Krew Inków - Mariusz Wollny - ebook

Krew Inków ebook

Mariusz Wollny

5,0

Opis

KREW INKÓW

Mariusz Wollny

Zamek w Niedzicy pod koniec XVIII wieku skrywa w swych murach wiele tajemnic. Klucznik Cymer opowiada o duchach, w niewyjaśnionych okolicznościach giną ludzie,, ścigani przez hiszpańska inkwizycję Inkowie szukają tu schronienia. Miejscowi podejrzewają także, że zamek to kryjówka zbójników.

Kto jest odpowiedzialny za śmierć inkaskiej królowej? Gdzie znajdują się sekretne przejścia? Jak ocalić Bractwo Złamanego Pióra, które nie traci nadziei na odzyskanie niepodległości przez Polskę? Kto ukrył skarb Inków? I wreszcie, w jaki sposób zdobyć miłość pięknej Anny. Odpowiedzi na te pytania poszukuje Wacław Benesz, nieco zgorzkniały, ale odważny i pomysłowy uczestnik insurekcji kościuszkowskiej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 540

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Mariusz Wollny

KREW INKÓW

rzecz o awanturnikach końca XVIII wieku

Projekt okładki: Zbigniew Jaskowski

Ilustracje: Zorka Wollny

Kraków 2021

Copyright © by Mariusz Wollny

Projekt okładki: Zbigniew Jaskowski

Ilustracje: Zorka Wollny

ISBN 978-83-960800-0-4

Konwersja do formatu EPUB/MOBI Koobe Sp. z o.o.

www.wydawnictwojama.pl

[email protected]

www.kacperryx.pl

Sprzedaż bezpośrednia: Skład Towarów Rarytnych U Kacpra Ryksa,

plac Mariacki 3, 31-042 Kraków

Sklep internetowy: www.sklep.kacperryx.pl

Telefon kontaktowy: 502 663 356

JAMA Mariusz Wollny

Grabówki 121 A, 32–020 Wieliczka

Pamięci Ireny Barbary Jaskowskiej, mojej teściowej i najwierniejszej czytelniczki.

Podziękowania dla przyjaciół:

Witolda Kaczmarczyka, który mnie natchnął, Pawła Jodłowskiego, który oswoił mnie z komputerem, Aleksandra Platy, mojego pierwszego czytelnika, który zawsze mnie wspierał oraz pana Stanisława Urbaniaka z nieistniejącego już wydawnictwa Przygoda, który odkrył we mnie zadatki na pisarza.

PROLOG

Wenecja, początek marca 1796 roku.

Tego roku Republika św. Marka dożywała swego 1000-letniego istnienia, nie zaprzątając sobie tym zbytnio głowy. Francuzi właśnie gotowali się do wojny z Austrią o północne Włochy, za rok Bonaparte miał położyć kres niepodległości Wenecji, ale zamartwianie się z powodu takiej błahostki nie leżało w naturze Najjaśniejszej, która godności pozbyła się dawno temu i bez żalu.

Żwawa 1000-latka schodziła z tego padołu bynajmniej nie w aurze cnoty i do wtóru anielskich chórów, albowiem nie bez kozery dumną ongiś Serenissimę u schyłku XVIII w. powszechnie nazywano „oberżą Europy”. Karnawał trwał tu pół roku, a domy gry i rozkoszy, opery, teatry i najrozmaitsze widowiska przyciągały tłumy cudzoziemców. To tutaj szlifował swój uwodzicielski talent Casanova; tu incognito, po znojnym trudzie codziennej tyranii, zażywali zasłużonych wywczasów cesarz austriacki Józef II i car Rosji Paweł; tu folgowali swemu geniuszowi Goethe, Mozart, Haendel czy Wolter.

Wśród różnojęzycznych tłumów wypełniających miasto łatwo było zniknąć bez śladu, stąd Wenecję upodobali sobie nie tylko zwykli poszukiwacze przygód, ale także międzynarodowi aferzyści oraz uchodźcy polityczni ze wszystkich stron świata. Władze republiki każdemu gwarantowały azyl i swobodę działania, a zatem, dla równowagi, także szpiegom wszelkiej maści (z agentami inkwizycji na czele), od których się roiło. Skrytobójcze mordy i porwania zdarzały się niemal codziennie, wzbogacając miejscowy folklor i podnosząc atrakcyjność miasta w oczach odwiedzających.

Niepewna sytuacja polityczna bynajmniej nie spędzała Wenecjanom snu z oczu, zwłaszcza że sypiali niewiele, bowiem obecny karnawał był najbardziej szalony ze wszystkich. Zacni mieszkańcy miasta Złotego Lwa schodzili ze sceny dziejowej tanecznym krokiem i z pieśnią na ustach, a nie w huku armat i bitewnym gwarze, jak mniej od nich cywilizowane narody, na przykład Polacy.

„Istny Rzym przed upadkiem”, pomyślał Andres Tupac Amaru, z pobłażliwą wyrozumiałością spoglądając na zaułki i kanały zatłoczone różnobarwną, rozbawioną ciżbą. Być może wielu Wenecjan i gości nie zdawało sobie sprawy z dramatycznego położenia republiki, ale nie on, który przeżył upadek własnego państwa i klęskę wyczuwał jak inni zmianę pogody. Los miasta nie trapił go zresztą zbytnio, ponieważ miał je wkrótce opuścić po wieloletnim, gnuśnym pobycie. Decyzję podjął pół roku temu, gdy urodził mu się długo oczekiwany syn. Jeszcze ta ostatnia wyprawa, a potem - do ojczyzny!

Apu Atoc, uważnie obserwujący swego pana, czytał w jego twarzy jak w otwartej księdze. On też cieszył się na powrót do domu, mimo iż , w razie niepowodzenia, czekał tam ich wszystkich topór kata, albo i co gorszego. Andres Tupac Amaru był bowiem ostatnim królem Peru z rodu Inków, od 15-tu lat przebywającym na wygnaniu w Europie. W nieudanym powstaniu, które miało położyć kres hiszpańskiemu panowaniu, zginęła prawie cała jego rodzina. Tylko on jeden ocalał i odtąd wraz z najbliższymi umykał przed siepaczami hiszpańskiej inkwizycji, równocześnie szukając sojuszników gdzie tylko się dało. Anglicy, zawsze radzi szkodzić Hiszpanom, obiecali Andresowi swoje dyskretne poparcie dla przygotowywanego kolejnego powstania w zamian za udział w eksploatacji peruwiańskich kopalń srebra i wpływy w tej części Ameryki Południowej. Ale najpierw należało dotrzeć bezpiecznie do Peru, a to wymagało zgromadzenia odpowiednich środków. Właśnie po to wyprawili się dzisiaj i dlatego Apu Atoc, dowódca gwardii królewskiej, miał uwagę jeszcze bardziej napiętą niż zwykle. Zajęty lustrowaniem otoczenia nie dosłyszał pytania.

- O co pytałeś ?

- Dokąd teraz? - powtórzył gondolier.

Czarna, lecz barwnie przyozdobiona i niczym się od innych nie wyróżniająca gondola wpływała na szerokie wody Wielkiego Kanału na wysokości zbudowanego przez Marina Contariniego sławnego Ca’d’Oro. Złoty Pałac, ongiś chluba rodu i miasta, straszył liszajami odpadłego tynku i oblazłych złoceń, niczym podstarzały libertyn ukrywający zmarszczki pod grubą warstwą szminki. Pasowali do siebie z Najjaśniejszą jak oblubieniec do oblubienicy.

- Wpłyń w Rio di San Felice - polecił gondolierowi Andres Tupac Amaru, którego nieodmiennie bawiło nazywanie kanałów mianem „rio”, gdyż w jego ojczyźnie rio po hiszpańsku oznaczało rzekę, z reguły kilka razy potężniejszą nawet od Canal Grande.

Uśmiechnął się do przewoźnika, który oddał uśmiech. Paolo był młodym chłopcem, który rok temu zastąpił starego Giacoma, gdy ten zniknął bez pożegnania. Wszyscy od razu polubili wesołego chłopca, jeden tylko Atoc nigdy nie zapominał zrewidować go przed podróżą, bowiem nie podobało mu się tajemnicze zniknięcie Giacoma. Stary żołnierz nie wierzył w przypadki. Taką już miał naturę, w której na życzliwość i ufność zabrakło miejsca.

W tej chwili także spod oka obserwował gondoliera. Mimo iż ani gondola, ani jej pasażerowie, chociaż ubrani w peruwiańskie barwne poncza i kolorowe wełniane czapki chullo, nie wyróżniali się z tęczowego tłumu, Atoc ani na moment nie tracił czujności. Nie życzył sobie jakiegoś nieszczęścia zwłaszcza teraz, podczas ostatniej wyprawy na północne wybrzeże, gdzie corocznie w porze ostatków, gdy szaleństwo karnawałowe sięgało zenitu, spotykali się z messer Ricardem, aby wymienić peruwiańskie rubiny i szmaragdy na bieżącą monetę. Ricardo, ceniony wytwórca szkła z Murano, traktował swój warsztat jako przykrywkę dla rozlicznych nielegalnych interesów, ale płacił dobrze i o nic nie pytał. Tym razem chodziło jednak o sumę, która mogłaby skusić nawet świętego, potrzebną na zakup i wyposażenie okrętu, którym mieli popłynąć do Peru, z przystankiem w Anglii, gdzie zamierzali uzupełnić załogę, załadować broń i amunicję.

Dopiero po wpłynięciu w boczny kanał i w miarę oddalania się od centrum miasta, ich gondola zaczęła odróżniać się od pozostałych, zmierzających w przeciwnym kierunku. Ale im bardziej zbliżali się do laguny, tym bardziej szlak pustoszał. W końcu zostali sami. Zabudowa też rzedniała. Im bliżej wybrzeża, tym więcej rozpiętych sieci suszyło się przed ubogimi chałupami rybaków. Zima, jak zwykle w tych stronach, nie była zbyt mroźna, zwłaszcza teraz, gdy miała się ku końcowi i już czuło się w powietrzu nadchodzącą wiosnę. Tylko zmrok wciąż zapadał dość wcześnie.

Wpłynęli na wody laguny, tak spokojne, że nawet gondola utrzymywała się na nich bez kłopotów. Wymianę organizowano zawsze w innym miejscu, ale najczęściej na nabrzeżu, bo tu było najwięcej opuszczonych chałup, szop lub magazynów.

- W prawo. I trzymaj się jak najbliżej brzegu - poinstruował gondoliera Atoc.

Tylko on i król znali miejsce spotkania. Teraz obaj wypatrywali trzech zielonych świateł, znaku, że można bezpiecznie lądować.

- Od morza idzie mgła - odezwał się Andres Tupac Amaru.- Możemy ich nie zauważyć.

- Są - odparł Apu Atoc, wyciągniętą ręką wskazując migocące płomyki.-Dziwne... - mruknął. - Poruszają się, jakby były na łodzi, a przecież ...

- Apu Atoc- odezwał się jeden z Indian. - Niech pan spojrzy!

Za gondolą, z oparów mgły, wynurzał się ciemny kształt dużej łodzi wiosłowej.

- Biorą nas w dwa ognie - spokojnie stwierdził Atoc, zawsze przygotowany na wszelkie niespodzianki, gasząc latarnię na dziobie. - Przygotować się do walki. A ty - zwrócił się do gondoliera - zawracaj!

Zanim ociężała gondola wykonała zwrot, nadpływająca z tyłu łódź zdążyła znacznie się przybliżyć. Z wciągniętymi wiosłami sunęła w stronę gondoli siłą rozpędu, a załoga stała przy burcie z kordelasami w rękach. Nikt nie strzelał, widać napastnikom nie zależało na rozgłosie.

- Chłopcy, czas powitać gości - powiedział Apu Atoc, w złowieszczym uśmiechu obnażając białe zęby, bo uwielbiał walkę ponad wszystko, choć nigdy bez potrzeby nie naraziłby swego pana na niebezpieczeństwo. Rzadko więc miał okazję pofolgować swym upodobaniom i dlatego teraz nie zamierzał zmarnować okazji.

Sześciu Indian z królewskiej eskorty sięgnęło równocześnie pod opończe i wydobyło stamtąd rzemienne proce. Nabili je kamiennymi kulami wyjętymi z wełnianych ładownic. Na przemian, gdy jeden ładował broń, drugi stojąc nad nim kołysał procą nad głową i wypuszczał pocisk. Niemal każda kula trafiała w ledwo widoczny w ciemności cel, o czym świadczyły jęki i pluski ciał wpadających do wody. Nie udało się jednak uniknąć zderzenia. Rozpędzona łódź wbiła się w bok gondoli, ale ani jeden z ocalałych napastników nie zdążył do niej wskoczyć. Indianie byli szybsi. Cicho jak duchy rzucili się na wrogów i zaczęła się rzeź, tym straszniejsza, że nie było ani nic widać, ani słychać oprócz rzężenia konających.

Atoc nie brał udziału w bitwie i to on zauważył nowe niebezpieczeństwo. Zapomniana już niemal łódź z latarniami podpływała ku walczącym, aby przechylić szalę na korzyść napastników.

- Najjaśniejszy panie - zwrócił się Atoc do króla, który wydobył szpadę i gotował się do boju. - Jeśli dasz się zabić, męstwo naszych ludzi nie przyda się na nic.

Po chwili wahania, uznawszy słuszność argumentu, władca schronił się w namiocie na środku gondoli, a Atoc opuścił za nim zasłonę i zawołał rozkazująco:

- Chuncho!

Kupka łachmanów leżąca dotąd bez ruchu zafalowała i przybrała kształt małego człowieczka w długiej do kolan, workowatej koszuli zwanej kuźmą (cushma), noszonej w peruwiańskiej Montanii przez nieposkromionych Indian z tamtejszej dżungli. Zielonkawe światło latarni wydobyło z mroku pomarszczoną, okrutną twarz, okoloną strzechą rozczochranych kudłów. Potworny gnom przytknął do ust długą rurę, po czym z błyskawiczną szybkością zaczął wypuszczać w stronę nowych wrogów jedną małą strzałkę za drugą. Każdy trafiony łapał się za szyję lub gardło, oczy wychodziły mu z orbit, rysy tężały w okropnej męce, po czym już martwy zwalał się do wody.

- Diabeł! Diabeł! - rozdarły ciszę wrzaski ostrzeliwanych.

Pół tuzina ocalałych z pogromu napastników rzuciło się do morza, by ratować życie ucieczką wpław. W kilka minut było po bitwie. Powracający Indianie przeskakiwali burtę gondoli.

- Ktoś zginął? - zapytał Atoc.

- Nikt. Tylko Kokchi ranny, ale wyliże się - odparł któryś.

- Mieliśmy szczęście - odetchnął Atoc z ulgą, która wnet przerodziła się w rozpacz, gdy okazało się, że króla w pozycji siedzącej utrzymuje kotara, przez którą przebito mu serce sztyletem bez jelca. Wydobyli go z pleców zmarłego i ułożyli z uszanowaniem ciało przedostatniego Inki na deskach pokładu.

Tymczasem Paolo, który wcale się tak nie nazywał i mimo młodego wieku cieszył się zaufaniem weneckiej komórki Supremy, czyli centrali hiszpańskiej inkwizycji, bezpiecznie dopływał do brzegu. Nie był z siebie zadowolony. Jego plan okazał się do niczego. Dopuścił do masakry swoich ludzi, a przecież ostrzegano go, jak niesłychanie niebezpieczni są ci Inkowie. Nie zdołał ich pojmać lub zabić, nie przechwycił skarbu, nie porwał królewskiego synka, co zamierzał uczynić rozprawiwszy się wprzód z ojcem. Zabił jedynie samego uzurpatora sztyletem ukrytym w wydrążonym drzewcu drąga sterowniczego, gdzie nie wypatrzyło go nawet argusowe oko Atoca, ale wątpliwe, by Suprema uznała to za wielki sukces. Ostatecznie przecież zawiódł, a na dodatek ostrzegł zbiegów. Teraz staną się jeszcze ostrożniejsi i licho wie, ile znów upłynie czasu, nim inkwizycji uda się po raz drugi odnaleźć trop.

Przemykając w stronę ludniejszej okolicy, agent był pełen obaw o własną skórę. Suprema nie wybaczała błędów. Chyba trzeba będzie cichaczem zniknąć z miasta.

Faktycznie, zniknął, acz niezupełnie tak, jak sobie umyślił. Tydzień później jego zwłoki zaplątały się w rybacką sieć. Inkwizycja hiszpańska nigdy nie tolerowała fuszerki, ani też nie zapewniała ochrony bezużytecznym już zdrajcom, czego boleśnie doświadczył messer Ricardo, żywcem obdarty ze skóry przez Apu Atoca, który tego rodzaju nauczek udzielał z zacięciem prawdziwego pedagoga.

*

Spisz, początek marca 1796 roku.

Spisz, górska kraina u podnóża Tatr, w ciągu wieków przechodził najdziwniejsze koleje losów, w wyniku czego zamieszkiwała go ludność przeróżnych nacji i religii. Od czasów średniowiecznych podzielony między Węgry i Polskę , został tej ostatniej odebrany w 1769 r., co dało początek późniejszym rozbiorom Rzeczypospolitej. W 1796 r. minął rok od III rozbioru, po którym Polska przestała istnieć, a dwa lata od upadku powstania kościuszkowskiego, które nie zdołało temu zapobiec. Polacy bowiem, w odróżnieniu od wyrafinowanych Wenecjan, schodzili z areny dziejowej w sposób prostacki i hałaśliwy, do wtóru armatnich wystrzałów i w kłębach prochowego dymu.

Wielu uczestników insurekcji uciekło do Francji lub ukrywało się w zaborze austriackim, nazwanym Galicją. Uaktywnili się, gdy Bonaparte rozpoczął z Austrią wojnę o północne Włochy. Wówczas pomiędzy paryską emigracją a krajowymi patriotami z Centralizacji, tajnej organizacji z siedzibą we Lwowie, zaczęli krążyć kurierzy. Przygotowywali dywersję, która odciągnęłaby Austriaków od frontu włoskiego i ułatwiła zwycięstwo Francuzom, a ci w zamian mieli pomóc Polakom wyzwolić ojczyznę.

Kurierskie szlaki przecinały całą Galicję, krzyżując się na Spiszu. Mimo pomocy rosyjskiej tajnej policji, Austriakom długo nie udawało się wykryć polskiego sprzysiężenia. Sprawy nie ułatwiało im bujnie rozplenione w tych okolicach rozbójnictwo, z którym nie radzili sobie od dziesięcioleci.

Tego marcowego popołudnia wyraźnie czuło się nadciągające powoli przedwiośnie. Mróz zelżał, lód na Dunajcu popękał tu i ówdzie. Z nieba leciały wielkie płaty mokrego śniegu. W śnieżnej zadymce podążał pustym traktem szczelnie opatulony jeździec. Był tak młody, że nie przyjęto go do insurekcji kościuszkowskiej, ale jego patriotyczny zapał znalazł ujście w konspiracji. Obdarzony zaufaniem przełożonych został wysłany z misją na Spisz, gdzie miał nawiązać kontakt z lokalnymi patriotami. Samotny w obcych stronach i przemarznięty, spieszył pod wskazany adres, plebanię w Niedzicy, gdzie miejscowemu proboszczowi miał dostarczyć akt konfederacji zawiązanej w styczniu tego roku w Krakowie. Oślepiony zacinającym śniegiem nie zauważył, że oddalił się od rzeki i wjechał na główny gościniec, od stuleci łączący Polskę z Węgrami.

Dragoni kapitana Kaunitza też mieli za sobą ciężki dzień. Od rana, jak zwykle bezskutecznie, uganiali się za bandą nieuchwytnego Baczyńskiego. Osławiony watażka drwił sobie z nich od wielu miesięcy, tak że co bardziej zabobonni żołnierze byli gotowi uwierzyć w bajdy miejscowej ludności. Zaś w ludowej legendzie Baczyński przybierał postać czarnoksiężnika, który licząc sobie ponad sto lat wygląd miał młodzieniaszka, a przy tym zmieniał go z największą łatwością. Umiał też znikać na zawołanie lub pojawiać się w kilku miejscach na raz. Podziwiano go za to, mimo iż nie miał w sobie nic z dobrodzieja ubogich, po równo grabiąc bogatych i biednych. Napadał na dwory, karczmy, plebanie, a nawet gospodarstwa chłopskie, grasował na drogach. Strach padł na całe Podtatrze. Kupcy bali się wyjeżdżać na gościńce, zamierał handel.

Starosta spiski, urzędujący w dawnym zamku Lubomirskich w Lubowli, choć nominalną stolicą cyrkułu była Nowa Wieś, miał już powyżej uszu skarg tubylców i napomnień z Wiednia. Dlatego tym razem nawet nie słuchał nieudolnych tłumaczeń Kaunitza, niedwuznacznie grożąc kapitanowi odesłaniem na front włoski w przypadku kolejnego niepowodzenia.

Dwojga imion August Aleksander von Kaunitz, potomek znacznego rodu i daleki krewny barona Kaunitza, długoletniego kanclerza Austrii za panowania Marii Teresy i jej syna Józefa II, miał o sobie wysokie mniemanie, którego nikt inny nie podzielał, a już najmniej możny krewniak. Magia wielkiego nazwiska sprawiała jednak, że choć kapitana pomijano w awansach i przerzucano z kąta w kąt, zawsze były to ciepłe kąty, odległe od linii frontu. Dlatego, gdy armia cesarska zbierała cięgi od Francuzów, Kaunitz znajdował się dokładnie na przeciwległym krańcu przerośniętej monarchii. I choć uważał się za wybitnego oficera, cenił sobie święty spokój, który tym razem był zagrożony nie na żarty.

Zamordowany ostatnio przez bandę Baczyńskiego opodal Niedzicy bogaty kupiec węgierski miał bowiem szerokie koneksje w Wiedniu, więc ujęcie sprawców zbrodni stało się dla starosty sprawą prestiżową, Kaunitz nie mógł zatem liczyć na pobłażliwość z jego strony. A tymczasem, jak zwykle, nie miał żadnego konceptu na wykonanie zadania i wierzył jedynie w pomysłowość wachmistrza Chowańca. Ten pół Polak, pół Słowak, od ćwierćwiecza wojował z rozbójnikami. Zaczynał jeszcze w czasach Potockiego, ostatniego polskiego starosty czorsztyńskiego, kiedy to na pograniczu polsko-węgierskim do zwalczania bandytyzmu starostowie lub sejmiki ziemskie organizowali roty pieszych smolaków i konnych harników. Urodzony na Spiszu znał teren jak własną kieszeń i biegle władał wszystkimi używanymi w tych stronach językami: polskim, słowackim, ruskim, węgierskim i niemieckim. Starosta mu nie ufał, ale to dzięki Chowańcowi Kaunitz mógł się przynajmniej wykazać schwytaniem kilku drobnych rzezimieszków, mimo iż żaden nie należał do bandy Baczyńskiego.

Przysypiający emisariusz i zmęczeni dragoni wpadli na siebie na zakręcie traktu. Zaskoczenie było obopólne, lecz kurier zareagował szybciej i już mknął ku rzece co koń wyskoczy. Pogoń, spóźnioną z powodu sprzecznych rozkazów dowódcy, poprowadził Chowaniec, ponieważ kapitan przezornie, a zapalczywość nie należała do jego licznych przywar, zawsze w takich sytuacjach brał na siebie ciężar osłaniania tyłów.

Na dźwięk palby, która rozdarła przedwieczorną ciszę, Kaunitz poczuł się trochę niepewnie. Na wszelki wypadek wyjął z olstra pistolet i mocno ścisnął kolbę. Kiedy z kurzawy wyłonił się pierwszy jeździec, palec kapitana nerwowo zgiął się na cynglu.

- Jezus, Maria! - rozległ się przerażony głos. - Nie strzelać, swoi!

Wachmistrz podjechał do dowódcy.

- To ty? - upewnił się Kaunitz.

- A któżby inny? - burknął Chowaniec i zdjąwszy z głowy kaszkiet, demonstracyjnie przepchnął palec przez okrągłą dziurę, uczynioną w czapce przez kulę. - Niewiele brakowało...

Nadjechali pozostali żołnierze, więc kapitan uznał, iż nie wychowawczo byłoby deliberować nad skutkami jego niefortunnego wystrzału.

- Co z tamtym?

- Ubilim pod nim konia. Zwalił się do rzeki i lód pod nim trzasnął, ale mam to. Odpięła się podczas upadku - wachmistrz podał dowódcy skórzaną raportówkę.

- Więc trup?

- Zimny - odparł Chowaniec ubawiony swoim dowcipem. - W taki ziąb w wodzie nie ma prawa przeżyć.

Kapitan zaczął grzebać w torbie i wydobył złożony papier.

- Nuże, poświeć który!

W migotliwym świetle osłanianego dłońmi dragona płomyka obaj z wachmistrzem pochylili się nad dokumentem.

- Wiesz, co to jest? - spytał kapitan, który znał tylko niemiecki i trochę francuski, a i to znacznie lepiej w mowie niż w piśmie.

- Hmm... - zamruczał niepewnie Chowaniec, który był analfabetą. - Na mój rozum wygląda tak samo, jak ta polska odezwa, co ją pan starosta pokazywał nam onegdaj... Panie kapitanie - dodał macając torbę - tu chyba jest jeszcze coś.

Odpruł nożem podszewkę i wydobył złożoną na czworo kartkę.

- Nie wiem, co tu pisze, ale musi coś ważnego. Wie wasza miłość, co ja myślę? Myślę, że my ubili szpiega!

Po raz pierwszy od miesięcy Kaunitz i jego oddział w dobrych humorach wracali do koszar. Kapitan nareszcie miał się czym wykazać, a jeśli podejrzenia Chowańca potwierdziłyby się, widmo frontu włoskiego oddaliło się ostatecznie.

A dwóch wędkarzy ze Sromowiec nad Dunajcem, łowiących ryby w przerębli, przeraziło się wielce, ujrzawszy w wodzie ludzką rękę, która okazała się przynależeć do topielca dryfującego pod lodem z prądem rzeki. Intensywna reanimacja podjęta przy ognisku, głównie przy pomocy śliwowicy o mocy spirytusu, dała nieoczekiwany efekt i topielec ożył. Cudownie ocalony emisariusz, wdychając smród przepoconej derki, w którą zostało owinięte jego nagie ciało i wsłuchując się w dzwonienie własnych zębów, solennie przyrzekł sobie w duchu już nigdy nie wdawać się w żadne awantury i czym prędzej powrócić na rodziny wytęsknione łono. Szczególnie, że nie podobał mu się jego pseudonim, dobry dla gajowego, ale nie żołnierza. Trzymając się odtąd od polityki z daleka, przetrwał dwa duże i kilka pomniejszych powstań narodowych i w dobrym zdrowiu dożył sędziwego wieku.

Dokument przywieziony przez Kaunitza rzeczywiście okazał się kopią „aktu konfederacji” wydanego 6-go stycznia tego roku, w której to odezwie paryska Deputacja, jedna z polskich organizacji emigracyjnych, wzywała wszystkich rodaków do walki o niepodległość, obiecując wsparcie ze strony Francuzów i Turków. Starosta widział ją już, ponieważ wywiadowi austriackiemu udało się zdobyć taki dokument, o co nie było zresztą trudno, ponieważ pojawiły się w wielu miejscach i całą Galicję zaczęło ogarniać wrzenie. Co gorsza, miał dowód czarno na białym, że Polacy próbują rozszerzyć spisek na Spisz, o czym świadczyła znaleziona przy zabitym tajna instrukcja wystawiona na nazwisko Brzozowicz, uprawniająca posiadacza do założenia lokalnej komórki sprzysiężenia nazwanego Centralizacją. Dokument zaopatrzono w zamazaną, niestety, w wodzie pieczęć i rozmyte podpisy, które i tak zapewne były pseudonimami.

Sprawa była na tyle poważna, że starosta, chcąc nie chcąc, musiał powiadomić Wiedeń. Problem bandytyzmu zszedł na drugi plan i Kaunitzowi znów się upiekło, otrzymał nawet pochwałę. Zaś dyrekcję policji w Wiedniu, jak należało się spodziewać, bardzo zaniepokoiła możliwość rozszerzenia się polskiej rebelii na obszar Spisza i już po dwóch tygodniach w Lubowli incognito pojawił się komisarz do specjalnych poruczeń z niemal nieograniczonymi kompetencjami.

Rozdział pierwszy

ZBÓJNICY

- Dziś jest tu, jutro tam. Nigdy nie wiada, gdzie się pojawi i jaką postać przybierze. Powiadają , że pakt z diabłem ma i...

- Ambaje mi tu, Żydzie, prawisz niestworzone - parsknął młodzian z niedowierzaniem.

Ale już od godziny nie ruszał się z karczmy, choć talerz był wymieciony do czysta, w szklanicy prześwitywało dno, a karczmarz do borgowania się nie kwapił. Rad, że ma wdzięcznego słuchacza, nie skąpił mu za to mrożących krew w żyłach opowieści o postrachu okolicy, zbójnickim hetmanie Baczyńskim.

- Ambaje, ambaje... - zamruczał arendarz urażony, wycierając kielich z grubego szkła nieokreślonej barwy ścierką, która uparcie zostawiała na szkle brudne smugi. - A co panicz powiesz na to, co zdarzyło się tu, w Czorsztynie, nie dalej jak dwa roki nazad, ha?

Zawiesił głos tajemniczo. Młodzieniec nie wytrzymał i zapytał:

- No, co? - równocześnie sprytnie podsuwając pustą szklankę.

Karczmarz odruchowo wziął ją do napełnienia, ale równie szybko odstawił z powrotem, nie powstrzymując potoku wymowy:

- Podnajął ci tutejszy rządca, pana Potockiego podstarości, człeka luźnego do roboty w polu, a ten w danku córkę mu zbałamucił. Do sądu przyszło i wtenczas w bałamucie ktoś rozpoznał Baczyńskiego. Ale ów kłam temu zadał, za wędrownego znachora się podając i torbę zielska na dowód prezentując. Za czym córkę owego rządcy, która nagle boleści dostała, ziołami swymi do zdrowia przywiódł, a na koniec zbiegł, gdy go do aresztu odprowadzali. Zaraz też hultajstwo rozpleniło się w okolicy, po czym poznano, że ów zielarz rzekomy, to w rzeczy samej Baczyński był. Nu, i co wasze na to, panie niedowiarek? - dokończył tryumfalnie.

Chłopak wzruszył ramionami, po czym widząc, że na darmochę nie ma nadziei, zaczął się zbierać do wyjścia.

- Ajajaj! Panicz sam ruszać w drogę zamiaruje?! - załamał ręce gospodarz, któremu wdzięczny słuchacz przypadł do serca. -Toć dopiero co popod zamkiem Dunajec zbójcy kupca madziarskiego do cna ograbili i żywota pozbyli, choć ostrzeżony był i w żebraczym odzieniu się do dom przebierał. Zasię w moim obejściu już dwie noce z rzędu psy bez przerwy ujadają, a po gościńcu jakoweś nocne marki krążą, aż strach za próg wyglądnąć. Ludziska powiadają - ściszył głos - że Baczyński zagiął parol na jakiegoś możnego pana, któren na dniach ma tędy przejeżdżać. Ech, zaczekałby panicz na kogo, we dwóch zawżdy bezpieczniej, zwłaszcza, gdy jeden na wojennego człeka patrzy - zakończył, wymownie zerkając na milczącego gościa, któremu zza pasa wystawały rękojeści pistoletów, a koniec szabli rysował gliniane klepisko.

Wacław nie usłyszał aluzji, a gdyby nawet, wcale by go nie obeszła. Podczas pożegnalnej biesiady z przyjaciółmi pod czaszkę zakradła mu się gromada skrzatów, które teraz oskardami wyrąbywały sobie powrotną drogę. Z tej przyczyny opuścił gościnny dom nie kładąc się na noc, ani nawet nie czekając świtu, który zastał go pod Czorsztynem, skąd miał już niedaleko do celu. Ale głód i pragnienie, zwłaszcza ono, skłoniły go do zatrzymania się w tym obskurnym zajeździe, gdzie podłe jedzenie i cienkie piwo bynajmniej nie poprawiły mu humoru. Sącząc cienkusza słuchał piąte przez dziewiąte, o czym mówili tamci dwaj, ale nic go to nie obchodziło. Nawet, gdy młodzian okazał się studentem pijarskiego kolegium w Podolińcu, dokąd zmierzał z rodzinnego Nowego Targu po okresie letniej kanikuły. Przed laty Wacław także studiował w tej uczelni. Już wówczas miała ona za sobą okres świetności, kiedy to uczęszczał do niej Stanisław Konarski, późniejszy reformator polskiej oświaty, ”ten, który odważył się być mądrym” w czasach powszechnej głupoty. Ostatnio uczelnia podobno mocno podupadła, gdyż Austriacy represjonowali pijarów za ich polski patriotyzm. Wacław zachował spory sentyment dla swej dawnej alma mater i kiedy indziej może miałby ochotę powspominać beztroskie szkolne lata, lecz na pewno nie dziś.

- Nie jedź sam, chłopcze, z serca radzę. Uwierz staremu - poczciwy Żyd nie dawał za wygraną. - Nu, niech stracę. Naści, siadaj i zaczekaj, aż ci się jaki towarzysz podróży trafi.

Zaczął nalewać studentowi piwo do szklanki, ale poniewczasie żałując marnotrawstwa, napełnił naczynie tylko do połowy. Młodzian ze smakiem wypił piwo i zuchowatym tonem zapewniwszy arendarza, iż żadnych zbójców się nie lęka, bo i po cóż mieliby dybać na ubogiego żaka, opuścił gospodę. Wacław całkowicie podzielał rozumowanie chłopaka, dlatego zignorowawszy pełne wyrzutu spojrzenie karczmarza, zapadł się w swoim kącie ciemnej izby i nasunąwszy tylko głębiej kapelusz na oczy, próbował pozbyć się upartych krasnoludków, które chwilowo jakby zbastowały. Może miały fajrant, albo szykowały się do odpalenia ładunków wybuchowych. Na tę drugą ewentualność aż się wzdrygnął.

Może kwadrans po odjeździe studenta, do karczmy weszło dwoje nowych podróżnych, młody mężczyzna z pacholikiem. Nie wzbudzili zainteresowania Wacława, dopóki domniemany młodzieniec nie zdjął kołpaka i nie okazał się dziewczyną o bujnych, miedzianych włosach, które odgarnęła z twarzy niecierpliwym ruchem. Wacław natychmiast zapomniał, że dotąd gustował raczej w brunetkach, a i pracowite skrzaty całkiem ustały w robocie.

Karczmarz rozpromienił się na widok przybyłej.

- Witam jasną panienkę najuniżeniej. Czym mogę usłużyć?

- Dzień dobry, Izaaku. Nie przejeżdżał aby tędy młody człowiek? - głos miała miły i dźwięczny. On także spodobał się Wacławowi.

- A jakże, wyjechał dopiero co. Pewnie dojeżdża do brodu.

- Musielim się minąć. Juraj, jedziemy! - ponagliła pachołka, który łakomym wzrokiem pieścił beczkę z piwem. - Czy pan podstarości jak zwykle odsypia na sianie nocną hulankę? To powiedz mu, że zabieram jego karego, bo moja kasztanka skaleczyła się w nogę. Odeślę za niedługo.

- A... Ale... - wyjąkał arendarz, rzucając Wacławowi trwożne spojrzenie i puszczając się biegiem ku drzwiom. Lecz dziewczyna zakręciła się jak fryga i już jej nie było. Nie dość jednak szybko, by Wacław nie zdążył zauważyć, że męski strój leżał na niej jak ulany.

Żydowi nie udało się jej zatrzymać, krzyknął więc tylko gromko od drzwi:

- Uwaga na zbójców! - i machnąwszy z rezygnacją, powłócząc nogami wrócił do izby, unikając wzroku Wacława.

Aż się skurczył, gdy ten podszedł do szynkwasu i bawiąc się monetą, zagadnął:

- Kto zacz ta dziewczyna?

- Panienka Rubinowska z dunajeckiego zamku. Bardzo przyjemna osoba, tylko trochę... jakby tego... osobliwa...

-To znaczy?

- Nu, po męsku odziana chodzi, jak Kozak konia ujeżdża, interesa dworskie lepiej od samego rządcy prowadzi... - zmitygował się nagle. - A zresztą, ja tam nic nie wiem.

- A na imię wypadkiem nie ma Anna?

- A jużci, Anna.

Wacław powtórzył je sobie w myślach i uznał, że pasowało do dziewczyny, a poza tym było jednym z tych, które lubił najbardziej. Wciąż podrzucając w dłoni monetę dał znak karczmarzowi i obaj wyszli na zewnątrz. Koniowiąz był pusty, dziewczyna zabrała ze sobą również skaleczoną kasztankę.

- Izaaku, bo zdaje się, że takie imię nadał ci twój szlachetny ojciec, czy widzisz to samo, co ja?

Biedny Żyd wytrzeszczył oczy.

- Daruj, jasny panie, kiedy nic nie widzę - wystękał płaczliwie.

- W tym sęk. A przecież widziałeś, jakem przed godziną wiązał tu swego karego, boś wyszedł nas powitać. Chyba, żeś mi go podał na śniadanie? – spojrzał na gospodarza podejrzliwie.

- Nie ośmieliłbym się, wasza łaskawość - arendarz otarł pot z czoła.

- To ładnie z twojej strony, zresztą pieczyste przypominało raczej starą podeszwę. Ale w takim razie jak wytłumaczysz zniknięcie mego konia?

- Aj-waj, łaski, jasny panie - załkał Żyd wznosząc ręce błagalnym gestem. - To panienka zabrała rumaka waszej wielmożności mniemając, że należy do tutejszego rządcy, który odkąd mu zbój Baczyński córkę pohańbił, w mojej karczmie topić smutki zwykł. Jakżem ją mógł powstrzymać? Ajajaj, wszystko na biednego Żyda...

Wacław odzyskał wigor, ale sumienie mu nie pozwalało pastwić się dłużej nad karczmarzem, skoro zajęty walką ze skrzatami nie domyślił się w porę, że dziewczynie chodziło o jego karego. Lecz jeśli mieszkała w Dunajcu, wszystko układało się znakomicie, więc humor mu dopisywał.

- I co teraz? - spytał z surową miną. - Na czym dalej pojadę? Może na tobie?

Krytycznym wzrokiem zlustrował przygarbioną sylwetkę arendarza udając, że poważnie rozważa taką ewentualność.

- Ostatecznie może być, byle nie na oklep. Skocz no po siodło, tylko migiem!

- Wasza wielmożność zbyt łaskaw dla mnie! - wykrzyknął przerażony nieszczęśnik. - Niech wasza łaskawość raczy zaczekać chwilkę, duchem wracam.

Pędem rzucił się ku stajni, która przytykała do karczmy, tworząc razem z nią literę L. Po kilku minutach doszło stamtąd ni to rżenie, ni charkot, ni ryk zarzynanego osła, po czym pojawił się Żyd wiodący za sobą opierającego się ze wszystkich sił najbardziej szkaradnego stwora, jakiego Wacław widział kiedykolwiek. Krótkie, guzowate a cienkie piszczele dźwigały wychudzony szkielet z widocznymi wszystkimi żebrami i obwisłym brzuchem. Wielki i nieforemny łeb zwieszał się ku ziemi, posyłając Wacławowi pełne wyrzutu spojrzenie kaprawych oczu, on zaś zawstydził się, że za jego przyczyną wyrwano biedne zwierzę ze śmiertelnej drzemki.

- Oto Krasna - obwieścił Izaak takim tonem, jakby chwalił się arabem pełnej krwi. – Niemłoda ci ona, ale do zamku stąd niedaleko i bez ochyby waszą wielmożność tam dowiezie.

Na dowód klepnął szkapę po grzbiecie, ona zaś niemal nie przełamała się na pół.

- Widzę - powiedział kwaśno Wacław - że prędzej ja bym ją zaniósł do zamku, niż na odwrót. Już lepiej zachowaj ją na to podłe jadło, którym trujesz ludzi w swojej oberży.

- Cha, cha, dobry żart tynfa wart - ubawił się Żyd. - Aleć to pewne, że lepiej jej dosiąść niźli nogi na przeprawie zamoczyć, a rzeka po burzy wezbrana. Tyle, że siodła nie mam...

Mimo wszystko Wacławowi nie uśmiechało się brodzić w wodzie na piechotę, musiał więc pogodzić się z nieuniknionym. Poza tym komizm sytuacji zaczynał go bawić. Ostrożnie dosiadł czworonoga, któremu jakimś cudem udało się przeżyć tę operację i już miał ruszać, gdy karczmarz zastąpił mu drogę.

- Jasny panie - zaskomlał przymilnie. - Jeśli, czego Boże broń, zacne bydlę jednak padnie w drodze, nic mi straty nie nagrodzi, ale parę grajcarów[1] żal uczyniłoby lżejszym...

- Masz - Wacław rzucił mu monetę, po czym błyskawicznym ruchem złapał go za klapy surduta i przyciągnął ku sobie, mówiąc złowieszczo: - Lecz jeśli mi zdechnie, bądź pewien, że dopilnuję byś ją zeżarł razem z kopytami.

Zostawił przestraszonego arendarza i puścił się w drogę, nie oglądając się za siebie i pogwizdując fałszywie, nie miał bowiem słuchu za grosz.

*

Napadli nań u brodu. Wyskoczyli z nadrzecznych zarośli i otoczyli, nim zdążył pomyśleć o ucieczce, bo o obronie nie było co nawet marzyć. Zbójów było sześciu. Jedni odziani byle jak, drudzy nosili cyfrowane portki i węgierskie kurtki, każdego zaś opasywał szeroki trzos z pozatykanymi zań pistoletami i nożami o trzonkach nabijanych mosiądzem. Niektórzy wymachiwali siekierkami na długich styliskach, zwanymi w tych stronach ciupagami lub wałaśkami, zaś herszt, ponury drab o śniadym licu przeciętym szpetną blizną, miał na ramieniu wyborny sztucer. To on indagował jeńca.

- Więc powiadasz, żeś nie baron Dondangen? - zapytał po raz wtóry.

- Jaki ze mnie baron! - głos studenta drżał ze strachu. - Żak ubogi jestem, do Podolińca zdążający.

- Cheba nie łze, Kłapciuch - odezwał się bandyta przeszukujący juczne torby młodzieńca. - Ino papierzyska i księgi jakoweś.

Student odetchnął, a herszt zadumał się ponuro. Przesunął na tył głowy duży, czarny kapelusz, któremu zawdzięczał przezwisko. Takie bowiem, uherskie, czyli węgierskie kapelusze polscy górale nazywali kłobukami lub pogardliwie kłapciuchami, przenosząc to miano na ich nosicieli. Kłapciuch zaś był przy tym pół krwi Madziarem.

- Widzi mi się - rzekł w końcu - że prawdę powiadasz i to nie ciebie szukamy, synku...

Poklepał po ramieniu chłopaka, któremu zaświtała nadzieja na szczęśliwe zakończenie niebezpiecznej przygody, ponieważ nieszczęśnik nic nie wiedział o sadystycznych upodobaniach Kłapciucha.

- Ale - ciągnął zbir - znaczy to również, że okupu za ciebie nikt nie da, a wypuszczony gotowyś narobić rabanu.

Pokiwał głową z udawanym żalem i nim młodzian zdążył się zorientować w jego zamiarach, wbił mu nóż prosto w serce.

- Nieee!!!

Bandyci tak byli zaaferowani swoją ofiarą, że przegapili pojawienie się dziewczyny, ona zaś tak zaszokowana popełnionym na jej oczach morderstwem, że obie strony zamarły jak skamieniałe. Dziewczyna pierwsza oprzytomniała i wyszarpnąwszy z cholewy buta małą krócicę, dała ognia, o włos chybiając Kłapciucha, któremu kula zerwała z głowy kapelusz. Nim wystrzeliła drugi raz, zbójcy rzucili się na nią i ściągnęli z karego. Krzyknęła tylko:

- Uciekaj Juraj i sprowadź pomoc!

Lecz pachołka zbyt sparaliżował strach, by mógł wykonać polecenie. Na szczęście jego podjezdek spłoszył się i pomknął z powrotem w stronę Czorsztyna, nim zbójnicy zdołali go pochwycić.

*

Koścista kobyła poruszała się z prędkością żółwia, co rusz próbując zawrócić w domowe zacisze. Wacławowi jednak nie przeszkadzało ani to, ani konieczność ciągłego podkurczania nóg, by nie włóczyć nimi po ziemi, ani nawet świadomość , że wygląda jak Don Kichot na ośle pożyczonym od Sancho Pansy. Nic nie było w stanie wyprowadzić go z błogostanu, skoro u mety czekała Dulcynea. Ciągnął zatem niespiesznie, rozkoszując się pięknym, październikowym dniem. Po bólu głowy nie zostało nawet wspomnienie.

Jeszcze wczoraj lało jak z cebra, dlatego o całą dobę opóźnił swój przyjazd. Teraz zaś, mimo przedpołudnia, słońce przygrzewało jak w lecie, a od rzeki wiał przyjemny, rześki wietrzyk. Las po obu stronach traktu mienił się wieloma barwami. Droga łagodną pochyłością schodziła ku Dunajcowi. Rzeki nie było jeszcze widać, ponieważ zasłaniał ją las i ciągnący się wzdłuż brzegu pas oczeretów, ale ze szczytu wzniesienia, ponad wierzchołkami drzew, wyłaniał się położony na drugim brzegu cel jego wędrówki - Zamek Dunajec[2]. Sterczał na wysokiej skale, niby lew sprężony do skoku. Emanował ponurym dostojeństwem i tajoną groźbą.

Wtem ciszę i miły nastrój przerwał huk wystrzału. Wacław natychmiast zatrzymał czworonoga, który powitał to z wdzięcznością, i zaczął nasłuchiwać. Inne strzały już nie padły, za to z lasu wyskoczył jak z procy podjezdek z pachołkiem dziewczyny, rozpaczliwie uczepionym siodła, na grzbiecie. Nie zatrzymując się na widok Wacława, Juraj wrzasnął:

- Zbójcy! Rety! - i popędził dalej.

Wacław piorunem zeskoczył z kobyły i otwartą dłonią uderzył ją po zadzie. Szkapa tylko na to czekała, pokracznym galopem pognała w ślad za uciekinierami, Wacław zaś skoczył w las i pod osłoną zarośli, z pistoletami w obu garściach, jął się przekradać ku rzece.

*

- Kłapciuch... - odezwał się wąsaty zbój, drapiąc się z zakłopotaniem po skołtunionej czuprynie. - Toć to panienka z zamku.

- Nie jestem ślepy! - warknął herszt.

- I co teraz? - wtrącił inny bandyta. - Da nam harnaś do wiwatu, jeśli jej choćby włos z głowy spadnie. A bo to raz przykazywał, coby jej nawet palcem nie tykać?

- Krucafuks! - zaklął dowódca, który w przeszłości był wędrownym mnichem. - Wiem to dobrze. Diabli nadali! Skibaczyk, a obacz no, zali Ślusarczyk nie ścisnął jej za mocno.

Wąsaty zbój pochylił się nad dziewczyną.

- Dycha, omglała ino.

- Majerczyk, daj znać do zamku, że znów się nie udało i mamy kłopoty.

- Teraz? - zdziwił się barczysty, brodaty rozbójnik. -Toć jesce nie połednie. Nikt nie uwidzi.

- Spróbuj.

Brodacz wyjął z kieszeni małe zwierciadło i po dłuższym manewrowaniu zdołał skupić promienie słoneczne i wysłać serię błysków w kierunku zamkowej wieży. Wszyscy w napięciu czekali na odpowiedź, która nie nadchodziła.

- Nic z tego - zniechęcił się w końcu sygnalista i schował lusterko.

- Trudno - rzekł Kłapciuch. - Nie uwiadomim harnasia wcześniej, jak pod wieczór. Trza zabrać dziewkę do rudery i czekać rozkazów.

Pojawiły się zbiry wysłane w pogoń za pachołkiem.

- Ucik, psiajucha! Zara bedziem mieli na karku kupe luda!

- Dobra, uczynim tak - zadecydował herszt: - Ślusarczyk z Majerczykiem wezmą czółno, wyrzucą trupa na środku rzeki, żeby ślad po nim zaginął i wodą wrócą do rudery, a reszta się przeprawia, ino migiem, nim pachoł posiłki ściągnie!

Dosiadł karego i przełożył przed sobą na siodło nieprzytomną dziewczynę, drugi zbój wskoczył na konia studenta. Kiedy wjechali w rzekę, pozostała dwójka uczepiła się końskich ogonów. Wyznaczeni przez dowódcę bandyci wyciągnęli tymczasem z zarośli ukrytą tam łódź i powlekli ją ku wodzie. Musiała być ciężka, bo choć bardzo się spieszyli, co rusz z niepokojem oglądając się wstecz, szło im niesporo.

*

Ukryty w zaroślach Wacław obserwował uprowadzenie dziewczyny i nie uczynił nic, by temu zapobiec. Ktoś mógłby mu zarzucić tchórzostwo, ale byłoby to krzywdzące i pochopne pomówienie. Był jedynie człowiekiem przezornym i dbałym o własną skórę, a sześciu zdecydowanych na wszystko morderców stanowiło widok zdolny ostudzić najbardziej rozpaloną głowę. Poza tym wcale nie podjął jeszcze decyzji, czy ma ochotę dać się zabić dla dziewczyny, której na dobrą sprawę wcale nie znał. Bijąc się z myślami spojrzał na rzekę i nagle przypomniał mu się tamten dzień sprzed ponad czterech lat. Tylko Bug pod Dubienką był o wiele szerszy i głębszy, ale jego wody miały taką samą brudną barwę jak Dunajec po wczorajszej burzy. Owego lata Bug stał się dla niego Rubikonem, którego przekroczenie zadecydowało o jego dalszych losach.

W lipcu 1792 r. miał 22 lata, gdy pod Dubienką, podczas wojny w obronie majowej konstytucji, generał Kościuszko starł się z przeważającymi siłami Moskali. Zdradzieccy Austriacy pozwolili Rosjanom przekroczyć swoją granicę i w ten sposób zaskoczyć polskie prawe skrzydło. Piechota i konnica ze straży przedniej pułkownika Karwickiego dały wrogom zacięty odpór, lecz spanikował dowódca niesfornej kawalerii narodowej, pułkownik Biernacki, który zaczął wrzeszczeć: Cofnąć się, cofnąć! Ratuj się, kto może! Wacław, podówczas podporucznik prosto po Szkole Kadetów, dał się pociągnąć uciekinierom. Kościuszko próbował ich powstrzymać, lecz Biernacki wraz ze swoim pocztowym wzięli generała pomiędzy siebie i porwali z pola bitwy. Wacław gnał tuż za nimi. Wtem wybuch kartacza powalił pocztowego i Kościuszkę, zaś Biernacki popędził dalej. Wacław mógł podążyć za nim, ale pochwyciwszy błagalne spojrzenie Kościuszki, bez namysłu zeskoczył z konia i oddał wodze generałowi, który natychmiast zawrócił i zdążył jeszcze przeprawić wojsko na drugi brzeg bez większych strat. Wacław zaś, poniewczasie nie mogąc się nadziwić swojej głupocie, osłaniał odwrót i cudem uniknął ogarnięcia przez Moskali.

To po tej kampanii król Stanisław ustanowił order Virtuti Militari i jako pierwszych odznaczył nim księcia Józefa, swego bratanka i naczelnego wodza, oraz generała Kościuszkę. A wkrótce sam przystąpił do zdrajców-targowiczan, kładąc kres oporowi i godząc się na II rozbiór. Wacław zaś zakończył tę wojnę w stopniu porucznika, osobiście awansowany przez Kościuszkę, na którego przychylność zawsze mógł liczyć. Jako wzorowy patriota odniósł kilka ran, pochował paru przyjaciół, ale za to stwardniał i oswoił się ze śmiercią, a klęski nauczyły go, jak podnosić się z kolan, jednak miał poczucie, że niezupełnie o to mu szło, gdy pod Dubienką przekroczył swój Rubikon. Dlatego po upadku insurekcji wrócił w rodzinne pielesze, porzuciwszy patriotyzm dla prywaty i solennie sobie obiecawszy pilnować wyłącznie własnego nosa.

I aż do dziś kiwał palcem w bucie z rzadka i tylko dla siebie i swoich najbliższych, co też okazało się zajęciem dość jałowym i nudnym, ale za to zdążył się już do tego przyzwyczaić, a tu masz ci los! Ale kiedy jego niezdecydowany wzrok padł na okaleczoną kasztankę, smętnie pochylającą łeb nad zabitym studentem, a dziewczynę na swoim karym uwożoną w siną dal, pojął, że w odróżnieniu od Juliusza Cezara dostał następną szansę i Dunajec to nowy Rubikon. Głupio mu było tylko go przekraczać bez pewności, czy robi to bardziej dla ogiera, czy dziewczyny, ale ten problem mógł poczekać, w przeciwieństwie do bandytów.

Zbójnicy na drugim brzegu właśnie znikali w zaroślach, gdy tymczasem pozostała dwójka wciąż marudziła. Chciwość okazała się silniejsza od widma pościgu, więc przed odpłynięciem postanowili zrewidować kieszenie nieboszczyka. Na tym zajęciu zaskoczył ich Wacław. Brodacz próbował sięgnąć po nóż, w czym Wacław wcale mu nie przeszkadzał. Nawet nie wyjął pistoletów, odchylił tylko poły koletu tak, by kolby były widoczne i uprzedził lojalnie:

- Od rana swędzi mnie prawa ręka. Chyba nie na witanie, ale możemy się przekonać...

Mimo lekkiego tonu z oczu patrzyło mu, że zlikwidowanie paru bandytów było dlań jedynie problemem technicznym, a nie dylematem moralnym. Od czasu insurekcji warszawskiej nienawidził pospolitych złoczyńców jak zarazy. Podczas, gdy większość mieszkańców stolicy brała udział w walce lub pomagała powstańcom jak mogła, hołota wszelkiej maści, korzystając z wojennego zamieszania, dopuszczała się niezliczonych rabunków, gwałtów i mordów. Nikt nie pochwycił wówczas więcej zbrodniarzy i nie oddał katu od Wacława. Tym razem nie miał jednak czasu ani ochoty rozglądać się za najbliższym trybunałem, zresztą nie był już na służbie. Zbóje pojęli to w lot, bo nawet bez zachęty odrzucili wszystką posiadaną broń. Spojrzeli tylko rozpaczliwie na drugą stronę rzeki, ale po kompanach nie było już śladu. Wacław wybrał idealny moment.

- Co to za rudera, o której wspominał Kłapciuch?

Milczeli. Wzruszył ramionami.

- Możemy tam popłynąć, albo tu zaczekać na pościg z Czorsztyna. Wybór należy do was.

- Czerwony Klasztor - odzyskał nagle mowę starszy ze zbójników, któremu spod czapki wystawały tłuste, siwe włosy. - Będzie stąd wodą ze trzy mile...

- Wiem, gdzie to jest – uciął; w czasach studenckich zjeździł niemal cały Spisz. - Ruszajmy zatem.

Pochwycił ich porozumiewawcze spojrzenia i uśmiechnął się złośliwie. Na pewno brali go za szaleńca i planowali pozbyć się po drodze, a najdalej w swoim gnieździe. Graniczące z pewnością przekonanie, iż w sposób być może brutalny i definitywny przyjdzie mu odebrać im nadzieję, nie obudziło w jego nieczułym sercu łagodniejszej struny.

Łódź już na nich czekała. Była to dłubanka zwana cołnem, taka jaką polscy górale ze Sromowiec wyrabiali z jednego ogromnego pnia świerkowego, który dźwigało z lasu minimum sześciu chłopa. Mogła pomieścić kilka osób, zaś do obsługi wymagała dwóch flisów, jednego u dziobu czyli nosa i drugiego na tępo ściętej rufie czyli styrze, obu posługujących się długimi żerdziami do odpychania - spryskami. Wacław usiadł okrakiem na środkowej ławce, a bandyci naparli na drągi, odpychając łódkę od brzegu. Pozostawili za sobą kulawą kasztankę i rozciągnięte na trawie ciało studenta. Wacław odwrócił wzrok, bo wydało mu się, że martwe oczy chłopaka patrzą nań z wyrzutem. Czuł się winny tej śmierci, mimo iż rozum mówił mu, że nie byłby w stanie jej zapobiec, nawet gdyby towarzyszył studentowi. A teraz mógł jedynie go pomścić. Znów wezbrało w nim uczucie takie samo, jak na widok jadowitych gadów – absolutny brak sympatii.

- Który z was go zabił? - w takim nastroju mógłby na miejscu zastrzelić winowajcę, choćby mu przyszło samemu poprowadzić czółno, cechował go bowiem pewna bezwzględność, której czasem ulegał, nawet, jak w tym wypadku, kosztem niedogodności. A przy tym, nad czym ubolewał jego spowiednik, ani mu to nie zalegało na sercu, ani snu nie odbierało, za to odbijało się na twarzy. Przerażeni zbóje wrzasnęli więc jednym głosem:

- Kłapciuch!

Dłubanka wpłynęła w główny nurt i dunajecki zamek zaczął się oddalać, nic nie tracąc ze swego złowieszczego wyglądu. Flisowie zręcznie manewrowali, sprawnie operując spryskami, lecz wiedział, że tylko czekają na dogodny moment, by go zaatakować. Nie martwił się tym, bo od dawna nie uczestniczył w porządnej awanturze i naprawdę już zaczynała go świerzbić ręka. Nie mógł tylko ustalić która, ale to nie miało znaczenia, bo był oburęczny.

Wyminęli szerokie zakole i w oddali pokazał się przed nimi potężny masyw Trzech Koron, a bliżej pierwsze chałupy Sromowiec Wyżnich. Grupka kobiet w podkasanych zapaskach prała przy brzegu bieliznę na kamieniach, z rozmachem okładając ją kijankami. Na widok przepływających jedne piszczały i umykały w popłochu, drugie wołały coś i machały rękoma, lecz szum rzeki zagłuszał słowa. Wacław pokiwał im przyjaźnie, nic bowiem nie napełniało go taką sympatią do bliźnich, jak nadzieja rychłej bijatyki.

Zaraz za wsią Dunajec nabrał rozpędu. Rwał bystro, tocząc spienione wody, wezbrane po burzy, zwężającym się korytem. W dali, z wielobarwnej ściany lasu, wyłoniły się zbocza nagich, białych skał wapiennych, schodzących ku wodzie niemal pionowymi urwiskami. Ze znaczną prędkością wpłynęli między skały, prawie ocierając się o nie burtami. Czółno przechyliło się niebezpiecznie, lecz Wacław zachował czujność i mocno trzymał się łódki.

Szybko zbliżali się do położonego na bezludziu samotnego wzgórza, na którym leżał klasztor, od koloru dachówek biorący nazwę. Wacław nie wiedział, czy Kłapciuch już tam dotarł, ani czy zbójnicy obserwowali rzekę, więc postanowił ominąć klasztor i wylądować poniżej.

Obaj bandyci na wyprzódki, słownie i gestami, próbowali mu to wyperswadować pokazując, że odwlekanie lądowania staje się niebezpieczne i należałoby przybić do zrujnowanej przystani. Zignorował to i nakazał płynąć naprzód, co okazało się faktycznie trudnym zadaniem. Woda wokół kipiała, przelewając się przez wąską gardziel przełomu. Flisowie naparli na drągi z całych sił, aż twarze im pokraśniały z wysiłku i gdy zdawało się już, że topiel wciągnie łódź i pochłonie z kretesem, ta powoli, lecz nieustępliwie jęła się kierować ku brzegowi. Kiedy znalazła się na w miarę spokojnej wodzie, brodaty zbój na rufie nagle pochylił się i nie puszczając spryski, sięgnął po ukrytą pod stertą łachmanów wałaśkę.

Takie siekierki spełniały w górach wielorakie funkcje. Mogły służyć za laski, albo do ścinania gałęzi na ognisko, lub jako broń na niedźwiedzie. Albo na ludzi, jak w tym przypadku.

Zbir jeszcze brał zamach, a czujny Wacław, znający wszystkie zastosowania wałaśki, już leżał plackiem na dnie dłubanki. Ciupaga z furkotem przemknęła mu nad głową i ugodziła w środek pleców drugiego bandytę, który zwalił się do rzeki. Pozbawiona steru łódka zaczęła się kręcić w koło i uderzać o wystające z bystrzyny skały. Silniejszy od innych wstrząs wymiótł z czółna brodacza w chwili, gdy podnosił żerdź, by ugodzić nią Wacława. Wpadł prosto na ostry głaz, niby ostroga sterczący ponad wodą i wisiał na nim nabity, aż rzeka litościwie porwała bezwładne ciało.

Zanim prąd zepchnął czółno z powrotem na środek nurtu, Wacław, który ze sztuki pływackiej opanował jedynie bezpowrotne nurkowanie na dno, wyskoczył z łodzi i tocząc morderczą walkę z wirami, zupełnie wyczerpany dobrnął wreszcie na zbawczy ląd pomagając sobie ciupagą, która znalazła się w jego ręku niewiadomym sposobem.

PRZYPISY

1. grajcar- drobna moneta austriacka, miedziak
2. Arx Dunajetz lub częściej Castrum Dunajecz ( z łac.) – dawna nazwa zamku w Niedzicy

Uwaga!

Wszystkie wymienione i zaprezentowane na kolejnych stronicach książki Mariusza Wollnego oraz gra planszowa są do nabycia w naszym sklepie:

Składzie Towarów Rarytnych U Kacpra Ryksa

plac Mariacki 3, 31-042 Kraków

tel. 12 426 45 49

albo w sklepie internetowym:

www.sklep.kacperryx.pl

Zapraszamy także na spotkania i spacery autorskie z Mariuszem Wollnym!

Szczegóły na stronie internetowej www.kacperryx.pl,gdzie znaleźć można także więcej informacji o autorze i jego twórczości.

Kontakt: 12 426 45 49 lub: [email protected]

Zachęcamy także do odwiedzenia strony naszego wydawnictwa:

www.wydawnictwojama.pl

oraz do polubienia i śledzenia naszych poczynań na portalu

Facebook: https://www.facebook.com/KacperRyx

Kacper Ryx

Bohaterem tego czworoksięgu jest Kacper Ryx, wpierw student medycyny, potem zawołany medyk, lecz przede wszystkim inwestygator (prywatny detektyw) Ich Królewskich Mości, który rozwiązuje autentyczne sprawy kryminalne i afery polityczne nękające Kraków i Rzeczpospolitą w II połowie XVI wieku. Akcja każdego tomu toczy się za panowania innego króla, kolejno: Zygmunta Augusta, Henryka Walezego, Stefana Batorego i Zygmunta III Wazy. Pomocnikami i przyjaciółmi Ryksa są m.in. rubaszny olbrzym Niziołek, znany poeta Mikołaj Sęp-Szarzyński, czy przyszły hetman Stanisław Żółkiewski.

Cykl opowiadań Nazywam się Ryx

Po wielokrotnych namowach czytelników, specjalnie dla tych, którym wciąż mało przygód Kacpra Ryksa Mariusz Wollny napisał i wydał cykl niniejszych opowiadań. Są to historie zupełnie nowe lub takie, które nie zmieściły się na kartach głównej serii.

W Królu Żebraków Ryx zmierzy się z arcytrudnym zadaniem zakończenia niszczącej miasto wojny gangów o schedę po zamordowanym przywódcy przestępczego półświatka. Szatan w klasztorze to z kolei sprawa morderstwa w poświęconych murach podkrakowskiego opactwa Benedyktynów w Tyńcu, gdzie, mogłoby się zdawać, zło nie miało przystępu. W Tajemnicy wzgórza wawelskiego udamy się wraz z inwestygatorem do wnętrza skały wawelskiej i odkryjemy jej niesamowity (i niebezpieczny) sekret. Niepołomice i okalającą je puszczę poznamy przy okazji zamachów na króla Stefana Batorego w opowiadaniu Królobójcy. Natomiast zamykający cykl opowiadań (a zarazem całą 10-letnią przygodę m. Wollnego z Ryksem) tekst Zapętleni, przeniesie nas do XVI-wiecznej Wieliczki i tamtejszej kopalni soli.

Kroniki dymitriad

Akcja trzytomowych Kronik dymitriad toczy się na początku xvii wieku. Bohaterem trylogii jest Kacper Turopoński, syn krakowskiego detektywa Kacpra Ryksa. W Krwawej jutrzni, pierwszej części trójksięgu, Ryx junior jedzie do Moskwy z sekretną misją, zleconą mu przez królewski dwór, po drodze przyłączając się do orszaku Maryny Mniszchówny zdążającej na ślub z Dymitrem Samozwańcem. Zakochany w Marynie Ryx cierpi katusze, do tego ściera się z awanturnikami towarzyszącymi wyprawie, a na koniec uczestniczy w jej dramatycznym finale. W kolejnym tomie, Straceńcach, sekundujemy bohaterowi w jego miłosnych i wojennych perypetiach, przy okazji zapoznając się z największymi tryumfami polskiego oręża – zwycięstwem nad Rosjanami i Szwedami pod Kłuszynem oraz wkroczeniem Polaków do Moskwy. Ostatnia część (Mściciel) przedstawia los polskiego garnizonu w Moskwie, a następnie przenosi nas na kresy dawnej Rzeczypospolitej. Jednak nie te znane z Trylogii Henryka Sienkiewicza, ale inne, zupełnie już zapomniane, choć znacznie bliższe i nie mniej egzotyczne od tamtych, naddnieprzańskich.

Atutem trylogii, podobnie jak wszystkich powieści Wollnego, obok wartkiej akcji jest maksymalna wierność prawdzie historycznej.

Kacper Ryx i Król Żebraków – gra planszowa

Kacper Ryx i Król Żebraków to łotrzykowska, planszowa gra strategiczna oparta na motywach cyklu powieściowego autorstwa Mariusza Wollnego o XVI-wiecznym krakowskim detektywie Kacprze Ryksie. Twórcy gry – Łukasz Wrona, Piotr Krzystek i Daniel Budacz – odwracają tu jednak role, ponieważ głównymi bohaterami gry są przestępcy, mordercy, złodzieje, dziewki wszeteczne i inne typy spod ciemnej gwiazdy. W tej dynamicznej i pełnej emocji „planszówce” gracze wcielają się w role hersztów gangów, którzy stają do walki o władzę nad przestępczym półświatkiem renesansowego Krakowa i tytuł mitycznego Króla Żebraków. Gracze walczą między sobą, ale mają też wspólnego wroga, który nie spocznie póki nie zakończy tej krwawej, doprowadzającej miasto do ruiny wojny. Postacią tą jest oczywiście Kacper Ryx, który tropi i piętnuje przestępstwa graczy, znacząco utrudniając im ich poczynania. Partnerem gry jest Krakowskie Biuro Festiwalowe, które włączyło ją do programu Kraków Miasto Literatury UNESCO.

Był sobie król...

Trzytomowy cykl popularnonaukowy Był sobie król… to dopiero drugie po słynnej trylogii Pawła Jasienicy literackie opowiadanie o dziejach dawnej Polski. Wzorowane na dziele Mistrza, ale skierowane do mniej zaawansowanych miłośników historii ojczystej - młodszych i starszych. To książki dla całej rodziny i na całe życie, uczą i bawią snując fantastyczną i arcyciekawą opowieść o naszych przodkach, począwszy od czasów legendarnych, a na ostatnich królach kończąc. Pozbawione niepotrzebnych, suchych faktów, zobrazowane genialnymi ilustracjami i wzbogacone o tony ciekawostek nasze dzieje okazują się być nie mniej fascynujące niż najlepsze seriale HBO czy Netflixa!

W serii ukazały się Poczet Piastów, Poczet Jagiellonów, dwutomowy Poczet królów wybieranych oraz klasyczna rodzinna gra karciana Czarny Piotruś w wersji piastowskiej.

Księgarnie zainteresowane dystrybucją serii zapraszamy do współpracy!

Zapraszamy na profil fb serii: fb/BylSobieKrol

Audiobooki z serii Kacper Ryx

Cała tetralogia przygód inwestygatora J.K.M. w formie słuchowiska (75-godzinnego!) i w bardzo dobrej cenie, zarówno za pojedynczą płytę, jak i (jeszcze korzystniej) za całość. Idealny wybór dla tych, którzy dużo czasu spędzają „za kółkiem” lub mają problemy ze wzrokiem.

Czyta: Tomasz Sobczak,

Realizacja: Biblioteka Akustyczna

Nośnik: cd mp3

Z Kacprem Ryksem po renesansowym Krakowie

To nietypowy (pierwszy i jedyny taki w Polsce!) przewodnik po dawnej polskiej stolicy, po której oprowadza Czytelników tytułowy bohater tetralogii Kacper Ryx. Spacerując z Ryksem po mieście poznajemy ówczesny Kraków od strony, z której nikt go jeszcze w taki sposób nie opisał. Przewodnik powstał na zamówienie fanów Ryksa, pragnących dowiedzieć się całej prawdy o znanych z powieściowego cyklu miejscach, ludziach i wydarzeniach, ale gorąco polecamy go każdemu, kto chciałby poszerzyć swą wiedzę o Krakowie, zarówno mieszkańcom, jak i turystom. Atutem przewodnika są dwa załączone plany: miasta xvi-wiecznego oraz współczesnego z wytyczonymi szlakami, a także ilustracje Zuzy Wollny, obrazujące dawny i już miniony Kraków.

Oblicze Pana

Napisana specjalnie na sześćsetną rocznicę bitwy pod Grunwaldem powieść sensacyjno-historyczna, której intryga osnuta jest wokół tak zwanego relikwiarza grunwaldzkiego znajdującego się w krakowskim kościele św. Floriana. Akcja powieści rozgrywa się na przestrzeni siedmiuset lat. Razem z ostatnimi templariuszami a.d. 1314, Krzyżakami A.D. 1410, hitlerowcami a.d. 1945 oraz tajnymi agentami kilku służb A.D. 2010 próbujemy rozwikłać fascynującą tajemnicę z odległej przeszłości i odnaleźć słynny zaginiony skarb templariuszy. A przy okazji obserwujemy rodzące się uczucie pomiędzy zamieszanymi w tę sprawę Polakiem i Niemką ze starego rodu von Baysen-Bażyńskich.

Krew Inków

Klasyczna powieść awanturnicza, której akcja osadzona jest na zamku w Niedzicy pod koniec XVIII wieku. W okolicy ukrywają się uczestnicy powstania kościuszkowskiego, krążą kurierzy tajnych polskich organizacji, grasują zbójnicy tropieni przez austriackie wojsko, a do tego na zamku zjawiają się ostatni ocaleni z pogromu peruwiańscy Inkowie z następcą tronu i resztką ogromnego skarbu.

Poniższe książki łączy jedno: są adresowane do Czytelników w każdym wieku, zatem doskonale nadają się do wspólnego, familijnego czytania.

Tropem smoka to przewodnik po Krakowie, w którym oprócz rzeczy najważniejszych i niezbędnych do poznania dawnej stolicy Polski, znajdziemy mnóstwo ciekawostek o ludziach i wydarzeniach, a także wszystkie krakowskie legendy i podania. Jedynie z tym przewodnikiem oprócz magicznych miejsc jest okazja wytropić nie tylko WSZYSTKIE tutejsze smoki, ale i inne osobliwości: czarodziejów, wiedźmy, duchy, zjawy, diabły i upiory. Jest także angielska wersja przewodnika: Tracing the dragon.

Jak Lolek został papieżem to bardzo przystępnie napisana, głównie z myślą o młodych Czytelnikach, w miarę pełna biografia Jana Pawła II, ukazująca dzieciństwo Wielkiego Polaka, jego młodość, drogę do kapłaństwa i na Stolicę Piotrową. Znakomity prezent pod choinkę lub na i Komunię.

Bardzo bzdurne bajdurki to zbiór zabawnych i zwariowanych historyjek, zdolnych rozbawić zarówno młodych, jak i dorosłych Czytelników, gdyż jedni i drudzy odnajdą w nich coś tylko dla siebie. Doskonała lektura na ponure dni i kiepski nastrój.