Oblicze Pana - Mariusz Wollny - ebook

Oblicze Pana ebook

Mariusz Wollny

0,0

Opis

OBLICZE PANA

Mariusz Wollny

Stworzony po to by zabijać, by nieść sprawiedliwą zemstę, by stawiać niegodziwców przed obliczem Pana. Przez ponad siedemset lat nikomu nie udało się go odnaleźć. Nikt nie wiedział, czym jest i czy w ogóle istnieje. Nazywali go Graalem, całunem, koroną...

Pragnęli go królowie, papieże, zakonnicy, zbrodniarze i poszukiwacze skarbów. Łączy ich jedno: zginęli! W kościele Świętego Floriana w Krakowie znajduje się niewielki relikwiarz z kryształu górskiego. Wewnątrz na paskach pergaminu umieszczono tekst, którego do dziś nikomu nie udało się odczytać. Poproście proboszcza, aby Wam go pokazał, może Wam się uda...

Prościej (i bezpieczniej!) jednak przeczytać tę książkę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 595

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Mariusz Wollny

OBLICZE PANA

wydanie II poprawione

projekt okładki: Zuza Wollny

Kraków 2014

Copyright © by Mariusz Wollny

Skład i łamanie: Ewa Głowacka

ISBN 978-83-939004-4-2

Konwersja do formatu EPUB/MOBI: Koobe Sp. z o.o.

www.kacperryx.pl

Sprzedaż bezpośrednia: Skład towarów „U Kacpra Ryksa”,

plac Mariacki 3, 31-042 Kraków

Sklep internetowy: www.sklep.kacperryx.pl

Telefon kontaktowy: 502 708 135

JAMA Mariusz Wollny,

ul. Podgórki 9, 30-616 Kraków

Wydanie II poprawione, 2014.

Moim najbliższym w Niemczech:

ojcu Alojzemu, ale przede wszystkim

kochanej siostrze i wiernej czytelniczce

Renacie Kukuli wraz z rodziną

Zbieżność nazwisk i postaci występujących w powieści z osobami rzeczywistymi jest całkowicie przypadkowa (dotyczy to zwłaszcza potomków rodu von Baysen-Bażyńskich)

Königsberg, 11 października 1944 (środa)

Joachim Plotzke, profesor historii na Uniwersytecie Albertina, postawił wodę na ostatnią tego wieczoru herbatę i czym prędzej wrócił do swego królestwa – biblioteki zajmującej jedyne większe pomieszczenie w jego skromnej kawalerce przy Hermann Göring Strasse (dawniej Königsallee). Książki nie tylko stały na regałach sięgających sufitu, ale także leżały w stosach na krzesłach i na podłodze. Na środku pokoju królował ogromny dębowy stół na dwanaście osób, pełniący rolę biurka i zagracony rozmaitymi szpargałami. Profesor usiadł na wygodnym krześle, zapalił biurową lampkę, wziął do ręki lupę, zsunął na nos okulary w drucianej oprawie i pochylił się nad rozłożonym na blacie i przytrzymywanym na rogach czterema ciężkimi książkami pergaminem. Nisko przygięty, capią bródką muskając kartę, z wolna wodził lupą po rzędach liter, po raz nie wiadomo który wertując tekst i napawając się jego treścią. Mlaskał przy tym, cmokał i mruczał do siebie, zadowolony jak wyposzczony dachowiec, który dobrał się do spiżarni:

– Doskonały… Cudownie… Cóż to będzie za sensacja!

Historia, książki, stare dokumenty i, dla wytchnienia, znaczki, których posiadał cenną kolekcję, to był cały jego świat. Nie miał rodziny ani nałogów, polityka go nie zajmowała, do nazistów miał stosunek obojętny. Koleje wojny interesowały go o tyle, o ile wpływały na jego pracę. Po sierpniowych nalotach Brytyjczyków Stare Miasto legło w gruzach, zniszczone zostały wszystkie mosty na wyspie Kneiphof, spalona katedra, zwalona większość budynków uniwersytetu. Wielu mieszkańców, w tym sąsiadów Plotzkego, spaliło się żywcem lub zadusiło dymem w pożarach swych domów. Ale kamienica, w której mieszkał naukowiec, ocalała, a zajęcia na uniwersytecie już przywrócono. I tylko to się dla niego liczyło.

Gwizd czajnika i pukanie do drzwi rozbrzmiały w tym samym czasie. Profesor chwilę wahał się niezdecydowany, po czym garbiąc się niczym starzec, którym wcale nie był, podreptał do drzwi.

– O, to pan… – powiedział, otwierając. – Proszę się rozgościć. Muszę iść do kuchni zgasić wodę. Herbaty?

– Dziękuję, nie. Wpadłem tylko na chwilę.

Kiedy gospodarz wrócił do biblioteki, ostrożnie niosąc filiżankę z chińskiej porcelany z parującym płynem, przybysz pochylał się nad pergaminem.

– Widzę, że wciąż nie może się pan nacieszyć swoim znaleziskiem, Herr Professor. Czy przemyślał pan sobie to, co panu wczoraj powiedziałem?

– To niemożliwe – stawiając filiżankę na brzegu stołu, naukowiec pokręcił głową. – Dobro nauki wymaga, aby moje odkrycie zostało upublicznione jak najprędzej.

– Ale dobro Trzeciej Rzeszy wymaga, aby na razie wiedziało o tym jak najmniej osób, profesorze. Pan dobrze o tym wie, lecz bardziej od pomyślności ojczyzny zależy panu na rozgłosie i uznaniu ze strony innych naukowców. Jest pan egoistą, Herr Plotzke. Już widzi pan nagłówki w gazetach: „Profesor Joachim Plotzke odsłania tajemnicę sprzed sześciuset lat!”. Albo: „Największe odkrycie naszych czasów!”. Oraz miny pozieleniałych z zazdrości kolegów. Apeluję do pana, by, przynajmniej na jakiś czas, poświęcił pan swoją naukową sławę w imię wyższych racji.

Zacięty wyraz twarzy Plotzkego wskazywał, że łatwiej byłoby namówić Syzyfa do porzucenia głazu albo na powrót zapędzić Hitlera do sztalug.

– Nauka zawsze ma u mnie pierwszeństwo – powiedział wyniośle historyk, zaczepnie wysuwając naprzód cofnięty podbródek.

Do wczoraj jego wysokie mniemanie o sobie miało raczej wymiar zbiorowy i, dzielone z kilkudziesięcioma milionami innych przedstawicieli rasy panów, smakowało trochę jak herbata po entym parzeniu. Ale teraz nabrało wyrazistego, indywidualnego charakteru. Jeszcze się trochę garbił, stare nawyki trudno wykorzenić, lecz głowę już nosił znacznie wyżej. Wiedział, że na uczelni i w swoim środowisku ma opinię przeciętniaka i nudziarza, który prochu nie wymyśli. No to się przekonają, jak bardzo się mylili. Już niedługo cały świat pozna jego nazwisko i będzie je wymawiał z należną czcią.

– To pańskie ostatnie słowo?

– Tak. A teraz proszę wybaczyć, ale muszę dorzucić do ognia.

Żelazny piecyk w kącie pokoju, tak zwana koza, nie był w stanie należycie ogrzać pomieszczenia, lecz w dobie trudności ze wszystkim i tak opał należało oszczędzać.

– Ja to zrobię – powiedział gość.

Pochylił się i ręką w czarnej skórzanej rękawiczce sięgnął po pogrzebacz leżący w węglarce do połowy wypełnionej miałem zastępującym węgiel. Otworzył stalowe drzwiczki i przegrzebał palenisko, po czym, korzystając z tego, że profesor zajął się herbatą, błyskawicznie wyprostował się i z całej siły spuścił pogrzebacz na pochyloną głowę naukowca. Chrupnęła pękająca czaszka. Z bezwładnej dłoni wypadła filiżanka z resztką napoju, rozbijając się na podłodze, na którą osunęło się też ciało. Drgało chwilę nim znieruchomiało. Na wszelki wypadek morderca uderzył jeszcze dwa razy i odrzucił na bok zakrwawiony pogrzebacz. Nie tracąc czasu przeglądnął zagracony stół, zabierając pergamin i kilka innych kartek. Zwinął wszystko razem w rulon i wsunął do kieszeni. Potem, wykazując się dobrą orientacją w zasobach gospodarza, podszedł do regałów, wyjął kilka ciężkich tomów i wydostał schowany za nimi klaser z cennymi znaczkami. Następnie przyniósł z kuchni bańkę z naftą, którą oblał zwłoki i papiery na stole. Resztę rozbryznął dookoła, uważając, by się nie pochlapać i nie wdepnąć w kałużę krwi wokół głowy ofiary. Zawahał się, czy nie zabrać ze sobą kilku ksiąg, których wysoka wartość była mu znana, ale ostatecznie rozmyślił się. Były to unikaty, na dodatek zaopatrzone przez profesora ekslibrisami, mogłyby więc zdemaskować jego mordercę. Zadowolił się zatem tylko klaserem i dokumentami ze stołu. Wychodząc, zapalił zapałkę, poczekał aż płomyk urośnie i cisnął miniaturową pochodnię na rozlaną naftę. Gdy zamykał za sobą drzwi, pożar już dosięgał trupa.

Kraków, 20 czerwca 2010 (niedziela)

Stojąc w bezpiecznej odległości, schowany za rozpostartą gazetą, mężczyzna w jasnym płóciennym ubraniu obserwował wejście do hotelu „Polonia”. Wreszcie doczekał się. Starszy pan w kosztownym garniturze i pod muchą ukazał się w drzwiach, po czym poszedł niespiesznie ulicą Basztową, raźnie wymachując elegancką laseczką, którą najwyraźniej nosił tylko z przyzwyczajenia. Przydała się jednak, gdy nagle płyta chodnikowa zdradziecko chybnęła mu pod stopą. To od razu zdradziło w nim cudzoziemca, ponieważ przyzwyczajeni do takich atrakcji tubylcy maszerowali z wzrokiem wbitym pod nogi, czujnie wypatrując podobnych pułapek. Za to koszy na śmieci stało znacznie więcej od czasu, gdy był tu poprzednim razem, a i samych śmieci na ulicach poniewierało się mniej. Odwrotnie niż w jego ojczyźnie. Cóż, Unia Europejska przypominała naczynia połączone. Jedni z wolna się cywilizowali, drudzy równali w dół.

Na wysokości Barbakanu starszy pan przystanął, obserwując przejeżdżający tramwaj, jakby się zastanawiał, czy kontynuować spacer, czy zakończyć go na pobliskim przystanku. Wyjął z kieszeni i rozpostarł plan miasta. Studiował go chwilę, po czym złożył starannie i na powrót schował. Rzuciwszy jeszcze okiem w pogodne niebo, podjął decyzję i przeszedł na drugą stronę ulicy, żwawo uskakując w ostatniej chwili przed rozpędzonym gruchotem, wypełnionym hałaśliwym jazgotem i kierowanym przez ogolonego na glacę młodzieńca w dresie. Obszedłszy dokoła Barbakan, zerknął przez bramę do wnętrza budowli, lecz nie zdecydował się kupić biletu wstępu. Obejrzał sobie za to ocalały fragment starych murów razem z bramą Floriańską i podążył dalej Plantami. Nie zauważył idącego za nim krok w krok mężczyzny, który już pozbył się gazety. Śledzony co jakiś czas przystawał, napawając się soczystą zielenią i obserwując wszechobecne gołębie. Planty zawsze wyglądały pięknie, lecz wiosną szczególnie.

Skuszony ich urodą, a może już trochę zmęczony, starszy pan wypatrzył odosobniony zakątek i usiadł na jednej z kilku pustych ławeczek, z dala od przechodniów i innych spacerowiczów oraz czytających podręczniki studentów, starców, matek z dziećmi w wózkach, panienek z półświatka i meneli, którzy w to piękne niedzielne popołudnie oblegali ławki w głównej alei. Podkasał rękaw, by rzucić okiem na zegarek. Odstawił laskę, rozpiął marynarkę, rozsiadł się wygodnie i wystawił twarz do słońca.

Śledzący go mężczyzna stał oparty o drzewo, z rękoma w kieszeniach i wahał się. Jakaś wyzywająco umalowana dziewczyna poprosiła go o ogień, ocierając się o niego niby przypadkiem. Kiedy przypalił jej papierosa, powiedziała coś, ale pokręcił głową odmownie. Wzruszyła ramionami i odeszła, kołysząc tyłkiem. Po paru minutach i on podjął decyzję. Zdecydowanym krokiem podszedł do siedzącego i zagadnął. Wywiązała się rozmowa, z początku spokojna, potem coraz gwałtowniejsza. Staruszka, która na chwilę przycupnęła na sąsiedniej ławce, by nakarmić gołębie, wstała i odeszła, burcząc półgłosem: „Przeklęte Szwaby! Tyle lat po wojnie, a wciąż nie dają człowiekowi spokoju. Wszystko przez tę całą Unię. I na co było się do niej pchać?”.

Kraków, 21 czerwca 2010 (poniedziałek)

– Cholera! – zirytował się komisarz Tadeusz Jarecki, poprawiając się szybko: – To znaczy rany boskie! To znaczy, nie to chciałem powiedzieć…

Często klął i wpadał w irytację, lecz zazwyczaj pod koniec pracowitego dnia, a nie o wpół do dziewiątej z rana, kiedy ledwie zaczął robotę. I rzadko przy starszych, wiekiem lub stanowiskiem. Zmianę w jego ustalonych przyzwyczajeniach spowodowała niepozorna staruszka, siedząca z niewinną miną naprzeciwko. Jarecki wstał, rzucił śmiejącemu się w kułak koledze przy sąsiednim biurku mordercze spojrzenie, spacerując wte i wewte wziął dwa głębsze wdechy, po czym usiadł z powrotem.

– Przepraszam, poniosło mnie. A więc, pani Apolonio, zacznijmy od nowa…

– Wolałabym, młody człowieku, żeby mówił pan do mnie po nazwisku – przerwała mu babcia wyniośle. – Świętej pamięci mamusia uczyła mnie, że starszym osobom należy się szacunek. Pan nie miał matki, panie oficerze? Ach, to dzisiejsze wychowanie. Wszyscy do wszystkich gadają po imieniu! Pamiętam, jak…

Drugi policjant wydał z siebie coś na kształt stłumionego kwiku, po czym zatykając usta, wybiegł z pokoju. Poczerwieniały Jarecki rzucił szybko przez zaciśnięte zęby:

– Pani Korzonek! Nikt tu pani nie ciągał na siłę, przyszła pani z własnej woli, a teraz odmawia współpracy.

– Spełniłam tylko swój obywatelski obowiązek. Tak mnie nauczono. A ksiądz proboszcz też zawsze powiada, że osobom wierzącym nie wolno przechodzić obojętnie wobec nieprawości. Dlategom tu przyszła, chociaż wcale mi nie po drodze, a i nogi już nie te, co dawniej. O, dawniej, proszę pana oficera, to żem mogła, pasając krowy, całe Błonia oblecieć w koło ze dwa razy, potem pobiec na grób dziadziusia na salwatorskim cmentarzu i jeszczem do Norbertanek na wieczorne nabożeństwo zdążyła…

Jarecki potarł łysiejące czoło, na którym skroplił się pot. Chętnie zacząłby rwać włosy z głowy, gdyby go było stać na taką rozrzutność.

– Pogratulować kondycji, ale wróćmy do rzeczy. Przyszła tu pani z powodu zdjęcia, które ukazało się w porannej prasie i…

– Bo ja zawsze wstaję o szóstej, proszę pana, choćby się waliło. Mój nieboszczyk mąż, Panie świeć…

– Pani Korzonek, litości! – Jarecki złożył dłonie jak do modlitwy.

– Do rzeczy!

– No więc nakarmiłam koty… Bo mam dwa, proszę pana, burego kota i rudą kotkę, ale czasem zachodzi także kot sąsiadów, cały czarny… To andrus, ale straszny chudziak, taka bida, że ino skóra a kości… Bo ci sąsiedzi, proszę pana, to niedobrzy ludzie i do zwierzaków serca nie mają… – widocznie zobaczyła coś w oczach policjanta, gdyż chrząknęła i zastosowała się do prośby: – No więc o siódmej wyszłam do sklepu po mleko i po drodze kupiłam w kiosku „Echo Krakowa”, bo jeszcze mój świętej pamięci mąż je kupował. Wróciłam do domu, na śniadanie zrobiłam sobie owsiankę na mleku, a potem sięgnęłam po gazetę i wtedy zobaczyłam to zdjęcie i wasz adres. Telefon też, ale ja nie mam telefonu, bo i na co mi on? No to żem sobie pomyślała, że trzeba spełnić obywatelski obowiązek. I dlatego tu jestem.

– To pięknie. Doceniamy pani obywatelską postawę, pani Korzonek, ale na Boga Ojca, jeśli się powiedziało A, trzeba powiedzieć B! Przecież mówiłem pani, że dysponujemy najnowszym programem komputerowym i…

Staruszka z obrzydzeniem spojrzała na stojący na biurku komputer i wzdrygnęła się, odruchowo odsuwając się razem z krzesłem.

– Alpaga szatana! jak powiada ksiądz proboszcz. To po łacinie, proszę pana. Znaczy: precz diabelskie nasienie! Komputer to dzieło szatana i nikt mi nie wmówi, że nie, jak tak. Dobrze wiem, co w nim jest: sama pornografia i inne świństwa. Wołami mnie do tego diabelstwa nie zaciągniecie!

– Do dia…! Przepraszam, znów się uniosłem… No dobrze. Mamy też taki specjalny album. Bierze się po kolei poszczególne elementy i dopasowuje…

– Nie! – powiedziała staruszka z zaciętą miną. – Ma być po bożemu. Mój świętej pamięci mąż, Eugeniusz Korzonek, wybitny artysta malarz, sławny na cały Zwierzyniec, to takie piękne portrety malował z głowy albo z fotografii, że wszyscy sąsiedzi…

– Ile razy mam pani tłumaczyć, że nasz rysownik zachorował i…

– To nic z tego nie będzie. Niepotrzebnie tu przychodziłam, a tam kochane gołąbki na mnie czekają – babina zaczęła się zbierać do wyjścia, macając oparcie w poszukiwaniu czarnej parasolki, torebki i foliowej reklamówki z pokruszonym suchym chlebem.

– Pani Korzonkowa! Pani wcale nie widziała tamtego człowieka! – rzucił zrozpaczony Jarecki.

– Jakżeby nie?! Tak wyraźnie jak pana teraz! Żebym tak z piekła nie wyjrzała, jeśli kłamię!

Nagle policjantowi przyszło coś do głowy. Wyciągnął z kieszeni telefon komórkowy.

– Pani Korzonkowa, zechce pani spocząć. Przepraszam, ale muszę zadzwonić. Chyba znalazłem rozwiązanie naszego problemu.

Wystukał numer, czekał chwilę, po czym rzucił kilka słów, wysłuchał odpowiedzi i wyłączył telefon.

– To trochę potrwa. Kawy czy herbaty? A może jakąś przekąskę? Mogę skoczyć do stołówki.

– Poproszę kawę. Po turecku, ale słabą. Taką z półtorej łyżeczki. Ino czubatej. Ze śmietanką i trzema łyżeczkami cukru. Albo czterema. Albo jednak trzema. I najbardziej lubię cukier w kostkach. Jeśli jest. Kiedyś cukrzyłam więcej, ale pan wie, cukier to biała śmierć. Czytałam o tym w „Echu Krakowa”. Mogę trochę zaczekać, byle nie za długo – zakończyła łaskawie, wygodniej moszcząc się na krześle.

*

Trr… Przeklęty budzik! Po jaką cholerę go wczoraj nastawił, skoro nie musiał się dziś zrywać skoro świt? Półprzytomny, ze złością wymacał klawisz i wyłączył budzenie. Ale za chwilę telefon komórkowy znów zadzwonił i zrozumiał, że ktoś czegoś od niego chce o tak nieludzkiej porze.

– Tomasz Bażyński – burknął rozespanym tonem do słuchawki. – Jeśli to nic ważnego, zabiję cię, ktokolwiek jesteś…

Ale szybko otrzeźwiał. Dzwonił stary kumpel, jeszcze z „piątki”, obecnie komisarz w Wydziale Kryminalnym Komendy Wojewódzkiej. Sprawa zapowiadała się interesująco. A on interesujących momentów miał ostatnio w życiu jak na lekarstwo.

– Dobrze, będę do półtorej godziny.

Odłożył telefon i pobiegł do łazienki. Zupełnie odechciało mu się spać. Zresztą było już po dziewiątej, zatem wcale nie tak nieludzko wcześnie dla normalnych ludzi, którzy zasypiają o przyzwoitej porze. On jednak do nich nie należał. Zwykle kładł się spać między drugą a trzecią i lubił poleżeć co najmniej do dziesiątej. Wskoczył pod prysznic, po czym byle jak wytarł ciało i stanął przed umywalką, by wyszorować zęby. Na szczęście golić się nie musiał. Robił to zawsze przed spaniem i zazwyczaj od biedy wystarczało na cały dzień. Z lustra naprzeciwko spoglądał na niego długowłosy trzydziestolatek. Tomasz Bażyński w całej okazałości, jak go Bozia stworzyła. Ani szczególnie przystojny, ani specjalnie szpetny. Przeciętny. Średniego wzrostu, ale dzięki ćwiczeniom dość muskularny.

Na pętli tramwajowej w ostatniej chwili wskoczył do wagonu. Wysiadł na Lubicz. Znów miał szczęście, bo niemal natychmiast nadjechała „10”. Kiedy na Mogilskiej wyskakiwał z tramwaju, dochodziło wpół do jedenastej. Zmieścił się zatem w wyznaczonym czasie. To dobrze, bo zawsze starał się dotrzymywać terminów. Komenda Wojewódzka Policji w Krakowie mieściła się w ogromnym acz szpetnym budynku z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku, w ulubionym wówczas stylu gierkowskim typu szkło i beton. W recepcji opowiedział się miłej pani, która wpierw zadzwoniła, a potem kazała mu czekać. Jarecki zjawił się po kilku minutach.

– O, jaki kretyński kucyk – ucieszył się na widok Bażyńskiego, prowadząc go do windy.

– Stale to słyszę od zazdrośników – odpalił Tomasz, złośliwie zezując na dość już wyraźną łysinę Jareckiego, nieco rekompensowaną przez bujne wąsy; była na świecie sprawiedliwość: w liceum to Tadek obnosił z dumą bujne blond włosy, na które podrywał najlepsze dziewczyny.

– Przypomniałeś sobie o moim istnieniu i zerwałeś mnie skoro świt, by pogadać o fryzurach?

Nadjechała winda. Model dość antyczny, ale sprawny.

– Zabrałeś co trzeba? Co prawda nasi rysownicy mają odpowiedni sprzęt, ale nie chcę im grzebać po szufladach.

– Tak – Tomasz pokazał torbę. – Choć o ile wiem, od dawna takie rzeczy robi się przy pomocy komputera.

Wysiedli z windy i klucząc korytarzami, zeszli na poziom piwnic.

– Nie w tym wypadku – Jarecki pchnął kolejne wahadłowe drzwi i przepuścił Bażyńskiego. – Sprawa wygląda tak: wczoraj późnym popołudniem znaleziono na plantach zasztyletowanego starszego mężczyznę. Nie miał przy sobie dokumentów. Przypuszczalnie ukradł je morderca lub kieszonkowcy. Może to cudzoziemiec, bo słyszano go rozmawiającego po niemiecku. Dlatego my przejęliśmy sprawę od kolegów z Komendy Miejskiej. Właśnie czekam na raport ze wszystkich hoteli w mieście. Ale już wczoraj rozesłaliśmy zdjęcie denata do gazet. I oto przed ponad godziną zgłosił się świadek, który rozpoznał nieboszczyka z fotografii w gazecie i być może widział zabójcę. To niejaka Apolonia Korzonek, lat siedemdziesiąt dziewięć, członkini Bractwa Różańcowego i paru innych kościelnych stowarzyszeń, o których nawet nie słyszałem. Wdowa po Eugeniuszu Korzonku, ponoć sławnym malarzu. Słyszałeś o takim?

– W życiu.

Wyszli z labiryntu i wsiedli do następnej windy.

– Tak przypuszczałem – Jarecki smętnie pokiwał łysawą głową.

– W każdym razie pani Korzonek za nic w świecie nie zbliży się do komputera, który uważa za diabelski wynalazek, natomiast nie ma nic przeciwko portretowi pamięciowemu wykonanemu przez artystę, ponieważ jest przyzwyczajona do obcowania z prawdziwą sztuką. To jej własne słowa. Dlatego jesteś mi potrzebny, bo jeden nasz etatowy rysownik jest na wyjeździe służbowym w terenie, a drugi akurat złapał grypę. W czerwcu! Jak pech to pech.

– Ale dlaczego ja? Nie widzieliśmy się od wieków albo jeszcze dłużej.

Rzeczywiście. Po maturze ich drogi się rozeszły. Spotykali się z rzadka u wspólnych znajomych, a najczęściej przypadkowo, wymieniając zdawkowe pozdrowienia i informacje typu „co słychać?”. A i w liceum, choć siedzieli w jednej ławce i niby przyjaźnili, jednak stale rywalizowali ze sobą i to praktycznie na wszystkich polach. Zbliżyło ich i najmocniej łączyło jedno – obaj w dzieciństwie stracili ojców.

– Bo nie znam żadnego innego grafika, a czas naglił. Dzięki, że chciało ci się przyjechać.

Na trzecim piętrze wyszli z windy i stanęli przed dwuskrzydłowymi białymi drzwiami z żółtą tabliczką: „Strefa Bezpieczeństwa II. Osobom nieupoważnionym wstęp wzbroniony”. Za nimi był krótki i ciasny korytarz. Przed drzwiami obitymi czarną dermą paliła się czerwona lampa zaopatrzona w napis: „Nie wchodzić”.

– No i dotarliśmy – powiedział Jarecki. – Oficjalnie to się nazywa Pracownia Odtwarzania Wyglądu Osób i Przedmiotów. Królestwo ekspertów zwanych popularnie rysownikami. To jak, gotów?

– Raz kozie śmierć – westchnął Bażyński, przekraczając otwarte przez komisarza drzwi i w ostatniej chwili powstrzymując się przed przeżegnaniem.

– Nareszcie – usłyszał na swój widok. – Proszę pamiętać, że zbliża się moja pora karmienia gołębi.

Wbrew jego obawom, pani Korzonek nie okazała się wojowniczą staruszką z inkwizytorskim ogniem w oczach, haczykowatym nosem groźnie sterczącym spod moherowego beretu, obwieszoną różańcami i uzbrojoną w parasolkę z solidnym szpikulcem, tylko siwiuteńką, dość miłą i pulchną osobą we wdowiej czerni. Acz parasolka wisiała jednak na oparciu krzesła. Wyglądało wszak na to, że służy pani Korzonek raczej jako laska niż narzędzie do dyscyplinowania nieprawowiernych.

– Wolałabym jednak mężczyznę – skrzywiła się, spoglądając na Tomasza zmrużonymi oczyma krótkowidza. – Mój świętej pamięci mąż powiadał, że kobiety nie czują sztuki, bo za bardzo je pochłaniają przyziemne sprawy. Moim zdaniem nie do końca miał rację, ale…

– To ja już pójdę – młody policjant poderwał się z krzesła z miną, jakby to było krzesło elektryczne, a on skazańcem, któremu koledzy politycy w ostatniej chwili załatwili ułaskawienie u prezydenta.

Skinął babci, Bażyńskiemu machnął powitalno-pożegnalnym gestem, westchnął z ulgą przeciskając się obok Jareckiego i już go nie było.

– To moja wina. Za dokładnie się ogoliłem – odparł Bażyński przepraszająco, ignorując Jareckiego, który wyszczerzył zęby w szyderczym uśmiechu. – Tomasz Bażyński, grafik po krakowskiej ASP. Do usług wielmożnej pani.

Szarmancko pochylił głowę i przytknął usta do niepewnie uniesionej dłoni. Nieco zmieszana starowina sięgnęła do torebki, wyjęła z niej podniszczony futerał na okulary, wydobyła szkła w szylkretowej oprawie, nasadziła na nos i obejrzała sobie Bażyńskiego od stóp do głów.

– Pan wybaczy pomyłkę starej kobiecie – powiedziała lekko zarumieniona z zażenowania. – Ten koński ogon mnie zmylił. A bo to w dzisiejszych czasach wszyscy chodzą w spodniach, dziewczyny mają włosy obcięte jak żołnierze, a znów mężczyźni – długie jak kobiety. Dawniej takie rzeczy były nie do pomyślenia, proszę panów. Jeszcze raz przepraszam…

– Nie szkodzi, szanowna pani. Wcale się nie gniewam. Widzi pani, czasem w takich specjalnych przedstawieniach gram rolę rycerza, a oni, w jeszcze dawniejszych czasach, nosili długie włosy. Chętnie bym się ostrzygł, ale kontekst historyczny mi nie pozwala.

– Ach tak… Ja to rozumiem. Mus to mus. Mój mąż też miał bardzo srogiego majstra.

Atmosfera się ociepliła.

– Pan znał mojego świętej pamięci męża? Nazywał się Eugeniusz Korzonek.

– Niestety, nie miałem przyjemności.

– To niech pan żałuje. To był, proszę pana, najlepszy murarz na Zwierzyńcu. A jakie szopki krakowskie robił na Boże Narodzenie! Raz nawet wygrał konkurs na Rynku. A obrazy to malował doprawdy cudne. Las na nich aż pachniał, proszę pana, grzybki chciałoby się zerwać, a sarenki wprost wyskakiwały z ram, takie wszystko było jak żywe, proszę pana… Pan też tak pięknie maluje?

– Niezupełnie – bąknął, myśląc że babina dostałaby zapewne ataku serca po obejrzeniu jego niektórych grafik, i to tych najbardziej tradycyjnych. – Ale też jestem ze Zwierzyńca.

– Tak? A gdzie pan mieszka, jeśli wolno spytać? – ucieszyła się i spojrzała na niego z rosnącą sympatią; posunęła się w uprzejmości nawet do tego, że omijała wzrokiem jego kucyk.

– Na Salwatorze.

– A ja przy Salwatorskiej, nad samą Rudawą. To jesteśmy jakby sąsiadami…

– To pięknie, moi państwo, że udało mi się urządzić sąsiedzkie spotkanie – wtrącił się lekko zniecierpliwiony Jarecki – ale czas nas goni, gołębie czekają, nieboszczyk stygnie w kostnicy, zabójca buja na wolności, więc pora wziąć się do roboty. Kawa czy herbata?

– Dla mnie tym razem herbatka z cytryną i czterema kostkami cukru – zadysponowała staruszka.

– A nie trzema? Wie pani, cukier to biała śmierć. Trzeba go używać oszczędnie – uśmiechnął się policjant, mrugając do Bażyńskiego.

– Oszczędzałam przy kawie – ucięła.

– To co zwykle – rzucił Bażyński, rozkładając na biurku arkusze papieru i kilka ołówków.

Od dawna zaczynał dzień od mocnej czarnej kawy po turecku, którą sam sobie mełł w zabytkowym młynku. Tym razem nie zdążył, ale Jarecki powinien znać jego upodobania z czasów, gdy wspólnie przygotowywali się do matury. Czekając na powrót kolegi i korzystając z chwilowego milczenia staruszki, która zajęła się kontemplacją oprawionego w ramki starego zdjęcia przedstawiającego ułanów z okresu I wojny światowej, rozglądał się dyskretnie po gabinecie. Oprócz wymienionej fotografii, zawieszonej nad biurkiem obok pustej, bogato złoconej ramy, całą jedną ścianę zapełniały akwarele Kossaka, konie luzem i z jeźdźcami, kozakami i ułanami. Przynajmniej jeden z dwóch rysowników był najwidoczniej zręcznym kopistą. Nad drzwiami wisiał wizerunek herbu Jelita, a pod nim dwa skrzyżowane kordy. Drugą ścianę zastawiały brązowe regały pełne książek z zakresu historii sztuki. Pod oknem stały dwa nienowe biurka. Na jednym z nich leżał otwarty laptop, zaopatrzony w profesjonalne programy graficzne. W sumie całość sprawiała, zapewne celowo, wrażenie zwykłego domowego gabinetu, a nie pokoju przesłuchań. Z jednym wyjątkiem. W kącie utworzonym przez regały szczerzył zęby plastykowy kościotrup w skali 3:4.

– Okropny, prawda? – Korzonkowa zauważyła, na co spoglądał. – Czy to po chrześcijańsku trzymać coś takiego w pokoju?

– Pewnie do czegoś służy – odparł. – Nie jest prawdziwy.

– Toć widzę. Ale mimo wszystko…

– To „Albert” – wyjaśnił Jarecki, wchodząc właśnie do gabinetu z pełną tacą. – „Asystent” naszych rysowników. Przydaje się czasem, żeby zademonstrować na przykład, którędy kula weszła w ciało i takie tam…

Postawił kubki na biurku.

– W zasadzie – powiedział, z zakłopotaniem drapiąc się w pozbawiony włosów nieduży placek na czubku głowy – powinienem was zostawić samych… Takie są przepisy i zwyczaje. Jednak biorąc pod uwagę, że pan Bażyński nie ma w tej materii doświadczenia…

– Może pan zostać – łaskawie rzekła staruszka, mieszając cukier w kubku.

Kawa okazała nie taka straszna jak obawiał się Tomasz. W przeciwieństwie do roboty. Ustaliwszy najpierw płeć (męska), wiek („tak pod pięćdziesiątkę albo ciut więcej, ale niedużo”), wzrost („taki jak pan” – Bażyński miał metr osiemdziesiąt dwa), sylwetkę (krępa), cerę („mocno opalony, ale biały, nie żaden mulat”) i ubiór (kremowe płócienne ubranie, jasnobrązowe półbuty), przeszli do meritum. Jarecki zadawał pytania, potem przy pomocy dość sfatygowanego czarno-białego albumu Portret pamięciowy ustalał ostateczne szczegóły rysopisu: wygląd twarzy (owalna) i detale (włosy, brwi, oczy, nos, usta, uszy), wpisując dane do formularza. Bażyński rysował według wskazówek, wymazywał i poprawiał.

– Podbródek jakby szerszy… I taki mocniejszy, bardziej… bardziej…

– Kwadratowy? Taki jak na tym obrazku?

– Właśnie!

– Tak?

– Lepiej, ale nie aż taki kwadratowy…

– A teraz?

Babcia spojrzała krytycznie.

– Może być.

– Pani Korzonek – wtrącił policjant z nagłą podejrzliwością. – Czy aby na pewno była pani wtedy w okularach?

– A juści! – żachnęła się. – Jakże bym inaczej mogła rozpoznać moje kochane gołąbeczki? Szczególnie jednego, co ma siwy łebek, brązowe piórka i zawsze się rozpycha, żeby wybrać najlepsze kęski. Zupełnie jak mój świętej pamięci mąż. On też był siwy jak ten gołąb, na niedzielę zakładał brązowy garnitur i nigdy nie dawał sobie w kaszę dmuchać. A jak na obiad był rosół, to wyławiał z garnka kurze serca, bo najwięcej je lubił. Dlatego na mojego ulubionego gołąbka wołam Gienek, proszę panów.

Tomasz skończył temperowanie ołówka, chrząknął i zaproponował:

– Może przejdziemy do oczu?

– Toć o nich właśnie powiadam – zdziwiła się Korzonkowa. – Całkiem dobrze mi jeszcze służą. A na ten przykład taka Ziutka Jakubkowa, sąsiadka, to jest ślepa jak nie przymierzając kret, choć nie ma jeszcze siedemdziesiątki…

– Chodzi mi o oczy tego mężczyzny.

– Ach! To czemu pan od razu nie mówił? Niebieskie.

– Jest pani pewna?

– Może zielone. Albo szare. Takie jakieś niewyraźne.

– Wodniste? Bladoniebieskie?

– O! Akuratnie pan utrafił.

– Duże czy małe?

– Takie bardziej średnie.

I tak po kolei. Kiedy już Bażyńskiemu zdało się, że dobija do portu, Jarecki zapytał:

– A znaki szczególne? Miał jakieś?

– Znaki jakie? – zdziwiła się staruszka.

– No, jakieś znamię, brodawkę, bliznę, takie tam…

– Nie, ale miał wąsy.

– I teraz dopiero pani o tym mówi? – westchnął policjant.

– A bo zapomniałam.

– Jakie były te wąsy? – spytał zrezygnowany Bażyński.

– Takie małe…

– Takie?

– Nie, takie to miał Hitler, a nie tamten, chociaż szwargotali po niemiecku, jak już mówiłam tamtemu panu – wskazała brodą Jareckiego. – Takie bardziej jak pańskie, tylko mniejsze i cieńsze.

– Takie?

– O to, to!

Skończyli dobrze po pierwszej. Jarecki zaproponował pizzę na koszt firmy, ale staruszka spieszyła się do swoich gołębi, więc tylko jej podziękował za obywatelską postawę. Bażyński musiał zostać, żeby podać swoje dane. Zaproponował Korzonkowej, że ją odprowadzi do tramwaju, ale nie chciała czekać, stęskniona za ukochanymi ptakami. Szczególnie za Gienkiem. Niezwykle podobnym do niedocenianego artysty malarza, świętej pamięci Eugeniusza Korzonka.

– Pieniądze za robotę wolisz dostać przekazem czy na konto? – spytał Jarecki.

– Na konto.

– Okej. I jeszcze raz dzięki.

– Nie ma za co. Ale nie polecam się na przyszłość.

– Bez łaski. I nie zapomnij obciąć sobie kuca.

– Żebym ci nie powiedział, co ty sobie możesz obciąć.

Komisarz odprowadził Bażyńskiego do wyjścia jak wcześniej Korzonkową, bo inaczej zgubiliby się w labiryncie przejść i korytarzy.

– Może wpadniesz do mnie któregoś dnia? – zaproponował Tomasz bez przekonania.

– Może – odparł policjant z takim samym entuzjazmem.

Uścisnęli sobie ręce. Bażyński wziął na pamiątkę kserokopię swego dzieła. Wsiadł do tramwaju, wysiadł na końcu Karmelickiej i poszedł piechotą do domu, po drodze kupując zupki chińskie i trochę żałując, że w komendzie nie upomniał się o obiecaną pizzę.

Idąc, wspominał licealne czasy i swoją nieco osobliwą znajomość z Jareckim. Dziwnym zbiegiem okoliczności raczej uzupełniali się, niż mieli wspólne upodobania i cechy charakteru. Jarecki był zdecydowany, Bażyński niezbyt. Tomaszowi nauka przychodziła łatwo, Tadeusz nadrabiał ogromną ambicją, której z kolei Bażyński był raczej pozbawiony. Jarecki był świetny z przedmiotów ścisłych, Bażyński z humanistycznych. Tomasz był uzdolniony plastycznie, Tadeusz muzycznie. Grał na gitarze i miał dobry głos. Marzył o pianinie, ale nie było go na nie stać, ponieważ w domu się nie przelewało. Z kolei wielki fortepian koncertowy w willi Bażyńskich od lat pokrywał się kurzem. Tomasz miał niezły słuch, ale na lekcjach gry na pianinie lenił się i nigdy nie osiągnął biegłości. Na sprawdzianach podrzucali sobie ściągi i często uczyli się razem, ale prawdziwą przyjaźnią trudno to było nazwać. Zwłaszcza odkąd Tadeusz zaczął odbijać Tomaszowi jedną laskę po drugiej, zupełnie jakby postawił to sobie za punkt honoru. Dziewczyny leciały na niego, bo był bardzo przystojny, miał twarz o ostrych, wyrazistych rysach i nawet początki łysiny wcale go nie szpeciły.

– Tomku, jadłeś już? Jak nie, to zapraszam na obiad – ciotka musiała usłyszeć, jak otwierał drzwi.

Michalina Bażyńska miała dziewięćdziesiąt lat (właściwie była jego cioteczną babką) i wciąż doskonały słuch. A także wzrok, umysł i kondycję, której mogliby jej pozazdrościć dużo młodsi. Co prawda używała laski, ale najczęściej zimą, kiedy ślizganie się po oblodzonych chodnikach było najpopularniejszym sportem i rozrywką uprawianą przez krakowian. Zajmowała parter rodzinnej willi na przedwojennym osiedlu Salwator, malowniczo położonym u stóp Wzgórza Błogosławionej Bronisławy. Tomasz z przyzwyczajenia okupował poddasze, a ponieważ od lat mieszkali tylko we dwójkę, okazałe piętro właściwie było użytkowane tylko przez gości, od czasu do czasu przewijających się przez dom. Mimo to ambicją ciotki było utrzymywanie całości w należytym porządku, o co dbała niespełna sześćdziesięcioletnia pani Bronia, wynajmowana przez Michalinę do sprzątania i robienia zakupów. Tomasz swą część sprzątał sam.

– Umyj ręce i pomóż mi – poleciła, gdy wieszał torbę w przestronnej sieni i zmieniał obuwie.

– A cóż to za frykasy? Przegapiłem jakąś rocznicę? – zdziwił się wchodząc do kuchni, gdzie raźno krzątała się ciotka.

– E, nie. Po prostu wczoraj spodziewałam się gościa, ale nie przyszedł.

Pomógł jej przenieść talerze na stół w jadalni.

– Dobra – pochwalił zupę.

– Eee tam. Odgrzewana – ciotka machnęła ręką z lekceważeniem.

– Wczoraj była dobra. A swoją drogą to dziwne – zmarszczyła brwi.

– Co?

– To, że mój gość nie tylko się nie zjawił, ale nawet nie zadzwonił. Jakoś mi to do niego nie pasuje.

– Znam go?

– Raczej nie osobiście, choć pewnie o nim słyszałeś. Ja zresztą też go nie widziałam na oczy. To Niemiec i nasz daleki krewny. Profesor von Baysen.

– Ernest von Baysen?

Kiwnęła głową.

– Przyleciał przedwczoraj z Berlina i koniecznie chciał się ze mną spotkać. Nic ci nie mówiłam, żebyś miał niespodziankę. A tu masz ci los. Przez niego musimy jeść odgrzewany obiad.

Tomasza coś tknęło.

– Dzisiejsza? – pokazał gazetę leżącą na stoliku.

Ciotka prenumerowała „Echo Krakowa”, dość plotkarską gazetę, która miała jednak tę zaletę, że mało w niej było polityki, a sporo lokalnych ciekawostek i aktualności, no i ulubione rubryki Michaliny: nekrologi i kryminalna. Namiętnie podczytywała także kryminały Agaty Christie i Conan Doyle’a z biblioteki Tomasza.

– Tak, ale jeszcze nie zdążyłam jej przeglądnąć.

Przeprosił, wstał od stołu i przewertował gazetę, zatrzymując się na dziale „Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie” i dłuższą chwilę oglądał zamieszczone tam zdjęcie. Choć fotografię podretuszowano, to jednak od razu rzucało się w oczy, że przedstawia nieboszczyka. Mimo to rozpoznał go bez trudu. Podał ciotce otwartą gazetę.

– Cóż, cioteczko. Trzeba wybaczyć profesorowi. Miał poważny powód, żeby nie przyjść na obiad. Przepraszam, ale muszę zadzwonić.

Wyjął komórkę, wyszedł do przedpokoju i wystukał numer Jareckiego. Rozmawiali dobre pięć minut. Wracając, zabrał z teczki portret zrobiony na komendzie.

– Dzwoniłem do Tadka Jareckiego, powinnaś go pamiętać, jest teraz komisarzem, ale policja już zdążyła ustalić, że to von Baysen zginął na Plantach. Z tym człowiekiem profesor był widziany tuż przed śmiercią. Byłem dziś w komendzie, żeby zrobić portret pamięciowy według opisu świadka, niejakiej Apolonii Korzonek. Może nawet ją znasz, mieszka niedaleko. A jutro wpadnie do nas Tadek. Chce pogadać z tobą o von Baysenie i celu jego niedoszłej wizyty.

– Ale ja nic nie wiem… Tego tu – staruszka stuknęła palcem w portret pamięciowy – też nigdy nie widziałam. A swoją drogą, świetnie rysujesz. Zmarnowałeś talent na te swoje bohomazy.

Przerabiali to już wielokrotnie. Michalina, w przeciwieństwie do pani Apolonii, wdowy po domorosłym artyście Korzonku, naprawdę znała się na sztuce, tyle że dawniejszej. We współczesnych trendach nie widziała nic godnego uwagi. Dawno przestał z nią dyskutować na ten temat. Dokończyli obiad, pozmywał naczynia i poszedł do siebie, zostawiając ciotkę z błyszczącymi podnieceniem oczyma. Nagłe śmierci i tajemnicze zabójstwa, rzeczywiste i literackie czy filmowe, nieodmiennie wprawiały ją w wyśmienity nastrój. Naturalny u osoby, która w drodze do lepszego świata przepuściła większość rówieśników i sporą gromadę młodszych od siebie.

Na Tomaszu zamordowanie profesora też zrobiło wrażenie. Ostatecznie byli krewnymi, choć bardzo dalekimi. Początki pruskiego rodu von Baysen-Bażyńskich sięgały XIV wieku, a może nawet końca XIII. Nie pamiętał dokładnie, ale Michalina, która pasjonowała się historią i genealogią rodziny, z pewnością miała to gdzieś odnotowane. Z czasem ród rozdzielił się na gałąź polską – Bażyńskich i niemiecką – von Baysenów, a wzajemne kontakty słabły, aż wreszcie urwały się zupełnie. O pokrewieństwie z Ernestem von Baysenem Tomasz dowiedział się od ciotki dopiero wówczas, gdy w latach 90. ubiegłego wieku wydano w Polsce kilka prac profesora, a w prasie codziennej ukazały się jego artykuły.

Profesor von Baysen był uznanym mediewistą i synem zbrodniarza wojennego. Sam, zadeklarowany pacyfista, nie tylko potępiał ojca i jemu podobnych, ale nawet napisał słynną książkę o ich zbrodniach, nie oszczędzając bynajmniej rodzica. Na dodatek profesor przyznawał się do polskich korzeni, był w trakcie pisania historii von Baysen-Bażyńskich i doskonale mówił po polsku, a jako mediewista miał na koncie liczne prace o związkach Polski z Niemcami w X-XI w. Jednak szczególnie interesowały go zakony rycerskie, zwłaszcza krzyżacki i templariuszy. O ile jednak jego prace naukowe cieszyły się zasłużoną estymą, to pisarstwo publicystyczne o sensacyjnym zabarwieniu, któremu oddawał się dla wytchnienia, już mniej, zwłaszcza w Krakowie, a szczególnie w dworskich kręgach Wawelu. Tamtejsi uczeni w piśmie mieli mu bowiem za złe cykl popularnych artykułów w prasie niemieckiej (przedrukowanych natychmiast w polskiej), w których przedstawił sensacyjną hipotezę, zręcznie podbudowaną faktami, jakoby słynny krakowski czakram był niczym innym tylko jeszcze sławniejszym świętym Graalem. Historia rozeszła się po świecie lotem błyskawicy i spowodowała najazd ciekawskich na Wawel, co zburzyło święty spokój tak ceniony w dostojnych murach tej narodowej świątyni (i tak dostatecznie profanowanych przez macających miejsce, pod którym rzekomo spoczywał przynoszący szczęście hinduski czakram).

Tomasz wyjął z biurka kartonową teczkę, w której trzymał wycinki gazetowe na interesujące go tematy. Artykuł, którego szukał, leżał na wierzchu, pożółkły ze starości. Zdjęcie uśmiechniętego von Baysena, młodszego o kilkanaście lat, bardzo się różniło od zamieszczonej w dzisiejszej prasie wyretuszowanej pośmiertnej fotografii, niemniej oba wizerunki bez wątpienia przedstawiały tę samą osobę. Rozłożył szpaltę i zaczął przebiegać wzrokiem tekst, który znał bardzo dobrze:

Sensacja na światową skalę!

Niemiecki uczony odkrywa największą tajemnicę wszech czasów!

Czy wawelski czakram to słynny święty Graal?!

NIESAMOWITA ZAGADKA WZGÓRZA WAWELSKIEGO

Do Krakowa, korzystając z pierwszego powojennego ocieplenia w stosunkach między komunistyczną jeszcze wtedy Polską a Niemcami, przybyłem po raz pierwszy na początku l.70. XX w. Byłem wówczas świeżo upieczonym doktorem specjalizującym się w dziejach zakonów rycerskich. Podczas zwiedzania Wawelu zaintrygowała mnie historia ukrytego w skale między zamkiem a katedrą czakramu, czyli tajemniczego kamienia, gruczołu ziemi, w którym skupiona jest olbrzymia kosmiczna energia. Opowiedział mi o nim początkujący wówczas dziennikarz, a dziś znany w świecie tropiciel sensacji i tajemnic, Zygmunt Święcicki, którego książka o „klątwie Jagiellończyka”, analogicznej do „klątwy Tutenchamona”, stała się światowym bestsellerem.

Czakram to wielka świętość Hindusów, którzy, by doświadczyć jego mocy, specjalnie pielgrzymują na Wawel. W wierzeniach Hindusów takie kamienie, a jest ich na świecie tylko siedem, są źródłem życiodajnej siły. Podobno w miejscach ich występowania ludzie żyją i rozwijają się o wiele lepiej niż gdzie indziej. A naukowcy rzeczywiście potwierdzili występowanie w okolicy Wawelu szczególnie silnej radiacji.

Czakram wawelski jakoby chroni nie tylko Wawel i Kraków, ale i całą Polskę od czasów Kazimierza Odnowiciela, wnuka króla Bolesława Chrobrego. Ponoć jako mały chłopiec myszkował Kaźko po Wzgórzu Wawelskim i zapędził się do Smoczej Jamy, a stamtąd podziemnymi korytarzami, wypłukanymi w wapiennej skale, aż do wnętrza góry, gdzie usłyszał głos mówiący, iż tu ukryty jest „kamień życia”, który będzie ochraniał jego i cały kraj dopóty, dopóki władcy rezydować będą na Wawelu. Kazimierz posłuchał dobrej rady. Wygnany z kraju wraz z matką Ryksą (księżniczką niemiecką spokrewnioną z rodziną cesarską) przez zbuntowanych możnych, wrócił dzięki pomocy cesarza i przeniósł stolicę Polski z Gniezna (zniszczonego po najeździe Czechów) do Krakowa.

Inna legenda opowiada o drugim, podziemnym zamku, znajdującym się pod teraźniejszym. Ma w nim być świetlica wielka niby kościół, i dużo tam zbroi, tarcz, mieczy i chorągwi. Pośrodku świetlicy stoi stół, wokół którego siedzą wszyscy dawni królowie w szatach koronacyjnych. Raz w roku, w Wigilię, słychać huk i rżenie koni, trąby i wrzawę. To budzą się uśpieni rycerze Chrobrego. „Wówczas jeden z królów, Bolko Chrobry, z głębokiego grodu wychodzi o północy i rusza krokiem żelaznym przez dziedziniec zamkowy, a na ramieniu świeci mu niby miecz anioła. Kto z ludzi śmiertelnych spotka się z nim, a jest dobry, to zobaczy króla, a w sercu mu lekko i wdzięczno; a gdy jest zły, to go nie obaczy, ale uczuje bojaźń i trwogę, i w mózgu mu się skręci i upadnie”.

Legendy jak legendy. Spodobały mi się, ale włożyłem je między bajki. Jednak sprawiły, że zająłem się stosunkami polsko-niemieckimi w X i XI w. Jak wiadomo, głównie z Thietmari merseburgensis episcopi chronicon, kroniki biskupa Merseburga Thietmara, oraz Kroniki polskiej Anonima zwanego Gallem, w 1000 roku cesarz Otto III na zaproszenie księcia Bolesława Chrobrego odbył pielgrzymkę do grobu świętego Wojciecha (Adalberta) w Gnieźnie, a przy okazji zgodził się na koronację Bolesława, wywołując tym oburzenie kronikarza Thietmara, że „uczynił panem trybutariusza”, słowiańskie książątko, którego ojciec rodził się poganinem. Niemieccy książęta słusznie podejrzewali, że cesarz chciał Bolesława uczynić królem, by powierzyć mu urząd cesarskiego namiestnika nad całą Sclavonią, czyli Słowiańszczyzną, sobie zachowując bezpośrednią kontrolę nad resztą chrześcijańskiej Europy: Galią, Italią i Germanią.

Ale najciekawsze rzeczy zdarzyły się potem. Bolesław odprowadził swego dostojnego gościa aż do Magdeburga, gdzie razem obchodzili uroczyście Niedzielę Palmową. A zaraz po Wielkiej Nocy pojechali jeszcze dalej, aż do Akwizgranu (dziś Aachen). Tam w sekrecie włamali się do grobowca Charlemagne’a alias Carolusa Magnusa (Karola Wielkiego), którego Otto III zawsze pragnął naśladować. Wielki król Franków spoczywał na złotym tronie. Cesarz Otto z szacunkiem obciął mu paznokcie i włosy i razem ze złotym krzyżem oraz resztkami szat zabrał na relikwie, złoty tron darowując swemu najlepszemu przyjacielowi, Bolesławowi… Pisał o tym w swojej kronice Adémar de Chabannes.

Kiedy zbuntowani poddani wypędzili z kraju Bolesławowego wnuka, Kazimierza, Brzetysław czeski i jego woje tak złupili Polskę, że w katedrach w Gnieźnie i Poznaniu dzikie bestie założyły swe legowiska. A skarby, w tym wielką złotą figurę Ukrzyżowanego, ważącą po trzykroć tyle, ile Jego ciało, wywieźli na stu ładownych wozach! Zapewne wtedy zaginął złoty tron. Ocalała włócznia świętego Maurycego, dar cesarza Ottona III, korona Chrobrego i relikwie świętego Wojciecha, ponieważ pobożnym księżom jakoby udało się je ukryć, bowiem rabusiów nagle poraziła ślepota i dziwne odrętwienie i trzymały przez trzy dni.

Ale my trzymajmy się faktów. A faktem jest, że pierwszą katedrę na Wawelu zaczął wznosić Bolesław Chrobry zaraz po zjeździe gnieźnieńskim. Zaś między nią a palatium stanął okazały kościół św. Gereona. Król Kazimierz Wielki w XIV w. przebudował zarówno katedrę jak i zamek, a z kościoła św. Gereona ocalała jedynie kaplica zamkowa pod wezwaniem św. Marii Egipcjanki. W XVI w., w czasach Zygmunta I Starego, kaplicę też wyburzono, a wyposażenie przeniesiono potem do kaplicy dobudowanej do katedry przez króla dla pierwszej żony. Ale krypty pod kaplicą św. Marii Egipcjanki czy też kościołem św. Gereona nie zasypano. Istnieje do dziś. Schodzi się do niej przez żelazne drzwi na lewo od bramy wjazdowej na dziedziniec zamkowy.

Na jednej z kolumn widać dekorację plecionkową, taką samą jak w kościołach saskich z przełomu tysiącleci, na przykład w kościele św. Michała w Hildesheim, katedrach w Naumburgu i Merseburgu. Zaś związki Mieszka I i jego syna Bolka Chrobrego z Saksonią były silne i udokumentowane. Obaj peregrynowali do Kwedlinburga i Merseburga, którego biskup, Thietmar, wspominał o tym w swojej kronice. Chrobry znał ponadto biskupa hildesheimskiego Bernwarda. Dwie żony Chrobrego były Niemkami z Miśni, ostatnia żona Mieszka I, księżniczka niemiecka Oda, dokonała żywota w klasztorze w Kwedlinburgu. Na dworze Chrobrego przebywał jakiś czas przyjaciel św. Wojciecha i jego naśladowca, także późniejszy męczennik i święty, Bruno z Kwerfurtu. Nie przypadkiem zapewne po powrocie z Akwizgranu zaczął Chrobry upodabniać Kraków do stolicy państwa Karola Wielkiego. Świadczy o tym dokładnie skopiowany układ głównych kościołów (i ich patronów): pałacowa kaplica Panny Marii, na wprost niej kościółek św. Wojciecha, po lewej najśw. Salwatora i św. Mikołaja z prawej strony. Syn i następca Bolesława, Mieszko II, dobudował na Wawelu wzorowaną na akwizgrańskiej kaplicę św.św. Feliksa i Adaukta, a dzieła uczynienia z Krakowa repliki cesarskiej stolicy dokończyli wnuk Chrobrego, Kazimierz, i jego syn, Bolesław Szczodry. Bowiem kontakty pierwszych władców polskich z Niemcami nie wygasły i po śmierci Chrobrego. Od 1036 r. arcybiskupem kolońskim był Herman, brat Rychezy (albo Ryksy), żony Mieszka II, synowej Bolesława Chrobrego i matki Kazimierza Odnowiciela, który jako pacholę błąkał się po wawelskich podziemiach! A kiedy po śmierci męża Rychezę i jej syna zbuntowani poddani wygnali z Polski, wyjechała do klasztoru benedyktyńskiego opodal Kolonii. Kazimierz zaś przebywał na dworze wuja w Kolonii, nim wrócił do Polski odzyskać dziedzictwo po przodkach. Wówczas przystąpił do odbudowywania kraju zniszczonego po czeskim najeździe, a cesarz i wuj Herman wspomagali go czym się dało. To pewnie Herman przysłał do podkrakowskiego Tyńca zakonników benedyktyńskich na czele z wyświęconym przez siebie Aaronem z Brauweiler, który potem został polskim arcybiskupem. Na jednej z kamienic przy ulicy Kanoniczej widnieje herb kapituły krakowskiej (zwany herbem Aarona) – Trzy Korony. A przecież taki sam herb miała kapituła kolońska, gdyż wedle legendy w katedrze w Kolonii spoczęli Trzej Królowie! Co więcej, patronem Kolonii jest św. Gereon!

Zapewne od wuja Hermana Kazimierz otrzymał także relikwie św. Gereona i dokończył budowy świątyni, którą zaczął stawiać jego dziad nim śmierć w 1025 r., wkrótce po koronacji (nie udało mu się koronować zaraz po 1000 r., gdyż przekupiony poseł, mnich Astryk-Atanazy, otrzymaną od papieża koronę zawiózł nie swemu panu, a księciu węgierskiemu Stefanowi), przerwała dzieło. Obu chodziło o nadanie właściwej oprawy temu, co spoczywało w głębi skały. Co takiego Bolesław przywiózł z Akwizgranu i ukrył przed ludzkim okiem, a jego wnuk odkrył przypadkiem i zastosował się do woli tajemniczego głosu, przenosząc stolicę państwa z Gniezna do Krakowa. Co to było? Co świeci na ramieniu zjawy Chrobrego „niby miecz anioła”?

I tu dochodzimy do sedna. Otóż odpowiedź jest prosta, jeśli przyjmiemy, że ów „kamień życia”, jak zwie się czakram, to nie żaden hinduski gruczoł Ziemi, tylko „kamień z Niebios”, „skała Syjonu”… czyli sławny w całym chrześcijaństwie św. Graal! Najcenniejsza relikwia całego chrześcijaństwa. Kielich z Ostatniej Wieczerzy, do którego następnie Józef z Arymatei zebrał krew ukrzyżowanego Chrystusa, przybywając z nim potem do południowej Galii. I tu trop się urywa. Szukali go rycerze króla Artura, szukali templariusze. Bezskutecznie, bo od XI w. spoczywa sobie spokojnie w czeluściach wawelskiej skały, po zrabowaniu grobu Karola Wielkiego podarowany przez Ottona III Bolesławowi Chrobremu! Czy to możliwe? Oczywiście, jeśli założymy, że było tak:

Święty Graal, który jest tylko zniekształconą nazwą Sang Real (Królewska Krew), trafił w ręce Merowingów, pierwszej dynastii frankijskiej (wywodzącej się ponoć z żydowskiego plemienia Beniamina), stąd legenda, że płynęła w ich żyłach jedyna prawdziwa Królewska Krew. Karol Wielki przejął po Merowingach ich cenny depozyt i kazał się z nim pochować. Wypełniono wolę władcy, być może nie rozpoznając Świętego Graala w niepozornym, wyrobionym w zwykłym kamieniu pucharze. Ale wielce uczony Otto III natychmiast domyślił się, z jak cennym skarbem ma do czynienia. Mimo to zdecydował się oddać go Bolesławowi, którego wbrew powszechnym głosom sprzeciwu pragnął uczynić królem. Dlaczego? Bo chciał połączyć Orient z Okcydentem. Galię, Germanię i Italię ze Sclavonią a może nawet z Bizancjum, wszak jego matka Teofano była bizantyjską cesarzówną. Być może przewidywał swą rychłą i bezpotomną śmierć i w Bolesławie upatrywał następcę, który dokończy dzieła jednoczenia całego chrześcijaństwa. Dlatego powierzył mu „skałę Syjonu”, bo któż oparłby się i sprzeciwił depozytariuszowi Świętego Graala? Ale Bolesławowi nie powiodła się pierwsza próba zdobycia korony, a Otto III zmarł, być może wcale nie na febrę. Zaś jego następca, cesarz Henryk II, natychmiast wszczął długoletnią i wyniszczającą wojnę z Chrobrym, którą zresztą sromotnie przegrał. Czemu tak ryzykował? Bo koniecznie chciał odzyskać depozyt! A gdy zmarł jako ostatni z Ludolfingów, spadkobierców Karolingów, zaginęła też pamięć o miejscu ukrycia Św. Graala. Wnuk Chrobrego, Kazimierz, który wypadkiem go odnalazł i poznał tajemnicę, kazał skrytkę zamurować, a nad nią postawił świątynię. I co się potem stało? Cesarstwo rozpadło się, zaś Polska została królestwem. I przetrwała wszystkie zawieruchy dziejowe. Zaś Kraków ocalał w nienaruszonym stanie mimo przetoczenia się przez miasto wielu wojen, w tym dwóch światowych.

Chociaż powyższej historii nie sposób udowodnić, przyznaj, drogi Czytelniku, że brzmi nie gorzej od innych dotyczących św. Graala. A poza tym pasuje do Krakowa, bo mało jest na świecie miast tak zanurzonych w historii i legendzie.

Tomasz złożył artykuł. Jakże się mylił zacny profesor sądząc, że przysparza Krakowowi największej atrakcji! Mimo iż przedstawiona historia była jedynie zręczną spekulacją intelektualną, hipotezą pseudonaukową, którą sam von Baysen zapewne traktował z przymrużeniem oka, cały „Krakówek” zawrzał świętym oburzeniem, które dałoby się streścić w jednym zdaniu: Jeden dopust (czakram) wystarczy aż nadto, na co nam jeszcze święty Graal – zabierzcie od nas ten kielich goryczy!

A jednak von Baysen imponował Bażyńskiemu, który też chciałby cieszyć się taką popularnością, tylko nie bardzo wiedział, jak tego dokonać. A teraz profesor został zamordowany. Obok smutku jak po stracie dobrego znajomego, Tomasz poczuł dreszczyk emocji. Oto mimochodem, ale jednak został wplątany w sensacyjną historię, jakby żywcem wyjętą z jego ulubionych książek. Chętnie dowiedziałby się, kto i dlaczego zabił von Baysena i czy miało to jakiś związek z niedoszłą wizytą profesora u Michaliny.

Monachium, 22 czerwca 2010 (wtorek)

Prezentacja w najmodniejszej w mieście galerii sztuki współczesnej zgromadziła tłum gości, w tym niemal całą monachijską śmietankę towarzyską. Były media: TV, radio i prasa; przedstawiciele władz miejskich i landu, kilku posłów do Bundestagu, minister kultury w rządzie federalnym, reprezentanci świata biznesu oraz mały, lecz doborowy zestaw gwiazd filmu i estrady. A nawet najbardziej wzięty dyktator mody ze swym o dwadzieścia lat młodszym aktualnym małżonkiem, rozdający całusy na prawo i lewo w ramach apostolstwa miłości do sztuki. Przybycie tego wielkiego człowieka było miarą sukcesu Anny Marii.

Anna Maria stała w kącie, popijała wino i z krzywym uśmieszkiem przypatrywała się tłumowi. Banda snobów! W duszy zapewne tęsknią do landszaftów z jeleniami na rykowisku, w domach i biurach trzymają kopie uznanych mistrzów, a tutaj udają, że podziwiają jej instalację, rozumieją o co w niej chodzi, cmokają z uznaniem, uśmiechają do niej fałszywie i z pseudoznawstwem wygadują komunały. No bo jakże nie podziwiać najnowszego dzieła „najzdolniejszej niemieckiej artystki młodego pokolenia”, „chluby Bawarii i całych Niemiec”, a zdaniem największego entuzjasty „najwybitniejszej niemieckiej artystki od czasów Josepha Beuysa”. Pewnie porównanie nasunęło mu się w związku z jedną z bardziej znanych akcji Beuysa: I like America and America likes me. Jeszcze pół roku temu pies z kulawą nogą nie przyszedłby na jej wernisaż, nowobogackie drobnomieszczaństwo wyszydzało jej sztukę, a omszali profesorowie z Akademii Sztuk Pięknych na wyprzódki z trzymanymi na swoim pasku krytykami prześcigali się w złośliwościach na temat twórczości młodej performerki. Aż nagle przyszedł wielki tryumf na prestiżowej wystawie w Nowym Jorku, entuzjastyczne opinie tamtejszych znawców sztuki współczesnej i wszystko się zmieniło jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Tylko ona się nie zmieniła. Miała w nosie, co sądzi o niej zebrane dziś w galerii doborowe towarzystwo. I tak serce sztuki i w ogóle całej zachodniej cywilizacji od dawna biło w Ameryce. Europa kisiła się w sosie minionej chwały i pleśniała w samozachwycie, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. I like America and America likes me. Mogłyby to być jej własne słowa. Tylko bez ironicznego kontekstu użytego przez Beuysa. Zanim jeszcze telefon zadźwięczał jej w kieszeni, poczuła na udzie jego wibracje. Kolejny ważniak, którego zatrzymały sprawy państwowej wagi, chciał pewnie przeprosić za swą nieobecność i złożyć jej najszczersze gratulacje. Niech się buja. Szkoda, że nie wyłączyła komórki. Podniosła telefon do ucha. Kiedy go wyłączyła, ręka jej się trzęsła.

– Już wiesz? – spytał ze współczuciem w głosie przystojny brunet, do tej pory trzymający się dyskretnie w cieniu. – Moje kondolencje.

Uspokajała się powoli, po czym otarła zwilgotniałe nagle oczy, starając się nie rozmazać makijażu, porwała z tacy pełny kieliszek białego wina, wypiła duszkiem, odstawiła próżne szkło i wreszcie rzuciła szorstko:

– Nie zauważyłam cię. Inaczej kazałabym ochroniarzom wywalić cię na zbity pysk.

– Nie fatyguj się. Nikt nie wywali na zbity pysk najlepszego dziennikarza najpoczytniejszej gazety w kraju i najchętniej oglądanego programu podróżniczego w telewizji. Organizatorzy tej fety nie dopuszczą do takiego skandalu. Zwłaszcza przed kamerami TV i w obecności obergeja. To by podpadało pod obrazę majestatu.

– To sama cię wykopię.

– Nie złość się, bo ci się robią zmarszczki na tej ślicznej buźce.

– Skąd wiesz, w jakiej sprawie do mnie dzwoniono? I dlaczego mnie nie uprzedziłeś? – spytała już dużo spokojniejszym tonem.

Wzruszył ramionami.

– Mam swoje źródła informacji. Nie chciałem ci zepsuć imprezy. Zamierzałem ci powiedzieć po wszystkim i dać to – wyciągnął w jej stronę kopertę.

– Co to jest? – spytała nieufnie.

– Bilet na jutrzejszy lot do Krakowa. Tanimi liniami, ale tylko w ten sposób szybko i bezpośrednio dotrzemy na miejsce.

Wzięła kopertę i wytrząsnęła bilet.

– Co miało znaczyć to „my”?

– A jak myślisz?

– Między nami wszystko skończone.

– Tylko tak ci się zdaje – szepnął jej coś na ucho, a kiedy dziewczyna pobladła, rzucił rozkazująco: – Czekam rano na lotnisku. Nie spóźnij się.

Odwrócił się na pięcie i zniknął w tłumie.

Kraków, 22 czerwca 2010 (wtorek)

– Kiedy ja naprawdę nic nie wiem – zarzekała się Michalina, gdy siedzieli we trójkę w jadalni, popijając herbatę i zagryzając ciasteczkami domowej roboty. – Profesor zadzwonił jedynie, że koniecznie chce się ze mną widzieć w ważnej sprawie, ale nie wyjaśnił, o co mu chodziło.

– No dobrze – westchnął ciężko Jarecki. – W każdym razie sprawa rzeczywiście jest poważna. Ktoś dokładnie splądrował pokój profesora w hotelu. Może znalazł to, po co tam przyszedł, może nie. Jeśli nie, a wie lub domyśla się, z kim profesor miał się spotkać i po co, wtedy grozi wam niebezpieczeństwo. Dlatego dom będzie od tej chwili pod obserwacją, a państwa proszę o natychmiastowy telefon, gdybyście spostrzegli coś lub kogoś podejrzanego, kręcącego się w pobliżu. To telefon do komendy, a to numer mojej komórki – położył na stole wizytówkę i podniósł się. – Na mnie już pora. Dziękuję za poczęstunek. Tomek, odprowadzisz mnie do drzwi? Mam do ciebie słówko…

Wychodząc rozejrzał się uważnie po wnętrzu.

– A więc dostałeś tę sprawę? – spytał Tomasz, gdy obaj znaleźli się na ganku przed domem.

– Na razie, bo akurat byłem pod ręką. Potem pewnie przejmie ją ktoś inny, a może nawet przyślą jakiegoś nadętego dupka z centrali, znaczy Komendy Głównej albo fiuta z CBŚ. Taki los – odparł Jarecki z goryczą, zapalając papierosa. – Ostatnio nie mam w firmie najlepszych notowań. Rzekłbym nawet, że jestem w niełasce.

– W Ameryce sprawę prowadzi ten, kto ją rozpoczął. Wiem z filmów.

– Ale nie jesteśmy w Ameryce. Na razie jutro odbieram z Balic córkę denata. Dzwonili z konsulatu niemieckiego, że przylatuje w samo południe z Monachium i szef kazał mi ją najpierw zabrać do trupiarni, a potem przywieźć na komendę. Dziewczyna podobno mówi dobrze po angielsku, a wiesz, że u mnie kiepsko z językami. Pewnie dostałbym kogoś z konsulatu niemieckiego, ale nie chcę. A tłumacz przysięgły i tak będzie czekał w komendzie. Pojechałbyś ze mną? Oczywiście nieoficjalnie, lecz skoro już w tym tkwisz… Gadałem z szefem i zgodził się.

– Dobrze. Spotkamy się na lotnisku?

– Przyjadę po ciebie służbowym autem. Załatwić ci zwolnienie z pracy?

– Nie trzeba. Jutro nie mam lekcji.

– To na razie… – zawahał się, a potem powiedział: – Dziś przypomniało mi się, jak kiedyś okropnie ci zazdrościłem. Ojca bohatera, bo mój zapił się na śmierć, tej pięknej willi, tych starych wnętrz, rodziny z klasą i w ogóle. W moim domu rodzinnym było zupełnie inaczej, dlatego nigdy cię do siebie nie zapraszałem. Wiedziałeś o tym?

– Nie. Dobrze się maskowałeś. Nigdy nie znałem nikogo bardziej pewnego siebie niż ty. Tego najbardziej ci zazdrościłem.

– Mimikra – policjant uśmiechnął się krzywo. – Było, minęło. Teraz żyję na własny rachunek i urządzam sobie wszystko po swojemu.

– A u mnie, jak widzisz, po staremu.

– Widzę – odparł komisarz dziwnym tonem, którego Bażyńskiemu nie chciało się analizować.

Wyciągnął rękę. Uścisnęli sobie dłonie.

– I jeszcze jedno. Wiesz, co powinieneś zrobić? – Jarecki znacząco wskazał oczyma kucyk Bażyńskiego.

– Wiem. Obciąć ci fiuta. Spadaj, pókiś cały. Do jutra.

– Mam nadzieję, że nie dasz się w nic wciągnąć temu człowiekowi – powitała go ciotka. – Pamiętam jak przyprowadzałeś go do nas. Tak jakoś dziwnie patrzyło mu z oczu.

– Dla ciebie nikt z moich znajomych nie był dość dobry, ciociu – rzucił, idąc do siebie. – Może dlatego nie mam ani prawdziwych przyjaciół, ani dziewczyny. Wszystkich skutecznie mi obrzydziłaś.

– Nie moja wina, że zupełnie nie znasz się na ludziach. A poza tym nie zrzucaj wszystkiego na mnie. Od dawna już wyrosłeś z krótkich spodni i powinieneś mieć swoje zdanie! – zawołała za nim.

Miała rację, ale to bynajmniej nie poprawiło mu humoru.

Kraków, 23 czerwca 2010 (środa)

Przylot się opóźniał. Zdążyli zwiedzić wszystkie sklepy z pamiątkami o marnej urodzie, za to cenach wziętych z sufitu. W barze wypili kawę z ekspresu. Jeśli Bażyńskiego pamięć nie myliła, jeszcze niedawno przez panoramiczne okno widać stąd było lądowisko. Teraz szybę zaklejono tapetą z widokami Krakowa, zapewne w trosce o cierpiących na lęk przestrzeni.

– Jest – odetchnął wreszcie z ulgą komisarz, słysząc komunikat i równocześnie znajdując potwierdzenie na tablicy świetlnej. – Dobra, idę grzać silnik. Masz.

Podał Bażyńskiemu kartkę z wielkim napisem: ANNA MARIA VON BAYSEN.

– Po niemiecku powinno być chyba: Annemarie? – zauważył Tomasz.

– Jak zwał tak zwał. Może się domyśli.

Bażyński powłóczył się trochę po terminalu, po czym stanął przy drzwiach z napisem: „Przyloty”. Wszyscy pasażerowie lotu z Monachium zdążyli już opuścić salę odpraw, ale nie było wśród nich tej, na którą czekał. Wreszcie zobaczył dziewczynę z gniewnym wyrazem twarzy, w towarzystwie przystojnego bruneta z drogim aparatem fotograficznym na piersi. Trzymając przed sobą kartkę i czując się jak idiota, zagrodził im drogę.

– Anna Maria von Baysen? – upewnił się.

– Tak – burknęła mało uprzejmie. – Pan z policji, jak mniemam.

– Nie, komisarz Jarecki czeka w samochodzie. Ja nazywam się Tomasz Bażyński.

– A ja jestem Adam Katz, dziennikarz – brunet wyciągnął rękę, którą Tomasz uścisnął. – I narzeczony panny von Baysen.

– Były – sprostowała z naciskiem i wyjaśniła Tomaszowi: – Przyczepił się jak rzep i nie chce odczepić.

– I nie odczepię, dopóki nie zmienisz zdania – dziennikarz wyszczerzył śnieżnobiałe zęby.

– To sobie długo poczekasz. Zdążysz się zestarzeć w starokawalerstwie – odszczeknęła.

– Nie tu! – Tomasz powstrzymał dziewczynę, która chciała w kantorze wymienić euro. – W centrum kurs jest o wiele korzystniejszy. Tutaj oskubują naiwniaków do żywego.

– Ładne rzeczy – mruknęła, chowając pieniądze do kieszeni, podczas gdy facet w kantorze zrobił minę, z której wynikało, że jakby miał pod ręką kałacha, chętnie odżałowałby dla Tomasza cały magazynek.

– Witamy w Polsce – odparł wesoło i pogwizdując pod nosem poszedł odebrać jej podróżną torbę, która właśnie się odnalazła.

Dziewczyna spodobała mu się, ale nie jej towarzysz. Dotychczas wprawdzie nie lubił małych czarnych, zwłaszcza ostrzyżonych na zapałkę i zołzowatych na pierwszy rzut oka, lecz emanująca z niej energia i pewność siebie wydały mu bardzo pociągające. Pewnie dlatego, że sam był tych cech pozbawiony. Jednak nieprzyzwoicie urodziwych przystojniaków, z zębami i całą resztą jak z reklamy kosmetyków dla facetów bez jaj, nie cierpiał organicznie i teraz też nie potrafił się przełamać. I jeszcze to nazwisko! Zaprowadził Niemców do nowiutkiego wielopoziomowego parkingu przed terminalem i przedstawił im Jareckiego. Zaraz za lotniskiem utknęli w potężnym korku.

– No nie, to jakiś horror – odezwała się dziewczyna po jakiejś pół godzinie posuwania się w ślimaczym tempie.

– Zacznij się przyzwyczajać, moja droga – pouczył ją Tomasz. – To dopiero początek niezapomnianych wrażeń w naszym uroczym kraju.

– Tomek! Zachowaj swoją żółć dla siebie i nie strasz pani – zganił go surowo Tadeusz po polsku, widać nie taki znów kiepski z angielskiego. – Nic się nie zmieniłeś. Nadajesz na wszystko jak stara baba.

Niemka wzruszyła ramionami.

– Korki są wszędzie takie same. A swoją drogą, nie mam zamiaru przyzwyczajać się u was do czegokolwiek. Nie zdążę. Najdalej pojutrze już mnie tu nie będzie.

– To ci się tylko tak zdaje, panienko. Nie znasz jeszcze polskich urzędów – mruknął Tomasz w ojczystej mowie, a głośno powiedział: – Oczywiście.

Dopiero po półtorej godzinie dotarli do Zakładu Medycyny Sądowej, mieszczącego się w wielkim XIX-wiecznym gmaszysku na Grzegórzeckiej. Po drodze przez miasto dziewczyna milczała i jakby drzemała z zamkniętymi oczyma, niczym niezainteresowana, zaś dziennikarz rozglądał się ciekawie, ale też nie zadawał pytań. Zajechali od ulicy Świętego Łazarza niedaleko uchylonych drzwi z napisem LOCUS SILENTI. Przez szparę zobaczyli zadbane wnętrze ze ścianami wyłożonymi terakotową mozaiką z prostym krzyżem wiszącym na wprost wejścia, ponad stojącą na katafalku zamkniętą trumną.

– Tu odbiera się zwłoki przygotowane do pochówku – wyjaśnił komisarz.

W tej chwili na parkingu pojawił się karawan i samochód osobowy, z którego wysiadł mężczyzna w czarnym garniturze, zapewne krewny nieboszczyka. Niemcy wciąż milczeli, gdy Jarecki przez recepcję prowadził ich do chłodni. W przedsionku czekał uprzedzony lekarz i laborant oraz metalowy wózek z ciałem zasłoniętym prześcieradłem. Laborant wszedł po coś do chłodni i wówczas Tomasz ujrzał na wprost kilka komór. Środkowa była otwarta. Z jednej z metalowych szuflad wystawały nogi jakiegoś zmarłego z przyczepionym do dużego palca numerem. Ciało wystawione do przedsionka miało numer 984, co sugerowało, że tutejszy zakład przyjmował rocznie około dwóch tysięcy klientów. Policjant poprosił Bażyńskiego, by spytał dziewczynę, czy czuje się na tyle dobrze, żeby obejrzeć ciało.

– Tak – odparła sucho.

Długo spoglądała w twarz nieboszczyka, z której lekarz zsunął białe prześcieradło, ale nie płakała. Po chwili delikatnie odgarnęła kosmyk włosów z czoła denata.

– Czy rozpoznaje pani zmarłego? – zapytał lekarz całkiem dobrą angielszczyzną.

Skinęła głową i zwróciła się do Jareckiego:

– Potwierdzam, że to mój ojciec, Ernest von Baysen. Nie ma żadnych wątpliwości.

– Ja również mogę to potwierdzić – wtrącił dziennikarz.

– Po czym go państwo rozpoznaliście? – dociekał komisarz.

– Po rysach twarzy.

Dziewczyna potaknęła i dodała:

– Na lewym udzie, od zewnątrz, ojciec miał pieprzyk wielkości dziesięciu eurocentów.

Wszyscy obecni chyba obawiali się, że Niemka straci swój niezwykły spokój, kiedy laborant obnażył ciało, ale nie. Widać było jednak, że hamuje się z najwyższym trudem, a oczy ma szkliste. Na szczęście na ciele nie było widać śladów sekcji. We wskazanym miejscu widniało ciemne znamię.

– To załatwia sprawę – powiedział Jarecki, odnotował podane informacje w protokole, który odczytał na głos, poczekał aż Tomasz przetłumaczy to dziewczynie, po czym podsunął jej do podpisu.

– Czy ciało zostanie zaraz odebrane? – zapytał laborant.

– Nie. Prokurator jeszcze nie wydał zgody – odparł policjant.

– W takim razie co zrobić z ubraniem nieboszczyka? Wydać czy zutylizować?

– Zutylizować – odpowiedział mu Bażyński, tłumacząc decyzję Niemki, która coś powiedziała do swego towarzysza po angielsku.

– O co chodzi? – zainteresował się Jarecki.

– O nic takiego. Przypomniała sobie, że musi kupić nowe ubranie dla denata.

– Może nie będzie musiała. W pokoju hotelowym zabezpieczyliśmy ciemny garnitur. Całkiem porządny. W imieniu prokuratora Widomskiego prosiłem telefonicznie o wydanie protokołu z sekcji – przypomniał lekarzowi.

Ten bez słowa wręczył mu papierową teczkę, którą trzymał pod pachą.

– A tak w paru prostych słowach, doktorze, jaka była przyczyna zgonu? – Jarecki z zakłopotaniem obrzucił wzrokiem kilka kartek tekstu, po czym schował papiery do skórzanej aktówki, którą przyniósł ze sobą.

– Taka, jak to już wstępnie ustaliliśmy na miejscu zbrodni, ja i wasz technik. Najprościej mówiąc: niemal natychmiastowe ustanie akcji serca w wyniku przebicia lewej komory ostrym narzędziem. Ostrze zostało wbite z dużą siłą, od dołu ku górze, nieco z lewej strony, co raczej wskazuje na praworęcznego sprawcę. Cios zadano fachowo, ofiara nie męczyła się.

Kiedy Tomasz przetłumaczył, dziewczyna powiedziała lekko drżącym głosem:

– Chwała Bogu przynajmniej za to.

Na odchodnym pocałowała nieboszczyka w czoło. Laborant odwiózł ciało z powrotem do chłodni, po czym zaprowadził Niemkę w towarzystwie Bażyńskiego do recepcji, aby dziewczyna w „Książce ruchu zmarłych” podpisała się pod identyfikacją NN nr 984 rozpoznanego przez córkę jako Ernest von Baysen, obywatel niemiecki.

– Muszę już lecieć – powiedział lekarz do policjanta. – Chyba nie zapomniał pan drogi do sekretariatu sekcyjnego? I niech pan nie zgubi wyników, bo jak przepadną, prokuratura nie zapłaci nam za robotę. Dlatego wolimy je przesyłać pocztą.

Podali sobie dłonie i lekarz odszedł, a komisarz poprowadził swoją gromadkę do sekretariatu po kartę zgonu, na którą były już naniesione wyniki sekcji i chodziło jedynie o uzupełnienie danych osobowych. Komisarz obawiał się tego, ponieważ przy denacie nie znaleziono paszportu ani innych dokumentów, ale niepotrzebnie, ponieważ dziewczyna miała ze sobą dowód osobisty ojca.

– Ojciec stale gubił dokumenty. Niedawno zgubił stary Ausweis, a nowy natychmiast przez zapomnienie zostawił u mnie. Dlatego mogłam go przywieźć – wyjaśniła.

– Przytomna ta mała – z uznaniem bąknął policjant do Bażyńskiego. – Mało kto pomyślałby o tym w takim momencie.