstążeczka.
– Henia Mróz odeszła nagle, pozostawiając w naszych sercach bolesną ranę… – powiedziała Gierdach na łamach kolorowego pisma dla pań, w którym ukazał się dwustronicowy artykuł o zmarłej Babuszce. Założycielka z rozrzewnieniem wspominała przyjaciółkę, wyliczając jej zalety i podkreślając wkład, jaki wniosła w działalność stowarzyszenia. Jej odejście spuentowała mocnym stwierdzeniem, że „Babuszki docierają wszędzie tam, gdzie są dzieci. Więc choć jedna z nich musiała iść do nieba”. To zdanie wywołało falę wzruszenia, ale i oskarżeń pod adresem Gierdach, jakoby wykorzystywała śmierć koleżanki, by rozsławić swoją organizację. Sama Gierdach nie przejęła się ani jednym słowem krytyki i nieprzerwanie rozwijała działalność.
Teresa Kwiatek, podobnie jak jej koleżanki, podziwiała szefową za jej charyzmę i poświęcenie. Wszystkie robiły, co mogły, by choć w połowie dorównać jej zaangażowaniu w Babuszki. Zerknęła na zegarek i z niepokojem ściągnęła brwi.
– Pięć minut spóźnienia? – mruknęła pod nosem.
Każdej się to mogło zdarzyć i zdarzało. Każdej, tylko nie Irenie. Jej nigdy. Między innymi za to Kwiatek tak bardzo ją ceniła. Mimo że była najstarsza z nich wszystkich, nigdy nie narzekała na zdrowie. Była doskonale zorganizowana, absolutnie zdyscyplinowana i zawsze gotowa do działania. Idealne cechy dobrego przywódcy. Do uszu Kwiatek dobiegł głośny bulgot, a zaraz po nim kliknięcie odskakującego włącznika. Chwyciła rączkę czajnika i zalała wsypane wcześniej do filiżanki liście herbaty. Piła zieloną. Tak samo jak szefowa. I w takiej samej filiżance. No cóż, może mają jednak kilka wspólnych cech? Może i ona sprawdziłaby się na miejscu głównodowodzącej? Wyprostowała się odruchowo. Może? Wzięła w dłonie filiżankę i podeszła do okna. Miejsce parkingowe Gierdach wciąż było puste. A jeśli stało się coś, co sprawi, że będą musiały dokonać wyboru? Sama Irena głośno mówiła:
– Jakby co, dziewczyny, to wy działacie dalej! No bo przecież stowarzyszenie musi działać. Wybierzcie tę, której ufacie, i do roboty!
Tylko jak wybrać? Przez aklamację czy lepiej tajne głosowanie? Na kartkach! Tak jak konklawe! Tak będzie najuczciwiej. No i taki sposób nawiązuje do papieża. Po bożemu. Tylko komu one ufają? Jej? No chyba tak, skoro jest księgową. Byłą, ale teraz też wiele rzeczy rozlicza. Poprawiła włosy. No przecież nie wybiorą Jadzi. Ona się wiecznie myli z tymi kwestiami i w ogóle jest taka pyskata… i w ogóle. Westchnęła głośno i zanurzyła bordowe usta w ciepłym napoju. Srebrna yariska wjechała z impetem na miejsce oznaczone kopertą. Kwiatek odstawiła filiżankę i skarciła się w myślach. Idiotka! Takie jak ona są niezniszczalne.
*
Ciszę, która zapanowała w gabinecie szefa dochodzeniówki miejskiej komendy, zakłócał jedynie odgłos ruchu ulicznego dobiegający przez uchylone okno. Nie trwało to długo, ale inspektor Marek Dziewoń w całej swojej długoletniej karierze nie doświadczył sytuacji, gdy siedząca naprzeciw niego, na ogół zdyscyplinowana grupa podwładnych zamilkła, skonsternowana jego słowami. Wszyscy jak jeden mąż wpatrywali się w inspektora, a właściwie w jego przepastny brzuch, na którym opierała się uwięziona w rehabilitacyjnym temblaku ręka. Mieli go na wysokości oczu, gdyż inspektor eksponował go niczym okaz, przechadzając się po sali w tę i z powrotem. Był nieco zaskoczony ich reakcją. Zdecydowanie bardziej spodziewał się przejawów radości. Krzywych, jadowitych uśmieszków wyrażających ulgę i zadowolenie, ale nie tego. A jednak z jakiegoś powodu informacja o podjętej przez niego decyzji o przejściu na emeryturę poraziła wszystkich. Zaskoczył ich. Na pewno. Do końca starał się utrzymać sprawę w tajemnicy, no ale przecież tam, gdzie ludzie, tam i plotki, aż dziw bierze, że niczego się nie domyślali. Inspektor przyglądał się im z uwagą. Kaśka siedziała nieruchomo z rozchylonymi ustami, Maciek zerkał na nią, zaciskając wargi. Może jednak nie uważali go za ostatniego gbura? Może nawet lubili? Na pewno cenili. Tak. To tak. Znów zmierzył wzrokiem załogę. Jednak trochę szkoda. Zżyli się. Ale z drugiej strony… Tylko patrzeć, jak przyjdzie wiosna, a z nią całodzienne wypady na rybki. Uśmiechnął się do siebie.
– Święty spokój… – zamruczał pod nosem inspektor.
Rozległy się pojedyncze chrząknięcia i szepty. Czyjaś podeszwa zaszurała na zużytej wykładzinie. Dziewoń uznał to za dobry znak. Nikt z zebranych nie był na tyle bezczelny i niecierpliwy, by głośno zadać pytanie o nazwisko następcy. Czekali, aż inspektor sam zabierze głos w tej kwestii. Mają w sobie trochę klasy. Dziewoń bezwiednie pokiwał głową, przytakując swoim myślom. Ponieważ chciał, by wszystko wyglądało profesjonalnie, przygotował się nieco do tego wystąpienia. I mimo iż oficjalne przekazanie stanowiska miało nastąpić za tydzień, to chciał, aby to dzisiejszy dzień zapadł im w pamięć.
Zaczął od długiej wyliczanki zasług i zdobytych odznaczeń mającego go zastąpić oficera policji. Z rzutnika popłynęła wiązka światła i nad głową inspektora pojawiła się ogromnych rozmiarów twarz nowego szefa. A właściwie szefowej. Po sali przebiegł szmer. Padło kilka drwiących komentarzy. Dziewoń nie ukrywał, że przyjemnie połechtało to jego ego. Chwilę później do pokoju weszła rosła kobieta w marynarce mundurowej i przypisanej do zestawu oficjalnego spódnicy za kolano. Przywitała wszystkich szerokim uśmiechem, a Dziewoń przedstawił ją jako Grażynę Wąsik, swoją dobrą znajomą, którą poznał wiele lat temu na jednym ze szkoleń.
Wzrok Kuby, podobnie jak większości zebranych policjantów, automatycznie powędrował nad górną linię ust nowej przełożonej. Poza dużym pypciem w okolicach nosa nie było tam jednak niczego, co nawiązywałoby do jej nazwiska. Kuba lustrował masywną sylwetkę szefowej i nie kryjąc zniesmaczenia, zatrzymał się na pokaźnych łydkach pani Grażyny. Pod beżowymi, błyszczącymi rajstopami, które obaj z Tomkiem nazywali lastriko zamiast lycra, wiły się czarne włoski, układając się w abstrakcyjną kompozycję. Kuba skrzywił się i przechylił głowę do siedzącego obok Tomka, by szepnąć mu jakiś niewybredny komentarz na temat seksapilu Grażyny Wąsik. Tomek w odpowiedzi uśmiechnął się tylko, wymownie przymykając powieki. Gdyby nie dokuczliwy ból stawów i narastająca gorączka, która blokowana medykamentami znów dawała o sobie znać, pewnie podchwyciłby temat i dodał coś kąśliwego od siebie. Nie miał jednak na to siły. Oddychał ciężko, a na jego rozpalonej twarzy pojawiły się kropelki potu. Kuba popatrzył na niego ze współczuciem i spojrzał na zegarek.
Tymczasem nowa pani inspektor ściskała zdrową rękę Dziewonia, dziękując mu i gratulując wspaniałej kariery w policyjnych szeregach. Jej wkupnym gestem, a zarazem pożegnalnym prezentem dla Dziewonia, miał być tort śmietankowy. Po kilkunastu minutach zakończono wymianę uprzejmości i każdy z zebranych został wyposażony w wyginający się papierowy talerz, na którym spoczywał sowity kawał biszkoptu przekładanego bitą śmietaną. Inspektor Grażyna Wąsik z zadowoleniem oblizywała biały krem z plastikowej łyżeczki, wspominając z Dziewoniem tylko im znanego policjanta z Bełchatowa, który zasłynął na szkoleniu niebywałą wręcz umiejętnością prowadzenia negocjacji z przełożonymi. Atmosfera rozluźniła się do tego stopnia, że zebranie nabrało iście towarzyskiego charakteru. Tomek czuł się coraz gorzej, a jego telefon kolejny raz w ciągu godziny upominał się o zainteresowanie. Policjant wysunął go z kieszeni i zaskoczony, ściągnął brwi.
– Masz jakąś pannę na wyspach? – mruknął kąśliwie Kuba, zerkając na wyświetlacz telefonu kolegi.
– Panieństwo ma dawno za sobą. – Tomek pociągnął nosem.
– Aaa. No tak, zapomniałem – zaśmiał się Kuba. – Mamcia.
– Yhy. Pewnie wpadła na jakiś genialny pomysł… – odrzucił połączenie i wsunął komórkę z powrotem do kieszeni dżinsów. – Kurde, ale mnie trzepie… – Dotknął dłonią czoła. – Jak ta Syrenka nie skończy za chwilę tego posiadu, to tu zejdę.
– Nie no, weź. – Kuba go kuksnął. – Chyba mnie tu nie zostawisz z… Jak ją nazwałeś? Syrenka czy sarenka? – Spojrzał na skrzyżowane nogi szefowej i parsknął śmiechem.
– No, popatrz teraz na nią – szepnął Tomek. Szklące się oczy skierował na masywną postać kobiety siedzącej obok inspektora. – Tak sobie przysiadła zgrabnie na półdupku, jak Arielka na kamyczku wśród fal i wodorostów. I te nóżki razem splątane… – przerwał, gdy nagle nowa szefowa, nie wiedzieć czemu, zmierzyła go przenikliwym spojrzeniem. Wytrzymał jej wzrok, po czym odwrócił się do Kuby. – Skoro jesteśmy przy tematach wodnych… Jak tam ten pływak?
– No, nie żyje… – mlasnął Kuba i wsunął do ust łyżeczkę pełną białego kremu.
– No, szok – zadrwił Tomek. – Kto to?
– Patryk jakiś tam… – skrzywił się Kuba. – Teoretycznie można by założyć, że to na samobój… – Oblizał usta. – …Pewnie szybko pójdzie.
– Teoretycznie? Więc coś nie gra…
– Yhy – cmoknął Kuba. – Sam nie wiem. – Wzruszył ramionami. – Samochód zaparkowany parę metrów dalej. Na Przędzalnianej, w tej zatoczce przy pałacu. Otwarty. Kluczyk w stacyjce. Na siedzeniu kurtka. W środku portfel, komplet dokumentów, telefon. – Kuba wyliczając, bezmyślnie gmerał łyżeczką w kremie. – Pierwsze oględziny… żadnych śladów walki. Co prawda nie znam nikogo, kto by się chciał dobrowolnie naparzać z takim karkiem. – Przerwał, a kolejna porcja kremu zniknęła w jego ustach. – Ale cholera wie… Więc jakby samobój.
– Jakby?
– Hm. Dziwi, że koleś wybrał wodę? Nie umiał pływać?
– Może nachlany był i wpadł? Głęboko tam jest?
– Taaa. – Zamyślony, zmrużył powieki. – Co? Nie… znaczy tak. Tam, gdzie wypłynął, z jakieś dwa, trzy metry. Nie wpadł. Barierki są na całym pomoście. Nieprzecisnąłby się. Za wąskie przerwy. Dzieciak dałby radę, ale nie taki mięśniak. Musiał wejść na nie i skoczyć. – Wydął usta. – No, chyba że od drugiej strony wlazł i ciało zniosło… – Zatoczył ręką koło.
– Samochód zostawił na Przędzalnianej. To co? Chodził w koło wody?
– No! Czyli samobój. Wysiadł, poszedł na mostek i skoczył. I chyba mu było spieszno, bo szyb w aucie nawet nie zamknął.
– Kogo przysłali?
– Prokuratora Sieczkowskiego, więc standardowa procedura. – Kuba oblizał usta. – Gadżety zabezpieczone, papier wypisany. Gdyby nie wybryki Dziewonia, to byśmy mogli… – Popatrzył na rozpaloną od gorączki twarz Tomka. – To mógłbym nad tym posiedzieć i pomyśleć – poprawił się. – A tak… – Podniósł w górę łyżeczkę z ciastem. – Lunch time. Nie jesz swojego?
Tomek popatrzył na nietknięty kawałek tortu leżący na krześle obok i odwrócił od niego wzrok.
– Nie, dzięki, ale jeśli masz ocho… – przerwał nagle. Obaj gwałtownie odwrócili głowę i wstali jak na zawołanie. Mieli przed sobą postać nowej szefowej.
– A więc to jest ten słynny duecik. – Nawet nie próbowała ukryć ironii w głosie. Żaden z nich się nie uśmiechnął. – Jak domniemywam, komisarz Jakub Karski? – Ścisnęła dłoń Kuby, mierząc go wzrokiem.
Kuba skinął głową. Musiał przyznać, że jego nowa szefowa ma niesamowicie silny uścisk. Oczami wyobraźni zobaczył, jak siłuje się na ręce w nadmorskiej spelunie. W gęstym tłumie pokrzykujących wilków morskich,przy niedużym stoliku ze zdartym blatem i nożem wbitym na sztorc. Jej białe ramię z niebieską kotwicą, wydziaraną po pijaku przez lokalnego artystę, nie ma sobie równych. Pot, łzy i czysta, jak w morskich opowieściach. Cholera, znowu morze. Nabrał powietrza i wyswobodziwszy się z uścisku, zrobił krok w tył, by ułatwić szefowej dojście do Tomka.
– Pan, podkomisarzu Mielczarek, sprawia wrażenie chorego. – Jej zachrypnięty głos i stanowczy ton sprawił, że Kuba znów zobaczył ją wśród kompanów z mariny. Tym razem przykładała do ust butelkę wódki, ale ponieważ Kuba szybko przystopował gonitwę myśli, nie zdążyła wlać w siebie jej zawartości. – I torcik nietknięty?! – Jej palec wskazujący celował w leżącą na krześle białą breję.
– Przepraszam. To chyba przez gorączkę…
– Zwolnienie jest? – przerwała mu stanowczo.
– Powiem szczerze… – jęknął Tomek.
– Natychmiast proszę zgłosić się do lekarza pierwszego kontaktu i jeszcze w dniu dzisiejszym wziąć zwolnienie! W tym stanie na nic nam się pan tu nie przyda. Jedynie stwarza pan zagrożenie dla reszty załogi!
– Tak. – Tomek kiwnął głową.
– Doskonale, że się rozumiemy. – Uśmiechnęła się sztucznie. – Mam nadzieję, że nasza dalsza współpraca będzie przebiegała równie gładko i klarownie. Inspektor Dziewoń wspominał mi o panach. – Przeskakiwała wzrokiem z jednego na drugiego. – Teoretycznie same superlatywy. No cóż, nie będę ukrywać, że i do moich uszu dotarły wieści o sukcesach panów przy choćby sprawie tych niesfornych nastolatek. Nie wspominając już o sławnej na cały region Czarodziejce od dzieci. – Ostatnie dwa słowa wypowiedziała z kpiącym zachwytem. – Tak, zdaje się, nazwała ją prasa. – Ściągnęła usta i przysunęła twarz bliżej Kuby. – Z tym, że ja należę do pragmatyków… – Podniosła w górę palec. – A do tego nie wierzę w plotki. Dlatego z mojej strony mogę obiecać, że będę przyglądać się wam z wyjątkową uwagą. Życzę zatem powodzenia, panowie. – Uśmiechnęła się, odsłaniając krzywe zęby. – A teraz przepraszam. Muszę poznać resztę załogi.
– Załogi? – szepnął Kuba, gdy odeszła na bezpieczną odległość. – A co to jest, kurwa? Kuter? – Spojrzał na Tomka. – Spadamy, co? – Klepnął go w ramię.
Tomek nie potrzebował zachęty. Obaj zaczęli przeciskać się między krzesłami w kierunku wyjścia. Grażyna Wąsik odprowadziła ich wzrokiem, po czym wróciła do rozmowy z Dziewoniem. Nawet on poczuł, że jego odejście przyniesie temu wydziałowi duże zmiany. Nie potrafił tylko powiedzieć, czy na pewno na lepsze.
*
Z metalowej tacy uśmiechała się pokorna gejsza. Teresa Kwiatek ustawiła na jej pobielonej twarzy trzy szklanki.
„Pluta, sypana, ohydna” wyliczyła w myślach, zalewając wrzątkiem wsypaną wcześniej kawę. Podeszła do stołu i postawiła tacę obok talerza z ciastkami. Koleżanki westchnęły w geście wdzięczności, nie przerywając zaciętej rozmowy z szefową. Teresa wróciła na swoje miejsce. W jej filiżance stygła resztka herbaty.
– Poczekaj, poczekaj… – Jedna z kobiet podniosła dłoń. – Czyli nasz sponsor chce, żebyśmy w czasie przedstawienia rozdawały dzieciom rajstopki?
– No cóż? – bąknęła Gierdach. – Wiecie, jak jest…
– Tak, ale, Irenko, jak ty to widzisz? Kiedy? Jak? – Cecylia rytmicznie poruszała palcami prawej dłoni, zaciskając je i otwierając. Robiła tak zawsze, gdy była pobudzona. Poza Ireną Gierdach nikt nie zwracał na to uwagi. Irena jednak bacznie obserwowała ten gest, zwłaszcza od czasu, gdy w jakiejś gazecie natrafiła na artykuł o tikach i natręctwach ponarkotykowych. Wtedy zaczęła poważnie zastanawiać się, czy ich pulchna przyjaciółka nie była przypadkiem w przeszłości narkomanką. Kto wie? Może w latach siedemdziesiątych uganiała się za bandą hipisów i paliła jakieś świństwo. Chociaż w Polsce? To może bardziej kompot albo klej. Ale na Boga! Cecylia i klej? To nawet brzmi idiotycznie. Jednak musi ją kiedyś wziąć na spytki. Poprawiła się na krześle.
– Słuchajcie, ja wiem, jak to brzmi, ale same przyznajcie, że odkąd ta firma nas wspiera finansowo, jest nam wszystkim łatwiej i przyjemniej. – Uśmiechnęła się przebiegle. – Jadziu… – zwróciła się do koleżanki. – Czy naprawdę mam ci przypominać czasy, gdy cichaczem wykradałaś Tadziowi na benzynę do twojej skody, żeby jechać do Bełchatowa? – powiedziała słodko, wywołując tym stwierdzeniem u drobnej Jadzi szybki ruch powiek. – Kochane moje rybeczki. Dlatego nie będziemy więcej na ten temat rozprawiać, bo decyzja została już podjęta! Będziemy rozdawać te rajstopki i zrobimy to tak, żeby prezes firmy, która co miesiąc przelewa na nasze konto kilka tysięcy złotych, był zadowolony. Do tego celu stworzymy specjalny moment w spektaklu. Zaraz po tym, jak Hania wypowie swoją kwestię o kotku psotku, zaprosi wszystkich do specjalnego stolika przy wyjściu. A tam…
– Może jeszcze będziemy upychać w nie te dzieci?! – burknęła zniesmaczona Jadwiga. – Najlepiej tak pod pachy! I podwieszać je pod sufitem. Niech dyndają!
– Nie bądź złośliwa! – upomniała ją Teresa. Instynktownie przeniosła wzrok na szefową. W podzięce otrzymała czarujący uśmiech.
– Och, dajcie już spokój… – Machnęła ręką Cecylia. – Jak trzeba, to trzeba! Co zrobisz? Takie czasy. Lepiej poćwiczmy kwestie. Poza tym stroje są do prasowania. Nie mamy czasu na sprzeczki. A rajtki to rajtki. Dzieciom się przydadzą. Dobrze, że to nie podpaski…
– Oho ho! – zagrzmiała rozbawiona Jadwiga. – Już widzę program instruktażowy. Kotka Miczka i jej piczka…
– Jadzia! Na litość boską! – Teresa przewróciła oczami.
– Łola Boga! Żartuję przecież – warknęła Jadwiga. – Idę zapalić, zanim padnę trupem w tej kaplicy powagi. – Sięgnęła po zapalniczkę i zaczęła obracać ją w dłoni.
– Poczekaj! – Gerdach podniosła rękę. – Jest jeszcze coś, o czym musimy porozmawiać. To chyba najważniejsza kwestia. – Spojrzała wymownie na koleżanki, które na dźwięk jej słów zastygły w bezruchu. Nawet filiżanka z resztką herbaty zawisła w powietrzu między podstawką a brzegiem ust Teresy.
– Widziałaś się z nią? – zachrypiała Jadwiga.
– Tak! – westchnęła Gierdach. – Dziewczyny, ja mam związane ręce. Ja po prostu nie mogę jej odmówić. – Rozłożyła dłonie w geście bezradności.
–Ty? – żachnęła się Jadwiga. – Jesteś jedyną, która może to zrobić! – Skrzyżowała ręce na piersiach i spojrzała na Cecylię. – No co? Źle mówię? – warknęła i zaraz zacisnęła zęby ze złości. Żadna z nich się nie odzywała. Jedynie dłonie Cecylii poruszały się teraz zdecydowanie bardziej rytmicznie.
– No, coście umarły wszystkie? – Jadwiga wierciła się niecierpliwie. Była w Babuszkach od samego początku. Przez swój temperament szybko zyskała miano najbardziej butnej i zaciętej w ich gronie. Charakterna i nieufna. I mimo iż Gierdach trzymała ją z dala od mediów i nie dopuszczała do głosu podczas oficjalnych spotkań, to w głębi duszy właśnie ją najbardziej ceniła. Przede wszystkim za nieskrępowaną szczerość.
– Żal mi jej, całe dnie w domu siedzi – szepnęła szefowa.
– Żal, żal. Trudno! Ale co? Trzeba myśleć o organizacji, a nie bawić się w sentymenty. Gdyby tak nad każdym rozpaczać, nic by nam nie zostało, tylko biadolenie. Nikt nie ma lekko. Tak to już jest zorganizowane! – Jadwiga była nieugięta i raz po raz uderzała pięścią w stół. Blaszka z gejszą podskakiwała wtedy, wydając przy tym metaliczny dźwięk.
– Dobrze. Co zatem mam odpowiedzieć Sarze? Na pewno zjawi się tu po raz kolejny?
– Żeby dały ci spokój! – krzyknęła Jadwiga, a gejsza znów brzęknęła rozpaczliwie. – Było ustalone, że już nikogo nie przyjmujemy.
– Poczekaj. – Cecylia podniosła się i podeszła bliżej Ireny. – A jakby tak zagrać, żeby ją zniechęcić? – Uśmiechnęła się kąśliwie. – Tak, żeby sama odpuściła…
– Sara czy jej matka?
– W sumie to bez znaczenia. – Jadwiga była wyraźnie ożywiona. Gierdach także uśmiechnęła się przebiegle, a jej wzrok spoczął gdzieś za oknem.
– Hm… – zamruczała. – Dziewczyny… Ale warunek jest jeden! O tym wiemy tylko my! Teresa, Cecylia, Jadwiga i ja. A poza tym ona nie może tego odczuć tak od razu. – Patrzyła kolejno na każdą z nich i nie mogła wyjść z podziwu, że mimo upływu czasu jej charyzma nie traciła na sile. Poczuła przyjemne ukłucie w żołądku i zmrużyła oczy. – Zrobimy tak – szepnęła, a kobiety zbliżyły się do niej, jakby miała im wyjawić największą tajemnicę świata. I tylko gejsza została zepchnięta w odległą część stołu. Mimo tego nawet na chwilę nie przestawała się uśmiechać.
*
Magda zmęczona treningiem, atakiem mdłości, ale przede wszystkim bólem głowy, jaki dopadł ją po feralnym zajściu w fitness klubie, wzięła szybki prysznic i wsunęła się do łóżka. Miała nadzieję, że sen wyciszy w niej poczucie upokorzenia, którego doświadczyła. I choć Julka przez całą drogę do domu tłumaczyła jej, że nie ma co sobie robić wyrzutów z powodu niedyspozycji, to i tak obie wiedziały, że nigdy więcej nie przekroczą progu tamtego miejsca. Julia przymknęła drzwi sypialni siostry. Przeklinając w duchu Karola za pałętającą się pod nogami suczkę rasy york o imieniu Fifi, ostrożnie zeszła po wyfroterowanych stopniach schodów. Pies nie opuszczał jej, odkąd tylko weszły do domu. W dodatku za każdym razem, gdy wykonywała jakiś gwałtowniejszy ruch, szczebiotał jak oszalały, krztusząc się i kichając przy tym ze złości. Cierpliwość Julii osiągnęła krytycznie niski poziom. Złapała kudłacza i podniosła go na wysokość swoich oczu. W trzech dosadnych słowach wyraziła swoje niezadowolenie z hałasu i odłożyła psa na podłogę. Fifi nie dawała jednak za wygraną i cicho powarkując, zaczęła podszarpywać nogawki spodni, utwierdzając Julię w przekonaniu, że pies jest równie niereformowalny jak rodzina, z którą mieszka. Nie było w tym nic niebywałego, skoro nad wychowaniem pupila czuwała mała Zuza. Niepokorna pięciolatka z niepohamowaną pomysłowością i energią, którą mogłaby zasilać gospodarstwo domowe. Nikt przy zdrowych zmysłach nie miał wątpliwości, że ten układ doprowadzi do katastrofy. Nikt, poza domownikami, którzy założyli, że opieka nad zwierzakiem rozbudzi w dziecku poczucie odpowiedzialności i empatii. W tym przypadku jednak efekt odbiegał nieco od zamierzeń, czego dowodem były liczne incydenty.
Ostatni z nich był chyba najbardziej spektakularny i kosztowny, bo oprócz Zuzi i jej pieska, uczestniczył w nim jeszcze kot sąsiadów. Współwinna okazała się także matka Karola. Zamiast czuwać nad bezpieczeństwem Zuzi, z zapałem śledziła podniecany intrygami romans tureckiego paszy i pięknej sułtanki. Jak później zeznała, odcinek serialu był wyjątkowo wciągający, bo pasza robił spis inwentarza swojego haremu. A że harem pękał w szwach, Zuza miała wystarczająco dużo czasu, by dać upust swojej kreatywności. W jej małym pokoju na piętrze trwały przygotowania do pokazu mody. Sądząc po odważnych kreacjach, jakie prezentowały na sobie zwierzaki, musiał to być haute couture. Sprawa najpewniej nie wyszłaby na jaw, gdyby kot nagle nie opuścił foyer i nie czmychnął do siebie w rockowej stylizacji. Nadgorliwa sąsiadka przyszła z awanturą i persem szlachetnego pochodzenia pod pachą, który wciąż miał na sobie resztki stroju młodej projektantki. Głównie kolorową bibułę przytwierdzoną do sierści klejem i plasteliną. Do tego ślinił się jak dziki, bo nadmiar wściekłoróżowej mazi oblepiał jego płaski pysk. Zrozpaczona Magdalena rozpoznała w niej swoją szminkę, na którą odkładała kilka miesięcy. Wszyscy domownicy łącznie z sąsiadką próbowali doprowadzić zwierzaki do naturalnego wyglądu, jednak po kilku godzinach wyczesywania kociej sierści Karol miał dość. Wpakował wszystkich do samochodu i zawiózł do najbliższego psiego fryzjera. Kolorowy korowód został ogolony do zera, co w przypadku yorka nie było dużym przestępstwem. Gorzej miał się kot, który niedługo po strzyżeniu zniknął bez śladu. Po kilkudniowych poszukiwaniach zrozpaczona właścicielka odnalazła go w starym koszu w piwnicy. Roztrzęsiony z przerażenia i głodu, z objawami depresji musiał natychmiast zostać poddany psychoterapii. Na szczęście biednemu zwierzakowi przyszła z pomocą Aldona, która poprowadziła sesję terapeutyczną za połowę ceny. Karol był jej dozgonnie wdzięczny, gdyż z oczywistych powodów to on ponosił koszty ustabilizowania rozchwianej psychiki kota. Madzia przez ten incydent o mało sama nie wylądowała na kozetce u specjalisty, bo Aldona organizowała zajęcia nigdzie indziej jak w ich salonie.
Julia weszła do kuchni i nalała sobie coca-coli. Sącząc napój, zaczęła szykować się do wyjścia. Nie miała najmniejszej ochoty natknąć się na szwagra, który lada moment powinien parkować swoje volvo w garażu. Karol pracował zaledwie kilka godzin dziennie w kancelarii prawnej. Reszta dnia schodziła mu na załatwianiu ważnych spraw służbowych. Miał o tym świadczyć otwarty laptop na jego kolanach, z którym zwykle zalegał na kanapie. Julia od zawsze podejrzewała, że Karol w ten sposób miga się od obowiązków domowych. Wyjęła z kieszeni telefon. Wybrała numer korporacji taksówkarskiej i mimo że dysponentka recytowała już wyuczoną formułkę, przerwała połączenie. Powodem był hałas, który dobiegł Julię z przedpokoju. Nasłuchiwała chwilę, ale męski głos nie pozostawiał złudzeń. Karol dotarł do domu szybciej, niż się tego spodziewała. Najwyraźniej sądził, że poza psem nie zastanie w nim żadnego z domowników, a już tym bardziej gości, więc bez skrępowania prowadził głośną dyskusję przez telefon. Na tyle donośną, że będąca w kuchni Julia, chcąc nie chcąc, wyraźnie słyszała każde jego słowo. Już miała ruszyć w jego kierunku, by jak najszybciej dać mu do zrozumienia, że nie jest sam, gdy nagle zamarła w bezruchu. Początkowo sądziła, że się przesłyszała, ale widać coś zakłóciło połączenie, bo Karol powtórzył ostatnie zdanie raz jeszcze i to zdecydowanie głośniej. A że zrobił to w chwili, gdy przekraczał próg kuchni, niewiele brakowało, by zszedł na zawał i osunął się na ciemne panele podłogi. Oboje z Julką wymienili spojrzenia i Karol natychmiast wyłączył telefon.
– Co tu robisz? – zapytał, prawie nie poruszając ustami.
– Jestem. – Wzruszyła ramionami. Zdawała sobie sprawę, że taka odpowiedź rozjuszy Karola, ale za wszelką cenę chciała sprawiać wrażenie niewzruszonej.
– Pytam poważnie, co tu robisz? – Tym razem w jego głosie pobrzmiewał gniew.
– Właściwie to wychodzę! – fuknęła. – Byłyśmy z Magdą na mieście. Zasłabła, więc przyjechałam razem z nią do domu. Teraz śpi na górze. Zadowolony? – Rozłożyła ręce na boki i zdecydowanym krokiem ruszyła w stronę wyjścia.
– Stój! – rozkazał i złapał za jej ramię. – Słyszałaś?!
– Tak! Wystarczająco dużo, żeby upewnić się, że jesteś skończoną świnią! – syknęła. – Zabieraj tę łapę!
– Posłuchaj, porozmawiajmy o tym, bo pewnie źle to zinterpretowałaś i…
– To ty posłuchaj! – Wycelowała w niego palec i wbiła go boleśnie w jego klatkę piersiową. – Gówno mnie obchodzą twoje szemrane interesy. Dla mnie zawsze byłeś oszustem i kłamcą i mam nadzieje, że kiedyś znajdzie się jakiś wspaniały urzędnik, który porządnie dobierze ci się do tyłka! Toleruję cię tylko i wyłącznie ze względu na Magdę! Ale jeśli kiedykolwiek przyjdzie ci do tego pustego łba, żeby ją skrzywdzić, ją albo Zuźkę, to naślę na ciebie wszystkie urzędy skarbowe świata. – Przełknęła ślinę.
– Nic nie rozumiesz! Nie chcę jej nic… – przerwał i nagle odwrócił głowę. Na schodach stała Magda i ziewając, przyglądała się im obojgu. Przy jej nogach radośnie merdała ogonem Fifi. Karol momentalnie odskoczył od Julki. – Madzia? – Zbliżył się do żony i położył dłoń na jej czole. – Jak ty się czujesz? Julia mi mówiła, że zasłabłaś. Co się stało?
– Już się wygadałaś? – Magda cmoknęła z niezadowoleniem i odsunęła dłoń Karola.
– Powiedziałam, że zasłabłaś. Bez szczegółów. – Julia przewróciła oczami. – Zresztą… Idę już, bo… – Odwróciła się na pięcie.
– Julka, poczekaj! – Magda zeszła ze schodów. – Nie masz samochodu. Może Karol cię odwiezie? – Spojrzała wyczekująco na męża, który wzruszył ramionami.
– Ooo! Niedoczekanie! – prychnęła Jula.
– Julka, no nie rób scen. Karol… – Magda szturchnęła Karola łokciem.
– Ała. – Skrzywił się. – Przecież słyszysz, że nie chce!
– Ale czemu nie? – Magda przeskakiwała wzrokiem z męża na siostrę. – Pokłóciliście się?
– Nie no, coś ty, honey… – Karol uśmiechnął się słodko. Spojrzała na niego bez przekonania i zbliżyła się do Julii. – Ej, co jest?
Julia nie odpowiedziała. Nie odrywając oczu od Karola, wciskała stopy w adidasy. Karol tymczasem, chowając się za plecami Magdy, kręcił głową na boki, dając Juli wyraźnie do zrozumienia, by milczała.
– Julka… – odezwał się nagle. – Tak sobie myślę, że może ja jednak cię odwiozę… – Uśmiechnął się przebiegle.
– Sam się odwieź! – mruknęła.
– Kuźwa! Z wami to zwariować idzie! – krzyknęła Magda. – Jak dzieci! – Westchnęła i poczłapała do kuchni.
Karol doskoczył do Julki i złapał za rękaw jej bluzy.
– Żeby ci tylko nie przyszło do głowy…
– Już mi przyszło! – Uśmiechnęła się złowieszczo.
Oboje spojrzeli w kierunku kuchni, z której dobiegał głos Magdy.
– Jesteś wzywany, honey! – zakpiła Julia.
– Już! – krzyknął Karol za siebie. – Gęba na kłódkę! – wycedził przez zęby i odszedł.
Julia gotowała się ze złości. Zagryzając usta, zastanawiała się, co zrobić. Mogłaby pobiec za nim i wykrzyczeć to, co przed chwilą usłyszała. Tylko co dalej? Magda by się wściekła. Na pewno. Może nawet załamała. A Zu? W końcu to jej ukochany tatuś. Kawał z niego hieny, ale jednak w świecie małej dziewczynki odgrywa ważną rolę. Julia przymknęła oczy. Złość to zły doradca. Musi się wstrzymać. Przemyśleć. Obgada sprawę z Tomkiem i jeśli uznają, że to konieczne, powie o wszystkim Magdzie. Poza tym teraz nie ma czasu. Już powinna być w kawiarni. A jeśli zacznie temat, to nie wyjdzie stąd za szybko. Wychyliła się zza ścianki i spojrzała w głąb kuchni. Karol zgięty w pół zaglądał do lodówki. Pod nogami tradycyjnie miał psa, który teraz drapał się jak oszalały, zaś Magda wisiała nad nim na otwartych drzwiach lodówki i zakrywała ręką nos.
– Ja nie mogę! Karol, od razu mnie zemdliło.
– Ale tu nic nie ma! – Karol ściągnął brwi. – Nic nie czuję. Zdaje ci się…
– Nic mi się nie zdaje. Wali jak z kobylej dupy… – Magda podniosła wzrok na Julię. – Julka! – zakrzyknęła. – Chodź! Zobacz, czy nie mam racji… – Zamachała wolną ręką. Julka ruszyła w jej stronę.
– Madzia, a wy macie z Karolem podpisaną intercyzę? – wypaliła nagle Julia.
– Co? – Karol z wrażenia uderzył głową o półkę z wędliną. – Co ty powiedziałaś? – Wyprostował się i spojrzał na Julkę.
– Chyba nie. A co? – Magda wykorzystała moment dostępu do lodówki i sięgnęła po jeden z pojemników.
– A wiesz, że to możesz w każdej chwili załatwić? – ciągnęła dalej Julia.
– Ta… A po co mi to mówisz? – Magda wyjęła długiego kabanosa i zamachała nim na boki. – Chce ktoś?
– Weź już, Julka, lepiej jedź do siebie! – warknął Karol. – Bo pierdolisz bez sensu…
– Ej! – zakrzyknęła Magda i pacnęła męża kabanosem w głowę. – Co to za słownictwo jest?!
– No chyba sama słyszysz, że… – Karol zatrząsł się wściekły. Potarł policzek i huknął drzwiami lodówki. – Nic tu nie śmierdzi! – burknął i przeszedł do salonu. Opadł na kanapę, na której momentalnie pojawiła się Fifi i włączył głośno telewizor.
Magda westchnęła i ugryzła kabanosa.
– Powinniście się leczyć. Jak Boga kocham!
– Madzia, ja uciekam! – Julka podbiegła do niej i cmoknęła ją w policzek. – Gin jest sama w kawiarni. Zdzwonimy się. – Uśmiechnęła się.
Magda odwzajemniła uśmiech i poczłapała odprowadzić Julię do drzwi. Kiedy wróciła, zastała Karola na kanapie z laptopem na kolanach. Był czerwony ze złości i głośno uderzał w jeden z przycisków klawiatury.
– Karol… – szepnęła Magda, przeżuwając kabanosa.
– Hm… – mruknął Karol, nie odrywając wzroku od komputera.
– Chyba jestem w ciąży…
*
Filiżanka brzdęknęła o spodek na tyle głośno, że Ginger zerknęła znad baru na szpakowatego mężczyznę. Siedział w rogu kawiarnianej sali tuż przy oknie i zdawał się kompletnie nieobecny. Jego wzrok utkwiony był gdzieś za oknem. Dziewczyna lubiła przyglądać się ludziom, zwłaszcza kiedy mocno o czymś rozmyślali. Nieraz układała sobie w głowie ich historię. Wydumane zdarzenia, które sprawiły, że znaleźli się akurat w tej kawiarni.
Mężczyzna wciąż wpatrywał się w okno. Jego uwagę przykuwała dziewczyna, która wysiadała z taksówki. Patrzył, jak szybkim ruchem przemierza nierówny chodnik, zbliżając się do drzwi kawiarni. Po chwili dzwoneczek zawieszony nad wejściem obwieścił jej przybycie. Zerkał na nią, kiedy przywitała się z kelnerką, a gdy zniknęła na zapleczu, energicznym ruchem sięgnął po filiżankę. Wypił kawę do końca i tym razem odstawił ją zupełnie bezszelestnie. Chwilę później wstał od stolika, zostawiając na nim dwie pięciozłotowe monety.
Ginger kończyła przygotowywać cappuccino dla jednego z gości, gdy zorientowała się, że miejsce, które jeszcze chwilę temu zajmował zamyślony mężczyzna, jest puste. Rozejrzała się dookoła w poszukiwaniu gościa i lekko zaniepokojona podeszła do jego stolika. Z ulgą zebrała pieniądze i zaczęła uprzątać pozostawione naczynia. Ustawiając je na tacy, bezwiednie spojrzała za okno. Człowiek, którego monety ciążyły w jej kieszeni, stał nieopodal witryn kawiarni i robił zdjęcia telefonem komórkowym. Zaniepokojona dziewczyna zostawiła wszystko i weszła na zaplecze.
– Julia? – odezwała się głośno, rozglądając się po kuchni. – Julka!
– Jestem tutaj! – Julia wysunęła głowę z niewielkiego zaplecza. – Co jest? Coś się stało?
– Jula, słuchaj, może to głupie, ale koleś, który przed chwilą stąd wyszedł, robi zdjęcia kawiarni.
– Zdjęcia? – Julia zmarszczyła brwi. Podeszła do zasłony z koralików i zerknęła na salę. – A mówił coś wcześniej? Pytał o coś? – Spojrzała na koleżankę.
– Nie. Po prostu siedział i gapił się w okno.
– Dobra, nie przejmuj się. – Machnęła ręką. – Może mu się coś spodobało. – Wzruszyła ramionami. – Jak poranek? – Kiwnęła głową w kierunku stolików.
– Średnio. – Wydęła usta i spojrzała przez koraliki. – Ale lepiej mi powiedz, jak było na turbospalaniu?! – Uśmiechnęła się. – Przeżyłyście?
– Weź nic nie mów. Masakra. – Julka przewróciła oczami. – To są zajęcia dla jakichś świrów. Turbospalanie, a laski na zajęciach jak modelki. Nie wiem, co one chcą tam palić, ale na pewno nie tłuszcz. Powiem tak, dla mnie to jeden wielki lans.
– A ten cały Krystianek? – Gin mrugnęła okiem.
– Krystianek – prychnęła Julia. – Może i dobrze wygląda, ale mamusia mu chyba jeszcze nie powiedziała, czy jest chłopcem, czy dziewczynką. – Zaśmiała się.
– Ty to, Julka, masz coś z głową! – zachichotała Gin. – Cały net za nim sika. Żeby wbić się do niego na zajęcia, trzeba z miesiąc czekać. Ciałko ma niczego sobie…
– No dobrze, ciałko. – Pokręciła głową. – Ale jaj nie ma wcale. Prawie zemdlał, jak … – Zerknęła na Gin i zamilkła.
– Jak co?
– Nic… – Zmarszczyła nos.
– Zaczęłaś, to mów!
– Daj spokój, co ty? Szesnaście lat masz? – Julia pokręciła głową. Podeszła do zmywarki i zaczęła wyjmować z niej talerzyki.
– Julka! – Ruda podbiegła do niej. – Magda coś odpieprzyła, nie? – zapytała z uśmiechem. – Na pewno! Widzę po twojej minie. Ja nie mogę! To jest agentka. Coś mu powiedziała, tak?
– Magda? – Julka odłożyła talerzyk na blat i westchnęła. – Magda to odpieprzyła numer jakieś sześć lat temu.
– To znaczy?
– Wyszła za największego kretyna na świecie.
Ruda nie odpowiedziała. Znała poglądy Juli na temat szwagra. Zrezygnowana, sięgnęła po paczkę serwetek i wyszła na salę. Po chwili wróciła z tacą brudnych filiżanek i spojrzała na zamyśloną Julię, która wciąż trwała nieruchomo przed otwartą zmywarką.
– Wyjmiesz te gary, czy mam je wyjąć za ciebie? – Odstawiła tacę, a stojące na niej szkło niebezpiecznie się zabujało.
– Co? – Jula spojrzała na nią i schyliła się po kolejne naczynia. – Nie, nie. Już wyjmuję. Zamyśliłam się.
– Zauważyłam. Gadałaś może z Tomkiem?
– Wcześnie rano. Mam do niego podjechać po pracy. A co? – Julia odruchowo zaczęła rozglądać się za telefonem. – Dzwonił do kawiarni?
– Kto?
– Tomek.
– A, Tomek, nie. Wiesz, oni mają nową sprawę i …
– Jak nową? Przecież on jest w domu! Leży chory. – Julia spojrzała zaskoczona na koleżankę i ruszyła w kierunku biura po komórkę.
– No chory jest! – Ruda pobiegła za nią. – Kubiś mi mówił, że faktycznie źle wyglądał na odprawie…
– Kubiś? Na odprawie? O czym ty mówisz? – Julia się skrzywiła.
– Okej. Od początku. – Ruda podniosła w górę dłonie. – Kubiś… to zdrobnienie…
– Jezu… – Julia uniosła w górę oczy. – On o tym wie?
– Kuba? Tak…
– I pozwala ci tak mówić? – zapytała rozbawiona. – Tomek padnie, jak mu powiem. – Zachichotała.