Kacper Ryx - Mariusz Wollny - ebook + audiobook

Kacper Ryx ebook i audiobook

Mariusz Wollny

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

KACPER RYX

Mariusz Wollny

 

Pierwsza część bestsellerowego cyklu powieści historycznych o renesansowym detektywie Kacprze Ryksie.

Pewnej styczniowej nocy 1569 roku ostatni z Jagiellonów spojrzał w niezwykłe zwierciadło. Za sprawą „czarnoksięskiej” sztuczki zobaczył w nim coś, co na lata pozwoliło grupie nikczemników zawładnąć schorowaną wyobraźnią władcy… W ich niecne intrygi zostaje wplątany Kacper Ryx – inteligentny i przenikliwy student Akademii Krakowskiej. Czy uda mu się uratować majestat Rzeczypospolitej?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 739

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 59 min

Lektor: Mariusz Wollny
Oceny
4,6 (85 ocen)
63
12
6
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KasiaDea70

Nie oderwiesz się od lektury

pochłonęła mnie całkowicie a moje rodzinne miasto Kraków zobaczyłam w całkiem nowym świetle. Świetnie napisana i bardzo zajmująca lektura.
00
lekturojad

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo wciągająca książka 🙂 dla miłośników Krakowa jeszcze bardziej 🙂
00
dperlinski

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawy kryminał pieknie wplatany w historie Krakowa
00
Edelina

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna powieść przygodowa z dużą dawką historii. Polecam!!!
00
MaBoLas

Nie oderwiesz się od lektury

świetna rozrywka i spora dawka wiedzy o epoce ostatniego z Jagiellonów. cymes dla miłośników Krakowa.
00

Popularność




Kraków 2015

Copyright © by Mariusz Wollny

Projekt okładki: KRESKA I KROPKA / Michał Pawłowski

Przygotowanie okładki do druku: Katarzyna Bućko

Opieka redakcyjna: Artur Mrozowski, Arletta Kacprzak

Redakcja tekstu: Marcin Wilk

Opracowanie typograficzne książki: Daniel Malak

Opracowanie merytoryczne map: Mariusz Wollny

Opracowanie graficzne map: Justyna Totoń / Design Plus

Adiustacja: Barbara Górska / Design Plus

Korekta: Małgorzata Poździk / Design Plus, Małgorzata Pasz / Design Plus

Łamanie: Robert Oleś / Design Plus

ISBN 978-83-939004-0-4

Konwersja do formatu EPUB/MOBI: Koobe Sp. z o.o.

www.kacperryx.pl

Zapraszamy do sklepu historycznego

SKŁAD TOWARÓW U KACPRA RYXA przy pl. Mariackim 3 w Krakowie

oraz do sklepu internetowego: www.sklep.kacperryx.pl,

w których można kupić książki Mariusza Wollnego

Telefon kontaktowy: 502 708 135

JAMA Mariusz Wollny,

ul. Podgórki 9, 30-616 Kraków

Wydanie I, 2015.

PROLOG

Stuknęła obluzowana okiennica. Człowiek za oknem, o nerwach napiętych jak postronki, wzdrygnął się gwałtownie. Wicher wył jak opętany, zacinając mokrym śniegiem o szyby warszawskiego zamku, które dygotały, podzwaniając lekko. Lecz w tym dzwonieniu nie pobrzmiewała żadna cieplejsza nuta, przeciwnie, uszom króla i jego rozpalonej imaginacji dźwięk ów zdawał się podobny do klekotu kości nieboszczyka albo szczękania zębów w trupim czerepie, budząc równocześnie grozę i będąc zapowiedzią rzeczy nie z tego świata. Zaczynała się upiorna noc z 7 na 8 stycznia 1569 roku.

Zygmunt August zasunął oponę. Omal nie nadepnął przy tym komuś na stopę, ale w podnieceniu niczego nie zauważył. Człowiek ukryty za kotarą szybko cofnął nogę i zmełł w ustach przekleństwo.

– Już? – spytał król drżącym głosem.

– Dopiero o północy – powiedział Twardowski i zaprowadził monarchę na wygodne krzesło. – Musi mi jednak wasza królewska mość obiecać, że cokolwiek się stanie, nie ruszy się z tego miejsca. I nie lza wyrzec ani słowa pod groźbą utraty żywota i nieśmiertelnej duszy!

– Masz nasze słowo.

W komnacie wybitej kirem paliła się tylko jedna świeca. Mrok i napięcie spowodowały, że monarcha zapadł w niespokojną drzemkę. W tym czasie sławny czarownik krzątał się przy swoich przyrządach: magicznym zwierciadle (powiadano, iż zrobionym z pomocą diabła), którym, jak niosła fama, skupiał promienie słoneczne i mógł podpalać wsie odległe o dziesiątki mil; czarodziejskiej księdze oraz cudownej latarni. Potem zapalił kadzidło. Oczy cały czas niespokojnie biegały mu po komnacie, co rusz zatrzymując się na śpiącym. Człowiek ukryty za zasłoną ani drgnął, choć zapach kadzidła zaczął go wiercić w nosie.

Powieki Augusta drgały, a dłonie bezwiednie zaciskały się na oparciu krzesła. Znów miał dwadzieścia trzy lata, przybył do Wilna przejąć majątek po zmarłym bezpotomnie wojewodzie trockim, Gasztołdzie, i wówczas ujrzał ją pierwszy raz. Zjawiskowo piękną, jak nastołka, a nie młoda wdowa po wojewodzie. Odtąd byli nierozłączni, choć musieli ukrywać się z miłością. A potem zasadzka urządzona przez jej braci, potajemny ślub, niesnaski w rodzinie, awantura w sejmie, oburzenie w całej Koronie… Wygrał tę wojnę nerwów i akurat wówczas ona umarła… To już osiemnaście lat… Nie, wcale nie umarła, przecież ma ją przed sobą, całuje karminowe usta, pieści pięknie utoczone piersi… Jęk bólu i rozkoszy zarazem wyrwał się z ust monarchy, aż ludzie w komnacie podskoczyli nerwowo, ale August się nie ocknął.

Kiedy zbliżała się północ i nadeszła stosowna pora, Twardowski obudził króla i osnuł go kadzidlanym dymem. Wichura za oknem szalała tak, że słychać ją było w izbie mimo zamkniętych okien i zasuniętych opon. Wydmuchany z kominka popiół wirował w powietrzu, a płomień świecy migotał, jakby był żywy i przerażony. Wtem, pośród dymu, na tafli lustra pojawiła się słabo widoczna zjawa, a król wbił palce w oparcie. Ona czy nie ona? Azali oszalał, czy też niemożebne stało się oto ciałem?

Nagle półprzezroczyste dotąd widmo przybrało wyraźny kształt i wyciągnąwszy ku królowi ręce, szepnęło przejmująco:

– Zygmuncie!

– Barbaro! – zawołał Zygmunt August i zapominając o obietnicy, rzucił się ku zjawie.

Wtedy ukryty za kotarą człowiek strącił świecę, która zgasła, a Twardowski chwycił króla wpół i przytrzymał, dopóki postać nie znikła, zaś August nie zemdlał z wrażenia.

– Dobra robota – klepnął w pupę wymykającą się z komnaty zjawę Mikołaj Mniszech, wychodząc z ukrycia.– Nagroda cię nie minie. A teraz prędko pójdź się przebrać.

Wypuścił kobietę za drzwi. Przez uchylone skrzydło do komnaty wśliznął się jego brat, Jerzy.

– Jak poszło? – spytał, ciekawym wzrokiem obrzucając wciąż zadymione wnętrze.

– Dobrze nadspodziewanie, wręcz wybornie. Dzięki temu, że król kazał zachować stroje tamtej, teraz sam diabeł nie odróżniłby jednej Barbary od drugiej – odparł Mikołaj.

August tak kochał swą zmarłą dawno temu żonę, Barbarę Radziwiłłównę, że mimo upływu lat wciąż przechowywał wszystkie jej rzeczy.

– Mistrzu – zwrócił się Mikołaj do Twardowskiego – jak długo król bez przytomności będzie?

Czarnoksiężnik pochylił się nad omdlałym.

– Jest mocno osłabiony. Myślę, że nie ocknie się wcześniej jak za pół godziny.

– Uchyl więc okno i pozbieraj swoje przybory, zanim zawołam służbę. Za kwadrans wszystko musi stąd zniknąć.

– No, to jesteśmy urządzeni do końca życia – rzekł cicho Jerzy do brata. – Idź teraz i przypilnuj Giżankę, żeby nie zrobiła jakiegoś głupstwa.

Kiedy Mikołaj wyszedł, Jerzy pomógł Twardowskiemu usunąć ślady seansu. Odprawiając czarnoksiężnika, poklepał go po ramieniu.

– Nie będziesz mógł się uskarżać na naszą niewdzięczność, mistrzu. Tylko nikomu ani słowa, zresztą to leży także w twoim interesie – dodał z naciskiem.

Kilka chwil po odejściu czarownika wrócił Mikołaj. Czujnym okiem ogarnął pomieszczenie i najwyraźniej zadowolony z oględzin powiedział:

– Zimno tu jak w psiarni… Ale po inwokacji ani śladu. Wezwać służbę?

– Zaczekaj – odparł Jerzy i podszedł do króla, który zwisał z krzesła jak martwy.

Dla pewności uniósł mu powiekę, lecz i wówczas śpiący nie zareagował. Twarz miał wymizerowaną, pokrytą zmarszczkami, okoloną rzadką brodą. Wyglądał o wiele starzej, niż wskazywałby na to jego wiek, niespełna pięćdziesięcioletni. Sprawił to niezdrowy tryb życia, tęsknota za zmarłą żoną i obsesja na punkcie bezpotomności. Jerzy podszedł do drzwi, uchylił je i zawołał półgłosem:

– Panie Kettler!

Wszedł człowiek cały w czerni, w dziwacznym, cudzoziemskim kapeluszu głęboko nasuniętym na oczy. Gdy Mikołaj zamykał drzwi, mężczyzna zdjął kapelusz i powiedział:

– Prosiłem – żadnych nazwisk.

Wyrzekł to bez specjalnego nacisku, a jednak zimny ton jego głosu, metaliczny i ostry jak klinga solidnego rapiera, na którym opierał dłoń, brzmiał wystarczająco groźnie. Potęgował to wyraz twarzy przybysza, nieruchomej jak maska i bladej jak śmierć, z której nie sposób było wyczytać jego wieku – mógł mieć równie dobrze trzydzieści, jak i pięćdziesiąt lat. A że włosy też miał bardzo jasne, tym większe wrażenie robiły oczy – czerwone jak u królika i martwe jak ślepia węża. Kettler był albinosem.

– Jak tedy mamy się do waści zwracać?

– Jak chcecie – Kettler wzruszył ramionami. – Może być nawet „pan Ka”.

– Jak ów wynalazca gorzałki! – zaśmiał się Mikołaj, przypominając pogłoskę, jakoby coraz powszechniejszą gorzałkę wymyślił niejaki pan Ka, który tak się nasączył swym produktem, że zgorzał od niego, skąd nazwa trunku miała wziąć miano.

Kettler nic nie odparł. Jego wąskich, zaciśniętych ust nie wykrzywił nawet cień uśmiechu, aż Mikołajowi przebiegł mróz po kościach. Ozwał się Jerzy:

– Przypatrzyłeś mu się, waszmość?

– Tak. To on?

– On.

– Patrzy na człeka przebiegłego i kutego na cztery łapy. Niełacno da się podejść.

– Ale poradzisz sobie?

– Bez wątpienia – albinos nieznacznie wzruszył ramionami, jakby zdegustowany, że można powątpiewać w jego umiejętności.

– Musi zniknąć bez śladu.

– To rzecz trudniejsza. Jest znany. Da się wszak wykonać, jednak to musi kosztować.

– O to się waść nie trap.

– Zatem kiedy?

– Dam ci znać. To zadatek – wręczył Kettlerowi sakiewkę.

Ten zważył ją w dłoni, po czym nie zaglądając do środka, wrzucił do kieszeni. Nasadził kapelusz na głowę, dotknął niedbale ronda na pożegnanie i zniknął cicho jak duch.

ROZDZIAŁ 1 | KRADZIEŻ

Zabójca stał jak słup i oniemiały wpatrywał się w zakrwawiony nóż. Po chwili wypuścił go z ręki. Narzędzie zbrodni z brzękiem upadło na podłogę. Zbrodniarz przeniósł wzrok na ofiarę. Jeszcze przed chwilą pełna życia, czemu dawała wyraz w niewybrednych słowach i gwałtownych czynach, leżała teraz cicho u jego stóp, z pewnością martwa, choć rany nie było widać. Jednak spod ciała wypłynął strumyczek szkarłatnej krwi i raźno popłynął do stóp mordercy. Odskoczył jak oparzony. „Boże – pomyślał – to niemożebne! Ja tego nie mogłem uczynić!”.

A jednak dobrze wiedział, że to fakt, którego nie da się już cofnąć, choć teraz dałby wszystko, by tak się stało. Zaraz potem przyszedł strach i zjeżył mu włosy na głowie, w której zrodziło się rozpaczliwe pytanie: jak pozbyć się ciała?

Zdyszany złodziej zatrzymał się przed spelunką i czujnie rozejrzał dookoła. Z karczmy dobiegały pijackie wrzaski i śpiewy, ale na zewnątrz panował spokój. Księżyc odbijał się w zamarzniętej rzece, srebrną poświatą wydobywając z mroku kontury wyciągniętych na brzeg łodzi i tratw. Jak okiem sięgnąć – żywego ducha. Złodziej uspokojony, przysunął się pod okno gospody, a właściwie otwór w skale, zasłonięty półprzezroczystą błoną, bowiem szklane gomółki były zbyt kosztowne i ciągle narażone na wybijanie przez biesiadników.

Nawet tak liche światło wystarczyło łotrzykowi, by zorientować się, że piękny mieszek, wyglądający tak zachęcająco, kryje we wnętrzu jedynie chustkę do nosa. Odrzucił ją precz z wściekłością i to samo chciał uczynić z sakiewką, ale po krótkim zastanowieniu wepchnął ją z powrotem w zanadrze. Mogła się przydać. Łupu z drugiej pazuchy nie chciał teraz sprawdzać, bo czuł jego wagę i spodziewał się, że tym razem się nie rozczaruje, choć na pieniądze przyjdzie zaczekać do jutra. Trudno, znów spróbuje napić się na borg. Pchnął drzwi i wszedł do środka.

Mikołaj Mniszech cicho zamknął za sobą drzwi do królewskiej komnaty.

– Nareszcie! – powiedział z tryumfem do oczekującego brata, zacierając ręce z zadowoleniem. – Dziś po raz pierwszy obyło się bez czarnoksięskich sztuczek. Król widać na dobre uwierzył, że królowa Barbara objawiła się w naszej Giżance!

– Ergo – rzekł Jerzy z naciskiem – usługi mistrza Twardowskiego są już zbędne.

Z przebiegłym uśmiechem na pełnych wargach spoglądał na Mikołaja. W swym pędzie do kariery bracia wybrali drogę na skróty, ale był pewien, że ryzyko się opłaci i już wkrótce dołączą do najpierwszych magnatów w królestwie, kontynuując dzieło ojca, który z nic nieznaczącego szlachetki, przybłędy z Moraw, dochrapał się godności burgrabiego krakowskiego. Zmarł, gdy synowie mieli zaledwie po parę lat. Niewiele im w spadku zostawił z wyjątkiem ambicji nie znającej granic. Tylko najstarszemu Janowi żądzy władzy i zaszczytów nie dostawało, nie szukał kariery na dworze, zadowalając się stanowiskiem starosty krasnostawskiego, lecz młodsi mieli jej aż nadto, zwłaszcza Jerzy. Był zdecydowany i bezwzględny, a jego pomysłowość nie znała granic. A ponieważ miał dopiero dwadzieścia jeden lat, Mikołaj zaś zaledwie dziewiętnaście, i całe życie przed sobą, perspektywy otwierały się przed braćmi wprost nieograniczone…

– Ergo – dodał – odszukaj pana Ka i powiedz mu, niech się bierze do roboty. Nie musi się spieszyć, ważne, by to wyglądało na wypadek i… – nagle przerwał i chrząknął znacząco, by ostrzec brata. – O, ksiądz podkanclerzy, jakże miło widzieć waszą miłość…

Ksiądz podkanclerzy Franciszek Karpiński był wzburzony. Świadczyło o tym zabawianie się pieczęcią oraz staranne unikanie wzroku człowieka, który stał przed nim w pozie pełnej szacunku.

– Ehe… mistrzu…

Twardowski nie ułatwiał mu sprawy. Stał, milcząc, i czekał. Jego ekscelencja poczuł jeszcze większe wyrzuty sumienia, choć miał je bardzo elastyczne, zwłaszcza jak na duchownego. Jednak Twardowski był jego protegowanym, Karpiński lubił go i cenił, znali się od trzydziestu lat. Kiedy młody wówczas Franciszek wyjechał do Wittenbergi studiować nauki przyrodnicze i alchemię, Twardowski, który wtedy nazywał się jeszcze Laurentius Dhur, zwany z łacińska Durus lub Duranovius, właśnie kończył studia. Zapalony adept nauk tajemnych szybko zaprzyjaźnił się z uchodzącym już za zawołanego maga Durusem, a także z jego jeszcze sławniejszym kolegą, Faustusem. Ten zaś, o pokolenie starszy, podstawy wiedzy czarnoksięskiej zdobywał na Akademii Krakowskiej, po czym powrócił do ojczyzny, by znów po jakimś czasie przybyć do Polski. Kiedy zachęcony przezeń Dhur zjawił się w Krakowie, zwabiony sławą mekki czarnoksiężników, jaką w owym czasie cieszyła się stolica Polski, rychło zmienił nazwisko na Twardowski i przybrał drugie imię, Piotr, pod którym zyskał sobie znaczną popularność. Po kilku latach mówił lepiej po polsku niż po niemiecku, ożenił się z indygenką i nikt nie podejrzewał w nim cudzoziemca. Ale prawdziwą sławę zyskał dopiero wówczas, gdy przyjaciel z dawnych lat, szybko robiący na dworze karierę, Franciszek Karpiński, polecił jego usługi królowi. To Karpińskiemu Twardowski zawdzięczał stanowisko nadwornego astrologa, a od niedawna także podkoniuszego królewskiego, za co pobierał niezłą lafę. Brał też udział w rozmaitych intrygach dworskich, które miały ich obu wynieść jeszcze wyżej.

Teraz jednak biskup żałował, że uwikłał mistrza w tę coraz bardziej śmierdzącą historię, a nawet zaczął żałować, że sam dał się w nią wplątać. Sytuacja wymykała się spod kontroli.

– Usłyszałem dziś przypadkiem coś – ciągnął z trudem, wciąż nie patrząc na czarnoksiężnika – co sprawiło, że… Chciałem cię ostrzec, Piotrze. Mam powody mniemać, iż grozi ci niebezpieczeństwo. Nic więcej rzec nie mogę. Żałuję jeno, że cię w to wciągnąłem.

– Pojmuję – z zadziwiającym spokojem odparł mag. – I dziękuję waszej miłości. Zawsze będę waszą miłość wspominał wdzięcznym sercem za to, coś dla mnie uczynił. A jeśli o wiadomą sprawę idzie, to sam w to wszedłem z otwartymi oczyma. Proszę się o mnie nie troskać, poradzę sobie.

Skłonił się i zabrał do wyjścia.

– Co zamiarujesz uczynić? – rzucił za nim Karpiński.

– Coś wykoncypuję. Praemonitus, praemunitus.

Łup, łup, łup. Głowa rozpadała mi się na dwie części. Ścisnąłem ją rękoma, otworzyłem jedno oko i spomiędzy palców zerknąłem w okno. Nie było myte od Godów. Od dawna zabierałem się do tego, zwłaszcza że Wielkanoc za pasem, z natury bowiem nie jestem niechlujem, lecz jakoś mi schodziło… Ale mimo wszystko powinno przepuszczać trochę słońca. Skoro nie przepuszczało, znaczy, że do południa jeszcze sporo brakuje, a to z kolei znaczyło, że obudziłem się grubo za wcześnie jak na tak pracowity wczorajszy wieczór. To zaś nie było zwyczajne i pewnie dlatego łupało mi w głowie. Zaiste, piękny początek tygodnia. Mój wciąż z lekka zmętniały wzrok ześliznął się z okna i oparł na księgach. Były wszędy. Na półce, pulpicie, leżały w stertach na podłodze. Rozmaite, pisane po polsku i po łacinie: prawnicze, przyrodnicze, medyczne, ale najwięcej historycznych oraz poezyj. Niemal nic innego nie miałem, alem na księgi nie skąpił grosza, jeśli tylko coś brzęczało w mojej chudej kiesce. Kochałem je. Dopiero po dobrej chwili dotarło do mnie, że ktoś puka do drzwi.

– Proszę – wystękałem.

Weszła ciotka Balcerowa. Właściwie to nie była moja prawdziwa ciotka, tylko mamka, ale lubiła mnie jak rodzonego, a od kilku lat gościła w swoim domu, nie żądając opłaty.

– Ile to razy prosiłam, żebyś coś zrobił z tym oknem? Sługami nie chcesz się wyręczać, lecz sam też do ochędóstwa się nie kwapisz. Nie po to, nie szczędząc kosztów, wstawiłam wszędy szklane gomółki, aby wyglądały gorzej od rybich pęcherzy!

– Gdybym umiał do tylu rachować, ile razy suszyłaś mi o to głowę, studiowałbym matematykę, a nie medycynę, matuchno – odpowiedziałem machinalnie, intensywnie zastanawiając się, co tym razem nabroiłem wieczorem; czy w istocie wlazłem na stół, pląsałem niby w tańcu świętego Wita i wystukiwałem obcasami rytm, podczas gdy reszta kompanii wywrzaskiwała strofy ułożonej przeze mnie pijackiej piosenki, i czy oświadczyłem się Magdzie na klęczkach, czy też to było poprzednim razem?

Ciotka lubiła, gdy nazywałem ją matuchną – zawsze ją to rozbrajało. Poskutkowało i tym razem.

– Czasem wątpię, czy studiujesz cokolwiek. Dziś też nie wybierasz się na akademię?

Lubiła zrzędzić, ale to była jedna z niewielu jej wad.

– Dopiero po południu. A która godzina?

– Ledwie co trębacz na hajnalicy wygrał ósmą.

– Ósma? To dlatego głowa mi pęka!

– Pęka ci, boś pewnie do północka marudził w szynku.

– Marudziłem, bom wiedział, że mogę pospać do południa – postarałem się, by w moim głosie zabrzmiał wyrzut, licząc na miękkie serce ciotki; na szczęście chodziła wcześnie spać i nigdy nie była świadkiem moich popisów.

Nie pomyliłem się. W ogóle rzadko się mylę, ale bardzo się staram nie wbijać w pychę z tego powodu.

– Nie budziłabym cię – sumitowała się ciotka – jednak na dole czeka na ciebie dwóch panów.

– Panów? Odkąd to panowie zrywają się z łoża skoro świt?

– Też mnie to zdumiało. Patrzą mi na wielce zaambarasowanych.

– Znam ich?

– Jeden to ów sławny rymopis, Kochowski, czy jak mu tam…

– Kochanowski! Mistrz! Powiedz im, że zaraz schodzę.

Kiedy wyszła, wsadziłem głowę do cebra z lodowatą wodą, a ponieważ w izbie było zimno jak w psiarni, od razu poczułem się rześko. Narzuciłem świeżą koszulę, kubrak, wdziałem rajtuzy i spodnie i pognałem na dół po krętych schodach, przeskakując po dwa stopnie jak na skrzydłach.

Kto mi dał skrzydła, kto mię odział w pióry

I tak wysoko postawił, że z góry

Wszystek świat widzę, a sam, jako trzeba,

Tykam się nieba?[1]

Boże, jak ja wielbię poezję mistrza! Mam niezbitą pewność, że i za pięćset lat ludzie będą się zachwycali jego wierszami. Jaka wielka szkoda, iż wiele z nich krąży między ludem w odpisach, nie mogąc doczekać się druku. Jakże błogosławiłem tę chwilę, przed dwoma laty, gdy przestąpił progi naszej gospody! Jaki byłem dumny, gdy przypuścił mnie, chudopachołka, do komitywy! Jaką może mieć do mnie sprawę? Zachodziłem w głowę, która nagle przestała mnie boleć, ale nic nie potrafiłem wymyślić.

Goście siedzieli w izbie karczemnej, przy płonącym kominku, rzecz niezwykła o tak wczesnej porze, choć był luty i mróz siarczysty. Życie w gospodzie zaczynało się bowiem po południu i trwało do późna, do obwołania przez pachołków ciszy nocnej, a oszczędnej ciotce Balcerowej aniby do głowy przyszło, by marnować opał za dnia. Wizyta godnych gości musiała uczynić na niej duże wrażenie. Myślę zresztą nieskromnie, iż była dumna z tego, że od niejakiego czasu, za moją (nie chwaląc się) przyczyną, jej szynk „U Balcera” coraz częściej nawiedzali ludzie z towarzystwa i nawet zaczął się cieszyć pewną sławą w dworskich i uniwersyteckich kręgach. To bowiem odróżniało go od wielu innych, zaludnianych zwykle przez pospolitych moczymordów, przydając tawernie (i ciotce przy okazji) splendoru i dochodów. Nie cieszył się po prawdzie nasz zakład aż taką sławą pośród ludzi nauki i sztuki oraz duchownych jak gospoda „Pod Białym Lwem” w domu Zarogowskim na ulicy Świętej Anny, ale jak na karczmę oddaloną od kwartału uniwersyteckiego nie musiał się wstydzić swoich bywalców. Miarą szacunku ciotki dla mistrza Jana i jego komiltona było to, że obudziła Magdę, swoją najładniejszą dziewkę, i przysłała do obsłużenia przybyszy. Zresztą ciotka zatrudniała same młode i ładne dziewki, podejrzewałem, że także ze względu na mnie, aby mi wygodzić. I owszem, zdarzyło mi się raz czy dwa gościć Magdę w nocy w swojej izdebce, ale oboje traktowaliśmy to lekko.

– Czołem biję waszmościom, sługa uniżony – zawołałem zdyszany.

Skinęli mi łaskawie głowami, a mistrz Jan wskazał miejsce na ławie obok siebie.

– To właśnie ów młodzieniec, o którym ci opowiadałem, Łukaszu – rzekł do towarzysza, po czym zwrócił się do mnie: – Chłopcze, mój przyjaciel, pan Górnicki, ma sprawę do ciebie.

– Onże sławny Łukasz Górnicki, autor Dworzanina?! – zawołałem zachwycony.

Kto nie słyszał o uszlachconym przez króla Łukaszu Górnickim, którego ojciec był zwykłym łykiem z Oświęcimia, Marcinem Górą, a syn, dzięki pilności i rozległej wiedzy, zdobył stanowisko najpierw sekretarza biskupa Maciejowskiego, a potem sekretarza i bibliotekarza królewskiego. Trzy lata temu ukazało się drukiem w naszym mieście, w sławnej oficynie pana Macieja Wirzbięty, znakomite dzieło Górnickiego, dedykowany królowi Zygmuntowi Augustowi, miłościwie nam panującemu, Dworzanin polski. Oczywiście kupiłem go zaraz i dotąd przeczytałem już ze trzy razy, nie marząc nawet, że uda mi się kiedyś zasiąść z autorem przy jednym stole!

Górnicki przestał wodzić wzrokiem po izbie i obrócił na mnie baczne spojrzenie. Lustracja widać wypadła pomyślnie, bo odezwał się życzliwym tonem:

– Czytałeś moją książkę?

– Trzy razy! Wasz przykład, mistrzu, jest mi w życiu drogowskazem – odparłem zupełnie szczerze, bo faktycznie, i ja pielęgnowałem w sercu zamiar dojścia do czegoś w życiu dzięki pracy i zdolnościom, skoro nie mogłem z racji dobrego urodzenia.

– Młodzieńcze, jeśli choć połowa z tego, co o tobie rzecze mój druh serdeczny, Jan, odpowiada prawdzie, tedy właśnie jesteś człekiem, jakiego mi trzeba.

– Miło mi to słyszeć, acz moje wiersze…

– Całkiem udatne – wtrącił Kochanowski z życzliwym uśmiechem.

– U licha, chwali ci się to, młody człowieku, acz nie twoja poezja przywiodła mnie dziś w te progi – odparł Górnicki z lekkim zniecierpliwieniem.

– Cóż zatem?

Mistrz Jan usłyszał widać rozczarowanie w moim głosie, bo wtrącił szybko:

– Opowiadałem Łukaszowi o twoim talencie do rozwiązywania zagadek i demaskowania łotrzyków…

Byłem zaskoczony, że mistrz tak dobrze zapamiętał tę historię, w gruncie rzeczy pospolitą. Lubiąc grę w karty, wdał się kiedyś w naszej gospodzie w rozgrywkę z dwoma wydrwigroszami. Straciłby znaczną sumę, gdybym ich nie przyłapał na gorącym uczynku. Dla mnie to był drobiazg, zwyczajna sprawa – tak właśnie zarabiałem na wikt i opierunek u ciotki: pilnując, by w jej lokalu kostery, machlery i drugie franty nie zakłócały gościom spokoju, oraz świadcząc usługi medyczne jej dziewczętom i zaufanym znajomkom (za czym nie przepadałem, bo za to groziło usunięcie z akademii, lecz nie zawsze mogłem odmówić). Czasem pomagałem wyżenąć z gospody awanturników (co wolałem od pracy cyrulika).

– W takim razie, w czym mogę pomóc? – powiedziałem, trochę rozczarowany, że jednak nie wiersze sprowadziły tu sławnego pisarza, tylko mniej szlachetna strona mej działalności.

– Zatem ad rem… – ożywił się Górnicki.

– Jajecznica na szynce! – oznajmiła Magda, wnosząc parujące półmiski, stawiając przed nami i promiennie uśmiechając się do Kochanowskiego.

Poeta klepnął dziewczynę w wypięty zadek i zaczął recytować jedną ze swych fraszek:

Ukaż mi się, Magdaleno, ukaż twarz swoję,

Twarz, która prawie wyraża różą oboję.

Ukaż złoty włos powiewny, ukaż swe oczy,

Gwiazdom równe, które prędki krąg nieba toczy.

Ukaż wdzięczne usta swoje, usta różane,

Pereł pełne, ukaż piersi miernie wydane[2].

– Jejku, panie Janie, wasza wielmożność jak co powiesz… – pisnęła Magda, przerywając poecie, zakręciła fertycznie zgrabnym tyłeczkiem i chciała uciec, lecz pochwyciłem ją za rękę.

– Magdo, zali dobrze pomnę, żem wczoraj ci się oświadczył?

– Owszem, paniczu, już czwarty raz w tym miesiącu. Poprzednich nie rachując.

– I co?

– I nic. Dostał panicz rekuzę. Jak zawżdy. Kto by tam panicza brał poważnie!

Zaśmiewając się do rozpuku, wyrwała mi się i pobiegła do kuchni. A to diablica, żeby taki despekt uczynić mi przy zacnych gościach! Zerknąłem z ukosa na Kochanowskiego i oczywiście ujrzałem to, czego się obawiałem – wielki poeta dokonywał ogromnych wysiłków, by nie parsknąć śmiechem. Ładne rzeczy!

– Do czarta, Janie, strawa stygnie! – pogroził przyjacielowi palcem Górnicki, także lekko rozbawiony. – Przez te baby nabawisz się niestrawności!

Choć byli w podobnym wieku, rzucało się w oczy, że Łukasz ma poważniejsze usposobienie niż jego skłonny do krotochwil i facecji druh. To było dziwne, bo w swoim Dworzaninie opisał tak akuratnie wesołe dworskie życie, że musiał przecie w nim ochotnie partycypować. Był przy tym ponoć wybuchowy jak kartacz i słynął z niewyparzonego języka, którego nie zwykł poskramiać nawet w przytomności samego króla. A jednak wybaczano mu wiele, gdyż pisał wybornie i nie krył dumy z mowy ojczystej, mawiając: „Polak Polakom po polsku piszę”. A dziś był nie w sosie być może z powodu frasunku. Jan tylko się uśmiechnął, lecz zanim pochylił się nad półmiskiem, raz jeszcze rzucił okiem za oddalającą się dziewką. I nie dziwota, bo w zakładzie ciotki Balcerowej pracowały same miłe dziewczyny, zdrowe (nie chwaląc się, dzięki mnie) i same wybierające sobie klientów, z którymi wedle uznania chadzały na facjatkę (oddając ciotce ustaloną sumę), żadne tam wycieruchy. To także był jeden z atutów naszej gospody. Trzeba też przyznać, że ciotka dbała o swoje dziewki, przywiązywała się do nich i często pomagała im dobrze wyjść za mąż, dokładając do posagu. Zresztą, jak wiedziałem (a wątpię, czy ciotka wiedziała, że wiem), jej droga życiowa wyglądała podobnie.

– Ergo, chłopcze – rzekł Górnicki, odsuwając pusty półmisek i popuszczając pasa. Wcześniej już rozpiął cenną szubę, bo dzięki buzującemu w kominie ogniowi w izbie wyraźnie pocieplało – pora przejść do rzeczy.

– Zamieniam się w słuch.

– To wydarzyło się wczoraj, dziś zostało odkryte, a jutro będzie o tym gadać całe miasto… Wciórności! – westchnął i przerwał, jakby badając, czy wzbudził we mnie stosowne zainteresowanie.

– O czym? – nie chciałem go zawieść.

– O kradzieży pieczęci królewskiej! – wypalił i znów zerknął na mnie, a ja podniosłem brwi w niesłychanym zdumieniu, bo tego oczekiwał, chociaż mam już swoje lata, wiele widziałem w życiu i niełatwo mnie zadziwić, a jeszcze trudniej przyłapać na okazywaniu zaskoczenia.

– Wczoraj wieczór ksiądz podkanclerzy Padniewski wracał z zamku, gdzie pieczętował ważne dokumenty, do Łaźni Jagiełły, albowiem późno się uczyniło i nie chciał po ćmoku do pałacu biskupiego się przebierać, zresztą nazajutrz znów musiał być w zamku. Jak zawsze położył mieszek z pieczęcią na stole w gabinecie i udał się do izby sypialnej, zasię służba wraz z nim. Kradzież wykryto dziś, ledwie przed godziną, gdy z zamku przysłano list do opieczętowania. Szukano wszędy, lecz pieczęć znikła. Jego ekscelencja jest w rozpaczy, bo jak waszeci zapewne wiadomo, ubiega się on o pieczęć wielką i takowe nieszczęście to woda na młyn rywali jego dostojności… A ponadto książę biskup wrychle musi wracać do Lublina na sejm, by przewodniczyć polskiej delegacji. Do kaduka! Pomyśl waść, do ilu papierów wagi państwowej będzie musiał swą pieczęć przystawić, a tu jej nie masz. Albo, co gorsza, wpadła w niepowołane ręce. Aż strach o tym myśleć…

Zgadzałem się z tym, bo też nie było nikomu tajno, że jego ekscelencja Filip Padniewski, który dobre parę lat temu objął stolec biskupi w Krakowie po Andrzeju Zebrzydowskim, obecnie przymierzał się do pieczęci wielkiej. Jeszcze niedawno był głównym faworytem, ale ostatnio przybył mu poważny konkurent w osobie księdza Krasińskiego, najnowszego miłośnika najjaśniejszego pana, niedawno także obdarowanego pieczęcią mniejszą. Utrata pieczęci mogła Padniewskiego drogo kosztować.

– Książę biskup jest moim przyjacielem – kontynuował Górnicki, co mnie nie zdziwiło, bo, jak wieść gminna niosła, biskup Padniewski był za pan brat z wszystkimi artystami, a i wesołą kompanią nie gardził. – A ponieważ wypadkiem odwiedziłem go dziś z rana, stąd pierwszy wiem o wszystkim. Przyrzekłem mu pomóc, ale, dalibóg!, nie wiem, jak się do tego zabrać. A tymczasem jego ekscelencja rwie włosy z rozpaczy, że król zarzuci mu niedbalstwo.

– Na szczęście potem imć Górnicki zwierzył się mnie, a ja poleciłem mu ciebie – wtrącił Kochanowski. – Niech cię, Łukaszu, nie zwiedzie jego młody wiek – kiwnął głową w moją stronę. – To ćwik szpakami karmiony! Wiem, że sporo już przeżył, czyta, co mu tylko w ręce wpadnie, i ma głowę napełnioną wszelką wiedzą, jakby chciał zostać drugim Erazmusem z Rotterdamu. Choć czasem zda mi się, iż w swoim zadufaniu mniema, że…

– Mistrzu… – próbowałem go powstrzymać, lękając się, by nie zakończył słowami: „pozjadał wszystkie rozumy”.

– …że już wszystko wie – ciągnął poeta, spoglądając na mnie i uśmiechając się z sympatią. – Ale jest na dobrej drodze, jeśli dalej będzie korzystał z rozumu, nie popadając przy tym w zarozumiałość. Obserwuję cię od dawna, Kacprze, a jeszcze więcej słyszałem o twoich sprawkach. Powiadam ci, Łukaszu, że on z samego piekła tę pieczęć dobędzie.

– Czy ja wiem…

– O, nasz Kacperek to radziecka głowa! – włączyła się ciotka, niosąca gąsiorek przedniego węgrzyna, trzymanego tylko dla najlepszych gości, która widać słyszała ostatnie słowa albo po prostu podsłuchiwała za węgłem.

Rzuciłem jej ciężkie spojrzenie, którym się nie bardzo przejęła, ale postawiwszy kubki i wino na stole, wycofała się rakiem, cała w lansadach.

– Było kiedyś za króla Starego na dworze dwóch takich, już świętej pamięci: biskup Gamrat i kanclerz Maciejowski – wtrącił Górnicki – o których takoż świętej pamięci Stańczyk rzekł tak: „Nie masz większych łgarzy w Polszcze jak Gamrat, który powiada, że wszystko wie, chociaż w samej rzeczy nic nie wie, i Maciejowski, któren choć wszystko zna i wie, powiada zawsze, że nic wcale nie wie”. No to jak, młodzieńcze, do kaduka!, podejmiesz się odnaleźć złodzieja i odzyskać pieczęć? – rzucił nagle.

Dobrze wiedziałem, że jeśli mi się powiedzie, może mi to przysporzyć wielu wysoko postawionych protektorów, porażka nic mnie nie kosztowała. A poza tym miałem wielką ochotę spróbować sił. Z emocji odebrało mi mowę, choć zwykle nie tracę łatwo języka w gębie, więc tylko parę razy kiwnąłem energicznie głową.

– W takim razie tu masz dziesięć dukatów na wydatki – podsunął mi kieskę. – A jeśli szybko się z tym uporasz, na wdzięczność księcia biskupa nie będziesz się mógł uskarżać.

– Potrzebuję więcej wiedzieć o sprawie – rzekłem, odzyskawszy mowę. – Muszę rozmówić się z czeladzią księdza kanclerza.

Oprócz innych, biskup Padniewski piastował także z urzędu stanowisko kanclerza Akademii Krakowskiej, był więc moim najwyższym zwierzchnikiem. Wyrządzając mu przysługę, mogłem sobie ułatwić studia. Jakkolwiek by na to patrzeć, miałem sporo do wygrania.

– Bardzo słusznie. Możemy pójść do domu jego ekscelencji, nawet zaraz – podniósł się z miejsca i zaczął zapinać szubę.

– Zgoda – odparłem. – W akademii mam się stawić dopiero po południu.

– Chwilkę, grzechem byłoby zmarnować Boże dary – zawołał mistrz Jan, wysączając resztę wina z gąsiora. – No, teraz możemy iść.

Jak spod ziemi zjawiła się ciotka (pewnie znów podsłuchiwała) i podała mi opończę. Górnicki sięgnął do kabzy, chcąc zapłacić za poczęstunek, ale złapałem go za rękę.

– Zaszczytem było gościć wasze miłości w naszych skromnych progach – powiedziałem, a widząc, że ciotka już otwiera usta, mrugnąłem i wcisnąłem jej jeden z dukatów otrzymanych od pisarza; gdy zobaczyła monetę, oczy jej się rozszerzyły, a twarz rozjaśniła w uśmiechu.

– A odwiedźcie nas znowu, wasze wielmożności, jak najrychlej! – odprowadziła nas za próg. – Z Bogiem!

– Wrócę wieczorem – rzuciłem na pożegnanie i poszliśmy.

Od razu owionął nas lutowy ziąb. Gospoda „U Balcera” mieściła się na ulicy Szpiglarskiej, w zaułku przy kościele Świętego Jana, zwanym Kącikiem lub ulicą Wąską[3]. Ulicą Świętego Jana doszliśmy do Rynku, zatłoczonego już od rana, choć był poniedziałek, a wielkie targi odbywały się we wtorki i piątki. Przeciskając się między straganami, kierowaliśmy się w stronę Grodzkiej. Widząc bogate szaty moich towarzyszy, przechodnie najczęściej nam ustępowali, a gdy zdarzało się inaczej, torowałem drogę. W pewnej chwili, gdyśmy akurat znajdowali się w ciasnym przejściu między kościółkiem Świętego Wojciecha a budynkiem Wielkiej Wagi, Górnicki potknął się, ale zamiast go ratować przed upadkiem, rzuciłem się naprzód i złapałem za kołnierz chudego chłopaka. Usiłował się wyrwać, lecz trzymałem go krzepko.

– Oddaj – syknąłem mu do ucha – i zmykaj, porachujemy się potem. Wiem, gdzie cię szukać.

Rzucił mi sakiewkę i umknął jak niepyszny.

– Co się stało? – spytał Górnicki.

– To waszmości? – pokazałem mu mieszek.

– Mój – rzekł zdziwiony, odbierając sakiewkę.

– Ukradł ją pewien młody adept złodziejskiej profesji. Na szczęście poznałem go.

– Mówiłem ci! – zawołał Kochanowski. – Ten chłopak ma głowę na karku!

– No, no, niech mnie licho! – pokiwał głową Górnicki, patrząc na mnie z uznaniem, zniknęło dotychczasowe powątpiewanie, co dzięki wielkiej pracy nad sobą nie wbiło mnie w pychę; udało mi się nawet zrobić skromną minę.

Już bez żadnych przeszkód doszliśmy Grodzką i Kanoniczą do domu, stojącego u stóp Wawelu, nad płynącą tędy Rudawą, zwanego Łaźnią Jagiełły, gdyż ponoć dawniejszymi czasy mieściły się tu łaźnie królewskie i to tutaj jakoby polscy panowie, przysłani przez królową Jadwigę ciekawą postaci oblubieńca, podglądali kąpiącego się przyszłego króla Włodzisława II. Potem mieszkał tu i pisał swoją historię Polski sławny kronikarz Jan Długosz. Na początku naszego stulecia zajmował ów dom inny znakomity kronikarz i wielki uczony, Maciej z Miechowa, zwany Miechowitą, lekarz i historyk, profesor naszej akademii.

W owym domu o tak bogatej przeszłości obecnie przebywał czasowo pan podkanclerzy koronny, jego ekscelencja książę biskup krakowski Filip Padniewski, pechowiec, który zgubił królewską pieczęć. Napis na gzymsie nad bramą powiadał: Nil est in homine bona mente melius[4], z czym się całkowicie zgadzałem i co zamierzałem wykazać.

– Ex Helicone tibi florentem apporto coronam, Padnevi, Aonidum cura, meumque decus[5] – mistrz Kochanowski powitał biskupa fragmentem wiersza ułożonego na jego ingres, ze swobodą świadczącą o dużej zażyłości.

Bo też był jego ulubieńcem i Kochanowski wiele czasu spędził na pysznym biskupim dworze, jako że jego ekscelencja, wykształcony za granicą, w Padwie, wyborny łacinnik, który sam pisał, chętnie otaczał się pisarzami. Wiedziałem, że żył w wielkiej przyjaźni z Górnickim, za to nie lubił Kromera, mieszkającego parę kamienic dalej w domu Pod Motylem. Jako kanclerz uniwersytetu nie skąpił mu swych łask i wspierał najuboższych żaków, ale nie był powszechnie lubiany, zwłaszcza przez profesorów, z którymi stale wojował, ponieważ kochał się we włoszczyźnie i nie cierpiał panującej na akademii skostniałej scholastyki, czego akurat nie miałem mu za złe. Gorzej, że jak chodziły słuchy, zaniedbywał swe biskupie powinności, zdając się na wikariusza i oficjała generalnego, Zygmunta ze Stężycy, oraz archidiakonów. Ponoć aż czwarta część parafii nie była obsadzona przez proboszczów! Kochał wystawność i miał delicatum palatum, więc kazał miejskiemu muratorowi Gabrielowi Słońskiemu przebudować pałac biskupi na włoską modłę i sprowadził doń arrasy nie gorsze od królewskich. A przy tym miał być człowiekiem wielkiego serca, skorym do krotochwil. Teraz jednak zbył żartobliwe powitanie machnięciem ręki.

– Nie mam dziś nastroju do facecji, mój Janie.

– Na frasunek dobry trunek. Ja zaś mam jeszcze coś lepszego: tego oto młodzieńca, który podjął się wytropić „człeka trzech liter” i odzyskać zgubę – wypchnął mnie na czoło naszego małego pochodu.

Przyklęknąłem i ucałowałem podaną dłoń, na której ciężko było znaleźć skrawek ciała nie przesłonięty pierścieniami.

– Daruj, synu, ale wyglądasz tak młodo, a sprawa jest nad wyraz poważna… – jego ekscelencja nie krył swego powątpiewania, które chwilowo zastąpiło malujący się na jego obliczu wyraz przygnębienia. – Na rany Chrystusa, co uczyni król, kiedy się o tym dowie? Doszły mnie zaś słuchy, iż niespodzianie postanowił nawiedzić Kraków… A podkanclerzy Krasiński, ten paskudny intrygant, tylko czeka na moje potknięcie…

Wyłamywał upierścienione palce, w zdenerwowaniu używając Bożego imienia nadaremno. Trudno mu się dziwić, bo już sama wizyta królewska w stolicy, po latach nieobecności, była zdarzeniem wystarczająco niezwykłym.

– Nie turbujcie się, wasza ekscelencjo – pocieszył go Górnicki. – Da król inną pieczęć zrobić, nie tą trochą srebra, rzekę, waszej miłości dano, ale urząd, którego nikt waszej miłości wziąć nie może… Sam mu zresztą sprawę przedłożę, niewinność waszej miłości dobitnie prezentując, zanim kto zawistny o tym doniesie.

– Dziękuję, dobry z ciebie przyjaciel, luby Łukaszu, ale…

– Ja jednakowoż doradzam skorzystać z usług tego młodzieńca. Zawszeć to tłumaczenie lepiej zabrzmi w królewskich uszach, gdy pieczęć będzie odzyskana, a zbrodzień ujęty – wtrącił mistrz Jan.

– To prawda, wasza miłość, widziałem go przy robocie i tuszę, że warto dać mu sposobność, ostatecznie nic to nie kosztuje… – poparł go skwapliwie bibliotekarz.

– Yhy, yhy – chrząknąłem dyskretnie, bo choć lubiłem swoją pracę i doceniałem satysfakcję z niej płynącą, to wyznawałem zasadę, że nic tak dobrze nie zachęca do trudu, jak godziwa nagroda.

– Dobrze – zadecydował Padniewski, nie spuszczając ze mnie wzroku, w którym jakby zabłysła iskierka nadziei. – Działaj, młodzianku, a jeśli uwiniesz się, zanim utracę królewską łaskę, nagroda cię nie minie. Od czego zamyślasz zacząć?

– Najpierw chcę zindagować czeladź waszej książęcej mości – odkąd kardynał Oleśnicki w jagiełłowych czasach kupił dla diecezji krakowskiej Księstwo Siewierskie, wszystkim jego następcom przysługiwał tytuł książęcy.

– Nie podejrzewasz ich chyba?

– Nie. Gdyby któryś z nich był homo trium literarum, ukradłby coś innego, co dużo łatwiej spieniężyć, okazji nie brakowało – rozejrzałem się po gabinecie, wypełnionym cennymi przedmiotami. – To musi być jakiś facimiech[6], przebiegły prostak, który skorzystał ze sposobności, by wśliznąć się do domu, porwać pierwszą rzecz, jak wpadła mu w oko, po czym umknął z łupem. Być może ktoś ze służby go widział.

– Zginął także aksamitny mieszek, na szczęście tylko z chustką do nosa, pozostawiony razem z pieczęcią.

– Można go rozpoznać?

– Na chustce były wyhaftowane złotogłowiem inicjały F.P.

– Przypomina sobie wasza miłość coś jeszcze?

– Pieczęć była zawieszona na złotym łańcuchu z krzyżykiem…

– Wybornie. To może być dobry ślad.

– Masz waszeć jakiś koncept? – ożywił się kanclerz.

– Kilka. A teraz chciałbym rozmówić się z czeladzią, pojedynczo. Jeśli łaska, proszę mi wskazać izbę, gdzie mógłbym przeprowadzić indagację.

– Pozostaniemy tutaj, jestem tego ciekaw.

– I ja – dodał Górnicki.

– Ja też – dorzucił Kochanowski.

Na pierwszy ogień poszedł marszałek dworu biskupiego, imć Jakub Kołucki, potem ochmistrz, imć Stanisław Kurczewski, który przysyłał kolejnych dworzan i służących. A było ich tylu, że wątpiłem, czy sam król jegomość ma tak liczny dwór.

– Daruj śmiałość, wasza książęca mość – w końcu nie strzymałem. – Tyle tu służby i żaden nie zaczepił wałęsającego się wagabundy, nie spytał: ktoś jest, co tu masz za sprawę? Nikt go nawet nie dojrzał? Jak to możebne?

– I ja się temu dziwuję – otrzymałem odpowiedź, którą musiałem się zadowolić.

Po godzinie byłem już zmęczony zadawaniem tych samych pytań, a moi dostojni towarzysze – znudzeni. Rozczarowany, odsyłałem właśnie ostatniego pazia, a ten już był przy drzwiach, gdy zawahał się.

– Śmiało – zachęciłem go z nagle rozbudzoną nadzieją. – Przypomniałeś sobie coś?

– Nie jestem pewien, ale teraz, gdy o tym myślę, zda mi się, żem kogoś widział. Nie mówiłem wcześniej, bo była to chwilka, a i teraz nie wiem, czy to nie imaginacja spłatała mi figla…

– Ja to ocenię, mów.

– No więc kiedyśmy wracali z kownat jego ekscelencji, mignął mi wymykający się z gabinetu człek. Miał brodę i byle jakie odzienie.

– Czemuś o tym milczał?

– Bo ciemno było, a jam niósł świecę. Płomień migotał i żem myślał, iże mi się zwidziało.

– Teraz już wiesz, że nie. Zastanów się, może coś uderzyło cię w postawie owego człeka?

Pazik zmarszczył brwi.

– Miał czarne signum na jagodzie i… I zda mi się, że to onże człek luźny, co był indagowany, gdy panu podskarbiemu Lubomirskiemu zginęła złota łyżka. Nie złapano go wszak na licu, on zaś wyparł się wszystkiego i trza było go puścić.

– Dobrześ się spisał – poklepałem go po ramieniu, rzuciłem mu jednego z dukatów wypłaconych przez Górnickiego i odprawiłem; odszedł w podskokach, radosny jak skowronek.

– No to już coś mamy – powiedziałem.

– No, no – pokręcił głową kanclerz.

– Miło było cię widzieć przy robocie – dodał Jan Kochanowski.

– Jestem ci winien dukata – powiedział Górnicki, sięgając do mieszka.

– Nie trzeba. To są koszta.

– Chłopcze, powinieneś być starostą – Padniewski był w znacznie lepszym humorze niż jeszcze przed dwiema godzinami.

– Nie mógłbym, wasza miłość. Nie mam klejnotu. Jestem znajdą, podrzutkiem i nie znam swoich rodzicieli.

– No to przynajmniej hutmanem ratusznym – nie dawał za wygraną podkanclerzy. – A co porabiasz, gdy nie tropisz złoczyńców?

– Studiuję medycynę, wasza ekscelencjo.

– Chwali ci się to, synu, chwali. Ratowanie życia ludzkiego to zbożne dzieło, w przeciwieństwie do jego odbierania. Niech ci Bóg błogosławi.

W tej sytuacji wolałem zmilczeć, że pierwszego człowieka zdarzyło mi się zabić, gdym miał ledwie piętnaście lat z małym okładem; było to wypadkiem i w obronie własnej, aleć zawżdy zabójstwo. Zamiast tego poprosiłem o list instancjonalny będący przepustką do zamku, gdzie chciałem kontynuować indagację. Spodziewałem się od ludzi podskarbiego uzyskać imię podejrzanego, a to byłby już spory krok naprzód.

– Bardzo słusznie – pochwalił mnie ksiądz kanclerz, posypując piaskiem wypełniony przez wezwanego sekretarza papier.

Wstał od pulpitu i wręczył mi złożone na czworo pismo.

– Rzeknę o tobie panu burgrabiemu, przyłoży na tym swoją pieczęć i będziesz mógł wchodzić na zamek, kiedy tylko zechcesz.

Skłoniłem się i schowałem papier za pazuchę, na pożegnanie znów całując podaną łaskawie dłoń.

– Możemy razem pójść na Wawel – zaproponował rozochocony pierwszym małym powodzeniem Kochanowski.

– Choćby zaraz – zawtórował mu Górnicki.

– Niestety – odparłem. – Muszę dziś jeszcze stawić się w akademii, ale od jutra cały czas poświęcę naszej sprawie.

PRZYPISY

1. Jan Kochanowski, Pieśń X, [w:] tegoż, Dzieła polskie, oprac. J. Krzyżanowski, wyd. II, t. I, Warszawa 1953, s. 279. [«]
2. Tenże, Do Magdaleny, tamże, s. 179. [«]
3. Dziś miejsce to nosi miano „zaułka niewiernego Tomasza”. [«]
4.Nil est in homine… (łac.) – nie ma nic w człowieku lepszego od rozumu. [«]
5.Ex Helicone… (łac.) – „Z Helikonu kwiecisty wieniec przynoszę ci, Padniewski, ulubieńcze aonijskich muz i moja ozdobo” (Jan Kochanowski, Elegia V, [w:] tegoż, Dzieła wszystkie, t. III, Warszawa 1884, s. 104). [«]
6. Facimiech – rzezimieszek (od fatać, chwatać – chwytać); ponoć nazwa ul. Facimiech Na Kozłówce w Krakowie jest pamiątką po istniejącej kiedyś pod Prokocimiem osadzie, wylęgarni złodziejaszków; w zamierzchłych zaś czasach od Zwierzyńca w górę Wisły ciągnął się gęsty las Facimiech lub Chwacimiech, którego pozostałością jest Lasek Wolski. [«]

Pewnej styczniowej nocy 1569 roku ostatni z Jagiellonów spojrzał w niezwykłe zwierciadło. Za sprawą „czarnoksięskiej” sztuczki zobaczył w nim coś, co na lata pozwoliło grupie nikczemników zawładnąć schorowaną wyobraźnią władcy… W ich niecne intrygi zostaje wplątany Kacper Ryx – inteligentny i przenikliwy student Akademii Krakowskiej. Czy uda mu się uratować majestat Rzeczypospolitej?

MARIUSZ WOLLNY kocha historię i porywająco o niej opowiada. Pisze powieści i książki popularnonaukowe. Wiernych czytelników zyskał dzięki powieściom o przygodach królewskiego inwestygatora z cyklu Kacper Ryx.

Kup książkę z osobistą dedykacją Mariusza Wollnego

www.sklep.kacperryx.pl