Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Początek XX wieku przynosi Krakowowi wielkie dzieła: wodociągi, elektryczne tramwaje oraz polski teatralny szlagier wszech czasów – Wesele St. Wyspiańskiego. Miasto rozrasta się i pięknieje. Cyganeria młodopolska szuka nowej siedziby. W teatrze miejskim straszą duchy. Emancypantki (w tym pierwsze absolwentki UJ) i socjaliści upominają się o prawa kobiet i plebejuszy, kazimierskich Żydów niepokoją prowokacje i pogromy w Rosji. Niepokoje społeczne próbują wykorzystać tajemniczy Mściciele Ludu. Organizują akcje terrorystyczne i grożą miastu zagładą.
Pod nieobecność Olgierda Korsaka, Zuzanna Skrzyńska debiutuje w roli prywatnego detektywa, demaskując okrutnych „fabrykantów aniołków” i przebiegłe „duchy” grasujące w teatrze miejskim. Wespół z c.k. policjantami, Edem Mohrem i Bronkiem Karczem, usiłują zapobiec katastrofie. Pomagają im naukowcy światowej sławy: K. Olszewski i O. Bujwid, wszystkowidzący St. Wyspiański oraz jak zwykle zakochany Tyda Żeleński. Ujęcie złowrogiego geniusza zbrodni i powstrzymanie apokalipsy stanie się jeszcze trudniejsze, gdy przyjdzie się także zmierzyć z potężnymi siłami natury.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 879
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Mariusz WollnyRedakcja: Róża Wollny, Janka WollnyKorekta: Andrzej KurowskiProjekt okładki, planów miast i ilustracje: Zuza WollnyProjekt książki: Marta SieczkowskaSkład: Krzysztof Biliński
ISBN 978-83-960800-5-9
www.kacperryx.plSprzedaż bezpośrednia: Skład Towarów Rarytnych „U Kacpra Ryksa”,plac Mariacki 3, 31–042 KrakówSklep internetowy: www.sklep.kacperryx.plTelefon kontaktowy: 509 297 775
JAMA Mariusz WollnyGrabówki 121 A, 32-020 Wieliczkawydanie I, 2023Druk: Zakład Poligraficzny Moś i Łuczak sp.j., ul. Piwna 1, 61-065 Poznań
Projekt zrealizowany przy wsparciu finansowym Nagrody Krakowa Miasta Literatury UNESCO, realizowanej przez Krakowskie Biuro Festiwalowe ze środków Gminy Miejskiej Kraków.
Drogi Czytelniku!
Znów zabieram Cię do odbycia niezwykłej podróży
po Krakowie sprzed ponad stu lat
i życzę niezwykłych wrażeń podczas lektury.
Wielkie dzięki dla nieocenionych przyjaciół,
Moniki i Grzegorza Wasowskich, za ogromny wkład
w uporządkowanie tekstu i życzliwą opinię o książce
oraz dla Grzegorza Kalinowskiego za dobre słowo.
Podziękowania dla wymienionych na okładce partnerów,
patronów i sponsorów tej publikacji, a także hojnych mecenasów
towarzyszących nam wiernie od początku istnienia Wydawnictwa Jama:
Familii Kościelniaków oraz Ewy i Waldemara Tomankiewiczów
tudzież Tomasza Kujawy i Waldemara Rendy.
Wdzięczny Autor
Za pomoc w zbieraniu materiałów do książki
serdeczne podziękowania dla
Joanny Antoniny Bocheńskiej (kronikarkirodu Karczów)
i Piotra Kisielewskiego,
w prostej linii potomków Jakuba Karcza,
oraz dla Bartka Oskarbskiego z Teatru Słowackiego,
Moniki Kupnickiej, Pawła Ochmańskiego i całego
Zarządu Wodociągów Krakowskich,
Moniki Stawarz z Banku Spółdzielczego Rzemiosła,
zaprzyjaźnionych medyków: niesamowitego Janusza Skalskiego
z Uniwersyteckiego Szpitala Dziecięcego w Krakowie-Prokocimiu
i Tomasza Konopki z Zakładu Medycyny Sądowej
oraz kuzynki żony, Doroty Tylek-Lemańskiej,
i niezawodnego przyjaciela Waldemara Tomankiewicza.
Na samiutkim zaś końcu, za to w sposób arcylizusowski,
pragnę podziękować
Grzegorzowi Wasowskiemu za wszechstronną życzliwość słowami,
jakimi niejaki Zdzisław Gabryelski (na klęczkach) powitał
w Krakowie Przybyszewskiego:
„Byłbym szczęśliwy, gdybym był cielakiem,
z którego Pańskie buty wyprawiono”.
Tę książkę egoistycznie dedykuję samemu sobie,
gdyż w największym stopniu z dotychczasowych publikacji
oddaje moje niespełnione marzenie o napisaniu prawdziwego westernu.
UWAGA: Podobieństwo sytuacji i osób występujących w powieści do zdarzeń i postaci historycznych jest nieprzypadkowe, jednak należy brać poprawkę na przysługującą pisarzowi swobodę (licentia prosaica) i pamiętać, że jest to jednak tylko beletrystyka.
– Z koni! – zawołał i ściągnął wodze.
Było ich trzech: biały i dwóch Indian. Dosiadali świetnych wierzchowców i prowadzili dwa juczne konie z prowiantem, zapasem wody i sprzętem obozowym. Ludzie i zwierzęta byli jednak zmęczeni wielodniową wędrówką przez najbardziej jałowe i nieprzyjazne dla większości żywych stworzeń ziemie w Meksyku. Do tego wyczerpała ich długotrwała ucieczka i żar lejący się z nieba, mimo że była już jesień, a słońce chyliło się ku zachodowi.
Znajdowali się w północnej partii Wyżyny Meksykańskiej, na płaskowyżu Mesety Północnej. Po tej i po amerykańskiej stronie Rio Grande ciągnęła się pustynia Chihuahua, porośnięta rzadką i niskopienną sucholubną roślinnością, mogącą dać schronienie jedynie nielicznej drobnej zwierzynie, ale nie ludziom ani koniom. Na tej rozgrzanej, skalisto-piaszczystej patelni byli widoczni jak na dłoni.
Ustawił konia bokiem do ścigających, wyjął strzelbę z olstra i oparł lufę o siodło.
– Nie strzelaj, dopóki nie dam ci znaku – powiedział do starszego z Indian, który również szykował się do obrony, a młodszemu polecił, pomagając sobie gestami: – Przypilnuj koni. Comprendes?
Chłopiec miał około dziesięciu lat, krótkie pałąkowate nogi i wypukłą klatkę piersiową, był niski nawet biorąc pod uwagę wiek, a w szerokiej miedzianej twarzy, nieruchomej jak maska, błyszczały czarne niczym węgiel oczy.
Pościg zbliżał się szybko i bezładnie, strzelając chaotycznie i niecelnie, co jednak mogło się rychło zmienić. Byli to bowiem rurales, żołnierze z Guardia Rural czyli Wiejskiej Gwardii, rodzaju żandarmerii, pełniącej na prowincji funkcję policji federalnej z głównym zadaniem – zwalczania rozplenionych band. Rurales od bandoleros (zwanych też señores ladrones – panami łotrami) często różnił jedynie mundur – szary z czerwonymi mankietami i kołnierzem oraz sztywne szare sombrero z szerokim rondem i numerem jednostki. W przypadku tej zbieraniny już z daleka widać było również całe mundury lub elementy jasnozielonych uniformów federales, regularnego wojska, zaś dowódca nosił piaskowy mundur według wzoru amerykańskiego.
Postanowił ostudzić ich zapał, zanim poczują krew. Raz za razem oddał dziesięć strzałów i dziesięć kapeluszy sfrunęło z kudłatych głów jak zdmuchnięte porywem burzy piaskowej. Dziesięciu ludzi wstrzymało bieg swych koni, a na nich wpadli rozpędzeni towarzysze i utworzyło się bezładne i hałaśliwe kłębowisko ludzi i wierzchowców. Zanim zwalisty oficer, wrzeszcząc i rozdając pejczem razy na prawo i lewo, zaprowadził jaki taki porządek w oddziale, strzelec, który narobił takiego zamieszania, zdążył doładować swojego winchestera 94.
Chwilę później od oddziału odłączyła się grupka otaczająca swego dowódcę i ruszyła ku ściganym, zatrzymując się w połowie drogi. Żołnierz wyznaczony na parlamentariusza z wyraźnym ociąganiem wysunął się naprzód.
– Poddajcie się i złóżcie broń! – krzyknął, energicznie machając brudnobiałą chustką.
– Nie zrobimy tego, bo nie jesteśmy przestępcami. Kto wami dowodzi?
– Coronel Cortés.
– Powiedz swemu pułkownikowi, że jeśli chce zobaczyć glejt od samego prezydenta Diaza, zapraszam go na dobrą whisky – Na znak dobrej woli biały wetknął strzelbę do olstra.
Kilka minut później częstował grubego pułkownika perłą w koronie Johna Walkera – sławną The Oldest, dojrzewającą ponad sześćdziesiąt lat. Nalewał ją z butelki z kwarcowego szkła do szklanek z rżniętego kryształu górskiego żeby zobaczyć, jak szlachetny trunek, pochłonięty jednym haustem, błyskawicznie znika w przeżartym tequilą przełyku.
– Dobra – mlasnął Cortés, po czym jego małe świńskie oczy, zanurzone w nalanym obliczu, rzuciły złe spojrzenie. – Dlaczego przed nami uciekaliście?
– Myślałem, że ścigają nas bandyci – Brzmiało to prawdopodobnie, chociaż mijało się z prawdą, gdyż dysponował doskonałą lornetką.
– A czemu strzelaliście, kiedy już widzieliście mundury?
– Bo wy pierwsi zaczęliście strzelać. Cygaro?
– Chętnie.
Kiedy pułkownik wetknął hawanę pomiędzy grube wargi i raczył się wonnym tytoniem, fundator tych delicji dyskretnie obserwował żołnierzy z bezczelną ciekawością przetrząsających prowizoryczne obozowisko podróżnych. Nie umknęła ich chciwym oczom ani nowoczesna broń, ani inne zdobycze techniki, takie jak lorneta Zeissa, najnowszy kompas czy poręczny, kieszonkowy aparat fotograficzny Kodaka.
Podróżny wspomniał ostrzeżenie otrzymane jeszcze w Monterrey, kiedy wybierał się w te dzikie strony. „Musicie uważać na bandę Ignacia Parry, grasującą w aż czterech północnych stanach, ale zwłaszcza w Chihuahua. Jednak kto wie, czy nie gorsi są stróże prawa, którzy na nich polują – rurales osławionego pułkownika Fulgencia Cortésa z garnizonu w Camargo. To prostak i okrutnik, który urodził się jako Cortejo, ale zmienił nazwisko na sławniejsze. Chodzą słuchy, że to on i jego ludzie mogą odpowiadać za niektóre rabunki i zbrodnie przypisywane bandytom”. Zanim zatem wręczył pułkownikowi pismo podpisane przez samego prezydenta Republiki, Porfiria Diaza, i podbite imponującą pieczęcią państwową, odczytał je na głos, żeby także żandarmów zapoznać z jego treścią. Teraz nawet łotr taki jak Cortés nie odważyłby się na oczach podkomendnych skrzywdzić człowieka będącego pod opieką samego presidente. Pułkownik zdawał sobie z tego sprawę i widocznie mocno go to irytowało. A co to by się działo, gdyby nie oszczędził kapelusza pułkownika, szkoda gadać. Takiej obrazy coronel na pewno nie puściłby płazem.
Wtem stało się coś, co poprawiło Cortésowi humor. Oto porucznik o wyglądzie obwiesia wypatrzył małego Indianina i mimo oporu przywlókł go do swego dowódcy.
– Jefe, spójrz, co znalazłem! – pochwalił się.
– Brawo, Fuentes. Doskonale się spisałeś. To Apacz, wystarczy spojrzeć. Jak to wytłumaczysz, señor? O małym dzikusie nie ma mowy w twoim glejcie – ze złośliwą satysfakcją łypnął na podróżnego, rad, że ma się do czego przyczepić.
Tamten wzruszył ramionami.
– Tego chłopca trzymano jako niewolnika, na noc zakuwając w łańcuchy. Uwolniłem go. Człowiek powinien być wolny, a zwłaszcza Apacz. Odwożę go w ojczyste strony.
– A zatem ty, norteamericano, obcy w tym kraju, chcesz nas pouczać, jak mamy postępować z tymi diabłami wcielonymi? To ja ci powiem, señor, że jeszcze pół wieku temu łupieżcze wyprawy Apaczów docierały w głąb stanów Sonora i Chihuahua i pustoszyły te ziemie tak bardzo, że władze wyznaczyły nagrody za skalpy zabitych dzikusów. Tylko w 1851 roku ci Indianie zabili dwustu mieszkańców Sonory, a drugie tyle kobiet i dzieci uprowadzili. Były wśród nich młodsze siostry mojej babki. Nigdy nie wróciły do domu. A piętnaście lat później, podczas wojny z Francuzami i uzurpatorem Maksymilianem, wykorzystując bałagan panujący w kraju, hordy Apaczów i Komanczów znów najechały północny Meksyk. Zastrzelili wtedy mojego dziadka, obcięli mu genitalia i zdarli skalp, a babkę zgwałcili i wypatroszyli. Ojciec i jego siostra ocaleli, bo bawili akurat u krewnych. I co na to powiesz, señor?
– Że tego chłopca nie było wówczas na świecie.
– I co z tego?! Z wilczego szczeniaka wyrośnie wściekła bestia jak oni wszyscy! Jak Geronimo, przed którym jeszcze niedawno drżało całe pogranicze.
Wypluł niedopałek cygara i wyciągnął łapę po chłopca, lecz ten wyrwał się porucznikowi, odskoczył i sięgnął do paska po nóż.
– A nie mówiłem?! – ryknął czerwony na gębie Cortés. – Jesteś świadkiem, señor, że ten mały dzikus chciał mnie zamordować. Brać go!
Żołnierze rzucili się na Indianina. Obezwładnili go, nie szczędząc razów i kuksańców i odebrali mu nóż, który oddali dowódcy. Potem związali mu ręce, założyli pętlę na szyję i postawili na nogi. Wtedy podszedł do jeńca pułkownik i dwa razy smagnął go pejczem przez twarz. Krwawe pręgi musiały małemu sprawiać okropny ból, mimo to jego oblicze pozostało niewzruszone, a spojrzenie martwe. Z zaciśniętych ust nie wydobył się żaden dźwięk.
– Zabieram go ze sobą. Odpowie za stawianie oporu przedstawicielom władzy. Poza tym nie mogę pozwolić, by przyjacielowi naszego presidente jakiś dzikus którejś nocy poderżnął gardło, nieprawdaż?
Spojrzał podróżnemu prosto w oczy wyzywająco, jakby zachęcał go do oporu. Mały Apacz też na niego patrzył, lecz jego wzrok nadal niczego nie wyrażał. Natomiast starszy Indianin niepostrzeżenie przysunął się do swojej broni, gotów do walki.
Tymczasem podróżny obojętnie wzruszył ramionami i unikając wzroku chłopca powiedział spokojnie:
– Nec Hercules contra plures[1]. Proszę go sobie zabrać, pułkowniku. Jak słusznie pan zauważył, jestem tu obcy, choć nie americano, i powinienem respektować miejscowe prawo w pańskiej, sławnej daleko poza granicami stanu, osobie.
Cortés pokraśniał, tym razem z zadowolenia, i łaskawie kiwnął głową.
– Doskonale. Gratuluję rozsądku – wgramolił się na wierzchowca. – Adios!
– Chwileczkę. Nasze spotkanie zaczęło się niefortunnie. Proszę przyjąć ode mnie na pożegnanie skromny upominek dla siebie i swoich dzielnych żołnierzy.
Podszedł do juków, wydobył z nich dwie nowe flaszki scotcha, po czym razem z poprzednio napoczętą, dwoma szklankami z rżniętego kryształu i pudełkiem cygar wręczył dowódcy. Następnie odpiął od juków sporą baryłkę i kiwnąwszy na porucznika, by ją odebrał, powiedział:
– A to prezent dla pańskich podkomendnych. Wyborna aguardiente, którą dostałem od przyjaciół w Monterrey.
Kiedy tamci odjechali, Indianin spojrzał na białego z wyrzutem.
– Wydanie małego było wystarczająco podłe i tchórzliwe. Ale podarowanie temu wieprzowi i jego łotrom całego zapasu trunków to już przesada.
– Nie bądź małostkowy. Lepiej pomóż mi rozkulbaczyć konie i poszukać jakiegoś opału, póki jeszcze widno. Rozbijemy tu biwak. Trzeba coś zjeść, odpocząć i dać wytchnąć wierzchowcom. Ten wieprz, jak go celnie nazwałeś, mimo pereł, które przed niego rzucałem w postaci pochlebstw, wybornej whisky i hawan, tak bardzo czuł się przez nas urażony i upokorzony, że szukał pretekstu do walki mimo naszej przewagi ognia i prezydenckiego glejtu. Whisky pozwoli mu ukoić zbolałe ego.
* * *
Owinięty w sarape, meksykańskie ponczo, leżał przy niewielkim, ledwo żarzącym się ognisku, wykorzystując odrobinę ciepła, jakie dawało, gdyż noce na pustyni są równie zimne, jak dni upalne. Obok chrapał jego towarzysz. On jednak nie spał, wsłuchując się w cichnące odgłosy z sąsiedztwa, gdzie rozbili obóz rurales, obficie racząc się piekielnie mocnym trunkiem, prawdziwą „wodą ognistą”. Któryś z żołnierzy na gitarze akompaniował towarzyszom, którzy wpierw na całe gardło wywrzaskiwali sprośne przyśpiewki pijackimi głosami, a potem stopniowo, w miarę upojenia, cichli. Repertuar robił się coraz bardziej sentymentalny, aż w końcu zabrzmiała nieśmiertelna La Paloma, czyli Gołąbka. Odruchowo ją w myślach przekładał, sprawdzając swoją znajomość hiszpańskiego:
Gdy w okienku twym zagości
Gołąbka zmęczona,
Wtedy przytul ją w miłości
Jakby mnie do łona…[2]
Ale przede wszystkim rozmyślał o tym, co sprawiło, że przybył do Meksyku i zapędził się tak daleko na północ…
Kilkanaście tygodni wcześniej, jak ten czas leci!, zszedł na brzeg w mieście Veracruz, od wieków będącym bramą do wnętrza Meksyku. Tę pierwszą hiszpańską osadę w tym kraju założył jego zdobywca, Hernan Cortès. Niedawno uroczyście otwarto po przebudowie unowocześniony port San Juan de Ulva, bardzo zmieniony od czasów, gdy lądowały tu obce wojska[3]. Najeźdźcom chodziło o utrzymanie przy władzy uzurpatora, popieranego przez francuskiego cesarza Napoleona III austriackiego arcyksięcia Maksymiliana, obwołanego cesarzem Meksyku.
Teraz, trzydzieści kilka lat później, daleko w morze wybiegały potężne murowane water-breakers, łamacze fal, tworząc bezpieczny, głęboki kanał, dogodny dla statków. Trzy rzeczy się nie zmieniły: potworny upał sięgający w słońcu 58 stopni (w cieniu o 20 mniej) w skali Réaumura w połączeniu z ciężkim, dusznym powietrzem pełnym malarycznych zarazków, promenada Colonade wciąż będąca ulubionym miejscem przechadzek pięknych Kreolek oraz smród unoszący się nad miastem. Po ulicach nadal łaziły niebojące się ludzi czarne sępy czy też kondory, zopilotes, żywiące się odpadami i ścierwem wyrzucanym przez mieszkańców. Przywykły do tego podczas tamtej wojny, gdy pasły się zmarłymi na tropikalne choroby Europejczykami, przez co Veracruz nazywano La Eindud de los Muertos, Miastem Umarłych.
Spędził w Veracruz więcej czasu, niż zamierzał, bezskutecznie usiłując się dowiedzieć czegoś o tym, co sprowadziło go do Meksyku. Na szczęście nie przekonał się na własnej skórze, czy nadal w tej malarycznej okolicy grasowały epidemia biegunki, zwanej przez Francuzów „zemstą Montezumy” i jeszcze groźniejsza żółta febra, dziesiątkujące swego czasu intruzów z Europy. Dopiero w mieście Meksyk sekretarz ambasady austriackiej, hrabia Antoni Stadnicki, nareszcie mógł rzucić trochę światła na interesującą go kwestię. Był to energiczny młody człowiek, który każdą wolną chwilę poświęcał na podróże po owym egzotycznym kraju.
– Jeżeli pański ojciec przybył do Veracruz ostatnim, marcowym transportem z Triestu, to miał ogromnego pecha. Minął się bowiem z 419. rodakami, którzy w kwietniu wrócili do Europy, bowiem akurat w marcu 1867. wszystkich pozostałych jeszcze żołnierzy z Legii Cudzoziemskiej oraz z regularnych oddziałów francuskich, belgijskich i austriackich odesłano z Meksyku. Zostali tu jedynie dezerterzy z Legii Cudzoziemskiej oraz ochotnicy z rozwiązanych wcześniej legionów austriackiego i belgijskiego. Przyłączyli się oni do Meksykanów wiernych cesarzowi Maksymilianowi, który odmówił abdykacji i pozostał w Meksyku.
– Co się z nimi stało?
– Brali udział w obronie stolicy oraz miasta Queretaro, aż do ich zdobycia przez republikanów pod wodzą prezydenta Juareza i rozstrzelania cesarza Maksymiliana. Pewna liczba Polaków, do końca trwająca przy Maksymilianie, została wzięta do niewoli. Po czym większość z nich wróciła do Europy, ponad setka osiadła w Meksyku, a część wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych lub na Kubę. Na pańską prośbę przejrzałem zachowane akta z tamtych czasów. Niestety, nazwiska pańskiego ojca nie znalazłem. Zginął lub zaginął bez wieści jak wielu innych. Przykro mi.
– Dziękuję za staranie. Jednak przybyłem tu, żeby przeprowadzić rzetelne poszukiwania i nie zrezygnuję tak łatwo. Czy ma pan jakąś sugestię, gdzie powinienem zacząć?
– Cóż… Sporo Polaków podczas tej wojny zdecydowało się przejść na stronę Juareza, choć dezercję karano śmiercią. Skoro śladu po pańskim ojcu nie ma na zachód od Veracruz, być może został siłą wcielony w szeregi garści maksymilianistów operujących na północy. Z tego, co wiem, działali tam eksżołnierze Legii Cudzoziemskiej, a oni nie mieli skrupułów w werbowaniu ludzi. Jeśli zdecyduje się pan pójść tym tropem, dam panu list rękodajny do księcia Alberta Stanisława Radziwiłła. Jakiś czas temu osiedlił się on pod Monterrey, ożenił z piękną Meksykanką i ma ogromną posiadłość w stanie Nuevo León, w której podjął mnie gościnnie, gdym w tamtejszej okolicy niedawno bawił. Udostępnię też panu swoje notatki tyczące północnego Meksyku.
Wiedział od Lucka Rydla (od którego dostał list polecający do sekretarza ambasady) że Antoni Stadnicki ze wszystkich swoich placówek dyplomatycznych w Afryce i Ameryce Północnej zbiera materiały do książki. Do Rydla zwrócił się o pomoc w jej redakcji i wydaniu w kraju[4].
– Spróbuję także załatwić panu glejt od samodzierżcy Meksyku, prezydenta Porfiria Diaza. To się może przydać, zwłaszcza na prowincji, a szczególnie na północy, daleko od stolicy, gdzie lokalni urzędnicy lubią nadużywać władzy. W ubiegłym roku odwiedził Meksyk pan Ignacy Paderewski, entuzjastycznie witany na dworcu w stolicy. Dał dwa koncerty i był podjęty przez prezydenta. Zrobił na nim ogromne wrażenie i usposobił przychylnie do Polaków.
Podziękował Stadnickiemu za wszystko i wrócił do Veracruz, tym razem konno a nie pociągiem i choć zdawał sobie sprawę z tego, że jest to szukanie igły w stogu siana, wszędzie po drodze rozpytywał o ojca, lecz niczego nowego się nie dowiedział. Z Veracruz, już nie tracąc czasu na pobyt w zapowietrzonej okolicy, ruszył prosto na północ, po tygodniu docierając do Monterrey…
Z zamyślenia wyrwały go pijackie ryki rurales.
Jak mnie kochasz, szepcz jej w uszka,
I niech rączka twa ją stroi
W kwiecistego blask wianuszka;
Ona, to część duszy mojej!
Wprawdzie coraz mniej głosów uczestniczyło w śpiewie, lecz żołdacy pułkownika Cortésa nadrabiali mniejszą liczbę zwiększonym zapałem i siłą głosu, wydzierając się na całe gardło. Starając się ignorować wrzaski, wrócił do snucia wspomnień.
Radziwiłł, człowiek inteligentny i przyjemny, tęskniący za ojczyzną, przyjął go z otwartymi ramionami. Przez kilka dni na cześć gościa urządzano przyjęcia i bale z udziałem okolicznych feudałów, hacenderos, na których królowała posągowo piękna żona księcia. Następny tydzień spędził w towarzystwie książęcego rządcy, señora Tarnawy, zwiedzając hacjendę, czyli folwark rolno-hodowlany, a właściwie gigantyczne latyfundium. Olbrzymia hacjenda Radziwiłła ciągnęła się od rzeki, nad którą uprawiano pszenicę i kukurydzę, przez trawiastą wyżynę z hodowlą bydła i koni doglądanych przez meksykańskich kowbojów – vaqueros, aż po stoki gór Wschodniej Sierra Madre. Señor Tarnawa był potomkiem Konstantego Tarnawy-Malczewskiego, który po klęsce Bonapartego via Stany Zjednoczone przybył i osiadł w Meksyku, dochodząc do stopnia generalskiego w meksykańskiej armii. Tarnawa nareszcie okazał się człowiekiem, którego tak długo szukał.
– Miejscowi peoni do dziś opowiadają legendę o jakimś polskim żołnierzu z Legii Cudzoziemskiej, który zbuntował się przeciw swemu dowódcy, postrzelił go i uciekł w góry, a potem na pustynię, gdzie pościg stracił ślad. Jednak ile w tym prawdy, tego nie wiem… – odpowiedział na pytanie zrozumiałą polszczyzną zabarwioną silnym hiszpańskim akcentem. – Ale w górach mieszka stary Antonio Rojas. Był wśród tutejszych guerilleros, walczył po stronie Juareza i nie ma sklerozy.
Na górskich stokach wypasano wielkie stada owiec. Ich pasterze byli prostymi ludźmi, biedakami z ojca na syna przez pokolenia harującymi dla bogatych właścicieli zwierząt i pastwisk. Rojas, krzepki pięćdziesięcioparolatek, żylasty i na wiór wysuszony na słońcu jak gliniana cegła adobe, miał pod opieką dużą gromadę owiec, trzech pomocników i pięć psów do ochrony stada przed kojotami. Właśnie w swoim sfatygowanym szerokoskrzydłym sombrero chroniącym od palącego słońca i dubeltówką na kolanach, siedział na przyzbie przed szałasem. Ssąc cybuch pustej fajki, doglądał zaganiania zwierząt do zagrody. Na widok nadjeżdżających gości podniósł się z miejsca i czekał z uszanowaniem.
Paczka dobrego tytoniu i flaszka meskalu, wódki z agawy, usposobiły go przyjaźnie do przybysza z odległych stron i rozwiązały język.
– Ho, ho, ho. To były czasy – westchnął z tęsknotą właściwą starcom wspominającym szumną młodość. – Nasz caudillo był dzielnym człowiekiem i znał okolicę jak mało kto, a jednak musieliśmy się bardzo uwijać, żeby ujść z życiem. Był taki czas w tamtej wojnie, że przeciwko naszemu kochanemu presidente Juarezowi wystąpili nie tylko Francuzi, a później wojska cesarskie, ale także indios Yaqui i Mayo z zachodu, podburzeni przez księży, gdyż biskupi stanęli po stronie najeźdźców, oraz dzicy Apacze i Komancze z północy, a do tego jeszcze gringos z Teksasu…
– Po wojnie domowej w Stanach wielu konfederatów uciekło do Meksyku i wsparło cesarza – wtrącił Tarnawa.
– … ale najgorsze były Diabolos Colorados i ich jefe z piekła rodem, Tygrys z Tamaulipas – dokończył pasterz.
– Hiena z Tamaulipas – sprostował rządca. – Francuski pułkownik Charles Dupin, dowódca korpusu Contre-guerillas, oddziałów antypartyzanckich. Zdolny i odważny oficer, ale okrutnik, bezlitosny łupieżca i sadysta. Jeńców torturował i kazał wieszać przed swoją kwaterą, bezlitośnie mordował cywilów podczas licznych pacyfikacji wiosek i miasteczek. Stacjonował w mieście Victoria w stanie Tamaulipas, stąd jego przydomek, ale operował w całym północnym Meksyku, wzdłuż wybrzeża Zatoki Meksykańskiej i rzeki Rio Grande. Jego piechota nosiła mundury żuawów – niebieskie krótkie kaftany oraz czerwone szarawary i takież fezy, a kawalerzyści czerwone kurtki do jasnych spodni i dlatego nazywano ich Czerwonymi Diabłami. Dupin dbał o swoich ludzi, zapewnił im nawet lepszą broń, amerykańską wielostrzałową. Interesuję się tamtą wojną, bo mój ojciec zginął pod koniec 64. roku w Monterrey. Zdarzyło się to podczas kolejnej ewakuacji rządu republikańskiego i prezydenta Juareza pod naporem maksymilianistów. Tym razem przez pustynię Mapimi uciekano do Chihuahuy, a w końcu do El Paso. Ścigały ich między innymi Czerwone Diabły…
– Uciekliśmy im wtedy i obroniliśmy El presidente – wtrącił z dumą dawny guerillero. – Ale Czerwone Diabły wróciły pod sam koniec wojny…
– To była banda złożona z dezerterów z Legii Cudzoziemskiej i niedobitków z wojska cesarskiego, w tym także garść Czerwonych Diabłów, którą dowodził dawny porucznik Dupina. Sam Dupin odpłynął do kraju razem z większością Francuzów – kontynuował Tarnawa. – Korzystając z tego, że praktycznie oba regularne wojska, republikanie i maksymilianiści, toczyli decydujące boje pod miastami Meksyk oraz Queretaro, ta zbieranina maruderów postanowiła udać się na północ, w dobrze sobie znane strony, zebrać jak najwięcej łupów i przedostać się z nimi do pobliskiego Teksasu. Może pański ojciec miał pecha i po przybyciu do Veracruz wpadł, sam lub z innymi niezorientowanymi w tutejszej sytuacji kolegami z ostatniego transportu żołnierzy z Europy, w łapy owego porucznika Dupina, który po śmierci Maksymiliana i upadku cesarstwa stał się zwykłym bandytą? Antonio, opowiedz señorowi o El Polaco.
– El Polaco! To było kilka mil na północ od Monterrey, w małej wiosce. Zeszliśmy do niej z gór, gdy usłyszeliśmy palbę. Byliśmy jeszcze za daleko na dobry strzał, kościół już płonął, a bezbronni chłopi z księdzem na czele usiłowali z niego wyjść i wtedy jefe tych bandoleros kazał do nieszczęsnych strzelać. Pierwszy padł ksiądz i ludzie będący przy nim najbliżej. Wtedy przed strzelców wyskoczył jeden z ich kolegów, brodacz w czerwonych szerokich spodniach i dziwnej czapce, rozłożył ręce i zaczął coś krzyczeć, zasłaniając im cel. Na to oficer wyjął la pistola i chciał zastrzelić tamtego śmiałka, lecz ów błyskawicznie wydobył broń zza paska i pięcioma strzałami zabił dowódcę i czterech celujących do niego kolegów. Widziałem wielu cazadores, strzelców wyborowych, naszych i gringos, ale takiego pistolero nigdy, ani wcześniej ani później. My też zaczęliśmy strzelać i tamci uciekli, choć było ich więcej od nas. Został tylko jeden. El Polaco.
– Jak się nazywał? – spytał, z trudem nad sobą panując.
Jeśli to był jego ojciec, to doprawdy większego pechowca trudno byłoby znaleźć nawet nie ze świecą, a całym kandelabrem. Nie darmo, niezależnie od siebie, i Stadnicki i Tarnawa określili go w ten sposób. Nie dość, że trafił do ostatniej partii „ochotników” przywiezionych do Meksyku, to jeszcze spóźnił się na ostatni transport w przeciwnym kierunku. A na koniec został ogarnięty przez niedobitki maksymilianistów i wcielony w ich szeregi. A może ów eksporucznik Dupina też nie stał się desperatem na własne życzenie? Może, operując daleko od reszty Czerwonych Diabłów, nie zdążył dotrzeć do Veracruz na czas ewakuacji, drogę do miasta Meksyk miał odciętą i pozostało mu tylko przebijać się ku amerykańskiej granicy? A ojciec? Może przyłączył się do nich dobrowolnie, zmylony mundurem żuawów, na których wzorowali się polscy żuawi śmierci? Może kiedy zdemoralizowani, bezpańscy żołnierze przepoczwarzyli się w bezwzględnych bandytów, bezskutecznie próbował od nich uciec? A może nie uciekał, nie chcąc zostawić na pastwę krwiożerczych kolegów nieszczęśników takich jak on? Kto dziś odgadnie, co wtedy się stało?
– Nie wiem. Nie znał naszej mowy i tylko tyle się o nim dowiedzieliśmy. Chciał przedostać się na drugą stronę Rio Grande, ale najkrótszą drogą nie mógł, bo prosto na północ udali się przepędzeni maksymilianiści. Zdecydował się przejść góry, a potem pustynię Mapimi. Odprowadziliśmy go do przełęczy, daliśmy zwykłe ubranie, trochę prowiantu i dwa konie. Nie wiem, czy dotarł do celu. Modliliśmy się, by mu się udało. To był dobry człowiek.
– Jak wyglądał?
Pasterz wzruszył ramionami.
– Bo ja wiem? Miał czarne włosy, lecz zaczął już siwieć. I nosił dużą brodę. A wzrostu był mniej więcej takiego jak ty, señor, i oczy miał takie same. A! Jego pistola była podobna do pańskiej – wskazał kolta, jaki gość nosił w kaburze u boku. – Ale nie amerykańska, podobno francuska. I patrony do niej też były inne.
Kiedy dali się zaprosić do chaty na pasterski posiłek, zobaczyli brudnego chłopca z bosymi nogami skutymi kajdanami. Ich łańcuch był na tyle długi, że pozwalał mu na noszenie wody ze źródła, zbieranie i rąbanie drew oraz na inne ciężkie prace. Mały był Apaczem, kupionym przez pasterzy od ludzi, którzy przedostawali się na drugą stronę granicy w poszukiwaniu indiańskich niewolników, gdyż zapiekła nienawiść Meksykanów do Apaczów i vice versa wciąż była silna. Nazywano go Tonto, co po hiszpańsku oznacza głupca, ale tym niepochlebnym mianem określano też wszystkich Apaczów Zachodnich. Wykupił chłopca, ponieważ pod wpływem książek Niemca Karola Maya o fikcyjnym wodzu Apaczów, Winnetou, dużo czytał również o prawdziwych Apaczach, którzy jako ostatni z tubylców ulegli białym Amerykanom, zaciekle walcząc o wolność do końca. Poza tym wybierał się w jego ojczyste strony.
Hojnie wyekwipowani przez księcia i odprowadzeni do przełęczy przez Tarnawę, zeszli z gór Wschodniej Sierra Madre w bezodpływową nieckę Bolsón de Mapimi, ojczyznę żółwia bolsona. Mapimi to największa meksykańska pustynia, otoczona szczytami wysokimi na trzy tysiące metrów ponad poziom morza, gdzie nieliczne strumienie, dopływy rzek Conchos i Nazas, tworzą w zagłębiu niecki bagna i okresowe jeziora. Przemierzyli jej północną partię, suchą jak pieprz. Zanim wdrapali się na płaskowyż, byli wyczerpani, kończyła im się woda i prowiant. Tego dnia spodziewali się dotrzeć do Rio Conchos, jedynej większej rzeki w tych stronach. I wtedy napatoczył się Cortés ze swoimi rurales. Pech…
Oj, kochanko! Ach, pieszczoszko!
Zawsze kochaj mnie!
Rączka w rączkę z tobą razem
Wiecznie żyć ja chcę…
Śpiewał tylko grajek, a i on wkrótce umilkł. Z obozu nie dobiegały już żadne odgłosy. Odczekał, aż dogasło ognisko, które tamci rozpalili, po czym obudził Indianina.
– Odjeżdżamy. Przygotuj wszystko i czekaj, tylko nie narób hałasu.
– A ty, Lonko-Toki?
– Idę po małego. Żołnierze się popili i śpią.
Było dość ciemno mimo rozgwieżdżonego nieba, bo księżyc jeszcze nie wzeszedł, ale w resztce blasku od ogniska dojrzał, jak rozjaśniło się miedziane oblicze towarzysza.
* * *
– Dawaj tu to apackie ścierwo! – ryknął nagle Cortés, przypominając sobie o jeńcu.
Wyssał resztkę trunku i odrzucił precz flaszkę. Był tak pijany, że kiwał się w przód, w tył i na boki, tępo gapiąc się w ogień. Fuentes niechętnie i z trudem dźwignął się na nogi i chwiejnym krokiem oddalił od mniejszego ogniska, przy którym obaj siedzieli w niewielkim oddaleniu od żołnierzy. Wrócił po kilku minutach, wlokąc za długie włosy spętanego młodego Apacza, którego cisnął do stóp dowódcy. Ten podkutym buciorem kopnął chłopca w bok, po czym pochylił się, przyciągnął go za kołnierz tak blisko ognia, że włosy Apacza zaczęły się tlić. Mimo to młodzik nie wydał z siebie dźwięku. Po chwili włosy Indianina zapłonęły, a jemu mimowolnie wyrwał się stłumiony krzyk:
– Waagh!
Porucznik odkopnął ognisko spod głowy chłopca.
– Co robisz?! – zabulgotał pułkownik. – To zawszony dzikus, trzeba go od…odw…odwszawić…
– Dokończysz jutro, jefe. Dzisiaj mamy na głowie gringo. Lepiej, żeby tego nie oglądał, a wrzaski dzikusa mogą go zwabić…
– Słusznie… Dobrze, że mi o nim przypomniałeś. Weźmiesz jutro dziesięciu najlepszych ludzi i pojedziecie cichaczem za tym gringo i jego indio. Nie spodobali mi się, a poza tym mają dużo pięknych rzeczy. Poderżnijcie im gardła, jak będą popasać, żebyśmy mogli zrzucić winę na Apacza. A teraz zabierz tego śmiecia na bok, żeby mi nie śmierdział pod nosem. Idę spać, ep.
Owinął się kocem i po chwili chrapał donośnie. Fuentes odciągnął jeńca od ognia, sprawdził więzy na nadgarstkach i kostkach chłopca, kopnął go na pożegnanie i poszedł wymościć sobie legowisko. Rzucił jeszcze okiem dookoła, ale wszędzie panował już spokój. Wkrótce i on spał jak zabity.
Nie spał tylko Apacz. Oparzenia paliły go żywym ogniem, lecz nigdy by się do tego nie przyznał, nawet przed sobą. W plemieniu Chiricahua, do którego należał, ojcowie od wieków nauczali swych synów: „Wiedz, że nikt ci nie dopomoże w tym świecie. Nikt nie będzie ci przyjacielem, ani siostra, ani matka, ani ojciec. Sam musisz wszystkiego dokonać. Pobiegnij do tej góry i z powrotem: uczyni cię to silnym. Twoje nogi będą ci przyjacielem, twój wzrok będzie ci przyjacielem, twoje dłonie będą ci przyjacielem… Trzeba ci zaprawiać się w sztuce pogoni, zasadzek i zabijania, bo zabijanie wrogów jest celem życia wojownika Chiricahua”. Uczył się biegać cztery mile z ustami pełnymi wody, tak by z niej nic nie uronić ani nie połknąć. Walczył z trzema na raz kolegami w zapasach wręcz, w strzelaniu do siebie wzajem z łuku i unikaniu wpierw stępionych, potem ostrych pocisków. Umiał znieść każdy ból, głód i pragnienie. Potrafił uczynić się niewidzialnym na zupełnie odkrytym terenie. Miał zaledwie dziesięć lat, ale był już prawdziwym Apaczem.
Nagle poczuł dotknięcie na ramieniu i znieruchomiał.
– Spokojnie – usłyszał znajomy głos mówiący szeptem i poczuł, jak opadają przecięte więzy. – Idź za mną.
Odczekali chwilę, by wróciło mu czucie w kończynach, po czym ruszyli, dopóki nie zatrzymało ich przytłumione wołanie:
– Hej, gringo, zabierz i mnie ze sobą. Inaczej zacznę wrzeszczeć.
– Kim jesteś?
– Nazywam się Pancho Villa. Dziś to imię jeszcze niewiele znaczy, lecz zapewniam cię, señor, że niedługo będzie o mnie głośno w całym Meksyku. No, na co czekasz? Aż te schlane świnie się obudzą?
Kiedy uwolnił kolejnego więźnia, okazało się, że zgubił Apacza, który jednak odnalazł się, zanim dotarli do miejsca, gdzie czekały na nich konie z kopytami owiniętymi szmatami. Ruszyli prosto na zachód i jechali nieprzerwanie przez całą noc. Dopiero nad ranem, gdy dotarli do Rio Conchos i przeprawili się na drugi brzeg, pozwolili sobie na chwilę wytchnienia.
W dziennym świetle podróżny mógł się wreszcie przyjrzeć obcemu, któremu pomógł uciec. Był to młody człowiek, dwudziestoparolatek w typie Metysa, spotykanym w Meksyku na każdym kroku, czarnooki i czarnowłosy, z zawadiackim wąsikiem sterczącym na boki, o łobuzerskim spojrzeniu spod szerokiego ronda sztywnego, szarego sombrera, które zdążył zwędzić jakiemuś żołnierzowi w trakcie ucieczki.
– Za co cię aresztowali, Pancho?
Meksykanin pokazał białe zęby w wesołym uśmiechu.
– Za niewinność, a za cóż by innego? Za głupie kilkaset sztuk koni i bydła z największej hacjendy w stanie Chihuahua, Los Alamos, należącej do rodziny Terrazasów, najbogatszej w tym stanie. Terrazasowie nawet nie są w stanie zliczyć koni i bydła pasącego się w ich dobrach. Nie zauważyliby straty, gdyby nie Rzeźnik z Camargo, czyli Cortés, który zamiast dbać o porządek, woli pilnować posiadłości bogaczy i łupić nędzarzy oraz podróżnych na gościńcach.
– Należysz do bandy Ignacia Parry?
– Już nie. Parra i Alvarado nie interesują się losem descamisados, konających z głodu, obszarpanych nędzarzy, indiańskiego i metyskiego bezrolnego chłopstwa, a ci pod rządami Porfiria Diaza biednieją tym bardziej, im więcej bogacą się Kreole – fabrykanci i obszarnicy. Nasz obecny prezydent, a raczej już dyktator, niewiele przypomina El Indio[5], choć był jego generałem i ongi dzielnie dowodził kawalerią republikanów. Ktoś inny zatem musi zadbać o sprawiedliwość.
– Ty?
– A czemu nie? – uśmiech łotrzyka zrobił się szerszy. – Ja odciągnąłem Cortésa z jego łajdakami i nie miałem szczęścia, ale mój druh i zastępca, Eleuterio Soto, i pozostali nasi ludzie w tej chwili powinni docierać na targ w Chihuahua. Po sprzedaży zdobyczy, jak zwykle, rozdamy pieniądze, odzież i żywność wśród potrzebujących, a dzieciom kupimy zabawki.
– Zatem z ciebie jest drugi Robin Hood.
– Kto?
– Angielski łotrzyk, który dawno temu zabierał bogatym i rozdawał biednym. Jednak w świetle prawa był bandytą.
– Nie uważam się za bandytę – wyprostował się z dumą. – Ja tylko upominam się o prawa biedaków[6]. A jeśli zabijam, to wyłącznie w obronie własnej. Nie tak, jak twój przyjaciel, ten mały dzikus.
Dopiero teraz podróżny zauważył, że młody Apacz z powrotem nosi na pasku u boku podarunek od niego – myśliwski nóż, odebrany mu przez żandarmów.
– Muchacho, podaj mi swój bowie.
Wyciągnął rękę. Apacz oddał mu broń bez słowa. Biały przeciągnął palcem po zbroczu ostrza, potem go powąchał. Wyczuł krew.
– Dobry Jezu… Zabiłeś coronela? Koniec popasu. Ruszamy natychmiast! – oddał broń małemu; w świetle dnia okropne obrażenia chłopca były dobrze widoczne i z pewnością musiały mu sprawiać ogromny ból, jak wobec tego mógłby go potępić?
– Dokąd się wybieracie? – spytał Villa.
– Na zachód. Do miasta Chihuahua.
Stolica stanu była ponoć prowincjonalną mieściną, zabudowaną skromnymi domami z adobe, położoną o dwa tysiące kilometrów na północ od stolicy kraju i rzuconą jak przepyszna oaza na olbrzymią piaszczystą pustynię. Na północ od miasta aż do granicy z USA i miasta Paso del Norte, jak okiem sięgnąć rozciągało się długie na czterysta kilometrów, prawie bezludne pustkowie, z rzadka porośnięte kaktusami, po którym hulał wiatr, sypiąc podróżnym w oczy tumanami piachu.
– Nie radzę.
– Dlaczego?
– Bo słyszałem, że Rzeźnik z Camargo zamierzał o świcie posłać za wami swego porucznika z dziesięcioma ludźmi, by was obrabował i zamordował. Winą chcieli obarczyć dzikusa. Ale teraz, gdy tłusty wieprz nie żyje, macie na głowie cały oddział. Pościg już pewnie wyruszył. Musicie uciekać prosto na północ, do Amerykanów.
– Nie możemy.
– Bo co?
– Bo przybyłem do waszego kraju, by odszukać pewnego El Polaco, który dotarł aż tutaj przed laty, podczas wojny juarystów z maksymilianistami. W Monterrey powiedziano mi, że puścił się przez Mapimi, by dotrzeć do Chihuahuy, a stamtąd najpewniej udać się pociągiem do El Paso w Stanach Zjednoczonych.
– El Polaco? Słyszałem o jednym takimw tych stronach. Ale nie w Chihuahua, tylko w Toltepec, gdzie ludzie wciąż go wspominają. Czas też się zgadza.
– Gdzie się znajduje to Toltepec?
– To mała mieścina położona pięćdziesiąt mil od Rio Grande i granicy amerykańskiej. Pod koniec 1866 roku pośpiesznie podciągnięto z Chihuahua do Toltepec Meksykańską Centralną Linię Kolejową. Prezydent Juarez, który potajemnie dotarł tam dyliżansem z El Paso po drugiej stronie granicy, wsiadł do pociągu, po czym pojechał do Durango przez Chihuahuę, by w pierwszych miesiącach nowego roku odwojować cały kraj i zakończyć długoletnią wojnę.
Podróżny rozważał coś dłuższą chwilę.
– Zastanawiasz się, czy można mi ufać? – domyślnie spytał Villa. – Czy okłamałbym człowieka, który ocalił mi życie? – położył dłoń na sercu. – Jadąc do Chihuahuy stracisz cenny czas. A do tej pory posłaniec, którego ten chivo Fuentes z pewnością pchnął do miasta, już pewnie zdążył zadepeszować do Camargo po drugi szwadron, by odciął nam drogę na zachód.
– Trafisz stąd do Toltepec?
– Pewnie. Znam te strony jak swoje pięć palców.
– Zatem prowadź.
Znajdowali się w samym środku stanu Chihuahua, największego i najrzadziej zaludnionego meksykańskiego rejonu, którego indiańska nazwa nieprzypadkowo oznacza miejsce pustynne, suche, piaszczyste. Podróżny wiedział, że wprawdzie w okolicach nadrzecznych kwitną plantacje i hodowla bydła, lecz dookoła przeważają kamienne i piaszczyste pustynie porosłe sucholubną roślinnością: kolczastymi kulami gigantycznych kaktusów visnaga, wyniosłymi opuncjami nopal, wielkimi agawami maguey, z których robi się niezbyt mocny napój alkoholowy pulque, a najbiedniejsi mieszkańcy z ich wysuszonych liści klecą ściany i dachy swoich podobnych do szałasów chat. To kraina jadowitych skorpionów, heloderm i grzechotników, przez którą przemknie czasem kojot albo puma. Pustynny wiatr podnosił tumany kurzu, który oślepiał ich i wciskał się w każdy zakamarek odzieży i odsłoniętego ciała. Stale czuli drapanie w wysuszonym gardle mimo zasłaniania bandanami ust i nosa, bo brakowało im śliny, by się go pozbyć.
Koń niosący Villę spłoszył wielkiego grzechotnika wygrzewającego się na skale i rozdeptał gada kopytem, zaś młody zbój szybko schylił się po wężowe truchło, odciął zmiażdżony łeb i wrzucił resztę do juków, zapewniając:
– Na pustyni nie można wybrzydzać, a zapasy, jak widzę, już wam się kończą. Zaś wąż po upieczeniu smakuje niczym kurczak, przekonacie się.
Na najbliższym krótkim postoju wcielił zapowiedź w życie, obdzierając gada ze skóry i piekąc na patyku. Wprawdzie mięso nie było aż tak dobre, jak obiecywał, ale dało się zjeść. Tylko Apacz nie ruszył swojej porcji, odsuwając ją od siebie z odrazą, której nie zdołał ukryć. To zirytowało Meksykanina.
– Patrzcie państwo, jaki wybredny. Jedz, pogański pomiocie, bo inaczej sam ci to wcisnę do gęby!
– Daj mu spokój – powiedział biały. – Niektóre szczepy Apaczów nie jadają węży ani płazów ni ryb, gdyż, jak wierzą, ich bóg i nauczyciel, Usen, nie przeznaczył tych zwierząt na ludzkie jadło. To nic nadzwyczajnego, Żydom i Arabom ich wiara nie pozwala jeść wieprzowiny, my z kolei nie jadamy żab czy ślimaków, a Francuzi się nimi delektują.
– Widzę, że dużo wiesz o zwyczajach różnych dzikusów, señor. Co więc najchętniej zjadłby Apacz?
– Pewnie mescal.
– Przecież mescal to nasza narodowa wódka z zielonej agawy!
– To prawda, lecz Apacze tym mianem zwą też słodką pożywną potrawę z pieczonych liści specjalnego gatunku agawy maguey, przygotowywaną w wykopanych w ziemi jamach. A popijają ją tiswin, piwem z kukurydzy.
– Żarcie z jakichś nor, piwo z kukurydzy? Fuj. Por Dios! Ależ bym teraz zjadł sobie tamales albo choćby tacos, nie mówiąc o soczystej tortilli[7]! I popił to prawdziwym meskalem o należytej słomkowej barwie i odpowiedniej mocy – mlasnął, rozmarzył się i pogłaskał po brzuchu. – Zostało wam jeszcze trochę tej świetnej aguardiente, którą schlaliście głupich rurales? Nie? Szkoda.
Tymczasem Apacz odszedł na bok i wrócił niebawem z armadillo, pancernikiem, którego mięso cenili zarówno biali jak i Indianie, którzy dodatkowo używali pancerza jako pudła rezonansowego prymitywnego instrumentu. Upieczony we własnej skorupie i sosie pancernik smakował wybornie i w ten sposób wszyscy byli zadowoleni.
W samo południe, wyczerpani piekielnym żarem lejącym się z bezchmurnego nieba, przekroczywszy niewysokie pasmo skalistych wzniesień, wpierw ujrzeli nasyp z torami kolejowymi, a wkrótce dotarli do Toltepec.
* * *
Odnalezienie śladów uciekinierów na pustyni nie było zadaniem łatwym, ale oddział nieświętej pamięci pułkownika Cortésa, obecnie pod dowództwem porucznika Fuentesa, z racji wyglądu i wyjątkowej awersji do higieny przezywanego za plecami Capem, który samozwańczo awansował się do rangi kapitana, w końcu trafił na trop zbiegów. Wówczas pościg przyspieszył tak bardzo, że mimo ostrzeżeń starych wiarusów, do Rio Conchos konie dotarły w fatalnym stanie.
– To nic – orzekł świeżo upieczony El Capitán. – Do linii kolejowej już niedaleko. Albo wsiądziemy tam do pociągu albo wymienimy wierzchowce w jakiejś większej mieścinie czy hacjendzie.
– Jak myślicie, kapitanie, czy Ortega i Pérez, z ciałem naszego nieodżałowanego comandante, dotarli już do Chihuahuy? – spytał kapral Pedro Ramos, lizus i zaufany Fuentesa.
– Na pewno. Przecież dostali najlepsze konie. Posiłki dla nas pewnie jadą teraz koleją, a telegram z listem gończym za zbiegami dotarł do wszystkich stacji między Chihuahuą a El Paso del Norte[8]. Ten gringo i jego indios już nam nie ujdą. Nie mają szans.
– No tak, capitán, ale jeśli drugi szwadron lub jacyś cywile schwytają tamtych, przepadnie nam piękna zdobycz, nie mówiąc o pomście za śmierć umiłowanego dowódcy – chytrze zauważył Ramos.
– Racja! – Fuentes, który ani przez sekundę nie żałował nagłego zejścia ze świata brutalnego pułkownika, zerwał się na równe nogi. – Każ trąbić na zbiórkę! Koniec popasu, ruszamy co koń wyskoczy, choćbyśmy mieli zagonić kobyły na śmierć!
•
– To tu.
Podróżny ze wzruszeniem spojrzał na mogiłę. Razem z miejscowym księdzem staruszkiem znajdowali się na przykościelnym cmentarzu. Zapełniały go równe rzędy prostych krzyży z tabliczkami z nazwiskami zmarłych. Grób, przed którym stali, różnił się od pozostałych liczbą zdobiących go świeżych kwiatów, niełatwych do wyhodowania w tym suchym klimacie. Na kamiennym nagrobku widniała inskrypcja wykuta niewprawną ręką:
El Polaco
zginął jak bohater
25 XII 1866
– Umarł w Boże Narodzenie – zauważył przybysz, kiedy skończył się modlić.
– Tak. Byłem wówczas niestarym jeszcze człowiekiem, niedawno przysłanym do tutejszej parafii, kiedy mój poprzednik uciekł razem z maksymilianistami. Inaczej niż zwierzchność kościelna a podobnie jak większość moich parafian, sympatyzowałem z republikanami – powiedział ksiądz. – To zawsze było małe, biedne miasteczko i takie pozostało, tyle że ma stację kolejową i jaki taki kontakt ze światem. Kolej dotarła do nas właśnie wtedy, w pamiętnym grudniu 1866 roku. Nie zdążono dociągnąć jej do granicy z Amerykanami, więc prezydent Juarez, zniecierpliwiony przedłużającym się wygnaniem, zdecydował się potajemnie przemknąć z El Paso do Toltepec wynajętym dyliżansem…
– To pięknie, padre, lecz chciałbym się dowiedzieć, jak zginął El Polaco, a nie mam wiele czasu – przerwał mu obcy.
– Już mówię. Kilka dni po odjeździe prezydenta, jego współpracowników i wojskowej eskorty, do naszego miasteczka dotarł El Polaco, wynędzniały i ledwo żywy po przejściu Mapimi. Po drodze stracił konie i wszystko, co ze sobą miał, z wyjątkiem broni. Gorączkował i majaczył, więc zajęła się nim troskliwie rodzina Marii Sanchez, młodej dziewczyny, która znalazła go przy studni za domem. Powoli dochodził do zdrowia, ale nie mówił dużo o sobie, zresztą nie znał hiszpańskiego, a moja łacina nigdy nie była nadzwyczajna. Zrozumiałem jedynie, że był Polakiem, w Meksyku znalazł się wbrew swojej woli, a w ojczyźnie zostawił rodzinę, za którą bardzo tęsknił…
– Jak miał na imię?
– Nie wiem. Nie pamiętam, żeby je kiedykolwiek wymienił. Może Maria to wie, lecz wątpię, bo inaczej umieścilibyśmy je na nagrobku… A zresztą zaraz sama ci powie, gdyż posłałem po nią i właśnie idzie. To bardzo dobra kobieta, od lat dba o nasz skromny kościół i grób Polaka.
Lecz zapytana o to samo miła siwiejąca kobieta około pięćdziesiątki potrząsnęła głową.
– Nie znam jego imienia. Nie wyjawił go. Może nie zdążył, bo przecież zaledwie dzień po tym, jak odzyskał przytomność, do miasteczka przybyli ci bandoleros…
– To było w dzień wigilijny, kiedy wszyscy szykowaliśmy się do przyjścia na świat Zbawiciela – podjął ksiądz, gdy kobiecie na wspomnienie dawnych wydarzeń wzruszenie odebrało głos. – Wtedy przyjechało tych czterech gringos. Trzech z nich, sądząc po wytartych mundurach, należało do oddziału dawnych konfederatów, który przybył do Meksyku walczyć po stronie cesarza Maksymiliana, został rozbity przez republikanów, a niedobitki na własną rękę usiłowały się przedrzeć do granicy. Ale najniebezpieczniejszy był czwarty, prawdziwy desperado, jakich wielu spotykało się wówczas po drugiej stronie Rio Grande. Amerykanie nazywali takich rewolwerowcami. Ubrany na czarno, nosił dwa kolty w nisko zawieszonych kaburach i chętnie ich używał. Wpierw zabili zawiadowcę stacji będącego także telegrafistą, potem naszego alkada, kiedy próbował ich powstrzymać. Następnie odwiedzili posada, gdzie dowiedzieli się, że dyliżans wiozący prezydenta Juareza, którego mieli zabić, wymknął im się podążając jakąś boczną drogą znaną jedynie miejscowym Indianom. Rozczarowani i wściekli upili się, po czym zastrzelili oberżystę i dwóch gości, zgwałcili posługujące dziewczyny, podpalili gospodę i wyszli na ulicę…
– Szli całą jej szerokością, zataczając się, rechocząc, strzelając do przerażonych przechodniów, psów, osłów, kur i wszystkiego, co się ruszało. Szukający schronienia ludzie uciekali przed nimi w stronę kościoła, ale tamci wrzeszczeli, że i tak zabiją wszystkich, z klechą na czele, i spalą całe miasto – dodała kobieta. – Pamiętam wszystko wyraźnie, jakby to było wczoraj, a nie trzydzieści pięć lat temu… Rodzice razem z moimi młodszymi siostrami i małym braciszkiem też pobiegli za innymi do kościoła, modlić się do Jezusa i Matki Boskiej z Gwadelupy o cudowne ocalenie. Ja zostałam przy Polaku, choć bardzo się bałam, ale on był zbyt słaby, by uciekać. Jednak obudziły go strzały i ludzkie krzyki. Chwilę nasłuchiwał i chyba od razu zrozumiał, co się dzieje, bo spojrzał na mnie przytomnie i poprosił gestami o ubranie i swoją pistolę. Był tak stanowczy, że przyniosłam mu broń i pomogłam założyć spodnie. Wsparty na moim ramieniu podszedł do okna i ukryty za zasłonką wyjrzał na ulicę. Zbiry akurat przechodziły koło naszego domu. Ten pistolero chyba dojrzał jakiś ruch w oknie, bo strzelił, roztrzaskując szybę i omal nie trafiając Polaka. Jednak nie zatrzymali się, a El Polaco kazał zaprowadzić się do wyjścia, po czym odprawił mnie i pokazał, bym uciekła na tył domu i dalej w pole. Chwilę odpoczywał ciężko wsparty o framugę, po czym pchnął drzwi i wyszedł na ulicę pewnym krokiem, ściskając w garści broń. Widziałam wszystko dobrze, bo nie posłuchałam go i ostrożnie wyjrzałam na zewnątrz. El Polaco coś gromko krzyknął, tamci się odwrócili i rozpętała się taka strzelanina, jakiej nigdy nie widziałam. Kule gwizdały wokół jak rozwścieczone szerszenie, ale nie cofnęłam głowy, bo za nic nie darowałabym sobie, gdyby coś z tej walki mi umknęło. Dwóch bandoleros padło od razu, ale pozostali rozdzielili się i biegli ku Polakowi z dwóch stron ulicy, strzelając bezustannie. A on stał samotnie, jak skała niewzruszony, ogromny, potężny i nieśmiertelny. Wreszcie go trafili. Ukląkł na oba kolana i podparł się ręką, lecz zaraz potem celnym strzałem powalił następnego zbira. Został tylko odziany na czarno desperado, który uskoczył za węgieł sąsiedniego domu. Po chwili wyszedł stamtąd, bo Polakowi skończyły się patrony. Znalazł jednak jakiś w kieszeni i gorączkowo usiłował go załadować, lecz nie zdążył wystrzelić, gdyż po następnych strzałach zbliżającego się rewolwerowca upadł na wznak, a broń wyleciała mu z dłoni. Tamten stanął nad nim, zaśmiał się dziko i wycelował leżącemu w głowę… A ja stałam sparaliżowana ze strachu i bezmyślnie gapiłam się w rewolwer leżący u mych stóp…
Ponownie umilkła z powodu wzruszenia.
– Bogu dzięki, dzielna dziewczyna znalazła w sobie dość siły, by podnieść broń i choć nigdy wcześniej nie miała z nią do czynienia, celnym strzałem roztrzaskała bandycie głowę. Widocznie sam Jezus pokierował jej ręką – zakończył historię ksiądz. – El Polaco zmarł od ran tuż po północy, nie odzyskawszy przytomności. Mszę świąteczną odprawiliśmy w intencji spokoju jego duszy i odtąd stale to robimy. Z pomocą Marii ocalił miasto i nas wszystkich.
– Przepraszam, señor – wtrąciła nieśmiało kobieta. – Dlaczego interesuje cię los tego człowieka?
– Mógł być moim ojcem.
– Tak sobie pomyślałam. I dlatego coś ci przyniosłam – Wyjęła z zanadrza jakieś zawiniątko i podała mu.
Odwinął szmatkę i ze wzruszeniem wziął do ręki dobrze zachowany francuski rewolwer systemu Lefaucheux.
– Wiem, że podczas tamtej wojny Francuzi także używali takiej broni, więc nie jest to żaden dowód. Lecz mój ojciec, który w kraju walczył w powstaniu wymierzonym przeciw zaborcy naszej ojczyzny, posługiwał się rewolwerem tego typu. Dziękuję.
– Masz jego oczy i nos – dodała kobieta.
Czekając na Pancho Villę, który udał się do miasteczka ostrzec mieszkańców, by przed spodziewaną wizytą rurales ukryli młode dziewczęta i dobytek, podróżny przekonał księdza i kobietę do przyjęcia sporej kwoty na dalszą opiekę nad grobem nieznanego rodaka oraz odprawianie mszy za jego duszę. A przy okazji pociągnął księdza za język w sprawie meksykańskiego Robin Hooda, zaś padre potwierdził, że łotrzyk mówił prawdę o sobie.
– Zanim prezydent Juarez odjechał z Toltepec na południe, by odwojować kraj z rąk cudzoziemców i zdrajców, obiecał tutejszym biedakom poprawę ich doli w wolnej ojczyźnie. I dotrzymał słowa, bo przecież sam pochodził z ludu i ta sprawa leżała mu na sercu. Jednak obecny prezydent sprzeniewierzył się ideałom El Indio. Mały Pancho wpierw nazywał się Doroteo Arango po ojcu, zwykłym peonie, nieprawym synu Jesusa Villi. Ojca stracił wcześnie, a rodzina przeniosła się do hacjendy Gorgojito w stanie Durango. Tu Doroteo najął się jako pomocnik wędrownego kupca, od którego nauczył się czytać, pisać i rachować. Kiedy syn właściciela hacjendy, don Augustina Lopeza Negrete, Leonardo, zgwałcił siostrę chłopca, dwunastoletnią Martinę, szesnastoletni wówczas Doroteo zabił go, po czym zbiegł w góry, przyłączając się do bandy Parry i zmieniając imię na Francisco oraz nazwisko na Villa po dziadku. Sławę zdobył, gdy schwytany za zabójstwo Leonarda Lopeza Negrete uciekł z więzienia, a podczas pościgu zastrzelił trzech rurales. Jednak to dobry chłopiec, odważny i troszczący się o rodzinę i biedaków, między których rozdaje wszystko, co zrabuje bogaczom z ich hacjend i kopalń. Z tego powodu musiał rozstać się z Parrą. Cieszy się za to miłością prostych ludzi. Nigdy by go nie wydali żołnierzom. Villa nie jest mordercą, wiem to, ponieważ spowiada się u mnie. Nigdy nie zabił nikogo inaczej, jak w obronie własnej lub najbliższych i nigdy nie złamał danego słowa. Myślę, że jeśli nie da się złapać i powiesić, może wiele dobrego zdziałać i zajść wysoko. W naszych stronach już jest legendą.
Villa nie znalazł w mieścinie koni nadających się do wymiany, więc nadal byli zmuszeni korzystać ze swych bardzo już zmęczonych zwierząt. Im dalej na północ wędrowali, tym szybciej zmieniał się krajobraz i częściej pojawiał się wszechobecny po obu stronach granicy meksykańsko-amerykańskiej chaparral[9] – formacja roślin kolczastych i niskopiennych podobna do śródziemnomorskiej makii, złożona z karłowatych, podobnych do akacji kolczastych krzewów mezquite, kłujących dębów, krzaków kreozotowych, krzewów chicha, jukki, opuncji i agaw oraz rozmaitych kaktusów. Miejscami tworzyły one nieprzebyte zarośla, ciągnące się całymi milami.
Oni jednak podążali głównym traktem, biegnącym równolegle do torów kolejowych, chcąc jak najszybciej przekroczyć Rio Grande. Pojawiły się pierwsze gigantyczne kaktusy saguaro. Gdy przystanęli i zsiedli z wierzchowców, by dać im chwilę wytchnienia, podróżny przyłożył do oczu lornetę i hen przed sobą wypatrzył łańcuch spłowiałych skał z dominującym nad horyzontem szczytem.
– To góra Christo Negro – orzekł Villa, któremu biały podał instrument. – Za nią leży Paso del Norte, nędzna mieścina ze starym misyjnym kościołem, położona nad Rio Bravo del Norte. Zaś za rzeką, u stóp gór Franklin, znajduje się już amerykańskie El Paso.
– Myślałem, że graniczna rzeka nazywa się Rio Grande.
– Dla gringos tak, ale dla nas Rio Grande zaczyna się dopiero od miejsca, gdzie wpada do niej Rio Pecos.
Obrócił się w siodle i zerknął wstecz przez szkła.
– Ho, ho, widzę sieroty po nieodżałowanym Cortésie. Bardzo pilno im nas dopaść. Jeśli utrzymają takie tempo, uda im się to, zanim dotrzemy do granicy, do której mamy jeszcze jakieś pięćdziesiąt kilometrów. Zresztą i tak nie moglibyśmy wjechać do Paso del Norte głównym traktem, bo tamtejszy posterunek federales z pewnością już przyszykował nam gorące powitanie. Odkąd cholerni Francuzi czterdzieści lat temu założyli pierwszą linię telegraficzną łączącą ich główną kwaterę w mieście Meksyk z portem w Veracruz, uczciwym ludziom coraz trudniej uciec prześladowcom. Telegraf zawsze jest szybszy.
Zwrócił lornetkę podróżnemu, który spytał:
– Co radzisz?
– Musimy zjechać z drogi rządowej, zwanej główną, która prowadzi do Górnej Przeprawy z mostem kolejowym. Istnieje jednak, dziś już zapomniana i znana tylko Indianom, Niższa Przeprawa zwana Brodem Apaczów. Ongiś była to furtka indios i rozmaitych wyrzutków z Meksyku do Stanów lub na odwrót, znana tylko wtajemniczonym. Prowadził do niej prastary Szlak Apaczów wijący się pośród chaparralu. Wiódł on przez zarośla do niższego brodu i dalej do amerykańskiego El Paso, za rzeką w ogóle ginąc z oczu. Straż obywatelska gubiła tam ślady Apaczów i nie mogła ich ścigać, gdy wyprawiali się do Meksyku lub stamtąd przybywali, gdyż żaden biały nigdy nie poznał sekretu tego przejścia. Myślę, że prezydentowi Juarezowi udało się właśnie tamtędy przedostać niespostrzeżenie na trakt do Toltepec, w umówionym miejscu wsiąść do czekającego dyliżansu i w ten sposób uniknąć czyhających na niego morderców. Ale on był Indianinem. Z nas wszystkich tylko ten dzikus może coś wiedzieć o tej drodze, lecz prędzej zdechnie, niż nam ją pokaże. Oni już tacy są. Każdy obcy to dla nich wróg, którego należy zabić. O wdzięczności nie mają pojęcia…
– Nic nie wiesz o Apaczach, meksykański psie, więc nie gadaj byle czego. Jeżeli Apacz przyjmie od obcego przysługę, to ten obcy już nie jest dla niego obcym, jest Apaczem – odezwał się po hiszpańsku młody Indianin, po raz pierwszy odkąd się znali, i dodał po angielsku, tym razem zwracając się do białego: – Znam Szlak Apaczów, dwa lata temu przeszedłem nim wraz z ojcem tam i z powrotem. Przeprowadzę was dwóch, lecz jego nie – wskazał Villę.
Gapili się na niego, tym bardziej zdziwieni, że ten, którego pasterze owiec nazywali głupkiem, nie tylko przemówił, ale ani jego hiszpańskiemu ani angielszczyźnie nie można było nic zarzucić.
– Kim jesteś, chłopcze? – spytał podróżny.
– Jestem Asa junior z narodu Chiricahua, jedyny syn mojego ojca. Mój dziad Juh był wielkim wodzem Apaczów, mój ojciec Asa Daklughi[10] nauczył się angielskiego od misjonarzy i jest tłumaczem w rezerwacie, a ja jestem prymusem i ulubieńcem nauczycielki z naszej szkoły – odparł młodzik z dumą.
Zaimponował im, a zwłaszcza białemu, który wiedział, że Juh, w angielskiej wersji Who, rzeczywiście był sławnym z niedźwiedziej postury i okrucieństwa wodzem Nednich, odłamu Czirikawów, świetnym strategiem i urodzonym dowódcą, który przed ćwierćwieczem sporo krwi napsuł zarówno Amerykanom jak i Meksykanom. Villa też chyba o nim słyszał, bo pobladł.
– Gdzie zaczyna się ten szlak? – spytał podróżny.
– Niedaleko, ale jest bardzo zarośnięty, gdyż prawie nikt go już nie używa. Musicie zostawić konie i zabrać tylko niezbędne rzeczy.
– Zatem postanowione – odparł biały i zwrócił się do Meksykanina: – Słyszałeś, tutaj musimy się rozdzielić. Możesz zabrać wszystkie nasze konie.
– Dobrze – odparł Villa. – Mamy kryjówkę w Zachodniej Sierra Madre u źródeł Rio Casas Grandes. Stąd prosto na zachód. Odciągnę pościg, bo będę się przesiadał z jednego konia na drugiego, a tamci mają wykończone wierzchowce, gdyż w Toltepec nie zdołali wymienić zwierząt na świeże. Powinno mi się udać. Gorzej z wami. Ufasz temu indio bravo?
– Nie mam wyjścia. Powodzenia, meksykański Robinie Hoodzie.
– Adios, amigo – odparł bandolero, a może raczej guerillero; w Meksyku granica między bandytą a powstańcem lub żołnierzem była bardzo cienka, o czym podróżny zdążył się już przekonać.
Uścisnęli sobie dłonie i Villa odjechał na zachód, zostawiając za sobą wyraźny trop. Mały Apacz, przejęty rolą przewodnika, kiedy już oddalili się w przeciwnym kierunku i dotarli do zarośli, wrócił i starannie pozacierał za nimi ślady, po czym z pewnością, jakby codziennie przemierzał tę trasę, poprowadził towarzyszy do Brodu Apaczów.
Po meksykańskiej stronie rzeki szlak Apaczów wiódł wpierw przez kolczastą gęstwinę równolegle do drogi do Toltepec, odległy od niej zaledwie o strzał z pistoletu. Następnie przechodził w pustynną brasada, patelnię rozgrzaną piekielnym żarem, a następnie wynurzał się z zarośli teksańskiej szałwii i innych sukulentów na skalistą i krętą, uczęszczaną tylko przez kozice ścieżkę, biegnącą cały czas pod górę.
W pewnym miejscu, na spadającym ostro w dół zakręcie, ścieżkę przecinała szeroka na kilka kroków rozpadlina skalna. Wtajemniczeni piesi lub konni przebywali ją bez większego trudu, obchodząc pułapkę bokiem, natomiast rozpędzeni ścigający walili się w przepaść bez ratunku.
– To pułapka na nadjeżdżających od strony granicy – powiedział Apacz. – Druga, podobna do tej, dla pogoni pędzącej w przeciwnym kierunku, znajduje się na ostrym zjeździe ku rzece. W dno obu moi przodkowie wprawili zęby tygrysa[11], wypalone do twardości żelaza i wbite w litą skałę.
Wtem gdzieś niedaleko za nimi gruchnęły strzały.
– A jednak znaleźli trop i przynajmniej część pościgu mamy na karku. Nie ma chwili do stracenia – westchnął biały i dał przykład, ostrożnie przechodząc skrajem przepaści.
Musieli się żwawo uwijać, gdyż pogoń była naprawdę blisko. Rurales w większości dysponowali starymi, jednostrzałowymi karabinkami Enfielda wzór 1853, ładowanymi od przodu, z których można było oddać zaledwie cztery strzały na minutę. Tylko część posiadała przerobione z nich nieco nowocześniejsze Enfieldy Snidera wzór 1868, nadal jednostrzałowe, lecz już odtylcowe i trzykroć szybkostrzelniejsze. Do tego na razie palili na oślep, ale i tak z co najmniej kilkudziesięciu pocisków wypuszczanych co minutę, któryś musiał w końcu trafić do celu.
Ciężko dysząc wdrapali się wreszcie na krawędź głębokiego kanionu. W dole raźno płynęła Rio Grande, z tego powodu na tym odcinku zwana przez Meksykanów Rio Bravo, Dziką Rzeką.
– Uwaga! – krzyknął ostrzegawczo Apacz, kiedy biegnąc na łeb na szyję zbliżyli się do zakrętu, za którym była kolejna pułapka.
Z rozpędu przesadzili rozpadlinę i kilkaset metrów niżej przycupnęli w kępie krzaków, mokrzy od potu i z trudem łapiący powietrze w płuca. Chwilę później zza zakrętu wyłonili się pierwsi jeźdźcy, podnieceni bliskością uciekinierów, bezlitośnie bodący ostrogami do cna wyczerpane wierzchowce, dobywające resztek sił. Kiedy pierwsi z nich ujrzeli niebezpieczeństwo, było już za późno, by wstrzymać bieg rozpuszczonych koni. Wpadali jedni na drugich, wzajemnie spychając się w przepaść. Rozpaczliwe krzyki i przeraźliwy kwik spadających ludzi i zwierząt poniosły się daleko, odbijając się od ścian wąwozu. Co najmniej kilkunastu żołnierzy zginęło, nim pozostali zdołali się bezpiecznie wycofać. Byli tak roztrzęsieni, że zaniechali pościgu, zadowalając się wściekłą strzelaniną. Ale wtedy zbiegowie byli już bezpiecznie ukryci w zaroślach nad wodą.
Kiedy palba ucichła, po krótkim odpoczynku, zaspokoiwszy pragnienie i głód i nareszcie po tylu dniach posuchy sycąc oczy bujną zielenią porastającą oba brzegi, przeprawili się przez rzekę, w tym miejscu rozlaną szerzej, płytszą i nie tak bystrą. Wkroczyli na podobną do tunelu ścieżkę wśród łozin i nadrzecznych trzcin. Jedynie prowadzący Apacz poruszał się w tym gąszczu w miarę swobodnie, pozostała dwójka musiała się nisko pochylać i z trudem przeciskać przez zbitą gęstwinę. Nawet w dawnych czasach ze Szlaku Apaczów mogli korzystać tylko niewyrośnięci dorośli lub młodzież i oczywiście wyłącznie pieszo. Teraz podróżny zrozumiał, dlaczego biali nigdy nie znaleźli tej drogi. Teksascy rangersi łatwo mogliby odkryć, jakim sposobem ścigani Apacze niknęli im z oczu, gdyby uwzględnili niski wzrost Indian. Przeciętny Apacz liczył sobie bowiem niewiele ponad 160 centymetrów, a kobiety zaledwie półtora metra. Obecnie, po schwytaniu i uwięzieniu Geronima i jego ludzi, i zamknięciu pozostałych Apaczów w rezerwatach, ich starego szlaku najczęściej używały polujące w nocy zwierzęta.
Mały Apacz stanął tak nagle, że idący za nim podróżny na niego wpadł.
– Co się dzieje? – szepnął.
Po chwili, mimo panującego w tunelu półmroku, sam dostrzegł i poczuł przyczynę przymusowego postoju. Kilka kroków przed Indianinem, wpół ukryta za krzakiem secuisty, tarasując przejście, czaiła się ogromna bestia. Z początku pomyślał, że to jaguar, choć w tych stronach już dawno temu je wybito, ale kiedy wielki kot zrobił dwa kroki naprzód i stanął, zorientował się, że to musi być puma vel kuguar. Olbrzymi, długi na dobre sześć stóp samiec, blisko sto kilogramów żywej wagi, zasługiwał na miano nadane pumie przez hiszpańskich konkwistadorów – león americano, amerykański lew. Zwierz ryknął, w jego bursztynowych ślepiach błyszczała wściekłość, ponad półmetrowy ogon wyciągnął się jak struna. Zad kołysał się lekko w taki sposób jak u wszystkich kotów zbierających się do skoku.
– Poznaję go. To postrach całej okolicy, stary Bezuchy Szatan. Nienawidzi ludzi, odkąd pewien pastuch maczetą odciął mu ucho. Zabił już trzech meksykańskich vaquerów, dwóch białych kowbojów i chyba z setkę cielaków po obu stronach rzeki. A teraz jest ranny i rozdrażniony – powiedział spokojnie Asa; w jego głosie nie było słychać strachu. – Ktoś go niedawno postrzelił. Mocno krwawi. Przywlókł się tutaj, by wylizać się z ran lub zdechnąć, a myśmy zburzyli mu spokój i przypomnieli o krzywdach. Nie ustąpi. Zaraz skoczy.
Było zbyt ciasno, by biały mógł wysunąć się przed chłopca i użyć swego winchestera, sięgnął więc po rewolwer u boku, lecz nim zdążył go wydobyć z kabury, puma zaatakowała…
Maciej Radlica był mężczyzną średniego wzrostu, rozrosłym w barach, o silnych, muskularnych ramionach i kształtnej głowie, porośniętej gęstą, ciemną czupryną. Przeszedł długą drogę, nim dochrapał się poważnego stanowiska, które piastował obecnie. Rodem z ubogiej wioszczyny opodal Liszek, sierota, od dzieciństwa wypasający gęsi u obcych, potem najmujący się do prac polowych, pewnego dnia usłyszał, że w nieodległym Krakowie przystępują do budowy wodociągów i poszukują odpowiedzialnych pracowników do roboty. Od razu wiedział, że to praca dla niego i szansa na inne życie, o jakiej zawsze marzył. Niewiele myśląc spakował swój ubogi dobytek i wyruszył do miasta. Nie dotarł wszak do dyrekcji wodociągów[12], gdyż zmęczyła go długa wędrówka wzdłuż Wisły w okropnym upale, z przekładanym z ręki do ręki drewnianym kuferkiem.
– Nogi mnie bolały i śpik morzył, bo wyszłem do dnia, i pić mi się chciało, że trudno było wytrzymać. Akurat żem przechodził wedle składu z piwem Rippera i oskoma mnie wziena na piwo, kiedym widział, jak je nabijali do flaszek. No tom wstąpił na halbę, choć żal było czterech centów, com je miał odłożone na obiad. I zaraz mnie tam zatrzymali do roboty, bo potrzebowali obrotnego chłopa – opowiadał, wspominając początki swej kariery.
– Pracował żem tam bez sześć miesięcy. Dobrze mi się działo, bo robota nie była ciężka, płacili co sobotę leguralnie i zawżdy jakiś tryngiel kapnął, kiedy się odnosiło kosz piwa do restołracji. No i tam poznał żem przyszłą żonę, gdy jako panna służąca przyszła do Rippera po piwo dla swych państwa. Przychodził też do nas taki jeden z akcyzy i radził mi, żeby się uczepić magistratu, bo jak się trafi wolny etat, to się jest na pewnym i mundur dadzą, i emerytura leci… A że żem się właśnie był ożenił, tom skorzystał z dobrej rady i uczepił magistratu. Bez parę lat pracował żem jako stały robotnik w położonym na dalekim przedmieściu miejskim zakładzie kontumacyjnym, gdzie przeładowywano, szczepiono i przygotowywano do dalszej drogi idące do Widnia wielkie transporty nierogacizny ze wschodniej Galicji i Wołynia. Mieszkalim w małej izbie z ciemną sionką, ale była nadzieja na osiedlenie się w mieście „na pewnym” i zdobycia stałej, zabezpieczającej starość roboty…
* * *
W czerwcu 1897 roku poczciwych krakowian zbulwersowała szokująca zapowiedź Rady Miasta o rychłej budowie wodociągu. Woda podziemna miała być ujmowana za pomocą studni wierconych, zlokalizowanych na lewym brzegu Wisły w rejonie Bielan i Przegorzał (choć był także zupełnie fantastyczny projekt, by podciągnąć ją z tatrzańskich ujęć w Dolinie Kościeliskiej), i tłoczona dalej pompami napędzanymi przez maszyny parowe do zbiornika na górze Świętej Bronisławy, skąd grawitacyjnie spływałaby do miasta.
Wprawdzie dyskusja o doprowadzaniu do szybko rozwijającego się, prawie stutysięcznego miasta, dobrej wody w odpowiedniej obfitości trwała od lat, lecz nikt nie spodziewał się, by ten straszny moment naprawdę kiedykolwiek nastąpił. Aż tu, masz ci los, nowoczesność po raz kolejny brutalnie wtargnęła w życie mieszkańców, burząc im tak cenioną przez nich spokojność. Ogół mieszczan, niezależnie od stanu, wykształcenia i zamożności, zgadzał się z zacną społecznicą Aleksandrą Ulanowską (matką profesora UJ, którego latami usiłowała „wydać za mąż”), a ta stanowczo zapowiedziała, że nie życzy sobie w domu „trucizny lejącej się z rury”! Próżno naukowe autorytety profesorów Kazimierza Olszewskiego i Odona Bujwida zachwalały zalety i ręczyły za krystaliczną czystość wód wytypowanych do ujęcia. Zdrowo myślący obywatele wiedzieli swoje: Ziemia jest płaska, szczepionki szkodliwe i tylko miejskie studnie „zapewniają naprawdę zdrową wodę do picia”. Z kazalnic gromiono socjalistę Bujwida jako heretyka i straszono go piekłem. Fakt, że woda ze studzien podwórzowych swojską, nieco smrodliwą nutę oraz mnóstwo zarazków zawdzięczała bliskiemu sąsiedztwu dołów kloacznych, uważano za wymysł uniwersyteckich mędrków. No bo widział kto kiedy mikroba na własne oczy?