Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pierwsza część ostatniego tomu cyklu opowiada o początkach epoki królów elekcyjnych, czyli wybieranych jak dziś prezydenci. Za ich panowania skończył się nam Złoty Wiek i nadeszły burzliwe czasy, w których jedna awantura goniła drugą.
Trzytomowy cykl popularnonaukowy Był sobie król... to dopiero drugie po słynnej trylogii Pawła Jasienicy literackie opowiadanie o dziejach dawnej Polski. Wzorowane na dziele Mistrza, ale skierowane do szerszego grona zainteresowanych historią ojczystą i dlatego jeszcze więcej w nim ciekawostek. Są tu też legendy i szczypta humoru, a przede wszystkim - kapitalne ilustracje Zuzy Wollny. To lektura dla każdego i na całe życie, do czytania i oglądania przez całą rodzinę!
Pierwsza część ostatniego tomu cyklu opowiada o początkach epoki królów elekcyjnych, czyli wybieranych jak dziś prezydenci. Za ich panowania skończył się nam Złoty Wiek i nadeszły burzliwe czasy, w których jedna awantura goniła drugą. Pierwszy obrany król (Francuz) głuchą nocą uciekł z Polski, drugi (Węgier) na głowę pobił cara Iwana Groźnego, ale bał się własnej żony i umykał przed nią w las, trzeci (Szwed) podczas eksperymentów alchemicznych wysadził w powietrze spory kawał zamku wawelskiego, czwarty (syn trzeciego) obiady jadał w łóżku, a piąty (brat czwartego) siedział w francuskim więzieniu za szpiegostwo na rzecz Hiszpanii.
A to tylko próbki niesamowitych przygód całej piątki, które w komplecie i ze szczegółami zostały opisane i odmalowane w tej niezwykłej książce!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 383
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Moim kochanym: żonie Róży i siostrze Renacie
Podziękowania dla Pawła Kowalskiego za udostępnienie bogatego księgozbioru oraz dla Beaty Bogacz za niestrudzone szperanie w internecie.
Był sobie król… Poczet królów wybieranych
Copyright © Mariusz Wollny, Zuza Wollny
Wydawca: JAMA Mariusz Wollny
Kraków 2018
Książkę napisał: Mariusz Wollny
Zilustrowała: Zuza Wollny - iluilu.pl
Zredagowała i korektę naniosła: Janka Wollny
Zaprojektował i złożył: Patryk Stolarz - turnedog.com
Wydała: JAMA Mariusz Wollny, Grabówki 121 a, 32-020 Wieliczka
Wydrukował: Zakład Graficzny „Colonel” S.A., ul. Nad Drwiną 4b, 30-741 Kraków
Konwersja do formatu EPUB/MOBI Koobe Sp. z o.o., właściciel księgarni
ISBN 978-83-947673-4-1
Partner: Miasto Kraków
www.kacperryx.pl
Sprzedaż bezpośrednia:Skład Towarów Rarytnych U Kacpra Ryksa, plac Mariacki 3, 31-042 Kraków
Sklep internetowy:www.sklep.kacperryx.pl
Telefon kontaktowy: +48 12 426 45 49
Podziękowania dla wszystkich, którzy biorąc udział w przedsprzedaży internetowej prowadzonej na portalu wspieram.to umożliwili wydanie tej książki, a zwłaszcza sponsorowi wymienionemu na okładce i nadzwyczaj hojnym prywatnym mecenasom: Jackowi Jąkale, Bartłomiejowi Walczakowi i Waldemarowi Rendzie oraz jak zawsze niezawodnym Helenie Jaskowskiej-Kowalskiej, Ewie i Waldemarowi Tomankiewiczom, Monice i Grzegorzowi Wasowskim.
Był sobie król, był sobie paź i była też królewna.
Żyli wśród róż, nie znali burz, rzecz najzupełniej pewna.
(ze starej kołysanki; tekst Janina Porazińska, melodia tradycyjna)
-
Uczeni rzadko, niestety, troszczą się o przekonanie plebsu, że prawda jest piękna, o wiele piękniejsza od fikcji. Pomoc w tym względzie nadciągnąć im może z pogranicza, na którym proza naukowa styka się, a czasem przeplata, z literacką.
Istota różnicy pomiędzy uczonym historykiem, a parającym się historią literatem polega na oględności pierwszego i dochodzącym nieraz do awanturnictwa ryzykanctwie drugiego.
(Paweł Jasienica, Tylko o historii)
Drodzy Czytelnicy!
To już trzeci i ostatni tom (w dwóch częściach) naszej opowieści o polskich władcach. W cyklu Był sobie król… czytaliście już o królach i książętach z rodzimej dynastii Piastów oraz tych z litewskiego rodu Jagiellonów, a teraz przyszedł czas na monarchów wybieranych, czyli dziwactwo niespotykane w świecie.
Ponieważ znacie poprzednie części, więc nie będę Wam zachwalał tej, bo już wiecie, czego się spodziewać. Bez trudu znajdziecie mądre książki zawierające więcej faktów, bardziej bajkowe bajki, pełniejsze zbiorki legend czy anegdot, ale nigdzie indziej nie znajdziecie tego wszystkiego razem.
Ale po co ja to mówię – przecież to dla Was nie nowina. Zatem – do dzieła!
Autor
—
W księdze tej dowiemy się, jak Polacy wybrnęli z trudnej sytuacji, w jakiej postawiła ich bezpotomna śmierć ostatniego Jagiellona. Po wielu sporach zdecydowano się na wolne elekcje, czyli wybieranie przez całą szlachtę nowego władcy po śmierci poprzednika. W ten sposób królowie obieralni stawali się jakby „dożywotnimi prezydentami”. Było to rozwiązanie niespotykane nigdzie indziej, a i później przez nikogo nienaśladowane, bo też, niestety, okazało się wielce niefortunne.
Pierwszymi królami elekcyjnymi zostali Francuz i Węgier, zupełnie do siebie niepodobni nie tylko pochodzeniem. Francuz panował wyjątkowo krótko, Madziar dłużej, ale i tak obaj zmieścili się jeszcze w XVI, czyli dla Polski Złotym Wieku.
Wybory władcy nie były w Polsce niczym dziwnym. Pomijając legendarnego Piasta, już przecież Jagiellonów niby obierano za każdym razem, choć nigdy nawet młodszy brat nie wstąpił na tron przed starszym.
Zygmunt August, ostatni Jagiellon, bimbając na sprawę następstwa, nie zostawił w tym względzie żadnej wskazówki i umarł sobie beztrosko w lipcu 1572 r., pogrążając cały kraj w przygnębieniu i trwodze. Kronikarz i świadek tych wydarzeń, Świętosław Orzelski, zanotował: „Wiadomość o śmierci Zygmunta Augusta taki sprawiła zamęt, że nie było prawie nikogo, kto by obecnym niebezpieczeństwem nie rażony i strachem nie przejęty nie rzucił się natychmiast do broni, do konia i wojennego rynsztunku”. Inni dodawali: „Dziwna obawa i troska o losy kraju ogarnęła umysły wszystkich”, albo: „Nowy stan rzeczy przeraził Polskę”.
Prymas Jakub Uchański na wszelki wypadek wywiózł cichaczem skarbiec katedry gnieźnieńskiej do warownego zamku w Uniejowie, a Radziwiłłowie zaczęli knuć, jak oderwać Litwę od Polski.
Kraj ogarnęło wrzenie. Szlachta zbierała się, zawzięcie dyskutowała i radziła. Aby zapobiec rozpasaniu i przestępczości po raz pierwszy na czas interregnum (bezkrólewia) powoływano na takich zjazdach sądy doraźne, zwane kapturowymi. Obcym dyplomatom nakazano opuszczenie Polski, aby nie powiększali zamętu.
Najprościej byłoby koronować siostrę zmarłego króla, Annę Jagiellonkę, i dobrać jej potem małżonka, ale królewna miała prawie 50-tkę. Istna bajkowa księżniczka długo uwięziona w wieży, lecz wreszcie uratowana. Tylko że ów ratunek przybył spóźniony o drobne ćwierć wieku.
Miała w życiu pecha Anna Jagiellonka, a i natura obeszła się z nią po macoszemu. Nie podnosiło jej urody czoło wysokie jak u pradziada Jagiełły (u niego był to wynik łysienia). Na dodatek nie kryło ono żywego umysłu, wprost przeciwnie – wielu uważało, że wręcz kurzy móżdżek. Nie była uzdolniona artystycznie, nie miała wdzięcznej postaci, brakowało jej poczucia humoru, na domiar popadła w dewocję. Za to wyglądała na młodszą co najmniej o 10 lat. Niestety, w jej wieku nie czyniło to wielkiej różnicy. Doprawdy, ze świecą trzeba by szukać większej ofiary losu nie tylko wśród królewien (a bywały w tym gronie dziwadła rozmaite), ale i zwyczajnych panienek.
Zygmunt Stary, pod koniec życia schorowany i bezwolny, nie zdążył wydać za mąż młodszych córek: Zofii, Anny i Katarzyny. Mama Bona i brat Zygmunt byli zaś najpierw zajęci walką między sobą o władzę, a potem własnymi sprawami, więc biedne królewny kwaśniały w staropanieństwie. Do wyjazdu matki z Polski przebywały razem z nią w Warszawie, bo niezbyt czuły brat nie chciał sobie psuć apetytu widokiem ich zmarszczek. W końcu wszak siostry powychodziły za mąż i Anna została sama jak palec. Na pociechę, po raz pierwszy w życiu, mogła sobie sprawić na ślub Katarzyny aż trzy nowe suknie na raz.
Z powodu skąpstwa brata i marnego posagu, nie trafił się Annie żaden poważny starający. Siedziała więc biedula w Warszawie samotna i lekceważona, ponieważ nawet ulubiona karlica Dosieczka odjechała z Katarzyną do Szwecji. Otaczał ją skromny dwór, którym trzęsła herod-baba, ochmistrzyni Żalińska, razem z mężem Maciejem owinąwszy sobie królewnę wokół palca. Tuż przed swą śmiercią brat zrobił jej okrutnego psikusa, wykradając z pomocą swoich dworzan piękną dwórkę Annę Zajączkowską z siostrzanego fraucymeru, przez co Anna poczuła się ośmieszona i upokorzona. Rodzeństwo zdążyło się jednak pogodzić, nim Zygmunt ostatecznie zamknął oczy na wieki.
Po zgonie ostatniego Jagiellona szara myszka niespodziewanie wyszła z cienia i wdrapała się na świecznik, gdyż ogół szlachty, zwłaszcza mazowieckiej, zaczął uważać ostatnią z rodu za dziedziczkę królestwa. I w ten sposób zacna stara panna (acz niewyglądająca na swoje 49 lat), schorowana (groziła jej utrata wzroku, męczyła ją fluksja, czyli opuchnięcie dziąseł, ból zębów i rozmaite inne bóle newralgiczne, które wymieniła w liście do siostry Zofii: „kolka, morzenie żywota, krzyża łupanie, żołądka wielkie palenie”), zdziwaczała i niezbyt mądra, została obdarzona mianem Infantki Królestwa Polskiego. Co znaczyło więcej niż w Portugalii i Hiszpanii, gdzie infantami nazywano dzieci królewskie młodsze od następcy tronu.
O względy Infantki zabiegali wszyscy kandydaci do polsko-litewskiego tronu. Zaniepokojeni tym magnaci, którzy dotąd nią pomiatali, wysłali do królewny biskupa kujawskiego Karnkowskiego i wojewodę łęczyckiego Sierakowskiego, którzy wprost zapowiedzieli Annie:
– „Ty nam obierać nie będziesz pana!”
A jednak Infantka nie dała się zahukać. Ukradkiem przyjęła od obrotnego francuskiego biskupa Mon(t)luca malowany konterfekt jego protegowanego i nawet uwierzyła, że dwudziestoparoletni królewicz Henryk zakochał się w niej na zabój. Na próżno natrętni wysłannicy austriaccy próbowali jej zachwalać jeszcze młodszego arcyksięcia Ernesta. Osiągnęli tylko tyle, że wyrzucono ich z Polski.
Ponieważ Anna nie taiła swej sympatii, przywiązani do niej Mazurzy też skłonili się ku kandydaturze Francuza. Tak więc Anna z niecierpliwością oczekiwała wyniku elekcji, czując się już jak oblubienica.
Ponieważ z Anny Jagiellonki w żaden sposób nie dało się zrobić drugiej Jadwigi Andegawenki, trzeba było wymyślić inny sposób na obsadzenie tronu. Pomysłów było kilka, w tym wybranie króla przez samych senatorów-magnatów albo elekcja dokonana przez cały sejm, czyli i senatorów i posłów razem. Lecz rozpoczynający właśnie wielką karierę starosta bełski Jan Zamoyski zaczął zachwalać elekcję viritim z udziałem wszystkich chętnych szlachciców, nawet najuboższych, w myśl zasady: Szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie. Dzięki temu wyrósł na trybuna, czyli przedstawiciela ogółu szlachty. Magnaci, czyli „starsza brać”, sarkali, lecz „młodszej braci” koncept (i pomysłodawca) przypadł do gustu.
W toku zażartych dyskusji i kłótni postanowiono na początek, że odtąd zawsze pierwszy sejm po śmierci starego króla będzie się nazywał konwokacyjnym i ustali się na nim żądania i oczekiwania wobec przyszłego panującego. Bowiem zdawano sobie doskonale sprawę, że oto pojawia się wyśmienita okazja, by na przyszłość związać ręce nowemu królowi i pozbawić go rzeczywistej władzy albo przynajmniej uszczknąć z niej, ile się da.
Zatem na konwokacji w Warszawie w styczniu 1573 r. ustalono, że interrexem (zastępcą władcy na czas bezkrólewia) zawsze już będzie prymas, a elekcje będą wolne, czyli viritim. Wyznaczono też miejsce elekcji – Warszawę i termin – 6 kwietnia 1573 r. A pod koniec obrad uchwalono akt Konfederacji Warszawskiej zezwalający (nawet powszechnie nielubianym arianom) na całkowitą swobodę wyznaniową w Polsce i zakazujący prześladowań oraz walk na tle religijnym, co było w ówczesnej Europie przykładem nadzwyczajnej i niespotykanej tolerancji.
Przez następnych kilka miesięcy trwało zgłaszanie kandydatów. Wszystkim stawiano podstawowy warunek – musieli być katolikami. W końcu na placu boju pozostało dwóch największych rywali: Austriak Ernest Habsburg i Francuz Henryk Walezjusz. Na Ernesta większość patrzyła jednak krzywo jako na Niemca, pamiętając o losie bratnich Czechów srogo gnębionych przez Habsburgów i bojąc się wojny z Turcją, sprzymierzoną z Francją i popierającą Henryka.
Na początku kwietnia z całej Polski i Litwy konno i powozami, samopas i z orszakami, szlachta i przedstawiciele miast zaczęli się zjeżdżać na błonie koło wsi Kamień pod Warszawą na prawym brzegu Wisły, dokąd należało się przeprawić po niedawno wykończonym (staraniem infantki Anny) moście Jagiellońskim vel Warszawskim (opiewał go Jan Kochanowski). W końcu zebrało się 40 000 wyborców, nie licząc służby, gapiów i przekupniów (wszystkich razem było ze 100 000). Jak napisał naoczny świadek: „Zjechało się do Warszawy takie mnóstwo senatorów i ludzi rycerskiego stanu, jakiego nigdy razem na jednym miejscu w tym kraju nie było”.
A Warszawa ówczesna była mała i prowincjonalna, dzisiejszą Starówkę miała owszem schludną i murowaną, ale już przedmieścia wraz z Nowym Miastem – błotniste i drewniane. W mieście brakowało gospód, więc bogaci mieszczanie odstąpili senatorom i ich dworzanom swe kamienice w rynku, a i tak wielmożom przyszło się ścieśnić (dopiero później poza murami miejskimi stanęły eleganckie pałace magnackie), zaś ich osobistym kucharzom – pitrasić strawę w naprędce skleconych i ustawionych przed kamienicami kuchniach polowych.
Najliczniej stawiła się miejscowa „zagrodowa” (bo mieli tylko skromne gospodarstwa i sami pracowali na nich jak chłopi) szlachta mazowiecka, słynąca ze swego ubóstwa i przywiązania do wiary katolickiej. Zjawiło się jej aż 10 000, bo raz, że wojewoda mazowiecki Ławski zagroził karami za niestawiennictwo, a dwa – biskup Montluc (Monluc), stojący na czele stronnictwa francuskiego, zapewnił Mazurom darmową wyżerkę i wypłacał po dwa grosze dziennie. Próżno magnaci małopolscy, wśród których było wielu protestantów, pieklili się na tak liczną gromadę wyborców-„chłopów”. Nic nie wskórali, bo przecież mógł przybyć „kto by chciał”.
Na środku pola elekcyjnego, na ogrodzonym parkanem wielkim placu, stanął wysoki i ozdobny namiot dla senatorów, zwany szopą, wokół którego ustawiono nieco mniejsze namioty dla prowadzenia narad przez przedstawicieli poszczególnych województw. Poza ogrodzeniem znajdowało się mnóstwo namiotów prywatnych, kramów i bud jarmarcznych. Każdego dnia kłębił się tam nieprzebrany tłum, ale o dziwo draby ze straży marszałkowskiej nie mieli wiele do roboty, choć wbrew zakazowi każdy szlachcic przybył zbrojnie. Za to przestrzegano innego zakazu – spożywania na placu piwa i gorzałki, więc pewnie dlatego nie polała się krew.
Dzień 5 kwietnia wyborcy spędzili na nabożeństwach, każde wyznanie osobno, a następnego dnia odbyło się uroczyste otwarcie sejmu elekcyjnego. Przez następne dni roztrząsano różne ważne sprawy, tymczasem poselstwa obcych państw w imieniu swych kandydatów prowadziły ożywioną agitację, czyli przekonywały do nich wyborców. Następnie wyproszono wszystkie obce delegacje z Warszawy i przystąpiono do ułożenia jakby konstytucji, czyli najważniejszych praw, które potem nazwano artykułami henrykowskimi od imienia pierwszego króla elekcyjnego.
Kiedy już to ustalono, przystąpiono do głosowania, które trwało od 4 do 9 maja. Odbywało się województwami, w imieniu miast wypowiadała się ich reprezentacja. W każdym województwie kierował wyborami senator, który nim oddał głos, najpierw szeroko uzasadniał swój wybór, chcąc po raz ostatni przekonać do swych racji brać szlachecką. Potem każdy szlachcic odciskał swą pieczęć pod nazwiskiem wybranego kandydata, po czym listy przekazywano do senatu do podliczenia.
Już wstępne rachuby wskazywały na zwycięstwo Francuza nad Austriakiem, więc prymas Uchański zawołał:
– „Mamy króla i jest nim książę andegaweński!”
Mazurzy zaczęli podrzucać czapki i hucznie wiwatować na cześć swego faworyta, nazywanego swojsko Henrykiem Gawińskim lub panem Gaweńskim i przezywając jego rywala Ernesta Rdestem albo zgoła Agrestem.
Ale dopiero dwa dni później, 11 maja, prymas oficjalnie ogłosił, że pierwszym wybieranym królem Polski i Litwy został książę francuski Henryk andegaweński z królewskiego rodu de Valois (Walezjuszy). Radości nie było końca, huknęły armatnie salwy. Na koniec wszyscy powędrowali do kolegiaty warszawskiej, gdzie marszałek uroczyście proklamował nowego króla, po czym odbyło się nabożeństwo dziękczynne. Zanim towarzystwo się rozeszło, wyznaczono jeszcze posłów, którzy mieli się udać do Francji po monarchę.
—
W księdze tej poznamy trzech królów ze szwedzkiego rodu Wazów. Ich władztwo nie przyniosło Rzeczypospolitej nic dobrego, przeciwnie – wplątało ją w wyniszczające wojny z sąsiadami. Przeciągnęły się one także na panowanie dwóch następnych królów elekcyjnych. Nieustające wojny i zamieszki domowe sprawiły, że w wieku XVII potęga Rzeczypospolitej poważnie się zachwiała i dlatego to stulecie nosi u nas nazwę Srebrnego Wieku, bo nie było tak pomyślne jak poprzednie – Złote.
Wiele nieszczęść zostało zapoczątkowanych za pierwszego Wazy, Zygmunta III, króla niefortunnego, który na ogół podejmował (po długim namyśle) nietrafione decyzje, jednak akurat przeniesienie stolicy z Krakowa do Warszawy mają mu za złe tylko krakowianie, a i to nie wszyscy.
1609–1672, panował 1648–1668
Był Jan Kazimierz najstarszym (braciszek umarł w niemowlęctwie) synem Zygmunta III i jego drugiej żony Konstancji Habsburżanki. Ze strony ojca spokrewnionym ze starym rodem Jagiellonów, a po kądzieli z jeszcze starszymi – Wittelsbachów i Habsburgów. Na dodatek urodził się na Wawelu i to w niedzielę (22 marca). Wyglądało więc, że czeka go świetna przyszłość i to niewielkim wysiłkiem, jak przystało na „urodzonego w niedzielę”.
Półrocznego oseska pobożna mama zawiozła do Wilna, by za pośrednictwem Piotra Skargi powierzyć opiece Bożej i świętego Kazimierza. Toteż w dzieciństwie i młodości nazywano go najczęściej drugim imieniem. Opłaciło się, bo akurat wybuchł straszliwy pożar Wilna i matka z synem omal nie zginęli w płomieniach, uratowani zapewne za wstawiennictwem boskim i św. Kazimierza, a i Piotr Skarga jako pośrednik nieźle się spisał. Dzieckiem jednak był Kazio chorowitym i często miał katar.
Na dworze ojca panowała surowość i pobożność, a zbytek uznawano za grzech, więc królewicz i pozostałe dzieci z drugiego małżeństwa Zygmunta (trzech synów i córka) mieszkali w jednym pokoju, nie mieli swojej służby, nie wolno im było interesować się ważnymi sprawami państwowymi i z nikim rozmawiać bez świadków. Brakowało im więc towarzystwa rówieśników, a przyrodni brat Władysław był od nich o kilkanaście lat starszy. Ponieważ królowej Konstancji praktyki religijne zajmowały dużo czasu, nie miała go za wiele dla dzieci, zatem piastunką i pierwszą wychowawczynią Kazia była królewska ochmistrzyni, bogobojna pani Meierin.
Kolejnymi wychowawcami chłopców zostali jezuici, w tym wybitny uczony Gabriel Prewencjusz z Chełmna, nauczyciel królewicza Władysława, za zasługi uszlachcony jako Władysławski. Nie dziwota więc, że dwaj bracia Kazimierza zostali biskupami. W sprawy rycerskie wprowadzał Kazia, choć krótko, wykształcony wojewoda poznański Jan Ostroróg. I to pewnie on sprawił, że Kazik polubił ćwiczenia gimnastyczne, jazdę konną, robienie bronią i tańce, a także polowania. Bo już do innych nauk nie przykładał się tak chętnie, jak napisał sekretarz jego przyszłej żony, Francuz Pierre des Noyers: „w życiu swoim nie przeczytał ani jednej książki w całości”.
Wyrósł na młodzieńca niestałego, kapryśnego i wiecznie niezadowolonego, porywczego, dość pobożnego, rozrzutnego utracjusza, a przy tym marzyciela i dziwaka, unikającego ludzi, zamykającego się w swych pokojach i dumającego o niebieskich migdałach. Był obrażalski, uparty jak muł i przyzwyczajony, że wszyscy muszą mu ustępować. Zmienny i kłótliwy, nie umiał postępować z ludźmi, nikt go też zbytnio nie lubił.
Sprawy wojenne interesowały go za to naprawdę, lecz ojciec zgodził się, by ruszył w pole, dopiero gdy syn miał już 20 lat. Spędził wtedy parę letnich tygodni w obozie wojskowym pod Malborkiem podczas wojny ze Szwecją, ale prochu nie powąchał.
W chwili śmierci rodziców miał niewiele ponad dwudziestkę. Choć mama Konstancja marzyła o koronie dla własnego syna, to jednak bracia przyrodni, na czele z Kazimierzem, solidarnie poparli najstarszego Władysława, mimo iż sytuacja młodszych dzieci królewskich była w Polsce niepewna. Nie posiadali księstw wydzielonych na własność, a przynajmniej w użytkowanie, zatem i stałych dochodów. Żyli więc na garnuszku rodziców lub brata, o ile nie zostali biskupami lub nie znaleźli sobie w świecie księżniczki, której ojciec dawał im wraz z jej ręką przynajmniej połowę królestwa, co jednak najczęściej zdarzało się tylko w bajkach.
Podczas koronacji Władysława 24-letni Kazimierz i pozostali bracia wraz z królem musieli złożyć przysięgę na wierność Rzeczypospolitej, bo sejm sobie to zastrzegł pomny na sprawki ich ojca. Kazio, krnąbrny jak zwykle, spytał marszałka wielkiego koronnego Opalińskiego:
– „Azali możemy przysięgać stojąc?”
– „Dla uczczenia aktu trzeba klęknąć aby na jedno kolano”.
– „A dlaczego waszmościowie przysięgacie żonom stojąc?”
– „Toteż je często zdradzamy”.
Królewicz zrobił jak kazano, choć zwykle nikomu się nie odkłaniał, o klękaniu nie mówiąc, ale naukę doświadczonego żonkosia wziął sobie mocno do serca i wykorzystał w przyszłości.
W 1633 r. wyruszył z bratem pod Smoleńsk i sprawdził się jako dowódca, wojując pod okiem hetmana wielkiego litewskiego Krzysztofa Radziwiłła. Potem ruszył na Turków, ale do spodziewanej wojny nie doszło, za to we Lwowie powaliła go ospa. Przeżył, lecz na całe życie zostały mu blizny na twarzy, i tak niezbyt urodziwej, bo królewicz miał worki pod oczyma, wysuniętą szczękę po matce Habsburżance i grube wargi.
Dużo wiemy o młodych latach Jana Kazimierza dzięki jego biografowi Ewerhardowi Wassenbergowi, który wydał w 1644 r. (w XIX w. została przetłumaczona na polski) książkę Więzienie we Francyi Jana Kazimierza polskiego i szwedzkiego królewica. O chorobie królewicza napisał tak: „Po straceniu już wszelkiej nadziei przez lekarzy, zrobiwszy ślub do Najświętszej Panny, jakby cudem Boskim do zdrowia powrócił. Wtenczas zaledwo siły odzyskał, uznając szczególniejsze nad sobą miłosierdzie Bogarodzicy, wspomożycielki swojej, publicznie w kościele Księży Karmelitów mszy św. słuchał, przed komunią zaś zawiesił na obrazie Matki Boskiej, przez ręce Grzegorza Lejera, jezuity, spowiednika swego, złotą tablicę jako wotum”.
Zbrzydł więc tylko trochę, bo bardziej nie mógł (choć nie roztył się nigdy jak Władysław), jak to opisał nuncjusz papieski: „Jest wzrostu wysokiego, dość kształtnego, i byłby przystojniejszym, gdyby nie kolor twarzy, mocno wpadający w śniady. Rysy jego, na pierwszy rzut oka nie bardzo przyjemne, jeszcze bardziej zeszpetniały, gdy roku przeszłego dostawszy we Lwowie ciężkiej ospy odbył w chorobie znaczną część podróży, a dwaj bracia jego z niej zmarli. Oprócz tego nie ma żadnego wdzięku w ruchach ciała, obejściu i mowie”.
Wydobrzawszy, już w zimie mógł pierwszy raz wyjechać za granicę, oddelegowany przez królewskiego brata na chrzciny cesarskiego wnuka. Zadzierzgnięto wówczas wzajemne więzy, czego efektem był rychły ślub Władysława z Habsburżanką Cecylią Renatą. Obiecywano też Janowi Kazimierzowi jakieś księstwo na Śląsku w zamian za poparcie Habsburgów w wojnie 30-letniej. Skończyło się zaś na tym, że królewicz w 1635 r. ruszył na pogranicze francusko-niemieckie, do Lotaryngii, by walczyć z Francuzami i Szwedami w randze pułkownika wojsk cesarskich. Walczył dzielnie (na tyle, że Francuzi dobrze go sobie zakarbowali w pamięci), często z narażeniem życia, dowodzenia zaś uczył się od dobrego wodza, feldmarszałka Macieja Gallasa.
Znad Renu wrócił do kraju, ale zaraz wybrał się do Hiszpanii, by odzyskać zagrabione jeszcze królowej Bonie sumy neapolitańskie. Ale utknął w Niderlandach z powodu szalejącej tam epidemii i zamachu na swoje życie, a może zwykłego napadu zbójeckiego. Zamiast do Hiszpanii udał się więc do Wiednia po żonę dla królewskiego brata, którego zastępował w roli pana młodego. Dowiózłszy bezpiecznie Cecylię Renatę do Warszawy, zaraz wypuścił się w dalszą podróż, która okazała się największą przygodą w jego burzliwym i niespokojnym życiu.
Bardzo czuły na niewieście wdzięki, królewicz zapałał wielką miłością (a kochliwy był niezwykle) do szwedzkiej dwórki królowej, baronówny Guldenstern, ale na niestosowny ożenek nie zgodził się Władysław i raz-dwa wydał pannę za mąż, a dla brata na otarcie łez wystąpił do sejmu o oddanie w zarząd lennego Księstwa Kurlandii, bo Szwedzi nie chcieli mu powierzyć Finlandii. Polacy okazali się równie nieużyci jak Szwedzi i odrzucili królewski wniosek. Obrażony na rodaków, Jan Kazimierz postanowił na dobre opuścić „niewdzięczną ojczyznę”.
Cesarz Ferdynand III załatwił bezrobotnemu królewiczowi niezłą posadę – wicekróla Portugalii (wówczas połączonej z Hiszpanią) oraz admirała floty hiszpańskiej. Omówili to obaj na tajnej naradzie w Preszburgu (dziś Bratysława) i królewicz wyruszył w dalszą drogę. Ale szpiedzy francuskiego kanclerza, kardynała Richelieu, jakoś wyniuchali cel wyprawy i odtąd bacznie śledzili każdy krok Jana Kazimierza, a ich sprawozdania publikowano w największej ówczesnej gazecie – francuskiej Gazette.
W styczniu 1638 r. w Genui, nie czekając na eskadrę hiszpańską, niecierpliwy Kazimierz wsiadł na okręt Diana i popłynął objąć obiecane godności, ale cichaczem i zupełnie prywatnie, jako szeregowy członek poselstwa polskiego. Tyle że wcześniej genueńczycy podejmowali go z wielkimi honorami, więc chyba tylko małe dziecko dałoby się zmylić, a na pewno nie przebiegły kardynał Richelieu. Już w maju czytelnicy Gazette mogli z wypiekami na twarzy przeczytać, jak to we francuskiej Prowansji Jan Kazimierz został rozpoznany i, pod pretekstem braku paszportu, aresztowany za szpiegowanie na rzecz Hiszpanii przez komendanta portu Tour de Bouc, gdzie zawinął z powodu złej pogody i choroby. Kazimierz liczył na wstawiennictwo zaprzyjaźnionego ojca Józefa, szarej eminencji na francuskim dworze, zausznika kardynała, ale się przeliczył. Kardynał Richelieu, który chciał w ten sposób szachować Władysława, by przestał popierać Habsburgów, kazał bowiem osadzić królewicza w więzieniu w pałacu biskupim w Salon. Potem został przeniesiony do gorszego więzienia w cytadeli w Cisteron i traktowany obcesowo przez strażników. Wolno mu było rozmawiać jedynie po francusku i to na głos (za to mógł podszlifować język), cela w dawnej kaplicy była kiepsko ogrzewana, a za jedzenie trzeba było słono płacić. Dopiero po roku, gdy Francuzi przestraszyli się powszechnego potępienia w Europie (tylko cesarz nie ruszył palcem w tej sprawie), przeniesiono więźnia w ciut lepsze warunki do zamku Bois de Vincennes koło Paryża.
Słusznie wszak się to wszystko Kazimierzowi należało, bo choć szpiegiem z pewnością nie był, to trzeba być naprawdę lekkomyślnym i pozbawionym wyobraźni (by nie powiedzieć – głupim), by udając się z ważną misją do Hiszpanii, wpierw trąbić o tym na cały świat, a potem zawijać po drodze do portu należącego do walczącej wówczas z Hiszpanią Francji! Słusznie więc hrabia d’Avaux tak odpisał na ostrą notę władz polskich: „Jakiż podróżny, mając się udać do Hiszpanii, odprawiwszy się w Genui, wnet się zwraca do Prowancyi i jej twierdze, zamki, tak często od Hiszpanów napastowane, przegląda, by się lepiej swoim sprzymierzeńcom nadały?” No właśnie, jaki? Tylko Kazio. Cały on…
Po dwóch latach poselstwu polskiemu udało się nareszcie doprowadzić do uwolnienia „więźnia kardynała”, ale trzeba było podpisać umowę, że Polska nie będzie sprzymierzać się z wrogami Francji. Dopiero wtedy król Ludwik XIII i kardynał Richelieu łaskawie dopuścili królewicza przed swoje oblicze, acz traktując go jak księcia „drugiego rzędu” – został przyjęty w sypialni królewskiej, a królowa Anna Austriaczka nawet nie raczyła wstać z łóżka.
Imaginacja 11
Król Ludwik, którego ulubionym zajęciem (zupełnie jak Kazimierza) było nudzenie się, leniuchowanie i zostawianie wszystkich ważnych spraw kardynałowi Richelieu, na powitanie uniósł się lekko na łożu.
– Witam, witam. Szkoda, żeś się spóźnił na poranną toaletę, mości książę, a było co oglądać – rzekł, bo choć dopiero Ludwik XIV kazał sobie płacić 100000 skudów za petit coucher, czyli przyjemność podziwiania swego wieczornego posiedzenia na nocniku, to już za jego ojca ceremoniał dworski był niezwykle rozbudowany, a król francuski wykwintnymi obyczajami świecił przykładem całej Europie. – Ale, żem się bardzo wysilił, pozwolisz, iż legnę.
Królowa w ogóle nie wstała, posłała tylko gościowi omdlewający uśmiech i skinęła łaskawie upierścienioną dłonią; raz, że nie uważała za stosowne fatygować się dla byle jakiego księcia; a dwa, że ze zmartwienia bolała ją głowa. Niedługo miał się bowiem odbyć wielki bal, na którym powinna wystąpić w diamentowych spinkach podarowanych jej przez króla. Ponieważ jednak była równie głupia jak piękna, sprezentowała je adoratorowi, angielskiemu księciu Buckinghamowi, zawziętemu wrogowi Francji, który zabrał spinki do Anglii. Lecz kardynał Richelieu, w przeciwieństwie do króla i królowej dbały o interes Francji, przez swych szpiegów o wszystkim się dowiedział i dopilnował, by Anna Austriaczka nie mogła odzyskać spinek na czas. Teraz więc patrzył na nią ze złośliwą satysfakcją, ufając, że królowa publicznie skompromituje się na balu.
Nagle w przedpokoju uczynił się rumor i na czele kilku łuczników do komnaty wpadł wzburzony kapitan gwardii, pan Duhallier.
– Najuniżeniej proszę o wybaczenie Wasze Królewskie Mości oraz Eminencję, ale do pałacu wdarł się intruz! Ma wygląd włóczęgi, wymięte i zakurzone ubranie, jakby odbył daleką podróż albo właśnie uciekł z więzienia… – oznajmił wzburzony, po czym ujrzawszy Jana Kazimierza podskoczył ku niemu i ucapił za kołnierz, wołając: – Mam cię! Straż, na odwach z nim i wziąć łobuza na spytki!
– Hola, mój panie – mitygował go Richelieu. – Toż to nasz dostojny gość, królewicz polski i szwedzki, puść go natychmiast i przeproś!
– O, pardon! – speszył się kapitan i puścił Jana Kazimierza, obrzucając go krytycznym spojrzeniem.
Faktycznie, strój królewicza po długim wycieraniu francuskich więzień przedstawiał co nieco do życzenia.
– Pomyliliście się, kapitanie – odezwał się król – więc teraz odejdźcie i nie zawracajcie głowy. Wybacz, mości książę, tę niefortunną przygodę i nie chowaj z tego powodu urazy – zwrócił się do gościa.
– Tę mogę zapomnieć – zapewnił kwaśno Jan Kazimierz. – Mam lepsze do zapamiętania, dostarczyliście mi ich pod dostatkiem.
Jednakże kapitan wcale się nie pomylił, bo podczas całego zamieszania do komnaty niepostrzeżenie wśliznął się młody muszkieter, pan d’Artagnan, który był wysłany przez królową do Londynu i wracał właśnie stamtąd co koń wyskoczy, szczęśliwie wypełniwszy misję. Stojąc ukryty za kotarą, dyskretnie wręczył królowej odzyskane spinki, ona zaś podarowała mu cenny pierścień i od razu poweselała, jak to opisał pan Dumas w znakomitej książce przygodowej Trzej muszkieterowie (wprawdzie historia ze spinkami rozegrała się 10 lat wcześniej, ale to drobiazg bez znaczenia, bo poza tym wszystko się zgadza).
Mimo tak niegościnnego przyjęcia, Kazimierz, mający osobliwe poczucie godności, ofiarował swe usługi królowi francuskiemu, ale kardynał zbył tę propozycję pogardliwym milczeniem. Znów zlekceważony i (chwilowo) mający dość Francji, królewicz jak niepyszny przez Niderlandy wrócił do Polski.
Zwiedzając i wycierając francuskie więzienia nabawił się nerwicy i depresji, które nękały go odtąd przez całe życie.
Trzy lata potem Kazio, któremu zbyt długi pobyt w ojczyźnie już obrzydł, zwłaszcza odkąd brat doczekał się potomka, wpadł na nowy genialny pomysł. Pojechał do Włoch, a przebywając w Loreto poczuł nagle powołanie i wstąpił do zakonu jezuitów za zgodą (na złość Władysławowi) papieża Urbana. Władysław wściekł się wtedy i na papieża i na brata, a zwłaszcza na jezuitów, których nazwał podstępnymi „szalbierzami” i na jakiś czas przegonił z zamku królewskiego. Wszelako niestałemu Kazikowi szybko znudziło się bycie jezuitą, więc wystąpił z zakonu, sporządzając testament (bo akurat ciężko zachorzał na febrę), pod którym podpisał się jako Kazimierz, niegdyś książę polski i szwedzki, a obecnie „niegodny św. Ignacego nowicjusz, w drugim roku nowicjatu”. Jednak wyzdrowiał, a następny papież, Innocenty X, znów wbrew woli Władysława, obdarował kapryśnego Kazia nową zabawką – kapeluszem kardynalskim.
Ale równocześnie wydał dekret, że kardynałom przysługuje jedynie skromny tytuł eminencja i należy się wyrzec wszelkich innych. Bardzo to oburzyło Kazimierza, który ostatecznie gotów był poświęcić książęce godności, lecz wykłócał się choćby o tytuł Altezza Serenissima, czyli Jego Najjaśniejsza Wysokość, obiecując, że „da w gębę każdemu, kto by go inaczej tytułował”. Poza tym roczną pensję w wysokości 10 000 talarów uznał za skandalicznie niską rekompensatę za fatygę noszenia ciężkiego kapelusza. Ponieważ jednak papież się nie ugiął, obrażony Kazimierz zwrócił kapelusz i opuścił niewdzięczny Rzym, otrzepując kurz z sandałów, obdarowany na odchodnym szyderczym tytułem „niedonoszonego kardynała”.
Po czym wrócił na łono ojczyzny, gdzie tymczasem, skoro postanowił robić karierę duchowną na obczyźnie, pozbawiono go należnych starostw i dochodów z nimi związanych.
Drodzy i Wierni Czytelnicy! Ta książka, podobnie jak Poczet Piastów i Poczet Jagiellonów, ma wielu wydawców, którzy wzięli udział w trwającej we wrześniu tego roku na platformie wspieram.to akcji crowdfundingowej, dzięki czemu udało się zebrać środki na wydanie niniejszej pozycji. Na szczególne podziękowania, oprócz wymienionych na początku książki mecenasów i zamieszczonego na okładce sponsora, zasługują (kolejność losowa):
Katarzyna Hamerla, Łukasz Pakuła, Paweł Zaremba, Waldemar Wołyński, Radosław Górski, Izabela Banaś, Paweł Chałupczak, Bożena Rybicka, Robert Ciombor, Marek Łagudza, Edyta de Lehenstein-Filip, Piotr Bosak, Jarosław Bryl, Maciej Wachowiec, Piotr Szkołut, Agnieszka Zaborska-Jagiełło, Andrzej Peda, Ewa Głazek, Barbara Pawlik, Maciej Książkiewicz, Michał Wójtowicz, Elżbieta Grzesiak-Niespodziewany, Artur Cirocki, Mieczysław Mączka, Piotr Dzik, Wojciech Czerny, Zbigniew Gudyka, Mateusz Pikora, Ewelina Michalska, Magdalena Żuchowska--Piech, Piotr Syrek, Wiesława Izworska, Tomasz Owsianko, Piotr Biesikirski, Tomasz Chojna, Kryspin Świtlicki, Monika Koćma, Marcin Nowak, Anna Pyzik, Bartosz Prociuk, Paweł Komorowski, Karolina Matysik, Krzysztof Peciwa, Szymon Trawiński, Agata Idzior, Tomasz Zaucha, Ewa Baran, Teofil Gatlik, Marcin Stańczak, Jakub Kwarciński, Michał Tomaszewski, Marcin Stachula, Antoni Dumanovsky, Jacek Konrad Piecko, Magdalena Niedzielska, Mariusz Zalewski, Jakub Voigt, Adam Szymonowicz, Andrzej Mysłek, Jadwiga Falkowska, Hanka Feczko, Joanna Świostek, Ola Kuczara, Marta Ślęczek, Katarzyna Rokosz, Aneta Więch, Jan Mitkowski, Tomasz Kowalik, Bianka Lesik i Frajdek Wasowscy.
Mariusz Wollny
Trzytomowy cykl popularnonaukowy Był sobie król... to dopiero drugie po słynnej trylogii Pawła Jasienicy literackie opowiadanie o dziejach dawnej Polski. Wzorowane na dziele Mistrza, ale skierowane do szerszego grona zainteresowanych historią ojczystą i dlatego jeszcze więcej w nim ciekawostek. Są tu też legendy i szczypta humoru, a przede wszystkim - kapitalne ilustracje. To lektura dla każdego i na całe życie, do czytania i oglądania przez całą rodzinę.
Pierwsza część ostatniego tomu cyklu opowiada o początku epoki królów elekcyjnych, czyli wybieranych jak dziś prezydenci. Za ich panowania skończył się nam Złoty Wiek i nadeszły burzliwe czasy, w których jedna awantura goniła drugą.