Brzydki, zły i szczery - Adam Ostrowski - ebook + audiobook + książka

Brzydki, zły i szczery ebook i audiobook

Adam Ostrowski

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Pierwsza autobiografia legendy polskiego rapu

Cała rodzina mocno wierzyła, że zostanę skrzypkiem. Został ikoną polskiego rapu, a rymowane opowieści do zapętlonych bitów uczynił sposobem na życie. Od początku lat dziewięćdziesiątych konsekwentnie utrzymuje, że nie wyobraża sobie, by mógł robić coś innego.

O.S.T.R., czyli Adam Ostrowski – „Rocznik osiemdziesiąty, bez Insta, Facebooka, smartfona” nadal „robi to z serca”. Liczba zagranych koncertów i sprzedanych płyt są tego niezbitym dowodem. Ale Ostry umie bawić się słowem nie tylko przed mikrofonem.

Brzydki, zły i szczery zaczyna się w mieszkaniu na trzecim piętrze bałuckiego wieżowca, w którym powstały pierwsze hip-hopowe kawałki. To napisana przejrzystym językiem opowieść o bohaterach z dzieciństwa, przyjaźniach, rodzinie, dniach spędzanych na boisku do kosza, kłopotach w szkole, muzycznych idolach i długich rozmowach o życiu.

Jednak przede wszystkim to historia wielkiego idealisty, niezwykle zdeterminowanego i wytrwałego człowieka, który miał cel i konsekwentnie dążył do jego realizacji. Rapera, dla którego muzyka i trwające okrągły rok trasy koncertowe były całym światem.

Aż do dramatycznego koncertu w Bielsku-Białej, kiedy ten świat się zatrzymał.

Na szczęście zaczęło się „Życie po śmierci”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 153

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 3 godz. 19 min

Lektor: Adam Ostrowski
Oceny
4,2 (561 ocen)
278
154
80
43
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anrew_p

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa.
00
Ania_L8002

Nie oderwiesz się od lektury

warto wysłuchać, niesamowita biografia, można się pośmiać ale tez się dowiedzieć co jest w życiu najważniejsze.
00
gabakedra

Całkiem niezła

Słaba książka
00
Dwiescietrzydziescivolt1

Nie oderwiesz się od lektury

Mega ciekawa historia. Mój idol
00
ilojnik

Całkiem niezła

bardziej zbiór anegdot niż autobiografia
00

Popularność




Ale mamy piękny majowy dzień – powiedziałem sam do siebie, stojąc na tyłach sceny z mikrofonem w ręku. To była pierwsza impreza plenerowa po półrocznej przerwie spowodowanej moją chorobą. Czułem stres, niepewność i podniecenie jednocześnie. Nie miałem pojęcia, czy dam radę, tym bardziej że po utracie płuca uczyłem się swojego organizmu od nowa. Patrzyłem na Kochana i Greena – po nich również widać było niepewność i stres. Kilka miesięcy wcześniej nie potrafiłem wypowiedzieć płynnie jednego zdania, a teraz nerwowo chodziłem w kółko, powtarzając w myślach teksty z nowej płyty.

Lekarze nie widzieli żadnych szans na to, bym jeszcze kiedykolwiek mógł zagrać koncert. Tak bardzo mi zależało, by wrócić na scenę, że nie przyjmowałem tego do wiadomości. Nie ma rzeczy niemożliwych, są tylko ludzie, którzy zbyt szybko rezygnują. Ja do takich nigdy nie należałem. Od dziecka chciałem być we wszystkim najlepszy, a jeśli ktoś uważał, że sobie nie poradzę, robiłem, co w mojej mocy, by mu udowodnić, że się myli.

Mijały kolejne minuty; co chwila zerkałem na Haema, sprawdzając, czy już podłączył swoje gramofony i mikser, byśmy mogli w końcu zacząć. Wciąż nie mogłem uwierzyć w to, co miało nastąpić. Strasznie dziwne uczucie, takie samo jak przed egzaminem praktycznym na prawo jazdy. Wiesz, że umiesz jeździć, ale nie masz pojęcia, czy zdasz. Wiedziałem, że umiem rapować, ale nie miałem pojęcia, czy dam radę. Kolejne minuty ciągnęły się w nieskończoność. Green z Kochanem raz po raz podchodzili i pytali, czy wszystko ze mną w porządku, jakby sami potrzebowali otuchy. Ten koncert to była jedna wielka niewiadoma. Wreszcie Haem odpalił dźwięki ze swojej konsolety; od wejścia na scenę dzieliły mnie sekundy. Jak nie teraz, to nigdy, pomyślałem i niepewnie krzyknąłem do ludzi:

– Reprezentacja Bałut powraca! Zróbcie wielki hałas dla DJ-a Haema!

Wrzask pod sceną stłumił moją niepewność.

– Zróbcie wielki hałas dla moich braci Greena i Kochana! – dorzuciłem.

Ponownie rozległ się wrzask publiczności.

– Czy jesteście gotowi?! – podkręcałem atmosferę. – Nie słyszę was! Czy jesteście gotowi?!

– Taaak! – niosło się po całej okolicy.

Znów poczułem adrenalinę i dreszcz emocji. Koncertowy narkotyk zaczął działać, byłem jak ryba, którą po wyłowieniu wpuszczono z powrotem do wody. Stanąłem na schodkach prowadzących na scenę, niecierpliwie czekając na fragment bitu rozpoczynający zwrotkę. Mijały kolejne takty intra. Rosło mi ciśnienie, endorfiny krążyły we krwi, pojawiły się ciarki na plecach, a umysł opanowała tylko jedna myśl: Udało się, jestem, wróciłem!

Selektywne, starannie dobrane brzmienia bębnów, mocny bas, sample z płyt winylowych, których znalezienie nieraz wymagało odwiedzenia miejsc, do jakich nigdy bym pewnie nie dotarł, gdyby nie moja pasja i chęć stworzenia czegoś wyjątkowego. Muzyka – zakochałem się w niej od pierwszego dźwięku. Odkąd pamiętam, w domu był gramofon i potężna jak na tamte czasy kolekcja płyt: jazz, funk, soul z lat siedemdziesiątych. Rodzice z początku nie pozwalali mi ich dotykać, obawiając się, że wszystko popsuję, ale nie byli w stanie mnie upilnować. Z uporem maniaka i bezwzględną premedytacją wykorzystywałem każdą chwilę ich nieuwagi, by dorwać się do płyt. Uwielbiałem patrzeć, jak igła przemierza kilometry wosku, wydobywając dźwięk, który wywoływał u mnie ciarki. Kładłem się na podłodze przy głośniku, zamykałem oczy i wyobrażałem sobie, że stoję na scenie z mikrofonem w ręku, śpiewając ulubione utwory z takim zaangażowaniem, jakby to były moje własne kompozycje.

Narastała we mnie niepohamowana chęć tworzenia. Godzinami eksperymentowałem w swoim pokoju z magnetofonem, zapełniając kasety najróżniejszymi dźwiękami przedmiotów, które akurat miałem pod ręką. Budowałem perkusje z krzeseł i garnków. Przy śniadaniu, zamiast skupiać się na jedzeniu, konstruowałem instrumenty ze szklanek i z talerzy, których odgłosy, wydobywane uderzeniami widelca, nieraz doprowadzały rodziców do szału. Ojciec, widząc moją fascynację, postanowił zapisać mnie do szkoły muzycznej. Zresztą sam uwielbiał śpiewać i grać na gitarze. Miał stary mikrofon Unitry i zaawansowanego wiekowo szpulowca, na którym nagrywał własne interpretacje piosenek Beatlesów. Uwielbiałem zakradać się pod drzwi jego pracowni i podglądać, jak podłącza sprzęt. Obserwując te działania, byłem pod tak wielkim wrażeniem, jakbym był świadkiem pierwszego lądowania na Księżycu. Te wszystkie kable, mozolne ustawianie głowicy w magnetofonie, test mikrofonu – to był kosmos.

Bardzo chciałem się dowiedzieć, jak on to robi, ale byłem tak zafascynowany jego poczynaniami, że czułem się kompletnie onieśmielony. Ojciec często wspominał, jak za studenckich czasów grywał po łódzkich klubach, takich jak Tygrys czy Futurysta. Kiedy o tym opowiadał, widziałem w jego oczach radość i smutek jednocześnie. Zawsze wyważony, spokojny, wręcz mizantropijnie podchodzący do życia, nie był w stanie ukryć emocji. Chociaż nie potrafiłem jeszcze wyrazić tego słowami, w głębi serca czułem, że mamy to samo marzenie, z tą tylko różnicą, że on nie widział już szans na jego realizację.

Nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego rodzice postanowili posłać mnie do klasy skrzypiec. Proszę wybaczyć, jeśli ktoś poczuje się urażony, ale moim zdaniem jest to strasznie denerwujący i bezużyteczny instrument. Szczerze współczuję sąsiadom, którzy musieli wysłuchiwać tego rzępolenia przez tyle lat. Na wczesnym etapie mojej nauki profesorka zwykła mawiać, że rżnę smyczkiem jak szkłem po dupie. Trudno było się z nią nie zgodzić. Mieszkaliśmy na trzecim piętrze jedenastopiętrowego wieżowca. Gdy zaczynałem ćwiczyć, sąsiad z drugiego piętra walił kijem od szczotki w sufit, a sąsiedzi z góry stukali krzesłem o podłogę. Sąsiad mieszkający za ścianą dołączał do tej kociej orkiestry, napieprzając młotkiem w kaloryfer. Musieli to kochać.

Początkowo ćwiczyłem pod okiem mamy godzinę dziennie. Nie brzmi to może hardcorowo, ale miałem wyjątkową zdolność marnotrawienia czasu i wydłużania tej godziny w nieskończoność. Robiłem wszystko, byle tylko nie ćwiczyć. Co chwila wymuszałem przerwy, wymyślając setki powodów, takich jak: ból brzucha, nerki, głowy czy dużego palca u nogi. Kiedy symulowanie przestawało działać, zaczynał się maraton toaletowy. Co trzy minuty, ze szwajcarską precyzją, biegałem do kibla, jakbym miał problemy z pęcherzem. Niestety, z każdym miesiącem musiałem ćwiczyć coraz więcej, sąsiedzi z każdym dniem byli coraz bardziej wkurwieni, a mama była nieugięta jak snajper, który zastrzelił Kennedy’ego. Pewnego dnia tak ją zirytował sąsiad z dołu, który chciał zapłacić rodzicom tylko za to, bym przestał grać, że kiedy wyszedł z naszego mieszkania, poprosiła, bym grał najgłośniej, jak potrafię. Gość do dzisiaj się do mnie nie odzywa. Innym razem kompletnie pijany sąsiad zza ściany próbował włamać się do naszego mieszkania, by porąbać skrzypce. Wspominałem, że to bezużyteczny instrument? Myliłem się. Skrzypce w rękach dziecka to najbardziej wyrafinowane narzędzie tortur w historii.

Dzięki Bogu poza szkołą i denerwującymi mnie i całe otoczenie ćwiczeniami miałem też trochę czasu dla siebie. W klasie przyjaźniłem się z niejakim Stefciem, z którym mieliśmy wiele wspólnych zajawek. Nasi rodzice też się polubili, więc często odwiedzaliśmy się po lekcjach, mimo że mieszkaliśmy daleko od siebie. W pierwszej klasie podstawówki wpadliśmy na niebanalny pomysł stworzenia własnej audycji radiowej. Na wzór Polskiego Radia nazwaliśmy ją Polski Magnetofon. Wszystko nagrywaliśmy na małego grundiga i 60-minutowe kasety. Ostatnio, przeszukując swoje rzeczy, które zostały u mamy, natknąłem się na jedną z tych kaset i ku swojemu zaskoczeniu stwierdziłem, że mimo młodego wieku byliśmy bardzo pomysłowi. Audycja składała się z kilku części. Były wiadomości, koncert życzeń Głuchego Muzyka, gdzie puszczaliśmy przeboje (najczęściej Jarre’a i Vangelisa), było kilka minut humoru z dowcipami Masztalskiego i kącik Ślepego Widza, czyli krótkie informacje o filmach.

Starszy brat Stefcia miał pewne tajemnicze wówczas urządzenie, które nadawało naszym głosom efekt echa, dźwięków robota albo pogłos. Cały rok męczyłem rodziców, by mi kupili takie magiczne pudełko na Gwiazdkę, niestety dostałem czekoladę i skarpetki. W latach osiemdziesiątych nie było szans na zdobycie takiego sprzętu bez znajomości, a i tak pewnie był superdrogi. Całe szczęście, że poza skarpetami i czekoladą, dostałem kasetę od wujka; na jednej stronie była płyta Black Sabbath, a na drugiej – Heavy D, czyli dobry nowojorski rap. Wtedy nie miałem pojęcia, jak się nazywa ten rodzaj muzyki, ale wiedziałem, że to jest właśnie to, co chcę robić w życiu – łączyć rytmiczne mówienie z zajebistą nutą.

Gdy za dzieciaka wsłuchiwałem się w płyty rodziców, to w każdym kawałku miałem ulubiony fragment, który trwał maksymalnie kilkanaście sekund. Nagle poznałem utwory, w których ukochane motywy były zapętlone do kilku minut, a rap płynący z głośników budził we mnie narkotyczne prag­nienie tworzenia.

Nie wiem, jakim cudem tacie udało się zdobyć dwukaseciaka z możliwością podłączenia mikrofonu. Zanim rodzice zdążyli się nacieszyć nową zabawką, przejąłem sprzęt, szybko zabierając go do swojego pokoju. Cały czas nurtowało mnie, jak zapętlić ulubione fragmenty z płyt tak, abym mógł do nich rapować. Ów magnetofon był rozwiązaniem wszystkich moich muzyczno-twórczych problemów. Precyzyjnie mierzyłem obroty taśmy i kilkunastokrotnie przegrywałem z kasety na kasetę 10-sekundowe motywy, tworząc kilkuminutowe bity.

To był czas wielkich przemian nie tylko w moim życiu, ale także w całym kraju. Nastał rok 1989 i skończył się komunizm. Korzystając z okazji, całe nasze osiedle zrzuciło się na wielki talerz z odbiornikiem telewizji satelitarnej. Pamiętam dzień, w którym po powrocie ze szkoły włączyłem telewizor i zamiast dwóch szarych jak stopy alpinisty kanałów zobaczyłem kolorowy świat Yo! MTV Raps! Nie było siły, która mogłaby oderwać mnie od ekranu. Czułem się tak, jakby ktoś wpuścił mnie do Disneylandu z dożywotnim karnetem na wszystkie atrakcje. W końcu miałem nieograniczony dostęp do całego rapowego świata. Nagrywałem wszystkie odcinki na kasety VHS, po czym katowałem je na okrągło jak kibice prewencję na derbach Łodzi.

Gdy pierwszy raz usłyszałem rap, myślałem, że wszystkie rymowanki odbywają się na zasadach improwizacji, i tak zacząłem swój niekończący się, jak czas pokazał, romans z freestyle’em. Włączałem zapętlone przez siebie bity i godzinami próbowałem rapować o wszystkim, co mi tylko przyszło na myśl. Pierwszy raz w życiu czułem, że jestem częścią czegoś wyjątkowego, co sprawiało mi olbrzymią przyjemność. Oglądając Yo! MTV Raps!, szybko dowiedziałem się, że freestyle a nagrywane kawałki to dwie różne sprawy. Jako dziecko miałem nieodpartą potrzebę wyrzucenia z siebie emocji, więc pisałem wiersze. Nie były to górnolotne konstrukcje, ale przynajmniej dzięki temu doświadczeniu nie miałem oporów przed próbami pisania rapowych tekstów.

Na samym początku mojej przygody z hip-hopem nie było żadnych polskich wzorców, z których mógłbym wyciągnąć coś dla siebie, dlatego byłem przeszczęśliwy, kiedy pierwszy raz usłyszałem płytę Spalam się Kazika. To było świeże, odkrywcze, mówiło wprost o tym, jak wygląda świat, który mnie otaczał. Do dziś mam do tej płyty wielki sentyment, a Kazik to pierwszy bohater mojego dzieciństwa.

Bloki na rogatkach Łodzi zostały wybudowane pod koniec lat siedemdziesiątych, większość dzieciaków na osiedlu była w podobnym wieku. Większość miała też te same zainteresowania, więc nie trudno było znaleźć kumpli, którzy jak ja fascynowali się rapem. Najwięcej czasu spędzałem z moimi przyjaciółmi Pawłem i Tomkiem. Nasze życie kręciło się wokół hip-hopu i koszykówki. Byliśmy pokoleniem Jordana i finałów NBA z 1991 roku. Mieliśmy szczęście, że mogliśmy dorastać w tak niesamowitych czasach.

To była złota era rapu – Wu-Tang Clan, Black Moon, Dr. Dre, Snoop Dog, Ice Cube, 2Pac, The Notorius B.I.G., Nas, Mobb Deep. Oj, działo się na amerykańskiej scenie. Każdy z nas kombinował przez ciotki, wujków, dziadków czy kuzynów mieszkających w Stanach kolejne zajebiste płyty, które, przegrywane z kasety na kasetę, rozchodziły się po osiedlu. Mieliśmy po 15 lat i całymi dniami przesiadywaliśmy na pobliskim boisku do koszykówki. To było tak zwane boisko na domkach albo po prostu placyk. Boombox, freestyle, browarki, jointy i dobra atmosfera powodowały, że przychodzili tam wszyscy znajomi i nie tylko.

Na placyku odbywały się zacięte mecze w kosza, dzięki którym stale spotykałem nowych ludzi, i tak poznałem między innymi Kasa i Wygę oraz dwa lata starszego ode mnie Maćka o wdzięcznym pseudonimie Kot. Szybko znaleźliśmy wspólny język, gdyż Maciek również bardzo interesował się hip-hopem, choć jego pasją było graffiti. Zresztą od razu nas tym zaraził. Po kilku miesiącach założyliśmy nasze pierwsze crew BDC, czyli Brigade De Combat. Maciek był pomysłodawcą nazwy; niestety, moja znajomość języka francuskiego kończy się na filmach dla dorosłych.

Wspomniałem o graffiti, więc muszę się przyznać, że w przeciwieństwie do Kota byłem kompletnym beztalenciem i moja rola ograniczała się wyłącznie do stania na czatach, co i tak robiłem nieudolnie. Na trzeciej czy czwartej akcji udało mi się wprawdzie ostrzec ziomków, ale sam dałem się złapać. Byliśmy na tyle głupi, że do malowania wybraliśmy ścianę bloku na naszym osiedlu. Przez kolejny tydzień, w ramach odpowiedzialności zbiorowej, musiałem zamalowywać białą farbą wszystkie widniejące tam napisy. Chłopaki mieli straszny ubaw, patrząc, jak zapieprzam z wałkiem i zamalowuję kibicowskie hasła białymi kwadratami. Jeszcze większą bekę mieli, kiedy skończyłem, gdyż wszystkie bazgroły przebijały przez białą farbę, dając efekt nieporównywalnie gorszy niż przed malowaniem. Na tym skończyłem śmieszną karierę grafficiarza, co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że to właśnie rap będzie moją profesją.

Cała rodzina wierzyła, że zostanę skrzypkiem. Trzeba powiedzieć otwarcie, że nie jest to zbyt męskie zajęcie. Ziomki z osiedla mieli wielką bekę z mojego grania. Lubili mi dokuczać zwłaszcza w trakcie zaciętych streetballowych meczów. Ej, skrzypek, nie wczuwaj się tak, bo se palce połamiesz – słyszałem, albo: Nie biegaj tyle, bo nie będziesz miał siły ćwiczyć na skrzypkach. Muszę przyznać, że nie traktowałem skrzypiec poważnie i często żartowałem sam z siebie. Skrzypek ci rzucił trójkę sprzed nosa i jak się z tym czujesz?! – krzyczałem po udanej akcji. Albo: Jesteś tak cienki, że chyba ci kupię skrzypce pod choinkę! Nigdy nie odczuwałem spiny z tego powodu, że ktoś mówi na mnie „skrzypek” czy „marny skrzypek”. Takie tam zajęcie jak każde inne, może tylko trochę rzadziej spotykane.

Moi starzy w odróżnieniu ode mnie mieli straszne parcie na to, bym coś w tej dziedzinie osiągnął. Wysyłali mnie na konkursy skrzypcowe, a w wakacje na kursy muzyczne do Łańcuta. Do dziś uważam, że ich lekko powaliło, bo kompletnie nie pasowałem do tego klimatu, ale co ja mogłem zrobić, skoro mama ubzdurała sobie, że będę wirtuozem, i nie było mocnych, by ją odwieść od tego pomysłu.

Swoją drogą, na konkursach zawsze pojawiały się fajne dziewczyny, więc kiedy inni w wielkich nerwach skupiali się na przygotowaniu do występu, ja na luzaku, bez żadnego stresu, romansowałem w najlepsze. Miałem wywalone na rywalizację, a wszystkie wyjazdy konkursowe traktowałem jak koedukacyjne wieczorki zapoznawcze. Mówiąc żargonem muzycznym, nieraz przeciągnąłem strunę. Kompletnie mi nie zależało na tych konkursach, chociaż, paradoksalnie, często je wygrywałem albo zajmowałem miejsce w czołówce. Ku mojemu niezadowoleniu po każdym udanym występie rodzice wywierali na mnie jeszcze większą presję, ślepo wierząc, że skrzypce to moje powołanie.

W liceum miałem mocno olewczy stosunek do nauki, nauczycieli i estymy, jaka się wiąże z zawodem muzyka.

Dyrektorka mnie nienawidziła, tym bardziej że znała się z moją mamą, której też nie darzyła sympatią. Syn dyrektorki chodził do tej samej szkoły, tylko był dwie klasy wyżej. Po którymś z wygranych przeze mnie konkursów, podeszła do mnie i chcąc umniejszyć moje osiągnięcie, powiedziała:

– Ostrowski, ty to może grasz dobrze, ale za mądry nie jesteś, chociaż znając twoją matkę, to się nie dziwię, bo niedaleko pada jabłko od jabłoni.

– To już wiem, dlaczego z pani syna taki skurwysyn – odpowiedziałem.

Nietrudno się domyślić, że zostałem natychmiast zawieszony w prawach ucznia. Dla mnie bomba, miałem więcej czasu na rap.

Trzecia klasa liceum w moim wykonaniu była mistrzowska. Szkołę odwiedzałem wyłącznie jako gość, by zobaczyć się z ziomkami, strzelić piwko i pogadać o pierdołach. Na koniec roku byłem zagrożony z 13 przedmiotów. Zdając sobie sprawę z sytuacji, wpadłem na genialny pomysł. Postanowiłem, że pod pretekstem uratowania napiętej sytuacji w domu spróbuję ubłagać kolejnych nauczycieli, żeby wystawili mi ocenę mierną. Mówiąc prościej, chciałem ich wziąć na litość. Zacząłem od historyka.

– Panie profesorze, ja i tak nie zdam z pozostałych przedmiotów, może wystawiłby mi pan mierną, żeby rodzice zawału nie dostali – poprosiłem.

O dziwo, pomysł zadziałał i tym sposobem po tygodniu zdołałem wyżebrać „miarkę” z siedmiu przedmiotów. Niestety, nauczyciele zorientowali się, że robię ich w konia, i cały misterny plan legł w gruzach. Jedynki wróciły na swoje miejsce, a ja musiałem powtarzać trzecią klasę.

Bardzo miło wspominam naszą matematyczkę, której znakiem rozpoznawczym były natapirowane rude włosy, dzięki czemu jej głowa wyglądała jak gigantyczny pompon czirliderki. Miała tak wielkie i gęste afro, że na każdych zajęciach urządzaliśmy sobie konkurs rzutów tic tacami. Wystarczyło, że tylko na moment odwróciła się przodem do tablicy, a z ostatnich rzędów leciał grad kalorii. Każdy tic tac, który dosięgnął celu, wpadając w jej fryzurę, zostawał tam do końca zajęć, a czasami nawet do końca wszystkich godzin lekcyjnych. Do dziś się zastanawiam, czy miała aż tak anielską cierpliwość, czy zwyczajnie nie trybiła, co się dzieje.

Jedną z moich ulubionych nauczycielek była wychowawczyni o spektakularnym nazwisku Świnoga. Poza wychowawstwem uczyła nas języka polskiego. Miała totalnie przesrane. Siedziałem w ławce z moim wielkim przyjacielem Przemkiem, z którym dorobiliśmy się wymownego przydomku „terror skład”. Obaj graliśmy na skrzypcach, obaj mieszkaliśmy na tym samym osiedlu i obaj mieliśmy równie ekscytujące osiągnięcia w nauce. Pewnego razu w trakcie lekcji języka polskiego wpadliśmy na arcymądry pomysł wymieniania na głos wszystkich potraw z wieprzowiny. Korzystając z każdej chwili nieuwagi pani Świnogi, wykrzykiwaliśmy zmienionym głosem wieprzowe menu.

– Golonka! – krzyknął Przemek.

– Schabowy! – krzyknąłem ja.

– Ostrowski, wyjdź! – krzyknęła pani Świnoga.

Wiem, byliśmy głupi i złośliwi.

Przemek jest chyba jedyną postacią w historii edukacji, której udało się wylecieć z klasowej wigilii. Każda osoba z klasy była odpowiedzialna za dostarczenie konkretnego produktu na wigilijny stół. Dziewczyny poprzynosiły karpie, ciasta, zupę grzybową i kutię, ja z Przemkiem natomiast byliśmy zobligowani do dostarczenia napojów. To była idealna okazja, by coś zmajstrować. Do dwóch soków typu multiwitamina dolaliśmy zmrożonej wódeczki. Starannie ukryliśmy koktajl w naszych plecakach i pod ławką sukcesywnie rozlewaliśmy do plastikowych kubków. Po kilku kolejkach Przemek poczuł się tak wyluzowany, że postanowił wznieść toast.

– Cisza, cisza! – krzyknął stanowczo, a cała klasa za­milk­ła. – Chciałbym wznieść toast – poinformował.

– Ależ proszę bardzo, Przemku – powiedziała wychowawczyni, licząc na kwiecistą przemowę.

Wyraźnie zdopingowany Przemek powoli wytarł usta mankietem flanelowej koszuli i rzekł donośnym głosem:

– Zdrowie pięknych kobiet i kobiet tu obecnych.

– Przemku, wyjdź! – krótko podsumowała profesorka.

Niewiele myśląc, zapytałem:

– Czy ja też mogę?

Tak właśnie wyglądała nasza integracja w grupie dumnie nazywanej klasą.

Nigdy nie zapomnę, jak razem przygotowywaliśmy się do próbnej matury. Siedzieliśmy u Przema w pokoju i zamiast wkuwać do egzaminu, beztrosko uczyliśmy się kręcić książką na palcu, jakby to była piłka do kosza. W pewnym momencie wszedł jego ojciec, spojrzał z politowaniem i bez słowa wyszedł. Po ogłoszeniu wyników próbnej matury wróciliśmy do chaty Przemka, gdzie już w progu przywitał nas jego tata.

– Jak tam wyniki? – zapytał.

– Niestety, niedostateczny – odpowiedział Przemek.

– Synku, jak ja się cieszę, że ty tą książką na palcu umiesz kręcić – podsumował ironicznym tonem ojciec.

Z naszym wyluzowanym podejściem do życia kompletnie nie pasowaliśmy do szkolnego środowiska, które było spięte jak baranie jaja. Najbardziej wymagającą nauczycielką, jaka nas uczyła, była pani Flis. Prowadziła zajęcia z kształcenia słuchu. W szkole muzycznej jest to przedmiot dyplomowy, a trzeba zaznaczyć, że bez zdania tak zwanej matury muzycznej nie ma szans na dopuszczenie do egzaminu dojrzałości. Pani Flis to jedyna osoba z grona pedagogicznego, która miała na mnie pozytywny wpływ. Jej lekcje były ciekawe i pełne wyzwań. Zajęcia odbywały się w kilkuosobowych grupach, dzięki czemu były bardziej intensywne i przynosiły lepsze efekty.