Krwawa Jutrznia - Mariusz Wollny - ebook

Krwawa Jutrznia ebook

Mariusz Wollny

4,3

Opis

KRWAWA JUTRZNIA

Mariusz Wollny

Pierwsza część przygód Kacpra Turopońskiego, syna najsłynniejszego krakowskiego detektywa Kacpra Ryksa.

Dno Czarciego Oka skrywa straszną tajemnicę. Pełno w nim okaleczonych ludzkich zwłok, a każde z ciał pozbawiono głowy. Okolice Sambora nawiedzili czarni jeźdźcy. Sieją grozę wśród okolicznych mieszkańców. Gwałcą, mordują, a co najgorsze, piją ludzką krew. Na Rusi wstaje krwawy świt, nastał czas wielkiego zamętu. Czy to kara za osadzenie na carskim tronie Borysa Godunowa? Czy nie przyszła pora, aby na tronie zasiadł prawowity władca Dymitr? Pewien młody, obdarzony rzadkimi talentami człowiek trafi niespodziewanie i wbrew swojej woli w sam środek tych wydarzeń. Znajdzie miłość i ją utraci. Utraci miłość, by zachować życie. Zachowa życie, bo jego przeznaczeniem jest ocalać innych od niechybnej śmierci. Takie jest przeznaczenie każdego, na kogo wołają Ryx.

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 504

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (10 ocen)
5
3
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Kraków 2013

Copyright © by Mariusz Wollny

Projekt okładki: Rafał Górniak – grafika, Eliza Luty – typografia

Opieka redakcyjna: Arletta Kacprzak

Redakcja tekstu: Joanna Mika-Orządała

Opracowanie typograficzne książki: Daniel Malak

Adiustacja, korekta, łamanie: Zespół – Wydawnictwo PLUS

ISBN 978-83-7515-257-9

Konwersja do formatu EPUB/MOBI Koobe Sp. z o.o., właściciel księgarni

www.kacperryx.pl

Sprzedaż bezpośrednia: Skład Towarów Rarytnych U Kacpra Ryksa, plac Mariacki 3, 31-042 Kraków

Sklep internetowy: www.sklep.kacperryx.pl

Telefon kontaktowy: +48 12 426 45 49

JAMA Mariusz Wollny,

ul. Podgórki 9, 30-616 Kraków

Jak zawsze mojej Róży
oraz

Rok 1603/1604 (7111/7112)

ROZDZIAŁ 1

Między Wojutyczami a Samborem nie było żadnej osady, tylko pustkowie – ponury las i moczary. Niedaleko stąd Strwiąż uchodził do Dniestru. W klinie pomiędzy obiema rzekami nie należało zjeżdżać z gościńca, aby nie utknąć w trzęsawisku, chyba że dobrze znało się okolicę. Dopiero tuż przed Samborem wyjeżdżało się na pewniejszy, pagórkowaty grunt i ubity trakt wiodący ze Lwowa na Węgry przez dzikie Góry Samborskie i Przełęcz Użocką. Ale na trakcie podróżnym groziło znacznie większe niebezpieczeństwo niż nieokiełznana przyroda – rozbójnicy, od których aż roiło się w tych stronach. Tatarzy, beskidnicy zwani też opryszkami, węgierscy sabaci, maruderzy, pospolici rabusie albo „niewidomi”, czyli zbóje podający się za żołnierzy – do wyboru.

Po kolei wyłaniali się z lasu. Najpierw dwóch czujnie rozglądających się na boki. Co jakiś czas jeden lub drugi zjeżdżał z traktu, zsiadał z wierzchowca i nisko pochylony nad ziemią badał ślady, po czym wskakiwał na siodło i obaj znów ruszali naprzód. Za nimi, o stajanie lub dwa, podążali gęsiego pozostali. W sumie trzynastu. Pechowa liczba. Ale nie wyglądali na takich, którzy by się tym przejmowali. Nosili baranie czapy lub kołpaki, futrzane płaszcze lub baranie kożuchy obrócone runem do wewnątrz, szarawary lub wąskie sukienne spodnie wpuszczone w buty do jazdy konnej. Kilku wyglądało na Kozaków. Paru, ze stopami w krótkich strzemionach, dosiadających małych kudłatych bachmatów, przez co wyglądali niczym karły jadące na psach, było niewątpliwie Tatarami. Pozostali, sądząc po stroju i postawie, mogli być żołnierzami albo chodaczkowymi szlachcicami. Choć byli w rozmaitym wieku, od młodzieńców po dojrzałych mężów, wszyscy mieli wąsate albo brodate lub całkiem zarośnięte, spalone słońcem i owiane wiatrem oblicza doświadczonych wiarusów. Połowa nosiła na plecach kołczany pełne pierzastych strzał i łuki w łubiach. Pozostali – arkebuzy z dowiązanymi rzemieniami, które przecinały im piersi na skos, krzyżując się z bandolierami. Mosiężne miarki z odważonym prochem dyndały u skórzanych pasów, kołysząc się w rytm końskich kroków. Z olstrów[2] przy siodłach wystawały rękojeści pistoletów i kolby bandoletów. Kozacy trzymali spisy, a wszyscy nosili szable u boku. Śnieg padał skąpo, lecz nieustannie. Z końskich pysków uchodziły obłoczki pary. Drobiny śniegu padały na oblicza wędrowców i natychmiast topniały, utrzymując się dłużej jedynie na zaroście i odzieniu. Oprószeni niejednolitą białą powłoką ludzie i zwierzęta wyglądali jak obsypani mąką przez niedbałego młynarza.

Nad rzeką rozjechali się w dwie strony. Wzdłuż zarośniętego brzegu nie prowadziła żadna ścieżka. Wierzbowe gałęzie chłostały ich po twarzach, jednocześnie otrzepując z jednego śniegu i natychmiast zasypując następnym, w większej obfitości. Klnąc pod nosem, otrzepywali kołnierze. Pół godziny później obie grupy zawróciły i znów się połączyły, jeźdźcy po kolei przebyli bród na Strwiążu z wielką ostrożnością, by nie załamać lodu. Nie był gruby, ponieważ zima tego roku przyszła późno. Śnieg sypnął dopiero na Wilię, a lekki mróz ścisnął jeszcze później, w Gody. Trzy dni temu.

Wiatr, który w lesie nie dawał się tak we znaki, nad rzeką hulał z całą siłą. Nacisnęli czapki i pochylili się w siodłach, wypatrując zawianego szlaku. Znów zanurzyli się w lesie.

*

Wszyscy trzej byli bardzo młodzi, a najmłodszy dowódca. W każdym razie takie wrażenie sprawiała jego gładka, zarumieniona od mrozu twarz. Miał długie kędzierzawe włosy sięgające ramion i cudzoziemski ubiór. Dosiadał karego ogiera z domieszką szlachetnej krwi, arabskiej lub raczej tureckiej, jednako szybkiego co wytrzymałego.

Gdzieś niedaleko zahukał puchacz.

– Sowa. W biały dzień. Zły znak – powiedział Tatar.

Dowódca spojrzał na niego z pobłażaniem.

– Coś ty, Persa, Cygan? Nie gadaj głupstw, lepiej patrz pod nogi. Ktoś niedawno tędy przejeżdżał.

Trop był niewyraźny, ponieważ końskie kopyta zryły wątłą warstwę śniegu i wymieszały go z ziemią, a na to napadało świeżego puchu.

– Ciągnęli od Wojutycz jak my – ocenił dowódca. – Co o tym myślisz, Szowleha?

Kozak zeskoczył z wierzchowca, opadł na kolana i na czworakach, jak pies, z twarzą tuż przy gruncie, oglądał trop, zataczając coraz szersze kręgi i zagłębiając się w las. Wrócił po kilku minutach.

– Trzynastu. Byli tu przed trzema lub czterema godzinami. Śniegu zdążyło napadać na cal. Rozsyłali ludzi na boki, jakby czegoś szukali. Myślicie, że to oni, pane?

– Jeżeli to oni, to dojechali już do Sambora. A jeżeli i tam nic nie znajdą, być może niedługo będą tędy wracać. Ruszamy. A ty, Persa, oczy w garść.

– Czego mam wypatrywać?

– Drogi do Czarciego Oka.

– Przecie tam nie wiedzie żadna droga.

– Właśnie dlatego.

Szlak to wznosił się, to opadał, chociaż prawdziwe góry zaczynały się dopiero za Samborem. Odtąd jechali wolniej i czujniej. Z wierzchołka każdego wzgórza dowódca długo obserwował trakt, przykładając do oka jakąś rurę, zanim ruszali w dalszą drogę, pilnie przepatrując pobocze.

– Efendi! To tu – rzekł w pewnym momencie Tatar.

– Zlituj się, Persa, nie nazywaj mnie tak. Jesteś pewny, że to tutaj? W zimie wszystko wygląda inaczej niż latem. I minęło sporo lat.

W las nie wiodła żadna ścieżka, nawet najwęższa. Wskazane miejsce nie różniło się niczym od innych, przynajmniej na pozór.

– To tu – powtórzył stanowczo Tatar.

– No i co ty na to, Szowleha?

Kozak, który nie czekając na rozkaz, wjechał do lasu, zdążył wrócić i powiedział:

– Ktoś tędy jechał. Kilkunastu konnych i wóz. Ale nie dziś, ślady są stare, kilkudniowe. I zatarte. Konni wrócili tą samą drogą, lecz bez wozu. Skąd wiedziałeś, pane?

– Tylko przypuszczałem. Ha, trudno. Miałem nadzieję, że Awak znajdzie ich pierwszy i oszczędzi nam roboty. Persa, z konia. Wiesz, co robić. Jeśli zjawią się grasanci, zaskrzecz jak sroka i zastrzel tylu, ilu się da. Jeśli swoi, udaj sójkę.

– Mam im się pokazać?

– Nie, czekaj na mój znak. Awak sam nas znajdzie.

Zostawili Tatara samego, zabierając jego bachmata, i zanurzyli się w las. Kiedy zniknęli mu z oczu, cofnął się gościńcem o pół staja. Ściął sporą gałąź świerkową, potem grzebnął sztyletem i nabrał garść ziemi, którą dokładnie przyczernił na drzewie ślad po cięciu. Następnie, poruszając się rakiem, pieczołowicie zacierał trop pozostawiony przez towarzyszy. Na koniec wybrał wielki buk i uważając, by nie obsypać go ze śniegu, wspiął się do połowy wysokości drzewa, zajmując wygodną pozycję w rozwidleniu konarów.

*

– Spójrz! – powiedział brodacz o smagłej cerze i ciemnych włosach, palcem wskazując ptaki.

– I cóż z tego? – odparł chłopiec znużonym głosem. – Ptaki jak ptaki. Przepiórki albo kuropatwy.

– One nie latają tak wysoko. To wrony.

– A co to ma za znaczenie?

– W takim miejscu wszystko ma znaczenie, zapamiętaj to sobie. Ptaki mógł spłoszyć lis, ale mogli także ludzie. A ludzie w tych stronach bywają gorsi od wilków.

Gdzieś w górze zaskrzeczała sójka. Odpowiedziało jej z głębi boru wycie.

– To wilk – oznajmił młodzik z pewnością w głosie. – Na pewno. Upolował coś i odgania ścierwojady od zdobyczy.

– Być może – odrzekł starszy z powątpiewaniem. Chłopak spojrzał na niego z niechęcią.

Mężczyzna dał znak pozostałym, którzy natychmiast pojechali naprzód. W tym czasie chłopiec wypatrzył wiewiórkę w popielatej szacie zimowej, uwijającą się pod bukiem w poszukiwaniu orzeszków. Oczy mu błysnęły. Wsunął dłoń w kieszeń i namacał kamień, największy z tych, które uzbierał do procy. Rzucił z biodra, jak się puszcza kaczki po wodzie. Trafił idealnie, w łebek. Wiewiórka szarpnęła ostatni raz tylnymi łapkami, po czym znieruchomiała. Bukowy orzeszek potoczył się po śniegu.

– Ale rzut! Widziałeś?!

Ponurą twarz chłopca nareszcie rozjaśnił uśmiech.

– Na świętego Wardana Wielkiego! – westchnął mężczyzna, odwołaniem się do ormiańskiego świętego zdradzając swe pochodzenie. W jego oczach zamiast pochwały widać było smutek, a może i coś więcej. – Nie znam milszych stworzeń niż wiewiórki. Cóż ona ci uczyniła, synu?

Chłopak wzruszył ramionami.

– Nic. Była tam. Zwierzyna jak każda inna, nie widzę różnicy.

Mężczyzna chciał coś powiedzieć, lecz zrezygnował, lękając się, że powie coś, czego potem będzie żałował. Najstarszy z jego ludzi wrócił z raportem:

– Trzech. Zaledwie przed godziną zjechali z gościńca. Ślady zatarli tak dobrze, że gdyby nie zdradziły ich ptaki, moglibyśmy przejechać mimo.

– Widzisz – powiedział z satysfakcją Ormianin, a chłopiec znów wzruszył ramionami, jakby to był jego ulubiony gest. – Z koni i za nimi, Semen, tylko ostrożnie. Wierzchowce trzymać krótko przy pyskach i cicho sza. Chcę ich wziąć żywcem.

On i chłopak zamykali spieszoną kawalkadę.

– Czego tamci sam szukają? – dumał brodacz, półgłosem zwracając się na poły do siebie, na poły do chłopca. – Tam przecie nic nie ma, jeno bagno.

– A mnie się zdaje, że tam nie tylko nic, ale i nikogo nie ma. Popisujecie się swoją czujnością i robicie wiele hałasu o nic, mości Awak.

– Dlatego dożyłem swego wieku. Czego i tobie życzę, Danielu, ale nie dałbym za to złamanego szeląga. Widzę, że moje nauki odbijają się od ciebie jak groch od ściany.

W jego głosie zabrzmiało zniechęcenie, ale młodzik się tym nie przejął.

– Ja was na mentora nie wybierałem – odburknął.

Mężczyzna puścił to mimo uszu, mówiąc z nutką tęsknoty w głosie:

– Miałem kiedyś ucznia w twoim wieku. Nazywał się...

– Aleksander Lisowski. Tak często dajesz mi go za przykład, że to się już robi nudne.

– Nie o nim myślałem. Tamten byłby jeszcze lepszy od Lisowskiego, ale...

Zamilkł.

– Ale co?

– Zawiódł. Przynajmniej we własnym mniemaniu, choć był tylko chłopcem, jak ty. Nie umiał zabijać.

– Ja umiem. I lubię.

– Wiem, chłopcze. I to mnie martwi.

Uszli ze trzy lub cztery stajania, kiedy zatrzymał ich gestem stary Kozak, kładąc palec na ustach. Był blady, jakby zobaczył upiora.

Ukryci za drzewami patrzyli z fascynacją i ze zgrozą, jak młody mężczyzna wynurza się z lodowatej toni, odrzucając na bok kawałki kry. Aby mógł wejść do wody, musiał wpierw rozbić lodową pokrywę. Na szczęście była jeszcze cieńsza od tej na rzece, niewiele grubsza od okiennej gomółki. Nawet biorąc pod uwagę, że prawdziwe mrozy jeszcze nie nadeszły, nie było to zwyczajne zjawisko. Robiło im się zimno od samego patrzenia. Nie przepadali za kąpielą, większość z nich nie umiała pływać i nigdy dotąd nie widziała człowieka, który zimą w stawie czułby się w swoim żywiole jak jaka wydra. Ale przerażało ich co innego. Wyciągnięty na brzeg trup. Nawet z oddali widzieli, że pozbawiono go głowy.

– Co się tak gapisz?! Ciągnij! – krzyknął pływak, stając przy brzegu i prychając wodą. – Pospiesz się! Czego wypatrujesz? Myślisz, że mi tu przyjemnie? – ponaglił.

– Mamy towarzystwo, pane – odparł Kozak, porzucając koniec grubego powroza, który spletli ze wszystkich arkanów i postronków, i łapiąc w garść opartą o pień rusznicę.

– Rzuć to! – rozległo się od skraju lasu i w jednej chwili trzynastu uzbrojonych po zęby ludzi otoczyło staw, wymierzając w obu lufy.

– Co tak późno, mości Awak? – spytał człowiek w wodzie, zupełnie nieprzejęty widokiem zbrojnych. – Może tak byście nam pomogli, zamiast wymachiwać bronią?

– Niech mnie kule biją, jeśli to nie Kacper Turopoński alias Ryx! – zawołał brodacz. – Czego szukasz w tym zapowietrzonym miejscu, chłopcze?

– Tego samego co waszmość, tylko z lepszym skutkiem. Jeśli wolno tak rzec.

– Tak czy owak, dałeś się podejść jak dziecię. Rozczarowałeś mnie.

– Nie pierwszy raz, ale i tak przykro mi to słyszeć.

Ryx wsadził dwa palce w usta i gwizdnął. Furknęła strzała i czaple pióro przy kołpaku Awaka ścięła jak nożem.

– Wystarczy, Persa. Złaź! – zawołał.

Tatar zsunął się z buka zręcznie jak wiewiórka.

– Oto masz sójkę, a to pewnie był wilk. – Awak wskazał Szowlehę swemu podopiecznemu, który wydął wargi. – Cofam, com rzekł, Kacper. Skąd wiedziałeś, że to my?

– Bo się was spodziewałem. Co was naprowadziło na trop? Wrony? – Wskazał stado czarnych ścierwojadów, które zwabione widokiem padliny obsiadło najbliższe drzewa. – Zresztą nieważne. Pomożecie czy nadal będziecie stać i tylko się gapić? – Zaszczękał zębami.

Jego nagi tors parował, pokrywając się gęsią skórką.

– Do roboty, chłopcy! – zawołał Awak i pierwszy dał przykład, pomagając Szowlesze.

Jego ludzie, z ociąganiem, w końcu także złapali linę i wkrótce do pierwszego topielca dołączył drugi, także bez głowy. Odwiązali powróz, którym był opasany, i rzucili koniec Ryksowi, a ten natychmiast zanurkował w głębinę.

Musiał schodzić na dno jeszcze dwa razy, dlatego dopiero kwadrans później, korzystając z pomocnych dłoni, których z tuzin wyciągnął się ku niemu, wylazł na brzeg, otrząsając się z wody jak pies. Był zupełnie nagi. Miał prawie sześć stóp wzrostu, smukłe nogi, płaski brzuch, potężne mięśnie grzbietu i ramion, szeroką pierś. Uderzająca anomalia w wyglądzie: prawy bark wyraźnie potężniejszy od lewego, znamionowała zawołanego łucznika. Mężczyzna lśnił od wilgoci i buchał parą niby kocioł z wrzątkiem. Przyboczni natychmiast rzucili się go wycierać, tarli skostniałe ciało, aż nabrało koloru. Chętnie pozwolił okryć się ciepłą szubą, ale przy ogniu, który tymczasem rozpalili, ogrzać się nie chciał.

– Nic mi nie będzie – mówił, ubierając się pospiesznie. – To dla mnie nie pierwszyzna. Podczas większych mrozów nurkowałem w przeręblach.

– Na prochy świętego Mesropa Masztoca, pierwsze widzę coś podobnego. – Awak pokręcił głową. – W taki ziąb nie zanurzyłbym w tej wodzie nawet czubka paznokcia. Nie mówiąc o tym, żeś nie wypływał kilka pacierzy... Jużem myślał, że po tobie.

– Jeszcze nie umiałem dobrze chodzić, kiedy ojciec nauczył mnie pływać i nurkować w Wiśle.

Obaj podeszli do czterech bezgłowych ciał. Pozostali woleli trzymać się z dala.

– Ślady kół urwały się przy wodzie, gdy kolasę zepchnięto do stawu – rzekł Kacper. – Kiedy zanurkowałem i wymacałem na drzwiczkach wyrzezany herb Korczak, a wewnątrz cztery trupy, wiedziałem, że to ci, których szukaliśmy, my i wy.

– To woźnica Józef Karski – stwierdził Awak, wskazując na jedno z ciał, zupełnie nagie. – Brakowało mu kciuka u lewicy, odjęli mu go Tatarzy, kiedy popadł w jasyr i próbował zbiec. A ten tu też go nie ma.

Pozostałe ciała, częściowo okryte porwanymi sukniami, należały do kobiet. Wielu z obecnych przeżyło i widziało niejedno, mimo to byli wstrząśnięci.

– Na dnie spoczywa jeszcze sporo szkieletów i luźnych kości, lecz wszystkie starszej daty. Tedy hajduków zabito gdzie indziej. Albo byli w zmowie z grasantami. Odcięte głowy zabrano, pewno żeby rzucić psom do ogryzienia – oznajmił Ryx.

– Nawet jeśli znajdziemy gdzieś czaszki, nie poradzimy przypisać ich do reszty – przytaknął Ormianin ponuro. – Dlatego to zrobili. Nie staną przed sądem, bo nigdy z całą pewnością nie uda nam się ustalić, kim były te nieszczęśnice. Nie ma głowy, nie ma oskarżenia, nie ma kary. Tak mówi prawo.

– Wiem. Poświeć mi waszmość.

Do zachodu słońca brakowało sporo, jednak w zarośniętym zewsząd, ponurym uroczysku panował półmrok. Światło dzienne, z trudem przeciskając się między gałęziami strzelistych jodeł i potężnych buków, ledwo docierało do wypełnionego wodą zapadliska. Ryx kucnął przy ciałach, a pochylony Ormianin przyświecał mu łuczywem. Pozostali skupili się przy ogniu, półgłosem komentując znalezisko. Niektórzy znali Ryksa albo słyszeli o nim i wiedzieli, że kształcił się na lekarza, więc nie chcieli przeszkadzać mu przy robocie. Przede wszystkim jednak dostrzegali także coś nieprzyzwoitego w podglądaniu tych, którzy nie mogli im tego wzbronić, mogli natomiast mścić się zza grobu.

– Jesteś już doktorem, Kacper?

– Nie jestem nawet bakałarzem medycyny, mości Awak. Przerwałem naukę w Akademii Krakowskiej i na rok wyjechałem do Padwy. A teraz sam nie wiem, gdzie kończyć studia. I czy w ogóle je kończyć.

– To nie kończ. Zostań z nami. Wiosną znów orda wyroi się z Krymu lub Akermanu albo Szwedzi zagrożą Inflantom. Przydałbyś się. Byłby z ciebie wyśmienity zagończyk.

– Wiecie, że to nieprawda. Kiedyś też tak myślałem, ale zawiodłem.

– To moja wina. Byłeś za młody na zadanie, które ci powierzyłem. Niepotrzebnie wciąż się tym zadręczasz.

– Tylko tak mówicie, żeby mnie pocieszyć. Stary Semen myśli inaczej, widzę to w jego oczach.

– Nie strzępiłbym sobie języka po próżnicy, wiesz o tym. Co zatem chcesz robić?

– Jeszcze nie wiem. Na razie wykonuję zlecenie, które poruczył mi król, potem się zastanowię, co dalej.

– Twoja wola. Skąd znasz to miejsce? Nawet ja o nim nie słyszałem.

– Jako otrok przyjeżdżałem latem do wuja do Dynowa i wówczas razem z Persą włóczyliśmy się po okolicy. Znam całe pogórze jak własną kieszeń. Lubiłem pływać w Czarcim Oku, bo każdy pływak to waści powie, że im głębiej, tym woda lepiej nosi. Miał wówczas nieopodal swój szałas stary smolarz, on nam pokazał to miejsce. Tutejsi bali się zapuszczać nad staw, bo wierzyli, że Czarcie Oko dosięga samego piekła i tędy diabły wydostają się na ziemię. Nie wiem, czy dziś ktokolwiek o tym uroczysku pamięta.

– Oprócz morderców.

– Właśnie. Muszą być stąd. I nie od wczoraj pozbywają się tu trupów, sądząc po kościach na dnie.

Niewzruszony Ryx, nie przerywając rozmowy, wciąż z widoczną wprawą dokonywał oględzin, a Ormianin usiłował omijać wzrokiem sterczące z nasady szyi, z ziemistego i obrzydliwie gąbczastego ciała, rurkowate kikuty żył i tętnic.

– Sprawnie ci to idzie – zauważył.

– To tylko zwykła obdukcja. We Włoszech asystowałem przy kilku sekcjach na zbrodniarzach zdjętych z szubienicy, jedną zdarzyło mi się nawet przeprowadzić.

– Sekcjach?

– Krojeniu zwłok. Nic przyjemnego.

– Chryste Panie! – Awak pospiesznie się przeżegnał. – Toż Kościół tego zakazuje!

– Kiedyś tak było, ale już dobre kilkadziesiąt lat temu papież zezwolił na autopsje. W Padwie mieliśmy nawet teatr anatomiczny, podobny do amfiteatrów starodawnych Greczynów, gdzie doświadczeni doktorzy dokonywali sekcji i każdy mógł je oglądać.

– Z wyjątkiem woźnicy zwłoki są w zadziwiająco dobrym stanie jak na tydzień przebywania w wodzie. – Awak wrócił do wyłowionych ciał.

– Zimno spowolniło rozkład.

– Ale ryby i raki jednak się do nich dobrały.

– Nie dobrały, to staw bez życia. Woda jest gorzko-słona i dodatkowo zakonserwowała trupy. Podziemne źródło, zasilające staw, musi skądś wypłukiwać sól. Może w głębi ziemi znajduje się jakaś ogromna skalna komora wypełniona solą. Ale ciężko to sprawdzić, bo głębia liczy sobie dobre dziesięć sążni. Nawet latem i w dobrym świetle nie widać dna.

Ormianin pokiwał głową ze zrozumieniem. Z ruskich złóż solnych najobfitsze znajdowały się w ekonomii samborskiej. W okolicy działało aż sześć lub siedem żup, z największą w Starej Soli.

– To skąd wzięły się te rany na przegubach? Przebóg, co to? Wygląda na ślady ludzkich zębów!

Ryx nie odpowiedział od razu. Z szacunkiem i na pozór bez wrażenia rozchylał porwane suknie kobiet. Awak odwrócił wzrok.

– Kobiety przed dekapitacją przywiązano do czegoś i ktoś zadał im gwałt. Spójrzcie na te otarcia, rany i siniaki w okolicy podbrzuszy i pokąsane piersi. Widzicie ten odcisk szczęki, mości Awak? Jednemu z łotrów brak lewego kła. Potem przegryziono im przeguby i zapewne pito krew. Na koniec te bestie poderżnęły im gardła, wypuszczając resztę krwi. Dlatego plamy opadowe są ledwie śladowe...

Smagła twarz Ormianina zbielała.

– Chryste Panie! Na niewinnie przelaną krew świętego Jana Wanahana! Dużo widziałem w życiu, ale takiego bestialstwa jeszcze nigdy. Bardzo spokojnie o tym mówisz, Kacper.

– Tak sądzicie, waszmość? Ciężko poznać – skrawkiem oderwanej materii delikatnie przesłonił obnażone małe piersi z odgryzionym jednym sutkiem – ale sądząc z wieku i po stroju, to była kiedyś panna Katarzyna Drohojowska. Miała zaledwie szesnaście lat, całe życie przed sobą i była prawie moją narzeczoną.

– Dobry Jezu... Jak to?

– Widywaliśmy się parę razy w dzieciństwie i nawet lubili, a niedawno moja matka, wuj, hetman polny i imć starosta przemyski społem uznali, że pasujemy do siebie. Ale do żadnych konkretów nie przyszło. Nie zdążyliśmy się rozmówić, a tym bardziej rozmiłować w sobie. Mimo to żal mi jej. Nikt nie powinien skończyć w ten sposób, zwłaszcza nastołka w wiośnie żywota.

– Sam widzisz. To przeznaczenie. Zostań i dowiedz się, kto jej to zrobił, a ja ci pomogę. Przecież zawsze chciałeś być jak twój ojciec.

– Nie wierzę w przeznaczenie – uciął Ryx sucho.

Miał zaledwie trzy lata, kiedy stracił ojca, znakomitego medyka i tropiciela tajemnic, jakim Kacper senior jawił się we wspomnieniach ludzi, którzy go znali. W dzieciństwie młody Turopoński marzył, by go naśladować. Z czasem jednak, niepostrzeżenie, przestał lubić, kiedy nazywano go Ryx, choć nie mógł już tego odmienić, a porównania z ojcem zaczęły mu ciążyć. Matka miała w tym spory udział. Przestraszona upodobaniem Kacpra do broni, lękając się o jedynaka, zaczęła go zręcznie odwodzić od wkroczenia na ścieżkę rodzica. Z rozpędu rozpoczął jeszcze studia medyczne, które go nie pociągały, lecz doktoratu, jak ojciec, z pewnością nie zamierzał robić. Nie bawiła go również kariera dworaka, skryte marzenie matki. Dobiegał dwudziestki i wciąż nie dorobił się ani własnego imienia, ani pomysłu na życie.

Z natury był trochę odludkiem i towarzystwo ksiąg, a mieli ich w domu całe mnóstwo, przedkładał nad towarzystwo rówieśników. Lubił swego wuja Stanisława Wapowskiego i ojca chrzestnego hetmana Żółkiewskiego, ale nie widywał ich często, poza tym oni mieli swoje dzieci i swoje sprawy. W samą porę, gdy tego najbardziej potrzebował, w jego życiu pojawił się Jan Awak, przyjaciel i doradca hetmana polnego koronnego Stanisława Żółkiewskiego. Znał świetnie Tatarów, Turków, Wołochów, Karaimów i inne ludy wschodnie oraz ich języki, którymi władał biegle. Potrafił zakradać się niepostrzeżenie do wrażych obozów i zdobywać pożyteczne wiadomości. Oddał Rzeczypospolitej nieocenione usługi, wykazując się niezwykłą odwagą i męstwem podczas walk z Tatarami, zbuntowanymi Kozakami Nalewajki i wołoskim hospodarem Michałem Walecznym.

Awak zaopiekował się Kacprem najlepiej jak mógł, a chłopiec przylgnął do niego z całą mocą czternastoletniego serca. To on nauczył go, jak odczytywać ślady w stepie i w lesie, jak unikać zasadzek i samemu się zasadzać, jak podwieszać się pod konia na tatarską modłę, jak...

Młody Ryx wiele mu zawdzięczał, lecz skryty z natury wywnętrzać się przed nim nie zamierzał.

Ormianin nie naciskał. Doskonale pamiętał, jak jego ojciec, znany lwowski kupiec, i cała familia byli zaskoczeni i zawiedzeni, gdy młody Jan, dziedzic rodzinnego przedsiębiorstwa, wybrał wojaczkę, handel zostawiając młodszemu bratu. Już chyba prędzej zrozumieliby, gdyby został księdzem. On jednak nigdy nie żałował decyzji, którą podjął po dwudziestce. Ryx junior miał jeszcze trochę czasu.

– Pójdź ze mną – powiedział Awak. – Kiedy ty pływałeś, ja rozglądnąłem się po okolicy. Coś ci pokażę.

– Jedną chwilkę. Przyglądałeś się waszmość woźnicy?

– Nie. Zdało mi się, że z braku odzienia jego trup był najbardziej nadżarty przez wodne stwory, dlatego tak wygląda.

– Bynajmniej.

Ormianin pochylił się nad ciałem. W miarę oglądania zwłok twarz mu tężała.

– Mój Boże, ten człowiek przeszedł piekło za życia. Ale to nie są rany od noża. Wygląda, jakby rozdarła go jakaś bestia.

– Owszem. Pastwili się nad nim wyjątkowo okrutnie.

– Po co?

– To wiedzą jedynie oni. Zwłaszcza jeżeli chcieli tylko zabawić się z niewiastami i zaspokoić żądze. Krew woźnicy nie była im potrzebna, zresztą podczas tortur wytoczyli mu prawie całą.

– Może to lubią. A to co? – Awak pochylił się nad piersią nieszczęśnika.

– Ciekaw byłem, czy to spostrzeżesz.

– Niełatwo było pośród tylu ran. Ale zdaje mi się to jakowymś signum. Rzekłbym, że to tamga tatarska. Tatarowie ze szlachetnych rodów wykłuwają sobie znaki rodowe na piersiach i napuszczają siną farbą.

– Jednak ten tu został wypalony – stwierdził Ryx – a ów człek nie był Tatarem.

– Ale był wzięty w jasyr. Tatarowie czasem wypalają swoje znaki niewolnikom, szczególnie tym, którzy próbowali zbiec z niewoli. Temu wszak w końcu, na swoje nieszczęście, udało się wrócić do swoich. Ciekawe, czyja to tamga, nigdy takiej nie widziałem.

– Tamga krymskiego rodu Arginów jest do tego signum podobna. Przypomina buksztabę uczynioną kilkoma prostymi kreskami, w istocie zaś przedstawia rybę, a ryba po ichniemu to bałuk.

– Skąd to wszystko wiesz? – zdumiał się Awak.

– Ojciec pod Wielkimi Łukami ocalił żywot Azametowi Murzy z rodu Arginów i zawarli pobratymstwo. Po czym Azamet dla odmiany wybawił moją matkę z mocy Diabła Stadnickiego i Samuela Zborowskiego.

Obrócił oczkiem ku górze złoty pierścień, który nosił na środkowym palcu lewej dłoni, i pokazał wyryty na wierzchu znak ryby.

– Spójrz. To ojciec dostał od Azameta Murzy.

– Pilnuj tego, chłopcze, jak oka w głowie, bo w tych zapowietrzonych stronach może się łacno zdarzyć, że każda pomoc ci się przyda. Jednak twoja tamga znacznie różni się od znaku, którym ci zbrodniarze nacechowali nieszczęsnego Józefa. Moim zdaniem te dwa trianguły złączone w jednym punkcie bardziej przypominają skrzydła jakiegoś ptaka.

– Albo nietoperza. Spójrz tutaj. – Ryx przystąpił do jednego z kobiecych ciał i obnażył lewą pierś, pod którą widniało takie samo signum jak na piersi woźnicy. – Uczynili to każdej z nich. Pokazać?

– Wierzę ci na słowo. Na święte dziewice Gajanę i Rypsymę, widziałem już dość.

– Nie widziałeś jeszcze tego.

Odwinął mokrą chustkę i pokazał Awakowi coś, co ten rozpoznał dopiero po chwili.

– Gacoperz! Skąd go masz?

– Znalazłem przy ciałach we wnętrzu kolasy. Widocznie to pieczęć tych bestii. Nikt ich nie widział, bo działają tylko nocą.

– Któż może używać takiego signum?

– Nie wspominałem wam o tym, mości Awak, ale gdybyście się dobrze przyjrzeli śladom zębów na ciałach ofiar, zauważylibyście odcisk szyjek zębowych. A to ponoć niechybna oznaka wąpierzy.

– Jezus Maria! – Ormianin przeżegnał się raz i drugi. – Możeż to być prawdą...?

– Nie, ale ktoś być może wierzy, że jest wampirem.

– Chryste Panie! Wyrzuć to paskudztwo i chodźmy.

Awak zabrał z ogniska nowe łuczywo i powiódł Ryksa na północny brzeg Czarciego Oka, gdzie między wiekowymi bukami i jodłami zasiały się brzozy i wierzby, żywiąc się okruchami światła i rozpaczliwie wyciągając ku słońcu rachityczne gałęzie. Pnie najgrubszych z nich dałoby się bez trudu objąć dłońmi.

– Uważaj! – Awak powstrzymał Ryksa ręką i poświecił mu pod nogi.

Ten pochylił się i dokładnie zbadał wskazane miejsce. Nabrał szczyptę wymieszanej ze śniegiem ziemi w dwa palce, roztarł i powąchał. Minęło wiele czasu i zapach był ledwie wyczuwalny.

– Krew. Tu ich zabili.

– Myślę, że tylko niewiasty. A wprzódy rozkrzyżowali je i przywiązali do drzew i do tego. – Ormianin wskazał kilka dość świeżych kołków wbitych w regularnych odstępach. – Po kolei zrobili swoje, nacechowali je jak bydło, a na końcu ucięli im głowy. Ohyda. Jeśli dopadniemy te bestie w ludzkiej skórze, to nim nawleczemy je na pal, osobiście będę darł z nich pasy.

W głosie zwiadowcy oprócz zawziętości zabrzmiało solenne zapewnienie. Ale Ryksa w tej chwili nie zajmowała zemsta. Myślał o nieszczęsnych kobietach, bezradnych i brutalnie poniewieranych. Krzyczały czy je zakneblowano? Modliły się czy z bólu i przerażenia zemdlały albo straciły rozum? Przypuszczał, że przynajmniej jedna z nich była dziewicą... Kachna. Tak miała na imię. Nie kochał jej, ale była miła. Przypominała mu ukochaną siostrę Zosię i była od niej tylko o rok starsza... Zresztą jakie to miało znaczenie? Jezu, co za parszywy los! Raptem uderzyła go bluźniercza myśl, że być może oko Boga nie sięgnęło do tego zakazanego kąta wówczas, gdy działo się tu zło przechodzące imaginację. A kiedy wreszcie Pan wejrzał w sprawę, było już za późno, więc na drodze morderców i gwałcicieli postawił właśnie jego, syna słynnego inwestygatora. Czyżby jednak przeznaczenie? Odpędził tę myśl. Nie wierzył w żadne fatum. Matka trzeźwo stąpała po ziemi, ojciec ponoć cenił rozum ponad wszystko. Pod tym względem był ich nieodrodnym potomkiem.

Głos Awaka wyrwał go z zamyślenia.

– Kiedy wróciłeś z Padwy?

– Niedawno. Wilię spędziłem jeszcze z matką w Warszawie, zaś pozawczoraj dotarłem do Dynowa i od stryja dowiedziałem się o zaginięciu panny Drohojowskiej, jej ciotki i służki, nie licząc woźnicy i czterech hajduków.

Ormianin pokiwał głową.

– Wyjechały z Wojutycz dokładnie tydzień temu, w sobotę, aby spędzić Wilię i Gody w Rybotyczach.

– Wiem. Zabrałem z Dynowa Szowlehę i Persę i po drodze wstąpiliśmy do Rybotycz. Tam powiedzieli mi, że waszmość z dwunastu ludźmi wyruszyłeś na poszukiwanie. Stąd wiedziałem, że możemy się na was natknąć po drodze.

– Imć hetman wysłał mnie w innej sprawie do pana starosty przemyskiego, a ten przy okazji poprosił, bym w powrotnej drodze zajął się tym zniknięciem. Jejmość starościna z niepokoju odchodzi od zmysłów, ale jegomość na krok nie może się ruszyć z Rybotycz.

– Ma dobry powód. Ponoć Diabeł Stadnicki dybie na Rybotycze. Na Wojutycze zresztą także. Podejrzewacie go?

– Nie widziano go ostatnio w okolicy. Ale niewiast także, na żadnej z dróg. Nie dotarły ani do Nowego Miasta, ani do Chyrowa, ani nawet do Felsztyna. Wczoraj i pozawczoraj zbadaliśmy tam każdą piędź traktu i lasów na ćwierć mili w głąb od gościńca. I nic. Dlatego dziś z rana przybyliśmy do Sambora, ale tam także ich nie widziano. Skończyły mi się pomysły, kiedy natrafiliśmy na was.

– Nikt ich nie widział? Ani grasantów?

– Nie. W dniu ich zaginięcia ani potem nikt. Ale o ćwierć mili od brodu na Strwiążu jest młyn, a młynarz powiada, że wypadkiem widział przed tygodniem w pobliżu młodego Białoskórskiego z gromadą jego łotrów. A gdzie on, tam kłopoty. To charakternik i pies na baby. Cały Lwów lęka się Białoskórskich, a oni chyba jednego hetmana polnego, a i to nie na pewno. Ostatnio był spokój, bo młody Białoskórski bawi w Samborze u stryjca, który służy wojewodzie sędomierskiemu. Bacz na nich.

– Dam sobie radę.

Wziął od Awaka polano i starannie obejrzał kołki i drzewa. Na pniu jednej z brzóz zachował się urwany postronek, ale Ryksa bardziej zainteresowało inne drzewo. Gestem przywołał Ormianina.

– Spójrz waść.

– Hm. Osobliwa narośl... Pień powyżej jest jakby grubszy. Dziwne.

– Przyjrzyjcie się dokładniej.

– Ktoś przywiązał w tym miejscu mocny powróz. Tak mocny, że drzewo, rosnąc, nie umiało go rozerwać. Stąd to zgrubienie powyżej.

– Właśnie – podjął Kacper. – Te łotry nie działają od tygodnia ani od dwóch. A napaść nie była przypadkowa, kości na dnie stawu o tym zaświadczają. Trzeba popytać o zaginionych w triangule Lwów – Przemyśl – Sambor. Może ktoś jednak kiedyś widział sprawców, tylko tego nie skojarzył.

– Zrobię to, wracając do Lwowa, i popytam tu i ówdzie w samym mieście.

– Ja mogę zrobić to samo w Samborze.

– To zbójeckie gniazdo. Bądź ostrożny.

– Zawsze jestem. Nauczyliście mnie tego. – Ryx wyszczerzył zęby w uśmiechu.

Nagle pochylił się i wydłubał coś wystającego spod śniegu. Powąchał, skrzywił się, wydobył z kieszeni szkło powiększające i dokładnie obejrzał.

– Co tam masz? – zaciekawił się Awak.

– Myślę, że ludzki język, a raczej to, co z niego zostawiły ptaki. Należał do woźnicy i pewnie oderżnięto mu go przed śmiercią.

Nagle dobiegł ich czyjś krzyk:

– Tam są!

Padło kilka strzałów, kule świsnęły im koło uszu, więc, przygięci do ziemi, pospiesznie wrócili do ogniska.

Ludzie Awaka otaczali ochronnym kręgiem jednego ze swoich spoczywającego nieruchomo. Twarze mieli zwrócone w stronę lasu i broń w gotowości do użycia. Z kilku luf się dymiło. Oczy biegały im czujnie na wszystkie strony, wypatrując zagrożenia.

– Kryć się, głupcy! I zgasić ognisko! – zawołał Awak. – Ty, ty i ty na lewo. Was trzech na prawo. Okrążymy ich!

Wyznaczeni, ładując po drodze broń, natychmiast pobiegli wykonać rozkaz.

– Nie strzelać! – Okrzyk Szowlehy wychodzącego zza drzew zatrzymał ich w pół drogi.

W tej chwili z drugiej strony pojawił się Persa. Szedł spokojnym krokiem.

– Nikogo tam nie ma – oznajmił. – I nie było.

– Niemożliwe! – gorąco zaprzeczył stary Semen. – Widziałem ich!

– Ja też!

– I ja!

– Byli czarni jak wąpierze, tylko ślepia im się jarzyły jak węgle!

– Persa ma rację. Nikogo w lesie nie było i nie ma – uciął ostro Szowleha i zajął się rozniecaniem przygasłego ognia.

– To kto zabił Igora? – spytał Semen.

– Przepuście mnie do niego, to wam powiem – rzekł Ryx. – Rozstąpili się, by mógł zbadać leżącego. – Żyje – stwierdził po oględzinach. – I nie ma na ciele żadnej widocznej rany. Jest tylko nieprzytomny. Co się stało?

– Poszli my na stronę. – Młody Kozak z osełedcem zawadiacko zawiniętym za ucho machnął w kierunku pobliskiego grzęzawiska. – Igor kucnął, po czym padł nagle głową naprzód, ze spuszczonymi portkami. Tom zaraz przywołał drugich i żeśmy go przyciągnęli. Nikogo obcego nie widziałem. Żadnego stwora, nic. Żebym tak zdrów był...

Przez zgromadzenie przebiegł szmer.

– Jezus Maria!

– Czary!

– Diabelska to sprawka!

– Albo rusałki!

– Prędzej dusiołka!

– Jej Bohu, dytko!

Nieustraszeni wobec ludzi byli bliscy paniki w obliczu sił nieczystych. Rozglądali się wokół z przerażeniem, jakby z lasu lub stawu miały zaraz wychynąć zjawy nie z tego świata i pożreć ich żywcem albo porwać ze sobą w piekielne czeluście.

– Nie gadać głupstw! – huknął Ryx. – To musiał być gaz błotny, nic innego.

– A to co znów za licho? – zapytał któryś nieufnie.

– Dziwo, którego nie widać i czasem nie czuć, takie jak choćby powietrze. Wydostaje się niekiedy z bagien, a czasem nawet zapala sam z siebie. Dlatego gaście ognisko i zabieramy się stąd natychmiast. O druha się nie trapcie, wkrótce dojdzie do siebie.

Nieco uspokojeni, acz wciąż niedowierzający, rzucili się wypełnić polecenia.

Kacper przypomniał sobie, że przed laty słyszał o dziewce, która szukając cudownej paproci, zabłąkała się w te strony w noc świętojańską. Znaleziono ją martwą i bez żadnej rany. Wcześniej jakoś na to nie wpadł, ale od tamtej pory przeczytał kilka uczonych ksiąg i teraz wydawało mu się oczywiste, że zabiły ją opary błotne. Kiedy nagromadzi się ich dużo, a ktoś nisko się pochyli, na przykład zrywając ziele albo za potrzebą... Jeśli nawet nie same opary go zabiją, to upadnie twarzą w błoto i udusi się, chyba że natychmiast otrzyma pomoc.

Podtruty rychło przyszedł do siebie, choć jeszcze jakiś czas pozostawał półprzytomny i nieustannie powtarzał coś o wilkołaku, który rzekomo go napadł. Ze zwinięciem obozowiska uporali się błyskawicznie. I tak nie zamierzali nocować w tym strasznym miejscu. Ormianin zabierał swych ludzi na północ, Ryx na południe.

Ponieważ Awakowi przypadła w udziale smutna powinność odtransportowania zwłok, wspólnymi siłami przywiązali je zawinięte w koce do koni. Spieszeni jeźdźcy dosiedli się do towarzyszy. Już mieli ruszać, lecz Ormianin ze zmarszczonym czołem rozważał coś w sobie. Wreszcie podjął decyzję i rzekł do Ryksa:

– Zmieniłem zdanie. Pojadę z tobą do Sambora. Co dwie głowy, to nie jedna. Rozejrzymy się wspólnie i ostrożnie wybadamy, co w trawie piszczy.

Tak więc Semen, najbardziej doświadczony z ludzi Awaka, powiódł kondukt na północ, by potem udać się do Żółkwi, zaś Ormianin z towarzyszącym mu chłopcem dołączyli do Kacpra. Młodego Turopońskiego wzruszyła troska doświadczonego zagończyka. Przylgnął do Ormianina i uważał za swego mentora. Miło było pomyśleć, że i on nie jest Awakowi obojętny, mimo że...

Nie miał jeszcze piętnastu lat, gdy wbrew woli matki zdołał uprosić hetmana Żółkiewskiego, by zabrał go na wojnę z Michałem Walecznym. Hetman się zgodził, lecz przydzielił mu opiekuna Awaka. Odkąd Kacper sięgał pamięcią, umiał obchodzić się z bronią. Może dlatego że podobno ojciec zabawiał go rozmaitymi sztuczkami z bronią białą i palną. Jako czternastolatek strzelał jak mistrz z pistoletów i strzelb. Spędzając wakacje u wuja Stanisława w Dynowie, zaprzyjaźnił się z Persą, a ten nauczył go strzelać z łuku. Pobierał lekcje fechtów od najlepszych szermierzy, swoich i obcych, zaś podczas rocznego pobytu we Włoszech (ze szkodą dla medycyny) każdą wolną chwilę w Padwie spędzał w szkole messera Salvatore Fabrisa, największego z fechmistrzów swoich czasów, autora traktatu (który wciąż cyzelował, przygotowując go do druku), a także doradcy angielskiego dramatopisa Shakespeare’a, któremu ułożył scenę pojedynku w ostatnim akcie Hamleta, sztuki niedawno napisanej, a już sławnej w świecie. Z początku Fabris nie chciał uczyć młodzika, lecz gdy zobaczył, co Ryx już umie, zmienił zdanie, a po niespełna roku zatrudnił go w swojej szkole jako fechmistrza. Mimo to Kacper jeszcze z nikim nie walczył o życie, a prochu na wojnie właściwie nie powąchał. Zadbał o to Awak. Raz tylko zdarzyło się, że musiał... Ale nie chciał do tego wracać.

PRZYPISY

1. Wety – deser (przyp. red.). [«]
2. Olstro – skórzany futerał przytroczony do siodła (przyp. red). [«]
3. Nowe Lato – Nowy Rok (przyp. red.). [«]
4. Dubia – wątpliwości (przyp. red.). [«]
5. Kopieniak – krótka peleryna (przyp. red.). [«]
6. Jurgieltnik – sprzedawczyk, najemnik (przyp. red.). [«]
7. Rasstriga – pogardliwe rosyjskie określenie dla mnicha (postrzyżonego), który zrzucił habit i wrócił do świeckiego życia (przyp. red.). [«]
8. Wielki kaduk – epilepsja (przyp. red). [«]
9. Mila węgierska – około dziesięciu kilometrów (przyp. red.). [«]
10. Mowa o przypadłości współcześnie zwanej porfirią erytropoetyczną (przyp. aut.). [«]
11. Dworianin – w ówczesnej Rosji przedstawiciel średniej szlachty (przyp. red.). [«]
12. Włóki – rodzaj noszy wleczonych za koniem (przyp. red.). [«]
13. Sorok – czterdzieści. [«]
14. Cekhauz – zbrojownia. [«]
15. Wszystkie cytaty z Apokalipsy św. Jana za: Biblia Tysiąclecia, Poznań 1965 (przyp. aut.). [«]
16. Antyszambr – przedpokój (przyp. red.). [«]

Kacper Ryx

Bohaterem tego czworoksięgu jest Kacper Ryx, wpierw student medycyny, potem zawołany medyk, lecz przede wszystkim inwestygator (prywatny detektyw) Ich Królewskich Mości, który rozwiązuje autentyczne sprawy kryminalne i afery polityczne nękające Kraków i Rzeczpospolitą w II połowie XVI wieku. Akcja każdego tomu toczy się za panowania innego króla, kolejno: Zygmunta Augusta, Henryka Walezego, Stefana Batorego i Zygmunta III Wazy. Pomocnikami i przyjaciółmi Ryksa są m.in. rubaszny olbrzym Niziołek, znany poeta Mikołaj Sęp-Szarzyński, czy przyszły hetman Stanisław Żółkiewski.

ZAPRASZAMY NA SPOTKANIA I SPACERY AUTORSKIE Z MARIUSZEM WOLLNYM!

szczegóły na www.kacperryx.pl

Dno Czarciego Oka skrywa straszną tajemnicę. Pełno w nim okaleczonych ludzkich zwłok, a każde z ciał pozbawiono głowy. Okolice Sambora nawiedzili czarni jeźdźcy. Sieją grozę wśród okolicznych mieszkańców. Gwałcą, mordują, a co najgorsze, piją ludzką krew.

Na Rusi wstaje krwawy świt, nastał czas wielkiego zamętu. Czy to kara za osadzenie na carskim tronie Borysa Godunowa? Czy nie przyszła pora, aby na tronie zasiadł prawowity władca Dymitr?

Pewien młody, obdarzony rzadkimi talentami człowiek trafi niespodziewanie i wbrew swojej woli w sam środek tych wydarzeń. Znajdzie miłość i ją utraci. Utraci miłość, by zachować życie. Zachowa życie, bo jego przeznaczeniem jest ocalać innych od niechybnej śmierci.

Takie jest jego przeznaczenie. Takie jest przeznaczenie każdego, na kogo wołają Ryx.

Okres dymitriad to czasy zgubnych namiętności, bestialskiego okrucieństwa sięgającego od chłopskich chat po możnowładcze pałace i zawiłych intryg knutych przez najpotężniejszych ludzi epoki. Aby to wszystko celnie oraz wiernie opisać, trzeba mieć dogłębną wiedzę historyczną i więcej niż zręczne pióro. Jestem pełen uznania dla Autora.

Jacek Piekara