Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W Wieliczce, królewskim mieście górniczym, przed kościołem parafialnym, w niedzielę po Trzech Królach, na oczach wielu ludzi dochodzi do gorszącej awantury i niebywałej zbrodni, w którą zamieszani są szanowani obywatele miasta oraz urzędnicy miejscowej żupy solnej.
Odtąd mnożą się niepokojące wypadki, złoczyńcy grasują w mieście i na prowadzących do niego gościńcach. Tymczasem władze miasta i żupy toczą spory kompetencyjne, aż wreszcie dochodzi do kolejnej tragedii - w kopalni zrywa się lina i ginie dwudziestu górników. Nieszczęśliwy wypadek, czy kolejna zbrodnia? Król Zygmunt III Waza wysyła do Wieliczki Kacpra Ryksa-Turopońskiego, by wyjaśnił tę bulwersującą sprawę.
Sławny Inwestygator J.K.M. będzie się musiał zmierzyć z niechęcią władz miejskich i żupnych oraz zstąpić do nieznanego i groźnego dla niewtajemniczonych podziemnego świata. Czy zdoła stamtąd wrócić?"
"Nazywam się Ryx" to seria napisana po zamknięciu powieściowego cyklu Kacper Ryx, a wydarzenia w niej opisane dzieją w tak zwanym międzyczasie. Sugerujemy najpierw przeczytać wszystkie cztery powieści (które znajdą Państwo wśród naszych ofert), a dopiero potem zabrać się za opowiadania.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 455
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Mariusz Wollny
Redakcja: Janka Wollny
Korekta: Róża Wollny, Andrzej Kurowski
Projekt okładki: Zuza Wollny
Skład: Mariusz Dymek
ISBN 978-83-947673-0-3
Patron: Fundacja Szablą i Piórem
Konwersja do formatu EPUB/MOBI: Koobe Sp. z o.o.
www.kacperryx.pl
Sprzedaż bezpośrednia:
Skład Towarów Rarytnych „U Kacpra Ryksa”
Plac Mariacki 3, 31-042 Kraków
Sklep internetowy: www.sklep.kacperryx.pl
Telefon kontaktowy: 12 426 45 49
JAMA Mariusz Wollny
Grabówki 121 A, 32-020 Wieliczka
Wydanie I, 2017
Markowi Skubiszowi, powroźnikowi z Wieliczki (co robi niezawodne stryczki), który był inspiratorem tego opowiadania oraz wszystkim pasjonatom-rekonstruktorom historii, z którymi miałem, mam i będę miał przyjemność współpracować, książkę tę dedykuję.
Serdeczne podziękowania za pomoc w ogarnięciu trudnego tematu należą się kumowi Kaziowi Nowakowi, panu Włodzimierzowi Grzywaczowi oraz pracownikom Muzeum Żup Krakowskich w Wieliczce: oprócz wspomnianego Marka Skubisza, pani Klementynie Ochniak-Dudek i panu Józefowi Charkotowi.
Czyny, cechy charakteru oraz intencje (oprócz tych źródłowo udokumentowanych i przedstawionych w Notce historycznej) rzeczywistych postaci występujących w opowiadaniu są wymysłem autora (licentia prosaica) i nie należy ich brać za pewnik.
Był początkiem i końcem wszystkiego, alfą i omegą każdej sprawy, opoką administracji i sądownictwa, człowiekiem na wszystko, dla wszystkich i do wszystkiego. Mianowany na stanowisko przez samego króla osobnym majestatycznym dekretem, autentykiem, opatrzonym pieczęcią koronną, który go obierał, czynił i postanawiał sługą królewskim i ważną personą publiczną, dając mu moc i wolność do pełnienia swego urzędu we wszystkich województwach i powiatach, i obdarzając imponującym tytułem Ministerialis Regni Generalis, czyli Woźny Ziemski Generał Koronny wraz z przydomkiem „opatrzny”.
Drugiej podobnej figury o tak szumnym tytule i tak szerokich prerogatywach nie znała Rzeczpospolita ani żaden inny kraj. Był nie tylko posłańcem sądowym, nie tylko kładł[1] pozwy, ale odprawiał urzędowe wizje lokalne, zbierał informacje dla stron i sądu, dawał roki licowe, oglądał rany i klasyfikował je według obowiązującej taksy, nadzorował wykonywanie wyroków, asystował przy przysięgach, uprawomocniał obwieszczenia, kładł areszt na rzeczach i ludziach, nareszcie stwierdzał morderstwo poprzez obwołanie głowy zabitego, czyli odprawienie proclamatio capitis, to jest na pogrzebie ofiary, nim trumnę złożono do grobu, na głos (na wszelki wypadek trzy- lub czterokrotnie: ter quater que ultra formam iuris) informując oficjalnie wszech wokół, kto popełnił zbrodnię. Dla wzmocnienia powagi jego urzędu obowiązkowo przysługiwała mu asystencja w osobach dwóch osiadłych szlachciców.
Kiedy sobie o tym przypominał, wzbierała w nim duma i czuł się ważny. On, syn liberowanego chłopa, mieszczanin w pierwszym pokoleniu, dzięki swemu stanowisku był jednak kimś. Ta świadomość czasami, w tak ładny dzień jak ten, osładzała mu życie, które zazwyczaj nie głaskało go po głowie. Niebogaty, niemłody, niepozorny, miał tylko swój urząd i z niego czerpał tę odrobinę dumy, która go ożywiała i pozwalała znosić przeciwności losu.
Tymczasem zaś, chwilowo zapomniawszy o codziennych troskach, cieszył się ładną zimową, niezbyt mroźną i niezbyt śnieżną pogodą, pełną piersią wdychając woniejące rybami powietrze, niesione wiatrem znad nieodległej, płynącej równolegle do traktu niezamarzniętej jeszcze rzeczki Srawy, od z górą stu lat nazywanej zamiennie Serafą na cześć ówczesnego zasłużonego żupnika wielickiego, Mikołaja Serafina z Barwałdu (podobnie jak solna góra[2] Seraf, którą on pierwszy zaczął zgłębiać w połowie minionego wieku). Zapach ryb przypomniał mu o nadchodzących Godach i to wzmogło jego dobry nastrój. Lubił tę niezwykłą porę, mimo że od dawna, odkąd zmarła matka, jedyna bliska mu osoba, mieszkał sam.
Podążał starym traktem solnym, wiodącym z Wieliczki przez Kazimierz do Krakowa. Opuścił Wieliczkę wczesnym rankiem. Minął już zamkowe wzgórze i rozciągający się na zachód od miasta teren zwany od niedawna Krakowskim Przedmieściem. Wcześniej był to Gorzec, dawne pogorzelisko w miejscu osady, którą w XIII wieku Tatarzy spalili razem z prastarym kościółkiem Świętego Krzyża. Potem kościół odbudowano, a krakowscy duchacy postawili przy nim szpital dla najuboższych mieszkańców Wieliczki. Ale po przytułku nie było już śladu, a pechowy kościół niedawno znów został spalony (a wcześniej splądrowany) i popadł w całkowitą ruinę. Wciąż czuć było woń spalenizny, przypominającej o niedawnym nieszczęściu, które nawiedziło okolice Krakowa i nie ominęło Wieliczki.
W połowie października podeszły bowiem pod stolicę wojska Maksymiliana Habsburga, przegranego kandydata na króla polskiego. Cesarskiego brata prowadzili zdrajcy nieuznający legalnie obranego króla-elekta Zygmunta Wazy, królewicza szwedzkiego. Miesiąc potem, chcąc przyspieszyć przeciągające się oblężenie Krakowa, Austriacy zaczęli budować przez Wisłę most na palach, aby otoczyć Kraków także od strony wschodniej. Roboty szły wszak niesporo. Wezbrana rzeka porwała część zgromadzonych materiałów, a hetman Zamoyski skutecznie zapobiegł przeprawie wrażej armii na drugi brzeg. Jednak silny zagon wrogów zdążył wcześniej przepłynąć Wisłę i złupić Wieliczkę, której nie mogły skutecznie obronić nadwątlone i mocno szczerbate mury. Dzieła zniszczenia dopełnili lojaliści, którzy owszem, przepędzili Niemców i zdrajców, ale dla miejscowej ludności okazali się tak samo przykrzy jak tamci, bezwzględnie ściągając kontrybucję. Miasto jeszcze długo miało lizać rany, choć Zamoyski ostatecznie pokonał Maksymiliana, który 29 listopada zarządził odwrót w kierunku Śląska. Zaś 9 grudnia zdążający do Krakowa Zygmunt Waza z obawy przed zasadzką już pod Opatowem przeprawił się na prawy brzeg Wisły i do stolicy nadjechał od strony Niepołomic, Wieliczki i Kazimierza. Bez mała cała ludność solnego miasta wyszła na trakt krakowski, by wiwatować na cześć nowego pana, jak zwykle żywiąc złudną nadzieję, że razem z nową władzą nadejdą lepsze czasy.
Od tamtej pory minął dokładnie tydzień, koronację wyznaczono na 27 grudnia, liczył więc na to, że w krakowskim sądzie grodzkim, gdzie miał sprawę, skończyli już świętować powitanie króla-elekta, a nie zabrali się jeszcze do świętowania Godów i koronacji. Ścisnął boki stareńkiej klaczy w daremnej próbie przyspieszenia jej kroku. Jeśli miał przed zmierzchem wrócić do Wieliczki, musiał ruszać się żwawo, a minął dopiero kościół Świętego Krzyża, znajdujący się na skraju miejskiego folwarku Tur oraz rozległej łąki zwanej Turówką, ciągnących się aż do wsi Krzyszkowice. Nazwa folwarku i łąki wskazywała, że niegdyś musiała tu rosnąć gęsta puszcza, pełna grubego zwierza, lecz te czasy dawno minęły – okolica Wieliczki od dziesiątków lat była pozbawiona lasów, gdyż zarówno żupa, jak warzelnia zużywały mnóstwo drewna budulcowego i na opał. Teraz było to ponure pustkowie, po którym hulał wiatr.
Kołysany niespiesznym, równym krokiem poczciwej kobyły, dokładniej owinął się wytartą wełnianą opończą i dał ponieść rozkosznym marzeniom, z których większość obracała się wokół osoby panny Hanny Nurzyńskiej, nadobnej córki imć Mikołaja Nurzyńskiego, obywatela wielickiego i zarazem stolnika żupnego. Z pięknego snu wybudził go tętent za plecami. Odwrócił się, zaniepokojony, i dojrzał w oddali tuman śnieżnego pyłu, który przybliżał się szybko.
Jeszcze się łudził, że to nic groźnego, że jeźdźcy miną go i popędzą dalej w swoich sprawach, ale gdy obejrzał się przez ramię po raz drugi, rozpoznał jadącego na przedzie i pozbył się złudzeń. Dopadli go, choć nikomu o dzisiejszej wyprawie nie mówił. Musieli obserwować jego dom. Zadrżał. Może lepiej byłoby przedostać się do Krakowa polami i bezdrożami niż pchać się gościńcem. Głupiec! Było to jednak jałowe biadanie po szkodzie. Doskonale wiedział, że wybrał trakt solny dlatego, że tu było najbezpieczniej, przynajmniej dla niego, który nie musiał się obawiać grasantów, mających lepsze obiekty do złupienia. Solnym szlakiem co rusz ktoś przechodził lub przejeżdżał, sam lub w gromadzie, liczył więc na to, że zdoła się po drodze przyłączyć do jakiejś szacownej kompanii. A tu, jak na złość, nikogo nie widać jak okiem sięgnąć. Okrom prześladowców, którzy dobrze wybrali czas i miejsce do napaści. Jak pech to pech. Biednemu zawżdy wiatr w ślepia wieje…
Mógł jeszcze próbować uciec. Niedaleko na lewo odbijał trakt na Skawinę i Oświęcim, a za najbliższym pagórkiem leżały Krzyszkowice, gdzie miał znajomych. Może by mu pomogli. A gdyby zdecydował się uciekać drogą na Kraków, już majaczył w dali lasek Kosocicki. Tam być może dałoby się zmylić trop (choć na śniegu byłoby to trudne) i dotrzeć do pobliskiej Rżąki, za którą zaraz był Prokocim, zaś stamtąd do Kazimierza tylko barani skok… Mógł uciekać, choć jego klacz z pewnością nie mogła się mierzyć z biegunami tamtych. Mógł walczyć, choć miał jedynie tępą szablę u boku (i przywiązaną do kulbaki tęgą lagę, oznakę swego urzędu, w razie potrzeby mającą jednak praktyczne zastosowanie), a ich było czterech, ale zamiast tego stało się to, co zawsze - upadł na duchu i poddał się losowi z fatalistyczną rezygnacją. Ściągnął szkapie wodze i stanął, zanim jeszcze posłyszał gromkie wołanie:
– Mości Noskowski, stójcie!
W chwilach takich jak ta przypominał sobie o drugiej, gorszej stronie swojej profesji. Woźny sądowy, nawet generał jak on, czyli mający prawo pełnić swe obowiązki w całym województwie, był bowiem zarazem najżałośniejszą urzędową figurą jaką znała Rzeczpospolita i inne kraje. Postacią ni to komiczną ni tragiczną, wszędzie posyłaną i zewsząd wypędzaną, mimo szumnego tytułu z nikczemną dolą i nędznymi warunkami wypełniania swych powinności, powszechnie lekceważony (razem ze swymi asystentami, szlachcicami wprawdzie, ale chodaczkowymi lub zagonowymi chudzinami) nie tylko przez szlachtę, ale także bogatych mieszczan, lżony, przepłaszany kijem, opluwany, szczuty psami, pławiony w wodzie, ostrzeliwany. Za każdą czynność urzędową uczciwie brał po marnym groszu za milę drogi (i tyleż za stwierdzenie prawdy w sądzie, gdyby zaś potwierdzał nieprawdę, a znał takich, co to robili, ryzykując utratę stanowiska i napiętnowanie na twarzy, brałby jak oni i kopę groszy), nic nie mógł i nic mu nie było wolno, jeśli nie chciał się narazić na zniewagę, sińce, guzy i rany, na śmierć nawet, jeśli nie potrafił chyłkiem, jak złodziejaszek, podrzucić pozew i umknąć czym prędzej, póki cały.
Zazwyczaj dla niepoznaki przebierał się do pracy rozmaicie, to za żołnierza, za żebraka, za włóczęgę w podartym i połatanym kaftanie, czapką z uszami i kosturem w garści, kryjąc się pod cudzymi sukniami i postaciami dla bezpieczeństwa i pomyślnego wykonania zadania. Ale dziś nie uważał tego za konieczne, bo miał jedynie doręczyć list protestacyjny do grodu, więc nawet nie zabrał ze sobą swych, pożal się Boże, przybocznych. Co prawda nie byli oni wojowniczego ducha i szable nosili na sznurkach, ale czasem samą obecnością działali trzeźwiąco na rozpalone głowy.
Dopędzili go i otoczyli w jednej chwili. Zdjął czapkę i z uszanowaniem powitał przewodzącego trzem zbrojnym pachołkom niespełna czterdziestolatka o czarnej, krótko przystrzyżonej brodzie, gniewnym wyrazie twarzy i zaciśniętych ustach.
– Kłaniam, mości Nurzyński. Czym mogę służyć?
– Macie mnie za głupszego od siebie, Wojciechu? – warknął stolnik wielicki i komornik królewski w jednej osobie tonem nie wróżącym nic dobrego i wyciągnął rękę. – Oddaj żałobę, pókim dobry.
A kiedy woźny jeszcze się wahał, ryknął:
– Nuże!
Noskowski pospiesznie sięgnął za pazuchę, wydobył złożone na czworo pismo i wręczył żądającemu. Stolnik przebiegł skrypt wzrokiem, poczerwieniał, po czym zacisnął garść, mnąc papier.
– Nie mów mi, żeś tego nie czytał. Wiesz, oczywiście, że Ślapki łżą jak psy. Było dokładnie odwrotnie: to oni napadli na mnie, o co mieli sprawę przed miejskim sądem i ją przegrali.
Woźny milczał, wzrok mając wbity w ziemię.
– Wiesz, czy nie? Patrz mi w oczy i odpowiadaj, gdy do ciebie mówię!
– Wiem – odparł cicho Noskowski.
Niektórzy woźni bywali niepiśmienni, lecz on do nich nie należał, skończył szkołę parafialną, umiał czytać i pisać, radził sobie z łaciną. I jak mało kto zdawał sobie sprawę, że Temida w Rzeczypospolitej była bardziej ślepa niż gdzie indziej, a sprawiedliwe wyroki rzadsze niż puszczański tur, o którym powiadano, że już całkiem wymarł. Sądowy wyrok zazwyczaj oznaczał, że wygrany więcej znaczył i był bogatszy od przegranego, choć oczywiście bywały wyjątki. Ale niezbyt często.
– Więc dlaczego zgodziłeś się dostarczyć te łgarstwa do grodu?
– Jestem woźnym generałem sądowym. Moją powinnością jest przedkładać sądowi skargi w imieniu pokrzywdzonych, a nie oceniać ich zasadność – w głosie przedstawiciela prawa zabrzmiała nuta jakby dumy, która zaskoczyła jego samego, a stolnika rozwścieczyła.
– Doprawdy? Ergo widocznie koniecznie chcesz zeżreć te bazgroły. Chcesz?
Tego się obawiał. Już mu się zdarzało zjadać pozwy, a znał przypadek, gdy pewien szlachcic woźnemu sądowemu wpychał papier do gardła sztychem szabli, okrutnie kalecząc nieszczęśnika, słyszał też o koledze po fachu, któremu inny dobrze urodzony kazał popijać pozew wodą z solą, aż biedak zmarł w mękach (winowajcy oczywiście się upiekło, jak zwykle). Bito ich i strzelano do nich jak do żywych tarcz. Osobiście znał woźnego, który zginął w ten sposób – jaśnie oświecony zbrodniarz kazał służbie przywiązać nieboraka do drzewa i palił do niego z pistoletów. Nikt im nie pomagał i nie ujmował się za nimi. Byli zdani na siebie i swoją przemyślność. Gdy ich zawiodła, bywało źle lub jeszcze gorzej.
Zajęci sobą nie zauważyli herbowej karocy eskortowanej przez dobrze okryty poczet konnych hajduków, która zbliżała się tak szybko, że ledwo zdążyli usunąć się na bok. Jeźdźcy przyglądali się im z czujną ciekawością, gotowi do interwencji, gdyby zaistniała taka potrzeba. Mógł skoczyć ku nim, lub choćby krzyknąć. Był urzędnikiem królewskim i istniało spore prawdopodobieństwo, że, mając sporą przewagę, z chęcią wdaliby się w awanturę. Jednak nie zrobił nic. Przebłysk odwagi, który mu się niedawno przytrafił, przeminął bezpowrotnie i bez śladu. Za moment podróżni także przejechali, obryzgując ich brudnym śniegiem tratowanym końskimi kopytami, a on pozostał w mocy swych prześladowców.
– Znów mi nie odpowiedziałeś – przypomniał mu Nurzyński, zgniatając dokument w nieforemną kulkę.
– Nie chcę.
– Powinienem cię do tego zmusić. Należy ci się nauczka, choćby za to, że śmiesz podnosić oczy na moją córkę, chudopachołku. Ostrzegam: jeśli jeszcze raz zdybię cię pod swoimi oknami, jak gapisz się na nią niczym sroka w gnat, obetnę uszy, jak mi Bóg miły. Tfu, na psa urok, ale mi się trafił kandydat na zięcia, koń by się uśmiał! Na domiar taki, co z kłamliwą protestacją ochotnie bieży donieść na niedoszłego teścia… Mogę wszak ci wybaczyć, jednak musisz dla mnie coś zrobić.
– Uczynię, co tylko zechcesz.
– I tak trzymaj. Zatem w drogę.
Zanim ruszyli, z powrotem rozwinął list protestacyjny, podarł go na strzępy i rzucił skrawki na wiatr, ku wielkiej uldze woźnego, który chwilowo poczuł się bezpieczniej. Wzięli go w środek i powiedli z powrotem w stronę Wieliczki, ale nie traktem. Drogą wzdłuż muru miejskiego okrążyli miasto od zachodu, docierając do sławnej karczmy „Poniedziałek”. Stała na rozstajach o rzut kamieniem od bramy Kłosowskiej, którą wjeżdżało się do Wieliczki od południa, od strony gór.
W karczmie czekało na nich kolejnych czterech ludzi Nurzyńskiego, którzy przesunęli się na skraj ławy, robiąc miejsce nowoprzybyłym.
– Gdzie Mikołaj? – spytał ich Nurzyński.
– Na czatach – odparł jeden z tamtych.
Stolnik zamówił dla wszystkich, w tym Noskowskiego, flaki na ostro oraz garniec piwa proszowickiego. Akurat skończyli się posilać, gdy do gospody wszedł człowiek, którego woźny bez trudu rozpoznał. Był to druh Nurzyńskiego, Mikołaj Denkowski, obywatel wielicki, który w imieniu stolnika niedawno wytoczył powroźnikom żupnym, Marcjanowi Ślapce i jego dwóm starszym synom, sprawę o najście i pobicie. Na pytające spojrzenie stolnika przybysz kiwnął głową i skinął ręką, dając znak, by iść za nim, po czym z powrotem wycofał się za próg.
– Pilnujcie go jak oka w głowie – Nurzyński wskazał swoim ludziom Noskowskiego i podążył za Denkowskim.
Pilnowany przez fagasów stolnika woźny nie miał możliwości zrobić żadnego ruchu, wołanie o ratunek też nic by mu nie dało, gdyż ze strony karczmarza nie mógł liczyć na pomoc, a poza czeladzią Nurzyńskiego w gospodzie, sącząc cienkusza, siedziało tylko trzech podróżnych wyglądających na ludzi luźnych, wędrujących gościńcem, gdzie oczy poniosą bez określonego celu i z pewnością szukających dobrej okazji do zarobku lub kradzieży, ale nie guza. Mógł jedynie kątem oka zerkać w małe okno naprzeciwko. Choć szklanej gomółki w ramie okiennej nie czyszczono od zainstalowania, zdołał dojrzeć i rozpoznać trzech mężczyzn, z którymi stolnik i jego kompan prowadzili ożywioną rozmowę. Byli to burmistrz Wieliczki Walenty Skalski, rajca Jan Kokotowski i Łukasz Marszalkowicz, landwójt wielicki. Wszyscy oni, jak to wiedział od Ślapki, z jakiegoś powodu uwzięli się na powroźnika.
Wkrótce Nurzyński sam wrócił do izby i zarządził:
– Już czas. Idźcie.
Wyznaczył trójkę, która opuściła gospodę, a po kwadransie następną. Wreszcie przyszła pora na pozostałą czwórkę, w tym porywacza i jego brańca. Wyszli i dosiedli koni. Stolnik rozchylił poły ciepłej szuby i pokazał woźnemu zatknięty za pas pistolet oraz dwa bandolety w olstrach przy siodle.
– Nie próbuj uciekać, bo ubiję jak psa – ostrzegł.
Wszystkie działania komornika były dokładnie przemyślane i zgrane w czasie, co okazało się niebawem. Wzięli Noskowskiego między siebie i przez bramę Kłosowską wjechali do miasta, a zaraz potem wrotni zamknęli bramę, choć do zmierzchu brakowało kęsek czasu. Pojechali ulicą Kłosowską ku rynkowi, po czym skręcili w lewo, w ulicę św. Jadwigi[3] i tu zaczekali, aż strażnicy bramni po zamknięciu bramy wrócą do ratusza, by zdać klucze. Kiedy tak się stało, wzdłuż murów miejskich, akurat w tym miejscu mocno wyszczerbionych, dojechali do następnej przecznicy.
Tu czekał na nich człowiek stolnika.
– I jak? – spytał go Nurzyński.
– Wszyscy w domu.
– Ktoś ich nawiedził?
– Nikt. Są tylko domowi.
– A nasi?
– Już zajęli stanowiska.
– Dobrze.
Zeskoczył z wierzchowca. Owinął się podbitą futrem szubą, postawił futrzany kołnierz, nacisnął czapkę na głowę, z olstrów wyjął bandolety, po czym oddał wodze słudze.
– Pilnuj karego, a jak się zacznie, ruszaj ku nam w skok.
– Tak jest, wasza miłość.
Noskowski, jak tylko zobaczył, że dwaj ludzie komornika jako żywo przypominają asystentów woźnego, zarówno strojem, jak posturą, a nawet dosiadają podobnych szkap, niewiele lepszych od jego własnej chabety, domyślił się, do czego Nurzyński go potrzebował. Dlatego nie zdziwiły go słowa stolnika, który rzekł dobitnie:
– Posłuchaj mnie uważnie, Wojciechu. Za chwilę poprowadzisz moich ludzi do domu Ślapków. Znają cię i są z pewnością ciekawi, czyś dostarczył ich protestację, dlatego nie będą niczego podejrzewali i dopuszczą cię do drzwi. Na tym twoja rola się kończy. Gdy przyjdzie do sprawy, zbiegniesz, gdzie pieprz rośnie. Ale nie wcześniej. Jeśli zaś ostrzeżesz Ślapków, słowem lub gestem, zginiesz pierwszy – pokazał mu bandolety. – Broń będzie w ciebie wycelowana, a wiesz, że strzelać potrafię.
Wiedział. Nurzyński, jako komornik żupny ustanowiony przez podkomorzego, pilnował, by soli nie transportowano do miejsc niedozwolonych prawem, stał na czele straży konnej i przy jej pomocy kontrolował transporty solne. Biada furom i oszustom, dużym i małym, którzy nie zatrzymali się na żądanie, albo próbowali bronić skradzionego dobytku. Nurzyński działał bezwzględnie, zarówno prawem jak lewem, wykorzystując urząd i swoich strażników dla celów prywatnych, własnego widzimisię lub na zlecenie możnych wspólników i protektorów. A strzelał rzeczywiście celnie – z pistolca na dwadzieścia, ze strzelby na sto kroków rzadko chybiał. Wszyscy to wiedzieli.
– Mówię do ciebie!
– Zgoda, lecz biorę wszystkich przytomnych na świadków, że to gwałt, któremu ulegam pod przemożną forsą.
– Ruszaj! – warknął Nurzyński i uderzył szkapę woźnego po zadzie aż plasnęło.
Po czym stanął za węgłem narożnego domu, na wprost zagrody Ślapków i złożył się do strzału. Zaś Noskowski i jego rzekomi pomocnicy zeskoczyli z koni przed domem Marcjana Ślapki, najokazalszym z kilku należących do familii. Woźny generał sądowy zakołatał do drzwi.
Ślapkowie zajmowali aż cztery domostwa stojące w jednym szeregu, ze wspólnym obszernym zatyłkiem, gdzie stała szopa z warsztatem powroźniczym. Przez parkan sąsiadowali z zadzią domu Węgrzynowskich, a za nią ciągnął się sad żupny należący do zamku. Tymczasem brytan uwiązany przy budzie w obejściu wszczął alarm i w domu głowy rodziny spostrzeżono gości. Postawny mężczyzna uchylił drzwi, wystawił na zewnątrz głowę i burknął nieprzyjaznym tonem:
– A kogo to diabli niosą tak późno?
Nurzyński dobrze sobie wyliczył porę najścia, ponieważ już zmierzchało, lecz jeszcze nie zapadły całkowite ciemności. Była to ta niecodzienna chwila, gdy dziwna jasność poprzedzała nadejście mroku. Dlatego gospodarz przyłożył otwartą dłoń do czoła, by osłonić oczy przed ostrym blaskiem zachodzącego słońca.
– To wy, mości Noskowski?
Choć sparaliżowany ze strachu woźny, dobrze znający popędliwość powroźnika i obawiający się go nie mniej od brutalnego komornika, nie uczynił żadnego gestu i nie wyrzekł ani słowa, Marcjan Ślapka coś wyczuł i ze zręcznością zdumiewającą u tak tęgiego człowieka jednym susem znalazł się za progiem i z hukiem zatrzasnął masywne drzwi. Nurzyński spóźnił się o mgnienie – kula nieszkodliwie utkwiła w grubym drewnie.
Natychmiast rozpętało się piekło. Dwójka ludzi komornika udających asystentów woźnego zeskoczyła z koni i czekanami zaczęła rąbać drzwi, równocześnie od tyłu dobiegły wrzaski i strzały – to pozostali, ukrywający się dotąd ludzie komornika, szturmowali zagrodę z dwóch stron.
Noskowski skorzystał z dobrej rady i zemknął na stronę zaraz po rozpoczęciu awantury i z bezpiecznej odległości śledził przebieg wypadków. Wsparci przez swego naczelnika, który drugim strzałem rozbił zamek w drzwiach, napastnicy w końcu włamali się do wnętrza i to prawie jednocześnie z obu stron. Po chwili rozległy się okrzyki złości i rozczarowania.
– Gdzie Marcjan i twoi synowie?! – wrzeszczał komornik. – I gdzie ukryliście skradzioną sól i starzyznę linową wyniesioną z żupy?!
Na to odpowiedział mu kobiecy krzyk (woźny rozpoznał głos Anny, żony Marcjana):
– Łeż to wierutny, mości Nurzyński! Nic nie usprawiedliwia gwałtu i zajazdu! Odpowiecie za to bezprawie przed Bogiem i ludźmi!
– Milcz niewiasto!
– Ani myślę!
Przez jakiś czas słychać było odgłosy rozbijania sprzętów, lamenty i donośne protesty kobiet (oprócz żony także córki i synowych gospodarza) oraz piski i płacze dzieci, nareszcie cała gromada napastników zebrała się na majdanie przed domem, przyświecając sobie pochodniami, bo zmierzch już zapadł na dobre.
– Może puścić z dymem zagrodę i warsztat, mości komorniku? – spytał ktoś usłużnie.
– Głupiś! – warknął rozdrażniony stolnik. – Chcesz tu ściągnąć strażników miejskich?
Pachołki miejskie patrolujące miasto w dzień nosiły tylko pałki, ale strażnicy nocni byli dobrze uzbrojeni, choć z pewnością nie mogli stawić czoła zbrojnej gromadzie i pewnie nawet by nie próbowali. Ale larum mogli podnieść.
– Już tam imć burmistrz zadbał, żeby patrzyli w przeciwną stronę! – zaśmiał się któryś. – Inaczej dawno by tu byli!
– Milcz! – huknął na niego komornik. – Lepiej wyjaśnijcie mi, niedojdy, jakim sposobem Ślapki zdołali wymknąć się z saka?
– Po drabinie przedostali się na sąsiednią posesję, a stamtąd pewnie na teren ogrodu żupnego, my zaś w szarości zmierzchu żeśmy ich przegapili. Szukaj wiatru w polu.
– Ślepe gamonie! Jeszcze będzie z tego bieda, wspomnicie moje słowa.
Z nosami zwieszonymi na kwintę, zbrojna gromada podążyła w kierunku miasta. Odczekawszy kwadrans, woźny Noskowski ruszył za nimi. Dotarł do domu bezpiecznie, ale długo nie mógł dojść do siebie po emocjach tego dnia. Kładąc się spać słyszał, jak zegar zamkowy wybija godzinę dziesiątą, a stróż nocny dmie w róg, kołacze halabardą w okiennice i przypomina:
Już dziesiąta na zegarze,
Idźcie spać gospodarze,
Od ognia i złej mocy
Niech Bóg strzeże was tej nocy!
Woźny generał sądowy Wojciech Noskowski, w wyszczotkowanym kaftanie i wyglansowanych butach grubo wysmarowanych szwarcem, jak wszyscy znaczący cokolwiek w mieście przybył do fary na południową sumę. Do mszy brakowało dobre pół godziny, więc przed kościołem i na cmentarzu, zwłaszcza że pogoda dopisała, dzień był słoneczny i niezbyt mroźny, trwało istne targowisko próżności. Zgromadziła się tutaj starszyzna cechowa, w tym większość majstrów miejskich i żupnych, z małżonkami i dziećmi, w najlepszych strojach oraz drobna szlachta okoliczna, dzierżawiąca wielkopańskie folwarki lub w nich zatrudniona. Jednak najliczniejszą grupę stanowili, także z rodzinami, najważniejsi pracownicy żupy – kopacze, zwłaszcza dziedziczni stolnicy, ubrani w odświętne granatowe kapoty przepasane czarnym pasem z frędzlami na końcach, kunowe okrągłe czapki i czarne buty z cholewami. Wymieniano najnowsze nowiny i plotki, pyszniono się modnym ubiorem, uczesaniem, futrami i kosztownymi ozdobami.
Czekano jeszcze na najgodniejszych: właścicieli ziemskich z pobliskich dworów i pałaców, burmistrza, rajców i tutejszych kupców oraz zwierzchność żupną reprezentowaną przez oficjalistów: podżupka, pisarza żupnego, ważnika, szafarza, hutmana żupnego, sztygarów i warcabnych. W ciągu najbliższego kwadransa większość tych figur przybyła do fary, bogata szlachta szumnie i dumnie, konno i w kolasach, ze służbą w herbowych barwach, miejscowi patrycjusze i urzędnicy żupni, którzy z zamku mieli najbliżej, nieco tylko skromniej. Tłum przed kościołem znacznie stopniał, gdyż ogół zgromadzonych udał się za możnymi do świątyni, raz, aby się przypochlebnie przypomnieć swym dobrodziejom, a dwa, by po prostu zająć jak najlepsze miejsce w pobliżu miejscowych znakomitości i ogrzać się w ich blasku.
Nieliczni wciąż trwali na zewnątrz. Należał do nich Noskowski. Tak wiele razy był w opałach, że przez skórę wyczuwał, iż coś wisiało w powietrzu. Zaraz po Nowym Lecie zawiózł do grodu skargę Ślapków na Nurzyńskiego, który najechał zbrojnie ich dom już po raz wtóry (nie licząc napaści na rynku), niszcząc mienie i turbując domowników. Tym razem woźny był ostrożniejszy i nie dał się znowu zawrócić komornikowi z drogi, ale wiedział, że tamten wie o jego wizycie w Krakowie i jej celu. Tymczasem minął z górą tydzień i nic się nie działo. Obie strony konfliktu jakby się zapadły pod ziemię. Niewątpliwie była to cisza przed burzą, niemniej za kilka minut miała zacząć się msza, sygnatura na dachu fary dawno przestała ponaglać spóźnialskich, a wciąż nie przybył do kościoła ani Nurzyński, ani żaden ze Ślapków.
Ostatni maruderzy znikali w kościelnej kruchcie i woźny generał sądowy też już miał zamiar pójść w ich ślady, lecz nie dawali mu spokoju podejrzani osobnicy pojedynczo lub dwójkami skrywający się w załomach muru kościelnego pomiędzy licznymi dobudowanymi z boków kaplicami, w cieniu nagrobków albo pod cmentarnym murem. Nie wyglądało na to, żeby im było spieszno na mszę lub zamierzali modlić się za zmarłych. Raczej jakby na coś lub na kogoś czekali. Nie pasowali do tego miejsca, zwłaszcza w porze uroczystej mszy, patrzyli raczej na czeladników lub po prostu zwykłych robieńców, w zimie zazwyczaj bezrobotnych, dlatego nie kojarzył ich pospolitych twarzy.
Raptem w górze ulicy, od strony rynku, pojawiła się kolasa. Poprzedzało ją dwóch konnych, a dwóch kolejnych zamykało kawalkadę. Przystanęli dokładnie pomiędzy głównym wchodem na cmentarz, przez który podążało się zarazem do świątyni oraz bramą zamkową naprzeciwko.
Woźnica w barwnym uniformie zeskoczył z kozła i otworzył drzwiczki kolasy, z której dostojnie wyszedł Mikołaj Nurzyński, po czym podał dłoń żonie Zofii, zaś córka Hanna samodzielnie wyskoczyła z pojazdu na drugą stronę. Krocząc dumnie ze swymi paniami po bokach, komornik w otoczeniu sług podążył do kościoła, podczas gdy woźnica odwoził kolasę na stronę. Noskowski zerwał czapkę z głowy i zgiął się w ukłonie, wzrokiem żebrząc pannę, obiekt swych westchnień, o choć jedno spojrzenie, ale i ona i jej rodzice minęli go nie zaszczycając uwagą. Wkrótce zniknęli we wnętrzu kościoła. I nic się nie stało. Ślapkowie się nie pojawili, a dziwni ludzie podpierający mury nie zmienili pozycji ani na jotę. Utraciwszy wiarę w swój szósty zmysł wykrywania turbacji zanim się pojawią, nieco rozczarowany woźny udał się w końcu na mszę. O ile Nurzyńskim przybycie w ostatniej chwili w niczym nie zaszkodziło, gdyż mieli swoją ławkę w kościele, to Noskowskiemu, przez prawie dwie godziny przyszło stać między pospólstwem w ostatnich rzędach, ściśniętemu w ciżbie niczym śledź w beczce. Cóż, kto późno przychodzi, sam sobie szkodzi.
Za to po mszy był pierwszy u kropielnicy przy wyjściu i mógł w stulonej dłoni podać wodę święconą Hannie Nurzyńskiej. I chociaż panna znów na niego nie spojrzała, a za to jej ojciec łypnął nań groźnie spod namarszczonych brwi, to woźny i tak był wniebowzięty.
Pleban wyszedł przed farę, by prywatnie udzielić błogosławieństwa najczcigodniejszym parafianom, zarazem hojnym darczyńcom i donatorom, i podziękować im za ofiary na rzecz świątyni, po czym udał się do plebanii. Ponieważ większość spotkań i pogwarek towarzyskich odbyto przed sumą, a teraz wszyscy wierni spieszyli się do domu na niedzielny obiad, cmentarz i tret przed kościołem opustoszały w kilka minut. Wtedy Noskowski znów zobaczył Nurzyńskich, jak niecierpliwie wypatrują swojej kolasy.
– Gdzie, u diabła, jest ten woźnica?! – żołądkował się komornik.
Nagle woźny poczuł znajome ciarki na grzbiecie, a równocześnie zobaczył, jak z jednej strony ulicy, całą jej szerokością, podąża grupa mężczyzn, pośród których ku swemu zaskoczeniu rozpoznał szafarza żupy wielickiej Aleksandra Frezera, a z naprzeciwka nadciąga Marcjan Ślapka ze starszymi synami, Stachem i Florianem oraz ich druhem Józefem Kobierskim. W tej samej chwili od bramy cmentarnej nadeszli owi ludzie, których obecność intrygowała Noskowskiego już wcześniej. Teraz wszystko się wyjaśniło – Ślapkowie przygotowali zasadzkę, a Nurzyńscy znaleźli się w pułapce bez wyjścia. Noskowski poczuł satysfakcję, że przeczucie go nie omyliło – szykowała się grubsza awantura.
Komornik natychmiast zorientował się w sytuacji.
– Czego chcesz, Ślapko? Bacz, żebyś nie przeciągnął struny! Daj drogę, a nuże! – wrzasnął.
– Nadeszła na cię kryska, Nurzyński! Tuszę, żeś pojednał się z Bogiem, bo dziś odpowiesz za swe nieprawości i prześladowanie mojej familii! – odkrzyknął powroźnik i zakomenderował do swoich: – Brać go! Bij, zabij!
Nagle w rękach napastników pojawiły wydobyte zza pleców lub zza pazuchy okute pałki, kordy, małe kilofy, młoty i zwykłe noże. Całą hurmą rzucili się na swe ofiary. Widząc, jaką przewagę mają napastnicy, słudzy komornika przezornie czmychnęli szukać azylu w kościele, gdy tylko uczyniła się luka w cmentarnej bramie.
– Ubieżajcie! Ratujcie się! – zawołał Nurzyński do żony i córki i odważnie skoczył na wrogów.
Ale nie miał przy sobie żadnej broni oprócz ozdobnej szabli, bo przecież wybierał się tylko do domu bożego, co wrogowie wzięli pod uwagę i dlatego atakowali śmiało. W jednej chwili wydarli mu broń z dłoni, obalili na ziemię i rzucili na niego, przeszkadzając sobie nawzajem w zadawaniu ciosów. Przerażone kobiety nie skorzystały od razu z dobrej rady męża i ojca, a potem było już za późno, gdyż dobrano się także do nich, nic sobie nie robiąc z ich płaczu i krzyków.
Pachołki miejskie pilnujące miasta w dzień, w przeciwieństwie do nocnych stróżów były uzbrojone tylko w kije, więc słysząc odgłosy potyczki trzymały się od niej z dala. Również ostatni wierni, którzy dopiero teraz opuścili farę, czym prędzej pospieszyli do bocznego wyjścia z cmentarza, nie zamierzając mieszać się do walki. Stojący na uboczu Noskowski, dotąd zadowolony ze swej roli spektatora, rozważał właśnie, czy nie nadeszła pora stłumić strach i spróbować interwencji w obronie Hanny, by zasłużyć sobie na wdzięczność panny i zrobić pierwszy krok do pozyskania jej względów. Tak mu się spodobał ten pomysł, wydawałoby się obcy jego niewojowniczej naturze, że rozważał go o moment za długo, gdyż niespodziewanie na napastujących kobiety z furią wpadł młodzieniec może szesnastoletni, bez butów i w samej tylko koszuli, za to uzbrojony w solidną pałkę, którą wywijał nader sprawnie. Woźny rozpoznał Pawła, najmłodszego syna Ślapki.
– Precz z łapami od niewiast, łotry! One niczemu nie winne!
Rozdzielając razy na prawo i lewo, młodzian utorował sobie drogę i pociągając za sobą kobiety, zdołał je wyrwać z pułapki. Podtrzymując z obu stron przerażoną, zdezorientowaną i lecącą z nóg jejmość, razem z dziewczyną pobiegli ku nieodległej bramie zamkowej, zamkniętej na głucho. Chłopiec załomotał pałką we wrota.
– Otwierać! Jeśli przez was tym niewinnym niewiastom stanie się krzywda, odpowiecie za to przed żupnikiem, dopilnuję tego!
Zgrzytnęły odsuwane rygle, furta w bramie uchyliła się i jeden z wrotnych wystawił głowę, szybko lustrując ulicę, gdzie wciąż trwała walka, gdyż komornik wciąż się bronił, wściekle rycząc przy tym jak ranny tur, zresztą raniono go już wielokrotnie i tylko liczbie przeszkadzających sobie nawzajem prześladowców zawdzięczał, że żaden z odebranych ciosów jeszcze nie był śmiertelny.
– Wchodźcie, ale prędko!
Zatrzasnął za nimi furtę i spytał:
– Kim jesteście?
Ponieważ kobiety wciąż dyszały po przebytych wrażeniach, młodzieniec odpowiedział za nie:
– To ichmości Nurzyńskie, żona i córka imć komornika żupnego. Trzeba dać im schron, dopóki ta awantura na ulicy nie ustanie.
– A ty co za jeden?
Teraz to młodzian zaniemówił, a za niego odpowiedziała dziewczyna:
– To Paweł Ślapka, syn Marcjana.
– Przebóg, tego mordercy?! – krzyknęła jej matka, patrząc na chłopaka z lękiem i nienawiścią i odsuwając się od niego jak od zapowietrzonego.
– Matko, on nas ocalił – przypomniała jej córka, spoglądając na młodzieńca zupełnie inaczej niż jej matka, aż się zarumienił.
– O niczym nie wiedziałem. Byłbym przybiegł wcześniej, ale ojciec i bracia zamknęli mnie w komorze i kęs potrwało, nim się wydostałem – usprawiedliwił się i przestąpił z nogi na nogę.
Gołe stopy miał sine z zimna. Był to dowód na to, że nie kłamał – rzeczywiście przybiegł tak szybko, jak tylko mógł, nie tracąc czasu na wdziewanie kaftana i butów.
– Pójdę już – rzekł.
– Uratuj mego ojca – dziewczyna pochwyciła go za ramię.
– Spróbuję.
Skinął na strażnika, który znów uchylił furtę i wypuścił go na zewnątrz, akurat w chwili, gdy stała się rzecz nieprawdopodobna – oto komornikowi udało się wyrwać z łap prześladowców i choć pokrwawiony, rwał pod górę ku rynkowi, gdzie miał dom. Napastnicy całą hurmą pobiegli za nim z wrzaskiem. Kiedy Paweł Ślapka dotarł na rynek, ostatni akt dramatu dobiegał końca. Nieliczna pozostała w domu komornika służba uciekała w popłochu, skacząc przez okna. Cała kamienica rozbrzmiewała wrzaskami łowców polujących na zapędzoną w kozi róg zwierzynę, dla której własny dom stał się pułapką bez wyjścia. Jako i wnet rozległ się okropny przedśmiertelny krzyk mordowanego człowieka, a po chwili wywleczono pokrwawione ciało komornika na ulicę. W tym czasie inni napastnicy rabowali co się dało, łupiąc dom z wszystkiego, co przedstawiało jakąkolwiek wartość. Ze stajni wyprowadzono konie.
– Do fary, po pozostałych! – wrzasnął ktoś.
Do ogona jednego z koni przywiązano trupa i dzika orda z wyciem pognała z powrotem w dół ulicy. Przed kościołem porzucono zmasakrowane zwłoki. Rozochocone towarzystwo wtargnęło do świątyni mimo oporu i protestów dwóch kościelnych, w poświęconym miejscu ścigając i bijąc sługi komornika. Następnie wywleczono ich przed kościół i rzucono w brudny śnieg. Wreszcie syta krwi tłuszcza udała się do najbliższej gospody świętować swój tryumf.
O niedawnym gwałcie świadczyły tylko smugi krwi na bruku, jęczący ranni i półnagi, pokiereszowany trup porzucony jak łachman na środku ulicy. Zaczął padać śnieg, drobnymi płatkami z wolna pokrywając zwłoki białym całunem.
Wszystkie wymienione i zaprezentowane na kolejnych stronicach książki Mariusza Wollnego oraz gra planszowa są do nabycia w Składzie Towarów Rarytnych „U Kacpra Ryksa” (plac Mariacki 3, 31-042 Kraków) albo w sklepie internetowym (www.sklep.kacperryx.pl).
ZAPRASZAMY TAKŻE NA SPOTKANIA I SPACERY AUTORSKIE Z MARIUSZEM WOLLNYM!
Szczegóły na stronie internetowej www.kacperryx.pl, do której odwiedzania serdecznie zachęcamy.
Można do nas również dzwonić na numer sklepowy 12 426 4549 lub prywatny 502 708 135.
A pełnoletni Czytelnicy, którzy lubią piwo, muszą koniecznie skosztować wyśmienitego piwa „Kacper Ryx”! (www.BEERCITY.pl)
Ryx, gdyby żył, toby ryksa pił!
Trzytomowy cykl popularnonaukowy Był sobie król… to dopiero drugie po słynnej trylogii Pawła Jasienicy literackie opowiadanie o dziejach dawnej Polski. Wzorowane na dziele Mistrza, ale skierowane do początkujących miłośników historii ojczystej, młodych i starszych. Dlatego jeszcze więcej w nim ciekawostek, są tu też legendy i szczypta humoru, a przede wszystkim kapitalne ilustracje. To lektura dla każdego i na całe życie, do czytania i oglądania przez całą rodzinę.
Rozpoczynający cykl Poczet Piastów opowiada o przygodach pierwszych polskich władców. Niektóre z tych przygód, awantur i wybryków są tak niesamowite, że aż niewiarygodne, a jednak prawdziwe.
Przekonajcie się o tym sami!
Druga część serii to czasy dynastii Jagiellonów, bez wątpienia najlepszy okres naszej historii, gdy Rzeczpospolita rozciągała się od Bałtyku aż po Morze Czarne.
Premiera książki planowana jest na krakowskie Targi Książki (26-29 października 2017), a jeszcze do końca lipca można osobiście przyczynić się do jej wydania do czego serdecznie namawiamy! Można to zrobić poprzez przedsprzedażowy zakup własnego egzemplarza (w bardzo atrakcyjnej cenie) oraz gadżetów z nią związanych na stronie:
www.wspieram.to/bylsobiekrol2
Kacper Ryx i Król Żebraków to łotrzykowska, planszowa gra strategiczna oparta na motywach cyklu powieściowego autorstwa Mariusza Wollnego o XVI-wiecznym krakowskim detektywie Kacprze Ryksie. Twórcy gry – Łukasz Wrona, Piotr Krzystek i Daniel Budacz – odwracają tu jednak role, ponieważ głównymi bohaterami gry są przestępcy, mordercy, złodzieje, dziewki wszeteczne i inne typy spod ciemnej gwiazdy. W tej dynamicznej i pełnej emocji „planszówce” gracze wcielają się w role hersztów gangów, którzy stają do walki o władzę nad przestępczym półświatkiem renesansowego Krakowa i tytuł mitycznego Króla Żebraków. Gracze walczą między sobą, ale mają też wspólnego wroga, który nie spocznie póki nie zakończy tej krwawej, doprowadzającej miasto do ruiny wojny. Postacią tą jest oczywiście Kacper Ryx, który tropi i piętnuje przestępstwa graczy, znacząco utrudniając im ich poczynania. Partnerem gry jest Krakowskie Biuro Festiwalowe, które włączyło ją do programu Kraków Miasto Literatury UNESCO.
Zapraszamy na stronę internetową gry:www.krolzebrakow.com
Opowiadanie z serii „Nazywam się Ryx”, napisane specjalnie jako literackie dopełnienie gry planszowej pod tym samym tytułem i skierowane do tych, którzy chcieliby jeszcze bardziej zanurzyć się w mroczną atmosferę XVI-wiecznego łotrzykowskiego Krakowa, któremu po zamordowaniu dotychczasowego Króla Żebraków grozi walka pomniejszych hersztów o przywództwo nad przestępczym podziemiem. Czy sławnemu królewskiemu inwestygatorowi uda się ocalić miasto przed „wojną gangów” i totalnym chaosem? Nigdy jeszcze nie zmierzył się z tak wielkim wyzwaniem.
To drugie opowiadanie z serii Nazywam się Ryx. Rozgrywa się ono w czerwcu 1588 r. Z gościny u benedyktynów w Tyńcu korzysta kilka osób, a kiedy w nocy zostaje zamordowany jeden z mnichów, wszyscy są podejrzani, zaś najbardziej... Kacper Ryx. Królewski inwestygator musi szybko odkryć zuchwałego mordercę, co nie jest łatwe, gdyż wszyscy zamieszani w sprawę kłamią jak najęci.
Akcja opowiadania Kacper Ryx i tajemnica wzgórza wawelskiego toczy się wokół niezwykłego przedmiotu, który Bolesław Chrobry w 1000 r. przywiózł na Wawel z Akwizgranu (gdzie razem z cesarzem Ottonem III włamali się do grobowca Karola Wielkiego), po czym ukrył w niedostępnym miejscu. Na trop sekretu wpada pewien Francuz, w 1574 r. przybyły do Polski razem z królem Henrykiem Walezym. Co to za tajemnica? Czy Ryksowi uda się ją rozwikłać oraz uniknąć pułapki zastawionej przez zdesperowanego szaleńca?
Tym razem Kacper Ryx ma uchronić króla Stefana Batorego zarówno przed strzelcem wyborowym, jak i przed trucicielami. Czy to wykonalne?
Bohaterem tego czworoksięgu jest Kacper Ryx, wpierw student medycyny, potem zawołany medyk, lecz przede wszystkim inwestygator (prywatny detektyw) Ich Królewskich Mości, który rozwiązuje autentyczne sprawy kryminalne i afery polityczne nękające Kraków i Rzeczpospolitą w II połowie XVI wieku. Akcja każdego tomu toczy się za panowania innego króla, kolejno: Zygmunta Augusta, Henryka Walezego, Stefana Batorego i Zygmunta III Wazy. Pomocnikami i przyjaciółmi Ryksa są m.in. rubaszny olbrzym Niziołek, znany poeta Mikołaj Sęp-Szarzyński, czy przyszły hetman Stanisław Żółkiewski.
Czyta Tomasz Sobczak Realizacja – Biblioteka Akustyczna Nośnik CD mp3
Cała tetralogia przygód inwestygatora J.K.M. w formie słuchowiska (75-godzinnego!) i w bardzo dobrej cenie, zarówno za pojedynczą płytę, jak i (jeszcze korzystniej) za całość. Idealny wybór dla tych, którzy dużo czasu spędzają „za kółkiem” lub mają problemy ze wzrokiem.
Darmowy interaktywny przewodnik po historycznym Krakowie. Śladem intryg, zbrodni i sensacji w niesamowitym mieście królów polskich oprowadzi was Kacper Ryx, niezawodny inwestygator ich królewskich mości.
Czyta Grzegorz Wasowski!
Sercem aplikacji jest plan krakowskiego Starego Miasta w widoku współczesnym oraz reanesansowym, usiany kilkudziesięcioma lokacjami, o których opowiada bohater książek M. Wollnego. Teksty okraszone są szkicami rekonstrukcyjnymi oraz klimatycznymi nocnymi zdjęciami. Dostępna jest również opcja odsłuchania tekstu w wersji lektorskiej. Aplikacja przetłumaczona została na język angielski, a więc mogą z niej korzystać także osoby obcojęzyczne. Dzięki synchronizacji z systemem GPS, można zwiedzać miasto z telefonem w dłoni, ale nie jest to konieczne. Z aplikacji da się korzystać w każdym miejscu na świecie. Dużym ograniczeniem jest na razie to, iż jedyną wersją jest ta przeznaczona na systemy IOS. W przyszłości planowany jest rozwój aplikacji o kolejne lokacje, tryby i systemy operacyjne.
www.kacperryxapp.com
Projekt dofinansowano ze środków Urzędu Miasta Krakowa.
Akcja trzytomowych Kronik dymitriad toczy się na początku XVII wieku. Bohaterem trylogii jest Kacper Turopoński, syn krakowskiego detektywa Kacpra Ryksa. W Krwawej jutrzni, pierwszej części trójksięgu, Ryx junior jedzie do Moskwy z sekretną misją, zleconą mu przez królewski dwór, po drodze przyłączając się do orszaku Maryny Mniszchówny zdążającej na ślub z Dymitrem Samozwańcem. Zakochany w Marynie Ryx cierpi katusze, do tego ściera się z awanturnikami towarzyszącymi wyprawie, a na koniec uczestniczy w jej dramatycznym finale. W kolejnym tomie, Straceńcach, sekundujemy bohaterowi w jego miłosnych i wojennych perypetiach, przy okazji zapoznając się z największymi tryumfami polskiego oręża – zwycięstwem nad Rosjanami i Szwedami pod Kłuszynem oraz wkroczeniem Polaków do Moskwy. Ostatni tom (Mściciel) przedstawia los polskiego garnizonu w Moskwie, a następnie przenosi nas na kresy dawnej Rzeczypospolitej. Jednak nie te znane z Trylogii Henryka Sienkiewicza, ale inne, zupełnie już zapomniane, choć znacznie bliższe i nie mniej egzotyczne od tamtych, naddnieprzańskich.
Atutem trylogii, podobnie jak wszystkich powieści Wollnego, obok wartkiej akcji jest maksymalna wierność prawdzie historycznej.
To nietypowy (pierwszy i jedyny taki w Polsce!) przewodnik po dawnej polskiej stolicy, po której oprowadza Czytelników tytułowy bohater tetralogii Kacper Ryx. Spacerując z Ryksem po mieście poznajemy ówczesny Kraków od strony, z której nikt go jeszcze w taki sposób nie opisał. Przewodnik powstał na zamówienie fanów Ryksa, pragnących dowiedzieć się całej prawdy o znanych z powieściowego cyklu miejscach, ludziach i wydarzeniach, ale gorąco polecamy go każdemu, kto chciałby poszerzyć swą wiedzę o Krakowie, zarówno mieszkańcom, jak i turystom. Atutem przewodnika są dwa załączone plany: miasta XVI-wiecznego oraz współczesnego z wytyczonymi szlakami, a także ilustracje Zuzy Wollny obrazujące dawny i już miniony Kraków.
To napisana specjalnie na sześćsetną rocznicę bitwy pod Grunwaldem powieść sensacyjno-historyczna, której intryga osnuta jest wokół tak zwanego relikwiarza grunwaldzkiego znajdującego się w krakowskim kościele św. Floriana. Akcja powieści rozgrywa się na przestrzeni siedmiuset lat. Razem z ostatnimi templariuszami A.D. 1314, Krzyżakami A.D. 1410, hitlerowcami A.D. 1945 oraz tajnymi agentami kilku służb A.D. 2010 próbujemy rozwikłać fascynującą tajemnicę z odległej przeszłości i odnaleźć słynny zaginiony skarb templariuszy.
Poniższe książki łączy jedno: są adresowane do Czytelników w każdym wieku, zatem doskonale nadają się do wspólnego, familijnego czytania.
Tropem smoka to przewodnik po Krakowie, w którym oprócz rzeczy najważniejszych i niezbędnych do poznania dawnej stolicy Polski, znajdziemy mnóstwo ciekawostek o ludziach i wydarzeniach, a także wszystkie krakowskie legendy i podania. Jedynie z tym przewodnikiem oprócz magicznych miejsc jest okazja wytropić nie tylko liczne tutejsze smoki, ale i inne osobliwości: czarodziejów, wiedźmy, duchy, zjawy, diabły i upiory. Jest także angielska wersja przewodnika: Tracing the dragon.
Jak Lolek został papieżem to bardzo przystępnie napisana, głównie z myślą o młodych Czytelnikach, w miarę pełna biografia Jana Pawła II, ukazująca dzieciństwo Wielkiego Polaka, jego młodość, drogę do kapłaństwa i na Stolicę Piotrową. Znakomity prezent pod choinkę lub na I Komunię.
Bardzo bzdurne bajdurki to zbiór zabawnych i zwariowanych historyjek, zdolnych rozbawić zarówno młodych, jak i dorosłych Czytelników, gdyż jedni i drudzy odnajdą w nich coś tylko dla siebie. Doskonała lektura na ponure dni i kiepski nastrój.
To typowa powieść awanturnicza, której akcja osadzona jest na zamku w Niedzicy pod koniec XVIII wieku. W okolicy ukrywają się uczestnicy powstania kościuszkowskiego, krążą kurierzy tajnych polskich organizacji, grasują zbójnicy tropieni przez austriackie wojsko, a do tego na zamku zjawiają się ostatni ocaleni z pogromu peruwiańscy Inkowie z następcą tronu i resztką ogromnego skarbu.