Kacper Ryx i król alchemików - Mariusz Wollny - ebook + audiobook

Kacper Ryx i król alchemików ebook i audiobook

Mariusz Wollny

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

KACPER RYX I KRÓL ALCHEMIKÓW

Mariusz Wollny

 

Czwarta część bestsellerowego cyklu powieści historycznych o renesansowym detektywie Kacprze Ryksie.

Nobilitacja, ślub z Janką, stracenie Samuela Zborowskiego - Kacper Ryx może wreszcie odetchnąć i cieszyć się życiem. Nic bardziej mylnego. Przeszłość powraca w najmniej oczekiwanym momencie. Ryx musi po raz kolejny użyć swych inwestygatorskich talentów, by udaremnić spisek różokrzyżowców, odnaleźć księgę mistrza Twardowskiego, ocalić rodzinę i uniknąć śmierci.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 861

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 21 godz. 32 min

Lektor: Tomasz Sobczak
Oceny
4,6 (19 ocen)
13
5
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
EmmaAlicja

Nie oderwiesz się od lektury

uwielbiam tę serię. szkoda że Straceńcy nie są w wersji audio i pozostałe opowiadania o Kacprze Ryxie
00
lekturojad

Nie oderwiesz się od lektury

Super seria 🤩 Na końcu oczywiście się poryczałam 😁
00
Shellmovsky

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobre zakończenie serii o Kacprze. Szkoda, że to już koniec jego przygód.
00

Popularność




Kraków 2015

Copyright © by Mariusz Wollny

Projekt okładki: KRESKA I KROPKA / Michał Pawłowski

Rysunek na s.116 - http://mefiland.w.interia.pl/demonologia.html, pozostałe rysunki: Mariusz Wollny

Przygotowanie rysunków do druku: Katarzyna Bućko

Opieka redakcyjna: Arletta Kacprzak

Opracowanie typograficzne książki: Daniel Malak

Opracowanie merytoryczne map: Mariusz Wollny

Opracowanie graficzne map: Elżbieta Totoń

Adiustacja: Małgorzata Poździk / d2d.pl

Korekta: Małgorzata Kędzierska i Anna Woś / d2d.pl

Łamanie:Małgorzata Kędzierska / d2d.pl

ISBN 978-83-7515-199-2

Konwersja do formatu EPUB/MOBI: Koobe Sp. z o.o.

www.kacperryx.pl

Zapraszamy do sklepu historycznego

SKŁAD TOWARÓW U KACPRA RYXA przy pl. Mariackim 3 w Krakowie

oraz do sklepu internetowego: www.sklep.kacperryx.pl,

w których można kupić książki Mariusza Wollnego

Telefon kontaktowy: 502 708 135

JAMA Mariusz Wollny,

ul. Podgórki 9, 30-616 Kraków

Wydanie I, 2015.

Jak zawsze – mojej Róży

Serdeczne podziękowania dla Ryszarda Witolda Gryglewskiego, Pawła Kowalskiego oraz Janusza Skalskiego za udostępnienie księgozbiorów

PROLOG

Uppsala, maj 1567 roku

Musisz ich zabić!

Znów się zjawili. Dawniej odwiedzali go tylko w nocy, ale ostatnio przychodzili, kiedy im się podobało, nawet podczas posiedzenia rady, tak jak teraz. Kiedyś spytał Perssona, czy też ich widział, ale zaufany kanclerz tylko popatrzył na niego ze zdumieniem, więc przestał pytać.

– Musisz zabić obu, brata i bratanka, nim za ich przyczyną utracisz królestwo, zasię bratową wydać Polakom albo Moskwie – sycząc jak wąż, powtórzył ten z prawej, chłop czarny i kudłaty, sadzą z komina umazany na gębie, utykający na jedną nogę, szpetny niby sam czart.

Drugi był to pies; wielki, srogi i czarny jak noc. Ten sączył mu do lewego ucha, zionąc smrodliwym oddechem:

– Zabij wszystkich panów, nim cię z tronu zrzucą, i chłopów do rady przypuść.

Ukradkiem obrzucił wzrokiem obecnych, ale wyglądało na to, że nikt oprócz niego nie widzi i nie słyszy niesamowitych doradców. Ślepcy i głupcy!

– Wasza królewska mość, nie pora na wahania – ponaglił swego pana jego trzeci zły duch, Göran Persson, milczenie Eryka i jego nieobecne spojrzenie biorąc za namysł. – Nie stać nas na wojnę z Moskwą. Zwłaszcza teraz, gdy mamy konflikt z Polską i Danią. Trzeba spełnić żądanie Iwana Groźnego i wydać mu Jagiellonkę. I to szybko, bo poseł carski Iwan Woroncow już po nią wyruszył i tylko go patrzeć.

Obruszył się na te słowa graf Swen Sture, siwowłosy starzec, ongi znamienity wódz, najpierwszy spośród wielmożów należących do rady królewskiej.

– Nie lza frymarczyć ręką księżny finlandzkiej, póki ma męża! – zganił surowo królewskiego faworyta, którym gardził za jego niski stan, pazerność, okrucieństwo i bezwzględność w dążeniu do władzy.

– Właśnie – uśmiechnął się cynicznie Persson, nienawidzący starej szlachty z równą siłą, jak ona nim pogardzała. – Dlatego trzeba czym prędzej uczynić ją wdową.

Sture poczerwieniał.

– Waść namawiasz króla do bratobójstwa?! Hańba!

– Hańba! – zawtórowali mu pozostali senatorowie.

W zacietrzewieniu stracili z oczu króla i to był błąd, ponieważ Eryk XIV, od czasu najnowszego najazdu Duńczyków zdradzający wyraźne objawy niepoczytalności, dodatkowo wystraszony żądaniami Moskwy, w trakcie narady z wolna popadał w stan podniecenia i wściekłości. Ręce zacisnął na oparciu krzesła, oczy nabiegły mu krwią, mięśnie twarzy drgały, a wargi rozchyliły się i zmarszczyły niczym u wściekłego wilka, obnażając duże i silne zęby.

– Pozwolisz im na takie zuchwalstwo? – podbechtywał go chłop o oczach czarnych i bezdennych jak sama śmierć.

– Zabij ich – poradził mu czarny pies, którego ślepia dla odmiany jarzyły się piekielnym ogniem.

– Auuuuuuu!

Zgromadzeni zmartwieli z przerażenia i zaskoczenia, gdy z rozdziawionych ust króla wydobyło się straszliwe wycie, po czym ustało tak nagle, jak się zaczęło.

– Znów chcesz mnie pouczać?! – wrzasnął Eryk, wbijając gorejący wzrok w nieszczęsnego Sturego, który niedawno w imieniu rady nie zgodził się na zaślubienie przez króla miłośnicy Karin, córki Månsa, dziewki z ludu, i jej koronację. – Niedoczekanie! Giń, zdrajco!

Błyskawicznym ruchem dobył sztylet i z obłędem w oczach rzucił się na senatora, zadając mu cios za ciosem. Syn mordowanego Nils Sture próbował zasłonić ojca i sam zginął, tak samo jak następny senator. Czarny chłop i czarny pies pomagali Erykowi, jak mogli, kąsając i szarpiąc zgromadzonych kłami i pazurami. Król pastwił się nad zwłokami, siekąc je i dźgając, aż jucha bryzgała wokół, ochlapując jego, posadzkę i ściany. Wrzeszczał przy tym obłąkańczo, toczył pianę z ust i wył jak zwierzę. Po czym rzucił się na pozostałych, którzy rozbiegli się po sali w panice. Nie mogąc samemu ich dopaść, zmęczony, zostawił ściganie chłopu i psu, i wezwał straże.

– Zabijcie wszystkich! – rozkazał drabantom.

Dopiero kiedy rzeź się skończyła i dobito ostatniego rannego, pozwolił się odprowadzić na spoczynek. Zanim usnął, przywołał Perssona.

– Weź ludzi i pojedźcie zaraz do Gripsholmu[1]. Wytnijcie wszystkich Polaków, których tam znajdziecie, niewiast nie wyłączając. Mojego bratanka nabij na pal, bratową odeślij Moskalom, a głowę księcia Jana przywieź mi osobiście. Chcę ją zobaczyć, gdy rano otworzę oczy. Na co czekasz? Ruszaj!

Sztokholm, wrzesień 1574 roku

Był ograniczony, ale nie głupi. Nie miał złudzeń. Koronę zawdzięczał nie własnym zdolnościom, bo charakter miał zbyt słaby i chwiejny, i nie chwilowemu szaleństwu brata, tylko temu, co za nie uznano – doprowadzonemu jednak do skutku ożenkowi Eryka z Karin Månsdotter i koronowaniu tej prostej dziewczyny. Ale zdążył zasiedzieć się na tronie i nie zamierzał nikomu dać się z niego strącić. Odstąpił od okna, z którego oglądał egzekucję. Właśnie stracono sługę Eryka, Charlesa de Mornaya, kuzyna Walezjuszy, za udowodnioną próbę podbechtania szkockich gwardzistów do zgładzenia króla. Spisek ujawnił inny Francuz w szwedzkiej służbie Pontus de la Gardie.

– Jeszcze dziś znajdziesz pewnego człeka i pchniesz go z listem do komendanta zamku w Åbo[2] – powiedział do swego zausznika Bengta Gylta.

– Pojmuję – odparł tamten, skłonił się i ruszył do wyjścia.

– Stój! Nic nie pojmujesz! Na razie niech przewiozą naszego brata do więzienia w Gripsholmie, abyśmy go mogli stale mieć na oku. Jednak na wszelki wypadek miej pod ręką odpowiednio przyprawioną grochówkę.

– A Karin Månsdotter i królewskie bastardy?

Ekskrólowej nie pozwolono zamieszkać z mężem w więzieniu, ale nie rozdzielono ich ostatecznie. Mogła widywać Eryka chwilę przed wieczornym dzwonieniem. Mieszkała zaś wraz z dziećmi w ubogiej chatce pod murem zamku w Åbo.

– Mają pozostać w Finlandii.

– Gustawowi Erikssonowi idzie szósty rok – zauważył Gylt znacząco.

Jan III zmarszczył brwi. Od dawna rozważał ten problem. Zimny jak bałtycki śledź, w gruncie rzeczy był tak samo bezlitosny jak Eryk, tylko lepiej się maskował.

– Co proponujesz?

– Niezawodną trójcę: worek, kilka ciężkich kamieni i głęboką wodę.

– Bliżej stamtąd do rzeki Aury niźli do morza – uściślił król, który Åbo i okolicę znał jak własną kieszeń jeszcze z czasów, gdy był księciem finlandzkim.

– Co to? Kto tu jest?! – Gyltowi wydało się, że usłyszał jakiś szmer za kotarą.

Jan błyskawicznie dobył rapiera i przeszył fałdzistą materię. Raz, drugi i trzeci. Ale żelazo nie napotkało oporu, żaden trup nie zwalił się na pawiment, nikt raniony nie wyskoczył z krzykiem zza opony.

– Masz zwidy – rzekł z ulgą. – Idź już i czyń swoje.

Dopiero gdy i on odszedł, zza zasłony wychynęła ulubiona karlica Anny Jagiellonki, podarowana przez nią siostrze Katarzynie z okazji ślubu i odtąd towarzysząca wiernie nowej pani Dorota Osiecka zwana Dosieczką. Była blada jak śmierć, gdyż ostrze rapiera przeszło jej tuż nad głową, muskając włosy.

Gdańsk – Sztokholm, sierpień 1584 roku

Przedwieczorna burza schłodziła letni skwar, mimo to Mikołaj Rascius pocił się jak szczur, którym był w istocie. Tajny agent Jana III Wazy, miał powody do zdenerwowania. Batory nie cierpiał swego szwedzkiego szwagra, a jeszcze bardziej jego szpiegów. Z kolei gdańszczanie bardzo nie lubili, gdy naruszano ich przywileje. Dla tych, którzy to czynili, pobudowano w mieście szubienice przed Zieloną Bramą. On zaś znajdował się właśnie pomiędzy miastem a przedmieściem Scotlandia, obdarzonym prawem azylu, i zamierzał pogwałcić to święte prawo.

Było po zmierzchu, zamknięto bramy miejskie i ostatni maruderzy wracali do przedmieścia na noc. Od trzech wieczorów zaczajony w ciemnym zaułku Rascius czekał na ofiarę, eksambasadora szwedzkiego w Polsce Francuza Andrzeja Lorichsa. Jan III dowiedział się bowiem niedawno od Pontusa de la Gardie, który ze zdradzania rodaków uczynił cnotę, o konszachtach swego byłego ambasadora z Iwanem Groźnym i wziął mu to za złe, mimo iż od lat zapominał wypłacać mu pensję.

Rascius z daleka dostrzegł trzy błyski światła. To człowiek, który śledził Lorichsa, dawał znak, że ambasador tym razem był sam. Rascius cicho gwizdnął, by poukrywani po bramach jego ludzie byli w pogotowiu.

Zaatakowany znienacka, lekko podpity Lorichs nie miał żadnych szans. Ocknął się dopiero na okręcie czekającym w Wisłoujściu, który podniósł żagle, gdy tylko porwany znalazł się pod pokładem. Jeszcze wiele razy potem tracił i odzyskiwał przytomność, modląc się o śmierć, która nie chciała nadejść.

– Gdzie on jest?! – spytał po raz setny Jan III.

Nowina, którą ujawnił torturowany, uderzyła go jak obuchem. Śmierci by się prędzej spodziewał niż tego. Odkąd się o tym dowiedział, nie mógł jeść ani spać. Złość na zmarłą żonę i jej miękkie serce odejmowała mu rozum, a strach o przyszłość szarpał nerwy. Musiał to wiedzieć, żeby podjąć odpowiednie kroki, tym razem skuteczne.

– Gdzie on jest?! – powtórzył.

Umęczony Lorichs zwrócił ku niemu zmasakrowaną twarz i niewidzące oczy, i ledwie zrozumiale wyszeptał przez rozbite wargi i potrzaskane zęby:

– Nie… wiem… Stra…ci…łem… go… z… o…czu…

– Łżesz! – ryknął król i skinął na oprawców.

Jeden z nich podkręcił śrubę garoty.

– Aaaaaaaa… – zajęczał więzień, po czym zarzęził okropnie, wyprężył się i zwiotczał.

– Gadaj, łotrze! – półprzytomny z wściekłości król szarpał unieruchomione w stalowych cęgach ciało nieszczęśnika.

– On już nic nie powie, wasza królewska mość – oznajmił kat. – Skonał.

Cała nagromadzona złość, lęk i ogromne rozczarowanie króla skrupiły się na Gylcie.

– To wszystko twoja wina! – wrzasnął na totumfackiego, który przed siedmiu laty pomógł mu na dobre pozbyć się trzymanego w zamku Örbyhus pod Uppsalą Eryka, aplikując więźniowi grochówkę zaprawioną arszenikiem. – Sfuszerowałeś robotę! Daję ci ostatnią szansę. Znajdź go, zanim zrobią to inni, bo skończysz jak ten szczur. – Wskazał na trupa.

ROZDZIAŁ 1 | OSACZONY

Praga, marzec 1587 roku

Nieozdobiona żadnym herbem wielka czarna karoca, otoczona tuzinem zbrojnych, opuściła hradczański zamek. Omijając katedrę Świętego Wita i terkocząc na kocich łbach, potoczyła się w kierunku Złotej Uliczki, ciasno zabudowanej małymi domkami ze sterczącymi kominami na zewnątrz i piecami alchemicznymi wewnątrz. Rudolf II kazał je wybudować dla blisko dwóch setek ściągniętych tu z całej Europy alchemików[3], astrologów i czarnoksiężników po to, by razem z nimi oddawać się przeróżnym eksperymentom oraz praktykom magicznym.

Kelley, Műller zwany Műhlenfelsem, Gűstenhőfer, książę Bragadino, Scotta i dwaj Polacy już czekali u wylotu ulicy. Gdy powóz stanął, wsiedli do niego. Karoca potoczyła się na południe, w kierunku Małej Strany, po czym skręciła na Most Karola i przejechała na prawy brzeg Wełtawy. Praga to właściwie było pięć miast. Oprócz Hradczan i Małej Strany także Stare i Nowe Miasto po drugiej stronie rzeki. Jednak ciężki pojazd skierował się na północ, do piątej części czeskiej stolicy – kwartału żydowskiego[4] położonego poza murami Starego Miasta. Minął bejsojlem zwany przez indygenów Starym Hřbitovem, pobudowaną wedle dawnej modły[5] synagogę Staronową, zwaną też Altneuschul, i wjechał do miasta żydowskiego o wąskich uliczkach i ciasnej zabudowie. Zatrzymał się przed ratuszem, na którym zamontowano osobliwy zegar (jeszcze osobliwszy od sławnego staromiejskiego Orloja[6]) opisanym żydowskimi literami oznaczającymi godziny. Jego wskazówki obracały się w lewo, a nie w prawo jak w zegarach chrześcijańskich. Ledwie landara stanęła, pajucy jadący na stopniach z tyłu pojazdu pobiegli otworzyć drzwiczki, a rajtarzy z eskorty zeskoczyli z wierzchowców i zaczęli odpychać na bezpieczną odległość gapiów zwabionych niecodziennym widokiem.

– Rozejść się! Raus! Schnell!

Pierwsi wydostali się z karocy alchemicy, utworzyli szpaler i zgięli się w ukłonach. Potem wsparty na ramionach sług pojazd opuścił okryty płaszczem obszytym sobolami brodaty rudzielec z wielką wysuniętą naprzód żuchwą, obwisłą dolną wargą Habsburgów i trochę szalonymi oczyma o rozbieganym spojrzeniu. Do nosa przykładał chustkę, chroniąc nozdrza przed wszechobecnym fetorem. Mimo to ciekawscy natychmiast rozpoznali niezwykłego gościa. Był to sam Rudolf II, osobliwy cesarz, który uczynił Pragę „stolicą alchemiczną” Europy, odbierając prymat Krakowowi. Którego nie interesowały sprawy państwa, tylko kolekcjonowanie osobliwości, majsterkowanie oraz eksperymenty alchemiczne i magiczne. Za nim wyszli najzaufańsi: Tadeusz von Hajek, przyboczny lekarz, który kwalifikował i egzaminował kandydatów do zamieszkania na Złotej Uliczce, oraz ten, który ich sprowadzał do Pragi – tajny radca i kamerdyner cesarski Wolf Freiherr von Rumpf.

– Wasza Cesarska Mość… – Stary Żyd, który otworzył drzwi domu posadowionego pomiędzy synagogą a ratuszem, skłonił się nisko i zatoczył ręką zapraszająco. – Polskie porzekadło powiada: gość w dom, Bóg w dom.

Rabin Jehuda vel Lőw ben Becalel, zwany także Marahal, urodził się sześćdziesiąt siedem lat wcześniej w Poznaniu i nim przybył do Pragi, i tu założył własną jesziwę, w Polsce ukończył szkołę talmudyczną.

– Gdzie on jest? Chcemy go zobaczyć – burknął cesarz, z trudem ukrywając zniecierpliwienie.

Uprzedzony o wizycie i przygotowany rabin znów się ukłonił i poprowadził gości przez szeroką sień na tyły kamienicy, na zabudowany z wszystkich stron wewnętrzny dziedziniec. Na środku wybrukowanego podwórza stała ocembrowana i zadaszona studnia. Jednakże to nie ona przyciągnęła uwagę przybyłych, lecz kamienna ławka pod murem, na której coś spoczywało. Coś to właściwe określenie. Bowiem olbrzymia, niemal bezkształtna bryła jedynie z grubsza przypominała człowieka. Wielki łeb, grube łapska i nogi jak toskańskie kolumny wskazywały raczej na bestię, najbardziej niedźwiedzia. Ale stwora nie pokrywała sierść, tylko dziwna substancja przypominająca muł albo glinę.

– To jest ten android? – zapytał cesarz, nie spuszczając z dziwnej istoty zafascynowanego spojrzenia.

– Nie jest nim, jeśli przez androida wasza cesarska mość pojmuje „człowieka sztucznego”, zabawkę mechaniczną znaną już starożytnym Grekom i Rzymianom – objaśnił Żyd. – To golem. Uczyniony z gliny, z której powstał także praojciec Adam. I ożywiony za pomocą kabały i magii.

– Diabelska to sprawka – westchnął któryś z alchemików, a wszyscy się pospiesznie przeżegnali.

– Nieprawda! – zaprzeczył gorąco rabin. – Pierwsze przekazy o golemie, czyli istocie stworzonej przez człowieka, zawiera Talmud. Z kolei w traktacie Sefer Jecira znajduje się formuła bożej kreacji, którą nieudolnie spróbowałem odtworzyć. Zresztą wzmianka o golemie pojawia się w Biblii, w Księdze Psalmów, gdy Adam powiada do Najwyższego:

…nietajna Ci moja istota,

kiedy w ukryciu nabierała kształtów,

gdym w głębi ziemi się splatał[7].

Cesarz skinął na medyka.

– Dotknij go.

Hajek z niepewną miną podszedł i z daleka szturchnął palcem golema, po czym zaraz odskoczył wstecz jak świerszcz. Ponieważ monstrum ani drgnęło, to samo uczynił cesarz, a po nim alchemicy na wyprzódki obmacywali i opukiwali golema, wołając przy tym:

– Przebóg! W istocie jest z gliny! To kukła! Bałwan! Diabła zje, kto zechce tchnąć w to życie!

Rudolf II spojrzał znacząco na Marahala i uniósł brwi. Rabin podszedł do stwora. Najpierw wyjął mu z wielkiej gęby pasek pergaminu i zastąpił go innym, po czym przez chwilę szeptał coś do nieforemnego ucha, dmuchnął w półotwarte usta, na koniec pomachał ręką przed guzowatym obliczem i klepnął golema w ramię. Spodziewali się tego, lecz gdy golem nagle otworzył szeroko oczy, aż podskoczyli i cofnęli się o krok. Tępo patrzące ślepia stwora prześliznęły się po nich obojętnie i zatrzymały na rabinie.

– Woda! – rozkazał Löwe ben Becalel, pokazując palcem studnię.

Sztywno jakby kij połknął, stwór wstał, prostując swą ogromną, na co najmniej sześć i pół stopy wysoką postać, i poszedł ku studni, chrzęszcząc, stawiając niezgrabne kroki, rozrzucając po drodze mniejsze i większe okruchy gliny, i nie rozglądając się na boki. Po kolei napełnił cztery wielkie cebry, zaczepił je na nosidłach, zarzucił sobie na ramiona i wnet zniknął z oczu zgromadzonych, zapewne w kuchni. Wrócił i wszystko się powtórzyło. Raz, drugi, trzeci, dziesiąty.

– Ma nieludzką siłę! – zauważył cesarz.

– I nigdy się nie męczy – potwierdził Marahal. – Byłby idealnym sługą waszej cesarskiej mości.

Za dwunastym razem z kuchni dobiegł kobiecy krzyk. Obserwatorzy drgnęli i niespokojnie popatrzyli na rabina.

– To nic – uspokoił ich. – Tylko kucharka woła, że jeśli nie powstrzymam golema, zaleje cały dom.

– Nie może mu sama powiedzieć, żeby przestał? – zainteresował się cesarz.

– Nie posłucha jej. Nie potrafi mówić ani rozumować i nie ma ludzkich uczuć. Nie jest przecież człowiekiem, tak jak ja nie jestem Stwórcą. Pojmuje tylko proste komendy, a słucha wyłącznie mnie.

– Tedy nam on na nic.

– Mogę waszą cesarską mość nauczyć, jak nim powodować.

Na próżno alchemicy, których zżerała zazdrość i ciekawość, wytężali słuch, gdy Żyd cicho objaśniał monarsze swój sekret. Oprócz oderwanych słów nie usłyszeli nic. Kiedy potwór, patrząc prosto przed siebie, mijał go w drodze do studni, krocząc wciąż tym samym, mechanicznym krokiem, rabin szybko wystawił rękę, wyjął mu pasek pergaminu z grubych ust i zastąpił go poprzednim. A potem znów szeptał mu do ucha jakieś formuły i zaklęcia. Ledwie skończył, w tej samej chwili golem zastygł tak, jak stał – z nosidłami i zwisającymi z nich cebrami na ramionach.

– Bardzo zajmujące spectaculum. Jesteśmy usatysfakcjonowani, rabbi. Ale golema możesz sobie zatrzymać – rzekł na pożegnanie cesarz.

– Rabbi, czy to było mądre, pokazywać gojom golema? – zapytał rabina zięć, Izaak Kohen, kiedy goście odjechali. Kiwając głową, milcząco poparł go brat Marahala Sinai.

– To było konieczne, synu. Jutro o golemie będzie mówiła cała Praga, pojutrze pół świata. Nie stworzyłem go na służbę dla cesarza, jak im powiedziałem dla zamydlenia oczu. On ma obronić nasz lud, który ostatnio chrześcijanie coraz gwałtowniej prześladują za rzekomo bezbożne praktyki i okultyzm. Jeszcze usłyszysz o golemie, zapewniam cię.

Kraków, kwiecień 1587 roku

– Imieniem Adonai panującego nad siłami wszechświata, zaklinam! Mistrzu Twardowski, pokażcie się! Zaklinam i nakazuję! Zaklinam na mą krew, pokażcie się! W imię Adonai, tego co panuje nad widzialnym i niewidzialnym, w imię mocy nadanej i znaków odwiecznych, pokażcie się bezzwłocznie! Tak chcę, tak mogę, tak przykazuję! Mistrzu Twardowski, mistrzu Twardowski, przybywajcie!

Sporządzona zgodnie ze sztuką, czyli o północy, magiczna różdżka w kształcie litery Y drżała w rękach nekromanty wywołującego ducha dawno zmarłego wielkiego maga, ponieważ jako jedyny z obecnych zdawał sobie sprawę z konsekwencji błędu. Jeżeli koniec różdżki lub jakakolwiek część ciała choć przez moment wystawałaby poza ochronny krąg – wszystkich czekały obłęd lub nagła śmierć. Jednak w głosie maga nie słychać było strachu, który go ogarnął. Głos brzmiał pewnie i rozkazująco, tak jak musiał brzmieć, aby zmusić ducha do przybycia.

Wszyscy trzej, dwaj pozostali w swoich własnych kręgach, nieco inaczej opisanych, czekali w napięciu. Samotny płomyk świecy migotał i rzucał skąpe światło, niezdolne rozproszyć mrok rozległego pomieszczenia, w którym się znajdowali.

– Jak długo jeszcze mamy czekać? – zniecierpliwił się jeden z obserwatorów, gdy czas mijał i nic się nie działo.

– Nie wiem – odparł szeptem nekromanta. – Czasem duch zjawia się natychmiast, czasem trzeba czekać kilkanaście zdrowasiek, a niekiedy wiele nocy z rzędu.

– Ładna perspektywa – mruknął kwaśno trzeci z obecnych. – Jeśli myślicie, że będę całymi dniami i nocami tkwił w tej norze, i to po ciemku, toście poszaleli!

– Ciiii – syknął czarnoksiężnik. – Coś się dzieje…

W istocie, płomyk świecy zadygotał. Poczuli delikatny powiew, po czym twarze zrosiła im delikatna, ale wyraźna mżawka. Nekromancie zdało się, że ujrzał wyłaniającą się z ciemności bladą poświatę, która przybrała kształt ludzkiej postaci.

– Mistrzu Twardowski! Mistrzu Twardowski! – zawołał. – Zdradźcie nam formułę kamienia mędrców lub wyjawcie, gdzie znajduje się wasza księga!

Znów czekali w milczeniu, wstrzymując oddechy. Wreszcie ten bardziej niecierpliwy nie wytrzymał i rzekł ze złością i rozczarowaniem:

– To jakieś bzdury! Nic z tego nie będzie. Nie widziałem żadnego ducha.

– Ja też nie – dodał jego towarzysz i zwrócił się do nekromanty z pogróżką w głosie: – Musisz postarać się bardziej, inaczej marny twój los.

– Był tu – upierał się czarnoksiężnik i ostrzegł tamtych, kiedy chcieli wyjść z kręgu: – Ani kroku! Duch został wywołany z astralu i krąży. Jak nie tu, to gdzie indziej. Będzie na nas nastawał, jeśli nie zakończymy obrządku jak należy.

Napawał się ich strachem, gdy zamarli w bezruchu, jeden z uniesioną nogą. Mieli go w garści, ale w chwilach takich jak ta to on był górą. Nie znali się na czarnej magii, bali się jej i dlatego był im niezbędny. Ciekawe, co by powiedzieli, wiedząc, że nigdy dotąd nie wywoływał duchów? To był jego pierwszy raz. I nie zamierzał tego powtarzać. Ten sposób kosztował go zbyt wiele nerwów. Musiał wymyślić coś innego.

A tymczasem wygłosił końcową formułę:

– W imię Adonai, mocą i potęgą nadaną, przykazuję ci, duchu Mistrza Twardowskiego, zniknij! Powróć, skąd przybyłeś, i nie zakłócaj naszego spokoju! Tak chcę i tak nakazuję!

Kraków, kwiecień 1587 roku

– Dziwne… Nigdy wcześniej was nie widziałem. Kto was przyjął do roboty? Jak się zwiecie? O, takie duże cycki lubię najbardziej…

Tłustym łapskiem, rechocząc obleśnie, sięgnął do wielkiego biustu jednej z dwóch obsługujących go służek. Ale ta wykonała zręczny unik.

– Co jest?! – Rozgniewał się. – Coście takie wstydliwe? Czemuście się jeszcze nie rozdziały? Ściągać mi zaraz te łachy!

Tym razem udało mu się pochwycić rąbek giezła drugiej dziewki. Szarpnął niecierpliwie. Materia pękła, obnażając nagie ciało, przyrodzenie, o jakim sam mógł tylko pomarzyć, oraz sztuczne piersi. Rozdziawił usta w niebotycznym zaskoczeniu. Raptem pojął wszystko i chciał krzyknąć, lecz jedna para silnych dłoni ścisnęła mu gardło, druga zaś zaczęła wpychać głowę pod wodę. Wierzgnął, ale trzymali go krzepko. Udało mu się jedynie zerwać jednemu z zabójców perukę z głowy i na tym koniec. Wreszcie nie wytrzymał. Musiał nabrać oddechu. Ale zamiast powietrza płuca wypełniła mu woda. W kilka chwil było po wszystkim. Otyłe cielsko wypełniało niemal całą miedzianą wannę w kształcie wieloryba, rozwarte szeroko oczy spoglądały w górę przez kilkucalową warstwę wody, niczego już nie widząc. Struga fekaliów wydostała się spod trupa i raźno podążyła ku powierzchni.

Praga, sierpień 1587 roku

– Mam go zabić?

Wilhelm di San Clemente, ambasador jego arcykatolickiej mości króla Hiszpanii Filipa II przy osobie jego cesarskiej mości Rudolfa II, żachnął się, zniesmaczony.

– W żadnym wypadku! Przynajmniej na razie. Chcemy go mieć tutaj, w Pradze. Po dobroci lub przemocą, za jedno.

– Zatem chodzi o porwanie.

Don Guillen zatrzepotał wypielęgnowaną dłonią i skrzywił się, jakby usłyszał coś nieprzyzwoitego. Zresztą obecność tego człowieka drażniła go w najwyższym stopniu. W trakcie kariery dyplomatycznej nauczył się posługiwać takimi ludźmi, ale zawsze wzbudzali w nim obrzydzenie z racji paskudnego wyglądu, a już ten odmieniec wydawał mu się szczególnie odrażający. Z racji obrzydliwego wyglądu i irytująco bezceremonialnego zachowania. Cóż, kiedy był najlepszy. Podobno niezawodny. A na pewno najdroższy.

– Tylko w ostateczności. Jeśli nie da się przekonać ani przekupić.

– Rozumiem. Gdzie go znajdę?

Hiszpan uśmiechnął się krzywo.

– Gdybyśmy to wiedzieli, twoje usługi nie byłyby potrzebne, amigo. Gdzieś w Polsce, jak myślę. Tam go przywieziono w dziecięctwie i ten kraj zna najlepiej. Ostatnio, jak słyszałem, sporo peregrynował po świecie. A niedawno poniosło go gdzieś na Wschód i zniknął nam z oczu. Zakładam, że doszły go słuchy o elekcji kuzyna. Tedy poszukiwania rozpocząłbym od Krakowa. Sugeruję, señor, abyś zabrał się z wojskiem arcyksięcia Maksymiliana, które rychło tam podąży. Przy okazji możesz wystąpić jako przewodnik i doradca arcyksięcia.

Don Guillen dobrze znał Polskę i wiedział, że tamten też ją zna i mówi po polsku jak indygen.

– Tak uczynię. Jak poznam Erikssona?

Ambasador wzruszył ramionami.

– Nie wiem. Nie używa rodowego nazwiska, zaś każdy z naszych szpiegów opisuje go inaczej. Jedno wiadomo: na pewno nie wygląda jak królewski syn, raczej jak wagabunda. Aha, zajmują go nauki tajemne, osobliwie alchemia.

– To niewiele. W dzisiejszych czasach co drugi para się alchemią.

– Płacimy ci właśnie za to, señor, żebyś spośród setek alchemistów znalazł tego właściwego. Jeśli to cię przerasta…

– Poradzę sobie. Do kogo mam się zwrócić, kiedy znajdę naszą zgubę?

– Znacie traktiernię „Pod Jeleniem” przy krakowskim rynku?

– Znam.

– Jej właściciel, Herr Ludwig, dobry Niemiec, to człek oddany nam ciałem i duszą i godny zaufania. U niego będziesz pan zostawiał wieści i przez niego otrzymywał instrukcje.

– Pojmuję. Ile mam czasu?

– Mało.

– Ergo nie warto go tracić.

Człowiek w czerni błysnął czerwonym okiem, ręką trzymającą kapelusz machnął niedbale w imitacji ukłonu, nasunął kapelusz na oczy i wyszedł cicho jak duch. Ambasadorowi mróz przeszedł po grzbiecie. Nie chciałby mieć tego człowieka przeciwko sobie. Raptem ogarnęła go pewność, że albino podoła swemu zadaniu i znajdzie tamtego, zanim Zygmunt umocni się na tronie i cała misja straci sens albo Maksymilianowi uda się zdobyć Kraków i wyjdzie na to samo… Ale Hiszpan znał się na ludziach i nie powierzyłby Maksymilianowi nawet armii zabawkowych rycerzyków. Dlatego przewidywał jego klęskę. A wówczas odnaleziony Gustaw Eriksson będzie jak znalazł. Ubawił go ten kalambur.

Kraków, sierpień 1587 roku

Brzdęk! Trafiona szyba rozprysnęła się z hukiem. Podskoczył przestraszony. Potem rzucił się ku oknu, ale nikogo nie dostrzegł. Schylił się, podniósł kamień, sprawcę całego zamieszania, i wtedy zobaczył kartkę, którą doń przyczepiono za pomocą sznurka. Oderwał ją i zbiegł po schodach na dół, do piwnicy. Załomotał w zamknięte na głucho drzwi.

– Mój jegomość! Mój jegomość!

– Czego chcesz?! – rozległo się po dłuższej chwili zza drzwi. – Przecież zabroniłem ci przeszkadzać, kiedy przeprowadzam doświadczenia!

– Wiem, ale… Znów to samo!

– Co?

– Podrzucony list.

– Co piszą tym razem?

– Nie wiem…Toć i ten list napisano sekretnym pismem…

Zgrzytnął rygiel i drzwi otworzyły się, ukazując typową pracownię alchemiczną, zagraconą szklanymi i metalowymi naczyniami, rozmaitymi przyborami, a przede wszystkim wypełnioną gryzącym dymem.

– Daj! – Młody jeszcze człowiek, ze starannie przyciętą brodą, wyciągnął rękę.

Przebiegł okiem dziwny tekst, złożony z figur nieco przypominających geometryczne. Przeczytawszy, podarł kartkę na strzępy.

– Czy… Czy to tamci? – spytał zalękniony sługa. – Znowu chcą, żeby jegomość do nich przystał?

– Nie twoja sprawa. Jutro ruszamy w długą podróż. Przygotuj wszystko i załatw na Kleparzu dobre konie. A teraz odejdź, zepsułeś mi robotę.

Drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Zgrzytnął rygiel.

Piotrków, listopad 1587 roku

– Ilu?

Spośród obecnych tylko jeden Zygmunt zachował spokój.

– Dwa tysiące jazdy, najjaśniejszy panie – odparł zdyszany goniec. – Pod Krzysztofem Zborowskim, Erazmusem von Lichtensteinem i Stanisławem Stadnickim, osławionym Diabłem z Łańcuta. W Przedborzu rozbili pospolite ruszenie i zaciężnych pana marszałka wielkiego koronnego Jędrzeja Opalińskiego, po czym podążyli dalej. Chcą ogarnąć waszą wysokość. Imć marszałek pchnął mnie przodem z ostrzeżeniem…

– Trzeba uchodzić, nie mieszkając – powiedział pobladły kasztelan podlaski Marcin Leśniowolski, który posłował do Szwecji po Zygmunta i odtąd nie odstępował go na krok. – Christof Zborowski i Diabeł Stadnicki to największe łotry spośród maksymilianistów. Nie lza rachować na litość z ich strony…

– Daleko są? – indagował gońca król elekt.

– Milę od miasta, może dwie…

Szmer przeszedł po zgromadzonej szlachcie, ten i ów pobladł i zaczął rozglądać się za wyjściem.

– Jedźmy do Warszawy, synaczku. Tam będziemy bezpieczni. – Anna Jagiellonka załamała ręce.

Niedawno opuściła zamek warszawski i przybyła do Piotrkowa, by poznać zdążającego z Gdańska prosto do Krakowa siostrzana i siostrzenicę Annę Wazównę. Od pierwszego wejrzenia oboje tak bardzo przypadli jej do gustu, że zaczęła ich traktować jak własne dzieci, których nie dane jej było urodzić. Teraz także bardziej bała się o nich niż o siebie.

– Słusznie, matuchno. Zabierzesz Annę i wyruszycie natychmiast.

– Zostanę z tobą – twardo oznajmiła królewna Anna, o której powiadano, że „jako drab nie boi się nic”.

– Pojedziesz – odparł z jeszcze większą mocą.

Uporu mogliby mu pozazdrościć Żmudzini, o osłach nie wspominając. Polacy dopiero go poznawali od tej strony, Szwedzi już o tym wiedzieli, dlatego Anna Wazówna nawet nie próbowała dyskutować. Równie bystra jak jej brat uparty, wiedziała, kiedy ustąpić, dlatego potrafiła nim manipulować jak mały Etiopczyk elefantem, mimo to ciesząc się jego zaufaniem i przywiązaniem.

– A ty, Zysiu? – dociekała stara królowa.

Nim zdążył odpowiedzieć, do komnaty, odpychając usiłujących go zatrzymać drabantów, wpadł Stanisław Gostomski, kasztelan sochaczewski, umorusany sadzami i w osmalonym odzieniu.

– Najjaśniejszy panie! Przedmieście płonie! Moi ludzie pochwycili pachołka, sługę zdrajcy Dunina Szpota, którego ów nasłał dla podpalenia miasta, a teraz walczą z ogniem!

Kilku zgromadzonych chyłkiem wyśliznęło się z izby, jeszcze w antyszambrach głośno wołając o konie.

– Podajcie nam zbroję – Zygmunt z najwyższym spokojem zwrócił się do przybocznych. – A wy, waszmościowie, ruszajcie na mury.

– A jeśli nie wytrzymają? – wtrącił ktoś nieśmiało.

W istocie, nienaprawiane mury miejskie pamiętały czasy Kazimierza Wielkiego i ich solidność pozostawiała wiele do życzenia.

– Wtedy będziemy bronić się w zamku. Ale nigdy nie przyjdzie do tego, żeby król polski tchórzliwie uchodził przed zgrają łotrów i zdrajców.

Drezno, listopad 1587 roku

– Wstawaj! – Dozorca kopnął śpiącego na wiązce zbutwiałej słomy więźnia, który otworzył oczy. – Idziemy!

Czekali na niego w izbie przesłuchań, za którą znajdowała się doskonale widoczna katownia wypełniona najróżniejszymi narzędziami tortur. Sam ich widok mógł skruszyć najodporniejszych skazańców i najzatwardzialszych zbrodniarzy. Kat i jego pomocnicy stali w gotowości z boku pokrytego czarnym suknem stołu, za którym zasiadał oskarżyciel i sędziowie. Izbę rozświetlał lichtarz na stole oraz pochodnie w uchwytach umocowanych do muru. Sędzia nie tracił czasu i ledwo oskarżony, pobrzękując łańcuchami, stanął przed nim, dał znak pisarzowi, by rozpoczął protokołowanie, i rzekł do więźnia:

– Dla porządku: tyś jest Aleksander Seton zwany Cosmopolitanusem?

– Jam jest.

– Rodem z Anglii?

– Ze Szkocji.

– Niech ci będzie. A zatem, Setonie! Jesteś oskarżony o czarnoksięstwo, przepowiadanie nieszczęść kraju, z którego gościny korzystałeś, wywoływanie umarłych, niepokojenie dusz chrześcijańskich, rzucanie na nie uroku, a takoż o praktyki diabelskie i związki ze złymi duchami oraz o robienie z ich pomocą złota i leku na wszelkie choroby.

– Czemu tylko o to, a nie o wszystkie możebne crimina maleficii, falsi et perduellionis?[8] – zadrwił oskarżony.

– A żebyś wiedział! – Główny sędzia i oskarżyciel zarazem, młody elektor saski Christian II walnął pięścią w stół.

Jego ojciec z zapałem poświęcał się alchemii, wydając ogromne sumy na alchemików i ich doświadczenia. Syn szydził z pasji ojca, a po jego śmierci wypędził wszystkich adeptów i prześladował podejrzanych o praktyki alchemiczne. Przyjazd Setona do Drezna uznał za jawną prowokację. Zresztą sławny alchemik nie ukrywał, że niedowiarstwo księcia stanowiło dla niego wyzwanie. Postanowił zatem zademonstrować kurfirstowi swą sztukę i przekonać go do niej. A ponieważ Christian II miał srogi charakter i sadystyczne upodobania, Kosmopolita ostatecznie nie ujawnił mu Wielkiej Tajemnicy. Dlatego został uwięziony w lochu na dnie zamkowej wieży. Żeby skruszał.

– Ergo nie przyznajesz się do winy?

– Nie.

– A co powiesz na to? – oskarżyciel podniósł ze stołu i pokazał obecnym jakąś bezkształtną, lśniącą bryłę. – Oto corpus delicti. Peter Schwerbauch, uczciwy obywatel naszego miasta i właściciel gospody „Pod Zielonym Lisem” przysięga, że na oczach jego i wielu innych uczyniłeś z ołowiu ów kęs złota i własną ręką zaopatrzyłeś go w napis wyskrobany szpilką: „13 marca 1587, godzina 4 po południu”. Czy zaprzeczysz temu?

– Nie zaprzeczę. To ja dokonałem tej transmutacji.

– Ha! Zatem przyznajesz się do praktykowania czarnej magii? Zapisz, że oskarżony przyznał się do winy – nakazał pisarzowi sędzia.

– W żadnym wypadku – zaprotestował oskarżony. – Przyznaję się jedynie do tego, że z pomocą Najwyższego uchyliłem przed profanami rąbka tajemnej siły natury, by przekonać niedowiarków.

– Czemu zatem nie chcesz zademonstrować swojej sztuki w przytomności jego wysokości elektora, miłościwie nam panującego Christiana Wtórego?

– Bo dobrze poznałem waszego księcia. Dlatego powiadam wam, i to jest moja ostateczna odpowiedź, że nigdy do tego nie przyjdzie, by moja sztuka służyła takim ludziom jak on.

– Dość tego!

Zniecierpliwiony i rozeźlony książę poderwał się z miejsca. Zanim opuścił loch, zadysponował:

– Ten łotr z własnej i nieprzymuszonej woli nigdy się nie przyzna do oszustwa, a tym bardziej do paktu z diabłem. Kacie, czyń swoje. Jeśli będzie się upierał, co dzień zwiększaj tortury. Tylko z czuciem, żeby mi nie zdechł przed czasem! Wezwijcie mnie, gdy będzie gotów. Czterdziestu zbrojnych ma go pilnować we dnie i w nocy. Jeśli umknie, z ludzką pomocą lub czarów, okryje mnie sromem, a wtedy wszystkich was każę skrócić o głowę! Czy to jasne? No, to do roboty.

Dziwne… Bólu prawie nie czuję… Właściwie to jest mi zupełnie dobrze… Zawsze byłem ciekaw, jak to jest, gdy się umiera… Już raz zdawało mi się, że konam… Było to podczas ucieczki króla Henryka Walezego, kiedy postrzelili mnie jego ludzie… Wówczas jednak udało mi się wylizać, teraz nie ma o tym mowy… Spodziewałem się tego od wielu miesięcy, a jednak jestem zaskoczony… Chyba zawsze tak bywa… Nawet głownicy zapewne do końca łudzą się, że jakimś cudem zostaną ułaskawieni… Powiadają, że w tym ostatnim momencie człowiekowi staje przed oczyma cały żywot… Nie wiem, jak to wyglądało u innych, bo ja potrafię się cofnąć jedynie do chwili, kiedy to wszystko się zaczęło… Może mam gorszą pamięć od drugich?… Było to wtedy, gdy polecono mi przechwycić listy kompromitujące króla… Nie! Cała ta sprawa zaczęła się, kiedy włamano się do domu sławnego krakowskiego alchemisty… Nie! Mój Boże, wszystko zaczyna mi się mieszać… Oczywiście, że sprawa, która przywiodła mnie do tego marnego końca, zaczęła się wówczas, gdy wezwano mnie do domu Czeczotki… W marcu… Nie! Na początku kwietnia osiemdziesiątego siódmego…

– Co o tym sądzisz? – spytał mnie hutman Bartłomiej Trojan. – Umrzeć cum mulieribus in balneis balneando[9]. Tylko pozazdrościć.

Zignorowałem tę uwagę, bo gdyby naprawdę tak uważał, nie potrzebowałby mnie. A może nie, może było to tylko pobożne życzenie? Zaklęcie, aby obyło się bez komplikacji. Aby sprawa okazała się taka, na jaką wyglądała – na zasłabnięcie lub zwykły udar sercowy albo mózgowy. Zwyczajna rzecz w przypadku starca, figlującego z młodymi murwami we własnej, a zarazem publicznej łaźni, będącej równocześnie najpopularniejszym w mieście lupanarem.

Było jeszcze coś. Uświadomił mi to Matusz Szarski, podhutmani, którego Trojan posłał po mnie, kiedy sprawa wyszła na jaw, rankiem 6 kwietnia. Jak zazwyczaj, a ostatnio nawet częściej, czytałem do późna w nocy. Znałem oczywiście lepszy sposób spędzania czasu w łóżku o tej porze, lecz do niego trzeba dwojga. Zatem spałem jeszcze w najlepsze, kiedy obudził mnie służący.

– Nie ma mowy – odparłem stanowczo, wychodząc do niespodziewanego gościa i trąc poklejone jeszcze snem powieki. – Już się tym nie zajmuję.

– Wiem – skrzywił się ironicznie. – Wielmożny pan Turopoński, doktor medycyny i najbardziej wzięty w całym mieście lekarz nie zajmuje się tak pospolitymi sprawami jak przestępstwa i tropienie zbrodniarzy. To było dobre dla Ryksa.

Był znajdą jak ja i znaliśmy się od niepamiętnych czasów. Jednak ja miałem więcej szczęścia niż on, który od lat pełnił ten sam, niezbyt znaczący i niedający znacznych dochodów urząd. A miał na utrzymaniu chorowitą żonę i troje czy czworo dzieci, z których najmłodsze było w wieku Kacpra juniora. Dlatego wyczułem w jego głosie nutę goryczy.

– Nie o to chodzi – zaprotestowałem, bo w istocie nie o to szło.

– A o co?

– Nieważne.

– Stary naprawdę cię potrzebuje – powiedział. – Niektórzy rajcy od dawna przekonują radę, że Trojan jest zbyt wiekowy na swój urząd. Nie tylko kuleje, ale ostatnio pogorszył mu się wzrok i słuch. Straci pracę, jeśli się pośliźnie na tej sprawie. Dlatego musisz mu pomóc. – Ładnie to o nim świadczyło, że dobrze życzył hutmanowi, chociaż zapewne od dawna marzył, by zająć jego miejsce. – Bo jeśli nie, z pewnością nie omieszkają go usunąć. Ponoć mają już upatrzonego kogoś na jego miejsce – dodał. – Lojalność lojalnością, ale Matys miał dobry powód, by troszczyć się o skórę Trojana. Skoro nie miał go zastąpić, wolał wróbla w garści. Nowy hutman mógł sobie wziąć nowego zastępcę i pewnie by to zrobił. – Pomnij, o kogo chodzi – przypomniał.

Pamiętałem. Dwojga nazwisk, jak ja, Rozmus Czeczotka-Tłokiński, zwany Krwawym Burmistrzem lub Małym Borgią, był łotrem co się zowie. Kazał zabijać, okradał miejską kasę, oszukiwał, tarzał się w rozpuście, brał łapówki, gwałcił żony innych rajców, a wszystko w majestacie prawa lub przynajmniej bezkarnie. I nic go nie ruszyło. Przeżył czterech królów, od każdego otrzymując kolejne fawory. Był rajcą nieprzerwanie przez czterdzieści lat oraz wielokrotnym burmistrzem. A teraz sczezło mu się w dość niezwykłych okolicznościach. Był moim wrogiem, lecz jedno musiałem mu przyznać – umarł, jak żył. Konsekwencja godna podziwu. Szkoda jedynie, że przyzwoici ludzie mogli ucierpieć z tego powodu.

– Dobrze. Przyjdę do was tak szybko, jak się da – uległem.

Nie kłamałem, mówiąc Szarskiemu, że nie urosłem tak bardzo, by pogardzać robotą inwestygatora. Problem tkwił zupełnie gdzie indziej.

– Nie ma mowy!

Łudziłem się, że zdołam się wymknąć niepostrzeżenie z domu, ale oczywiście mi się nie udało. Wszystkich mogłem wyprowadzić w pole, z wyjątkiem Janki. Była na nogach od dawna i słyszała wszystko, o czym mówiliśmy z Matysem. Boże, jaka ona była piękna, gdy tak stała przede mną podparta pod boki, a promienie wstającego dopiero wiosennego słońca wpadały przez okno, oświetlając jej zagniewaną twarz i wydobywając zarys apetycznego ciała spod cienkiego giezła. Nawet kwaśna mina nie była w stanie odebrać jej urody. Nikt nie dałby jej trzydziestu lat. Miałem tylko o siedem więcej, ale ze mną czas nie obszedł się tak łaskawie, a ładny nie byłem nigdy.

– Nigdzie nie pójdziesz! – powtórzyła dobitnie na wypadek, gdybym nagle stracił słuch.

– Muszę – odparłem łagodnie.

– Jeśli to zrobisz, pożałujesz.

– Trudno. To stary druh, nie mogę go zawieść.

– Rób, co chcesz, ale…

Nie dowiedziałem się, co mnie spotka po powrocie, bo trojga imion Jędrzej (po dziadku) Stanisław (po bracie Janki oraz moim najlepszym druhu i ojcu chrzestnym malca Stachniku Żółkiewskim) Kacper (na życzenie Janki), lat dwa, wybawił mnie z opresji, dając głos. A jak na swój wiek miał potężny, zwłaszcza o poranku i o głodzie. Cóż, najgorsze już mnie spotkało – osobne sypialnie – więc skorzystałem z okazji i wymknąłem się chyłkiem z domu.

Mieszkaliśmy wcale ładnie, tuż pod miastem, między Garbarami a Smoleńskiem, w otoczeniu zieleni i szlacheckich dworów. Dom był okazały, zatrudnialiśmy kilkoro służby, powodziło nam się doskonale, a mimo to Janka nie była szczęśliwa. Czułem, że tak się stanie. Brakowało jej atmosfery królewskiego dworu i poczucia, że znajduje się w centrum wydarzeń. Wizyty u sąsiadów i nasze rewizyty, odwiedziny wspólnych starych przyjaciół i moich kolegów medyków z mało interesującymi żonami to wszystko było mało. Odżywała tylko wówczas, kiedy Zamojski z księżną Gryzeldą zjeżdżali z Zamościa, którego budowę nadzorowali, do Krakowa. Zawsze wtedy spędzała mnóstwo czasu w ich Rabsztynie na Wawelu. Dwa razy zaprosili nas do Zamościa na wywczasy. Ale gdy potem wracała do codzienności, było jeszcze gorzej. Nudziła się, nie lubiła mojej pracy i częstych nocnych wezwań do cierpiących, zakazała mi roboty w charakterze inwestygatora. Wciąż się miłowaliśmy, przynajmniej miałem taką nadzieję, równocześnie oddalając się od siebie coraz bardziej. Narodziny Jędrzeja Stanisława Kacpra naprawiły sytuację tylko na krótko.

Polnymi dróżkami doszedłem do niebrukowanej ulicy (to był główny minus mieszkania extra muros, zwłaszcza po deszczach) Garncarskiej, potem Szeroką do bramy Szewskiej i kilka minut później pukałem do okazałego domu Czeczotki, na rogu Wiślnej i Świętej Anny.

– No, co o tym myślisz? – ponaglił mnie Trojan niecierpliwie.

Postarzał się od naszego ostatniego widzenia, a nie pamiętałem go młodego. Był ode mnie starszy o jakieś piętnaście lat, równie siwy i chromający na nogę jak ja, tylko bardziej. No i bruzdy na jednookim licu miał głębsze i może kilka blizn więcej, ale ogólnie można było nas wziąć za braci. A za ojca i syna na pewno. Tak też mnie poniekąd traktował. To znaczy jak syna.

Trup niewzruszenie spoczywał na dnie wanny, tak jak go o świcie znaleźli łaziebni, kiedy jak co dzień przyszli posprzątać łaźnię po nocnych igraszkach swego pana. Rozdziawione usta, wytrzeszczone ślepia i malujące się w nich przerażenie świadczyły, że wiedział, iż umiera. Nawet dla mnie, który go nie lubiłem, nie był to przyjemny widok. Nie mówiąc o pływających w wodzie, odkąd puścił zwieracz odbytu, fekaliach, których zapach woda neutralizowała tylko w części. Nieboszczyk był kanalią i moim wrogiem, odkąd przywiódł do śmierci mego druha magistra Wolskiego, ale widok jego trupa nie sprawił mi satysfakcji. Jeśli tak miała wyglądać śmierć w rozkosznych uściskach, to zamierzałem przy najbliższej okazji poprosić Stwórcę o coś mniej rajcującego. Z tego co wiedziałem o Czeczotce, na raj w życiu wiecznym w jego przypadku też się nie zanosiło. Tuszyłem, że jeśli i mnie przyjdzie kiedyś trafić w to samo miejsce, w którym bez wątpienia ostatecznie osiadł, to przynajmniej do innego kręgu. Wedle Italczyka Dantego było ich aż dziewięć, miałem więc na to lepszą nadzieję niż na wyrzucenie szóstki w grze w kości. Pocieszające.

Nie zdążyłem odpowiedzieć Trojanowi, bo za ścianą uczynił się rumor, drzwi do prywatnej balneoli Czeczotki otworzyły się z hukiem i do pomieszczenia zamaszystym krokiem wmaszerował rajca Jan Grot. Byliśmy równolatkami, lecz nikt nie wziąłby nas za braci. Modnie i kosztownie odziany, nosił ufryzowane włosy, starannie przyciętą brodę, a wizerunku dopełniał wyraz pychy i arogancji malujący się na jego przystojnym obliczu. Miło pomyśleć, że jest w życiu jakaś stałość, którą większość z nas lubi: pewne rzeczy i niektórzy ludzie nie zmieniają się nigdy, więc nie trzeba zmieniać o nich opinii. Dawno go nie widziałem, ale niewątpliwie był to ten sam Grot, którego znałem jak zły szeląg. W towarzyszącym mu nerwowym, niepozornym mężczyźnie w czerni rozpoznałem starszego cechu cyrulików Marcina Jędrzejkiewicza. Mój widok lekko go zdeprymował.

– No, proszę, cóż za szczęsny dzień od samego rana – rzekł Grot na widok topielca. – Staremu łajdakowi sczezło się nareszcie, co hutmanie?

– Niewątpliwie mamy do czynienia z utopieniem – odparł ostrożnie Trojan. – Ale…

– Przypadkowe zachłyśnięcie wodą, czy raczej udar sercowy? – przerwał mu Grot niegrzecznie, podchodząc bliżej i uważnie przyglądając się kadawerowi, po czym, ignorując starego justycjariusza, skinął na chirurga.

Ten, starannie omijając mnie wzrokiem, pochylił się nad zmarłym, marszcząc nos, kiedy smród pływających odchodów dotarł mu do nozdrzy. Chwilę deliberował, po czym rzekł z pewnością w głosie:

– Sądząc po czerwonym obliczu i wysadzonych oczach, to bez wątpienia udar.

– No i dobrze. Krzyżyk na drogę – powiedział Grot. – Chodźmy teraz do ratusza, gdzie powiadomię radę o bolesnej i niepowetowanej stracie, a waść potwierdzisz wynik obdukcji.

Skinął na balwierza i obrócił się na pięcie.

– Hola! – wtrąciłem. – Nie tak szybko.

Udał, że dopiero teraz mnie spostrzegł.

– O, Ryx. Ki diabeł cię sam przywiódł?

– Też miło mi cię widzieć, Grocie.

Poznaliśmy się na studiach, dawno temu. Zanim nasze drogi się rozeszły, bo po wydziale artistarum ja wybrałem medycynę, a on prawo, zdążyliśmy serdecznie się znielubić. Grot od zawsze lubił rządzić. Na akademii otoczył się zgrają akolitów i terroryzował innych scholarów. Byłem jedynym, który się go nie bał i nie dał mu się podporządkować, i za to mnie znienawidził. Potem doszła jeszcze sprawa Bractwa Trójcy i podpalenia kacerskiego Brogu, która poróżniła nas ostatecznie. Odziedziczone bogactwo umożliwiło mu po studiach szybką karierę, niedostateczną wszak jak na jego wielkie ambicje. Od kilku lat należał do dwudziestoczteroosobowej rady, ale nigdy nie dostąpił nominacji do ósemki rządzącej miastem w danym roku, co nie poprawiło mu i bez tego nieprzyjemnego charakteru. Widocznie teraz, gdy z chwilą śmierci Czeczotki zwolniło się miejsce w radzie urzędującej, dostrzegł swoją szansę. Tylko skąd tak prędko się o tym dowiedział?

– Gadaj, co tu robisz? On cię wezwał? – Z groźnym marsem na czole wskazał palcem hutmana, który skurczył się pod srogim spojrzeniem.

– To małe miasto i wieści szybko się rozchodzą – odparłem. – Twoja obecność jest tego najlepszym dowodem. Powinieneś bardziej dbać o zdrowie. Wierz mi: po dobrym śniadaniu widok nieboszczyka zazwyczaj źle wpływa na trawienie…

– Jeszcze nic nie jadłem – przerwał mi, uśmiechając się krzywo.

– Na czczo działa jeszcze gorzej. Zwłaszcza gdy chodzi o ofiarę zbrodni.

– O czym ty gadasz? – Czoło mu spochmurniało ze złości.

– Ano, gdybyś nie przerywał hutmanowi, dowiedziałbyś się, że ktoś pomógł Czeczotce opuścić ten padół.

Z nas wszystkich chyba Trojan wyglądał na najbardziej zaskoczonego moim oświadczeniem, ale ponieważ w gruncie rzeczy chyba się tego spodziewał, szybko usunął z oblicza wyraz zdumienia.

– Na jakiej podstawie tak twierdzicie, doktorze Turopoński? – mimowolnie zaciekawił się chirurg.

– Na takiej, mistrzu Jędrzejkiewicz. Widzicie te cztery ciemne plamy?

Pokazałem mu siniaki na szyi i obojczykach topielca. Grot, Szarski i Trojan także się przybliżyli.

– Tak – odparł. – I co z tego?

Założyłem, że potrafi dodać dwa do dwóch, ale najwidoczniej go przeszacowałem. Grot natomiast świetnie wiedział, do czego zmierzam. Poznałem to po złym spojrzeniu, które mi rzucił. Westchnąłem i zacząłem jeszcze raz.

– Kiedy umarł, według waści?

Balwierz spróbował ruszyć trupa, który ani drgnął.

– Rigor mortis daleko posunięty…

– Zgadza się. Zmarły jest sztywny jak deska. Skoro zaś całkowite stężenie mięśni następuje zazwyczaj mniej więcej po siedmiu–ośmiu godzinach, czasem wcześniej, a nie ma jeszcze ósmej rano, to znaczy…

– Że umarł około północy! – zawołał cyrulik z błyskiem w oku.

– Brawo – pogratulowałem mu błyskotliwości. – Tak jest. Łatwo zauważylibyście odciski kciuków, dwie czarne plamy na karku nieboszczyka, gdyby nie był taki sztywny i dałoby się przygiąć mu szyję. Zobaczymy je, gdy wyniosą ciało.

– Przebóg! Uduszono go… – wybąkał Jędrzejkiewicz, przełykając ślinę.

Grot przygryzł wargę.

– Bzdura! – warknął.

– Masz rację – przyznałem, czym nie tylko jego wprawiłem w konsternację. – Nie został uduszony. Utopiono go, wciskając mu głowę pod wodę. O! Spójrzcie tu…

Pokazałem im następne siniaki na nadgarstkach.

– Morderców było dwóch. Jeden wpychał go pod wodę, drugi przytrzymywał ręce, żeby nie mógł się wyrwać. Kopał nogami, dlatego tak dużo tu rozlanej dookoła wody, ale nic mu to nie pomogło.

– Spekulacje! – Grot nie dawał za wygraną.

– Bynajmniej. Każdy medyk, nawet początkujący, powie ci, że z chwilą śmierci krew zaczyna odpływać z górnych partii ciała w dół. Na pozbawionym juchy ciele nie porobiłyby się odciski, ergo musiały nastąpić jeszcze za życia. Wtedy, kiedy go mordowano.

– To prawda – poparł mnie cyrulik, po czym zaraz umilkł pod ciężkim spojrzeniem Grota.

– Skąd wiesz, że to byli mordercy, a nie morderczynie? – dociekał ów. – Na przykład dziewki, które zatrudniał i być może dał im się we znaki. Wiemy, jaki był na nie łasy. Żadnej nie przepuścił.

– Niewiasty nie dałyby mu rady – zaprotestowałem. – Zresztą popatrzcie…

Położyłem dłonie tak, że kciuki dotykały karku trupa, a pozostałe palce spoczywały na obojczykach, ale nie pokrywały się z odciskami.

– Widzicie? Przynajmniej jeden z morderców miał łapska większe od każdego z nas. Nie znam dziewki o takim rozstawie palców. Zamiast dłoni musiałaby mieć łopaty chlebowe.

Nareszcie odezwał się hutman:

– Burmistrz Tłokiński nie dopuściłby do siebie obcych mężczyzn, i to biorąc o północy kąpiel nagi jak go Bóg stworzył. Nie był sodomitą. Przynajmniej tyle dobrego można o nim powiedzieć.

– A jednak zaskoczyli go. Ciekawe jak… – myślałem na głos.

Od pewnego czasu przyglądałem się owłosionym jak u małpy rękom nieboszczyka. Jedna było kurczowo zaciśnięta na krawędzi wanny, jakby próbował wydostać się z wody. Druga dłoń, zwinięta w kułak, zwisała poza krawędź. Uklęknąłem i sięgnąłem do kieszeni po speculum lapideum. Pozostali patrzyli jak urzeczeni, kiedy spomiędzy zaciśniętych palców wydobyłem dwa długie jasne włosy, które im zademonstrowałem, mówiąc:

– Wyrwał je jednemu z zabójców.

– A jednak pomyliłeś się, mądralo – powiedział z satysfakcją Grot. – To były dziewki, i do tego białowłose.

– Czyżby? Mistrzu Jędrzejkiewicz, powiedzcie imć rajcy, czego brak tym włosom.

Podałem mu włosy i szkło powiększające, które wziął nieufnie, a gdy przyłożył do niego oko, wydał okrzyk.

– Niesłychane! Wszystko widać o wiele wyraźniej…

– Do rzeczy – ponagliłem go.

– Te włosy nie mają cebulek.

– Tak jest. A o czym to świadczy?

– Nie wiem. – Wzruszył ramionami i zwrócił mi przyrząd.

– Ja chyba pojmuję – powiedział Szarski.

Podszedł do kąta i podniósł jakiś mokry kłąb, który tam leżał, najwidoczniej spłynąwszy z wodą wychlapaną z wanny.

– O to chodziło? – Uniósł w górę zdobycz, która okazała się całkiem kunsztowną peruką.

Skinąłem głową.

– Wiemy już, jak Czeczotka dał się zaskoczyć. W jego oczach widzę początki zaćmy. Słabo widział, a ktoś o tym wiedział.

Peruka nie była marną namiastką z lnu, jakimi posługiwałem się czasem podczas inwestygacji. Choć Czeczotka widział nie najlepiej, zabójcy woleli nie ryzykować. A to mogło świadczyć o tym, że morderstwo burmistrza było starannie i odpowiednio wcześnie przygotowane. I przemyślane. Ergo stał za tym ktoś z głową na karku. Miałem już nawet podejrzanego. Wolałem jednak nie zdradzać się na razie z tą myślą.

– Ale jak zabójcy dostali się do domu? Kto ich wpuścił? – dociekał Trojan.

– Oto jest pytanie – odparłem, uważając, że kluczowa jest jednak inna kwestia: kto ich przysłał? – Chyba pora przesłuchać służbę, hutmanie.

– Słusznie – odrzekł skwapliwie, rad, że nareszcie będzie miał coś konkretnego do roboty.

– Nic tu po nas – oznajmił Grot. – Idziemy, mości Jędrzejkiewicz.

Cyrulik kiwnął nam na pożegnanie, Grot nie bawił się w żadne uprzejmości. Mijając mnie, przystanął na moment i syknął mi do ucha tak cicho, by nikt inny tego nie usłyszał:

– Nie stawaj mi na drodze, Kacper, bo cię zdepczę jak robaka.

– Melius non tangere, clamo[10]. Lepiej wzuj boty z grubą podeszwą, kiedy będziesz mnie deptał – poradziłem mu. – Żebyś się nie skaleczył.

– Uważaj na niego, Kacper – ostrzegł mnie Trojan po ich wyjściu. – Chodzą słuchy, że Grot przeputał majątek po ojcu na zachcianki, a resztę pieniędzy utopił w urabianie wojewody, by ów wybrał go do rady urzędującej, gdyż tylko tak mógłby odrobić straty. Jednak jego starania spełzły na niczym i dlatego jest teraz spłukany, a zarazem zdesperowany i niebezpieczny niby podrażniony żmij. – Rozejrzał się, czy w pobliżu nie ma nikogo, i dodał: – Wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby maczał palce w zabójstwie Czeczotki.

Mnie też, ale mu tego nie rzekłem.

– Odniosłem wrażenie – powiedziałem jedynie – że przyszli tu z gotową teorią na temat śmierci tego starego łotra.

– Owszem – odparł. – Zastanawiające, że już o niej wiedzieli, chociaż moi ludzie nikogo nie wypuszczali z domu. A przy okazji Grot, być może piekąc dwie pieczenie na jednym ogniu, chciał mnie ukrzyżować. Obojętnie co bym orzekł, zwyczajne utopienie przez zachłyśnięcie czy udar, z pomocą Jędrzejkiewicza zadałby mi kłam i oskarżył o niekompetencję. Pomieszałeś mu szyki. Nie mam pewności, czy to on naciska na radę, by mnie zwolniła, ale to prawdopodobne. Acz nie pamiętam, bym mu kiedykolwiek nadepnął na odcisk, więc może jestem po prostu przewrażliwiony.

– To może być on, zawsze był łotrem. Dobrze go znam i nie lękam się. – Nie bałem się Grota, lecz i nie lekceważyłem. Teraz miałem o wiele więcej do stracenia niż dawniej: własną rodzinę. – Ale jeżeli to Grot zagiął na was parol, będzie próbował do skutku, hutmanie. Pod jednym względem jest taki jak ja: nigdy nie daje za wygraną, jeśli sobie coś postanowił.

– Wiem, lecz i tak dziękuję ci, Kacprze.

– Zawsze do usług. A teraz bierzmy się do indagacji.

Przesłuchanie przeciągnęło się do południa. Tylko dlatego tak krótko, że ograniczyliśmy się do służby obsługującej łaźnię, a nie całej czeladzi domowej. Publiczna łaźnia, najpopularniejsza w mieście, zajmowała przyziemie obszernej kamienicy. Czeczotka, który mieszkał na piętrze, podejmował w niej wielu ważnych ludzi, zarówno mieszczan, jak szlachtę z zamku, przedstawicieli kurii nie wyłączając. Zapewniał im usługi najładniejszych dziewek, a w zamian mógł liczyć na ich pomoc i poparcie w swych rozlicznych interesach i matactwach, a także ochronę przed wymiarem sprawiedliwości.

Ostatnie widziały zmarłego dwie łaziebne, które przygotowywały mu kąpiel. Było to po jedenastej, ale przed północą.

– I co jeszcze mu zrobiłyście oprócz nagrzania wody? – dociekał Trojan.

– Nic, panie. My nie z tych – obruszyła się starsza. – Zresztą przyszły te nowe i nas przepędziły.

– Jakie nowe?

– Takie dwie postawne białe, z wielkimi cyckami. Nie widziałyśmy ich wcześniej.

Byłem skłonny jej uwierzyć, bo obie najlepsze lata miały za sobą, a chyba nigdy do najurodziwszych nie należały. Może miały inne zalety, ale Czeczotka, o czym wszyscy wiedzieli, gustował w nastołkach, a jeśli już w dojrzałych, to koniecznie dużych i piersiastych. Prowadzący łaźnię stary łaziebnik potwierdził ich słowa.

– To prawda. Niedługo przed północą Praszka kazał mi iść spać i nie zamykać drzwi.

– Praszka? – zdziwiłem się.

– Tak. Praszka zwany Siekierą, majordomus i famulus do ekstraordynaryjnych poruczeń.

– Przecież Praszka nie żyje od lat – zaprotestowałem, bo sam się do tego przyczyniłem.

– Tamten tak, ale niedawno pan znalazł, czy też ktoś mu podsunął, człeka podobnego kropka w kropkę do tamtego, do którego był nadzwyczajnie przywiązany. – W głosie łaziebnika nie pobrzmiewał nawet cień sympatii dla famulusa. – To on wyszukiwał coraz osobliwsze dziewki naszemu panu, niech mu ziemia lekką będzie…

– Na przykład jakie? – zaciekawił się hutman.

– Garbate. Karlice. Olbrzymki. Albo z trzema piersiami. Albo włochate jak niedźwiedzie. – Splunął ukradkiem. – Nie żebym je widział. Słyszałem tylko pogłoski.

Zatem hutman zażyczył sobie widzenia z Praszką, aby zaczerpnąć wiedzy u źródła. Ale to nie okazało się takie proste. Albowiem nowy Praszka vel Siekiera zniknął. Nikt go nie widział od wczoraj. Pewne światło na tę tajemniczą sprawę rzucił Matusz Szarski, który kręcił się po domu i sąsiedztwie, gdy my zajmowaliśmy się indagacją.

– Rozmawiałem z sąsiadem Czeczotki. To Włoch. Twój imiennik. Gasparo Trusardi czy jakoś tak.

– Toście się nagadali do syta – zakpiłem, bo jakoś przegapiłem Matysowe studiowanie włoszczyzny.

– He, he, he. Bardzo śmieszne. Ten Trusardi mówi po naszemu równie dobrze jak ty, tylko się tak nie złośliwi – odpalił.

– Znam tego Włocha – wtrącił Trojan. – Żarli się z Czeczotką na potęgę. Kiedyś burmistrz w czymś mu zawinił, on zaś z zemsty przebił się przez mur dzielący ich domy i podrzucił mu swoje nieczystości[11].

Niespecjalnie mnie to dziwiło. Nie znałem nikogo, z kim Czeczotka nie miałby na pieńku. Oszwabił nawet budowniczego swojej kamienicy, znanego muratora Słońskiego zwanego Słoninką, przez co z przyjaciół zostali największymi wrogami. Wylanie gówien było niezgorszym wyrównaniem rachunków, a przynajmniej dobrą zaliczką.

– No i co ci rzekł ten Włoch? – spytałem.

– Że widział po północy trzy osoby wymykające się z domu burmistrza. Licho wie, co sam robił na nogach po nocy, może obmyślał następnego psikusa?

– Ad rem – ponaglił go hutman.

– Dwóch nie rozpoznał, wyglądały z grubsza na niewiasty, ale nie jest pewny, bo coś było z nimi nie tak… Trzecia zaś to był, uważajcie, Praszka zwany Siekierą! No i czy rozumiecie coś z tego? Nieboszczyk ożył? Przecież dawno temu sami go złapaliśmy, a potem wszyscy widzieliśmy trupa… – Obrzucił nas zbaraniałym spojrzeniem.

– Później ci to wyjaśnię – obiecał mu Trojan.

I na tym zakończyła się inwestygacja. Po rozstaniu z justycjariuszami zrobiłem to, czemu oddawałem się, odkąd Janka zmusiła mnie do porzucenia profesji inwestygatora, a potem i tak odsunęła od łoża. Poszedłem się napić do najbliższego szynku. Vino pellite curas1[12]. Zawsze wybierałem podłe spelunki, gdzie nikt mnie nie znał, i nigdy się nie upijałem za dnia. Nadrabiałem to nocami, wynosząc w tym celu z szynku flaszkę trunku. Z nowotku było to wino, lecz ostatnio przerzuciłem się na gorzałkę. Wmawiałem sobie, że to jeszcze nie oźralstwo. Jednak tylko się oszukiwałem. Przekonałem się o tym, gdy pewnego razu zapomniałem kupić gorzałki i chciało mi się w nocy wyć i chodzić po ścianach. Kiedy wróciłem do domu, tylko jedna osoba powitała mnie ciepło.

– Tata! – zawołał Kacper junior i wyrywając się Jance, rzucił się w moje rozpostarte ramiona.

Miał ponad dwa lata i jeszcze dość ubogie, a przy tym w większości swoiste słownictwo, ale dogadywaliśmy się doskonale. Posadziłem go na kolanie i opowiedziałem mu oględnie o tym, co zdarzyło się w domu burmistrza. Co jakiś czas przerywał mi jakimś okrzykiem, ale ogólnie słuchał z wielką uwagą i widoczną przyjemnością. Zazwyczaj nie krytykował moich posunięć i domysłów i nie wyrywał się z własnymi koncepcjami, dlatego lubiłem tę naszą wymianę poglądów. Kiedy skończyłem, zeskoczył z mojego kolana i pobiegł do matki, gadając w swojej mowie jak najęty.

– Jak możesz opowiadać dziecku o takich okropnościach? – zbeształa mnie Janka, z trudem wszak utrzymując powagę.

– Przecież podobało mu się. – Broniłem się, a chłopiec potaknął: – Da, da.

– Pobawimy się pistoletami? – zaproponowałem, bo to oprócz opowieści lubił najbardziej; od urodzenia miał po mnie smykałkę do broni.

– Ani mowy! – Zmarszczyła brwi i nos. – Znowu piłeś!

– Tylko jeden kusztyczek…

– Pójdź, Kacperku, pora na drzemkę. – Poczęstowawszy mnie piorunującym spojrzeniem, stanowczo wzięła dziecko na ręce i skierowała się do ich wspólnej sypialni, do której wstęp miałem z rzadka i z łaski.

Musiałem jednak przyznać, że z roli matki wywiązywała się nadzwyczajnie. Rzadko wyręczała się mamką czy piastunką i poświęcała małemu naprawdę dużo czasu. O niebo więcej niż mnie, niestety.

– Spóźniłeś się na śniadanie – burknęła przed wyjściem; z jej wcześniejszego rozbawienia nie została nawet ćwiartka połowy wspomnienia po cieniu. – Odgrzej sobie sam, chyba że dogadasz się z kucharką. Porozmawiamy wieczorem. – To ostatnie zdanie zabrzmiało jak pogróżka.

Malec pomachał mi na pożegnanie. Odmachnąłem, po czym westchnąłem i ruszyłem na poszukiwanie czegoś jadalnego. Zatrudnialiśmy pięć osób, wszystko niewiasty oprócz męża jednej z nich, Ignaca, który dbał o ogród, a w wolnych chwilach mi usługiwał, mając jednak szczególny dar znikania akurat wtedy, gdy go naprawdę potrzebowałem. Wszyscy zaś słuchali przede wszystkim Janki, a mnie woleli schodzić z drogi, choć nie byłem przecież żadnym domowym tyranem. Skończyło się zatem jak zazwyczaj w takich sytuacjach – nie znalazłszy nikogo w zasięgu wzroku, sam przygotowałem sobie posiłek.

Potem, jak co dzień, poszedłem na obchód swoich stałych pacjentów. Po powrocie poczytałem trochę w gabinecie i domowej bibliotece zarazem, pobawiłem się z Kacprem juniorem w naszej wielkiej bawialni i w ogrodzie, po czym zasiedliśmy do wspólnej wieczerzy w jadalni. Przy posiłku gadał głównie chłopczyk. Zanim poszedł spać, opowiedziałem mu jedną ze starych spraw – jak ujęliśmy pierwszego Praszkę-Siekierę, oskarżonego o mordowanie nierządnic i jak zbrodniarz nie doczekał procesu – znaleziono go w więzieniu obdartego ze skóry. Była to zemsta Czeczotki na zaufanym słudze, który go zawiódł i okrył niesławą. Maluch słuchał z wielkim zainteresowaniem, a gdy usnął, odniosłem go do sypialni Janki, gdzie miał własne łóżeczko, przy którym jedna ze służek dorywczo pełniła funkcję niani.

– Dlaczego to robisz? – spytała Janka.

– Co?

– Opowiadasz dziecku te straszne historie. Na szczęście nic z tego nie rozumie.

– Właśnie dlatego. Nic nie rozumie, ale lubi słuchać. Myślę, że czuje wówczas, iż jest traktowany z powagą, i podoba mu się to.

– A co mu będziesz opowiadał, gdy podrośnie?

– Baśnie, podania i takie tam.

– Na przykład o rycerzu Szafrańcu?

Był to raubritter z Pieskowej Skały, który w czasach króla Kaźmierza syna Jagiełły grasował na gościńcu i mordował kupców, za co dał głowę pod Wawelem. Jego bezgłowy trup, pochowany u Dominikanów, co noc jakoby wstawał z grobu i krążył po ulicach Krakowa, o czym bajał prosty lud.

– Zwłaszcza tę. I tę o dwóch braciach budowniczych fary Mariackiej.

Znana bajda głosiła, że wieże kościoła Mariackiego są nierównej wysokości, bo zazdrosny brat zabił tego, któremu budowa szła bardziej szparko, po czym pchnął się nożem. Nóż ów na wieczną pamiątkę i ostrzeżenie zawisł u krzyża Sukiennic[13], choć tak po prawdzie to był oznaką, że w myśl prawa majdeburskiego nasze miasto miało przywilej karania zbrodniarzy na gardle.

– Żartujesz… – Spojrzała na mnie z niedowierzaniem.

– Owszem.

Odetchnęła z ulgą. Co to ostatnio porobiło się z jej poczuciem humoru?

– A więc Czeczotce zmarło się nareszcie? – spytała od niechcenia.

– Z czyjąś pomocą. Na miejscu zbrodni błyskawicznie zjawił się Grot. Nie zdziwiłbym się, gdyby maczał w tym palce.

– Dlaczego?

– Od dawna czekał, żeby zwolniło się miejsce w radzie urzędującej. Być może miał dość czekania i postanowił przyśpieszyć wypadki.

– A ty oczywiście musiałeś mu dać do zrozumienia, że go podejrzewasz.

– Sam się domyślił.

– Czy ty zawsze musisz się w coś wplątać? Grot wiele znaczy w mieście, może nam mocno zaszkodzić. A prosiłam, żebyś dał sobie z tym spokój. Myślisz, że jest mi łatwo siedzieć w domu i czekać, aż wrócisz i czy wrócisz, czy też cię przyniosą? Ciężko rannego, jak ostatnim razem, albo… albo…

Zanim odwróciła głowę, zdążyłem zobaczyć w jej oczach łzy. Podszedłem i objąłem ją. No i zupełnie niespodziewanie stało się to, co ostatnio zdarzało nam się coraz rzadziej. Wylądowaliśmy w łóżku. Ale jak na złość właśnie wtedy ktoś jął szarpać za klekot u wchodu. Chwilę później rozległo się pukanie i służka zawołała przez drzwi:

– Wielmożny panie! Jest tu sługa tego alchimisty z sąsiedztwa, Sędziwoja czy jak mu tam, i pilnie o widzenie prosi…

Niechętnie oderwałem usta od pięknie uformowanej i wciąż jędrnej piersi, i zawołałem:

– O co chodzi?

– Ktoś ich naszedł… Słudze ledwo udało się stamtąd wyrwać… Nie wiadomo, czy jego pan jeszcze żyw…

– Diabli nadali! – westchnąłem, usiadłem na łóżku i ogarnąłem się. – Muszę iść…

Odwróciła się do mnie plecami i nie odezwała ani słowem. Tylko plecy drgały jej od tłumionego szlochu. Serce mi się krajało, nabrzmiała męskość wołała o dokończenie dzieła, byłem wściekły na siebie i cały świat, a zwłaszcza sąsiadów, którzy pozwalali na siebie napadać, ale co miałem zrobić?

– Już idę! – krzyknąłem i poszedłem.

Ignac, jak zwykle gdy mógłby się przydać, zawieruszył się gdzieś, zatem sam musiałem wziąć latarkę, bowiem zmierzch zapadł dawno temu. Na szczęście nie mieliśmy daleko. Mój najbliższy sąsiad Michał Sędziwój, rodem gdzieś spod Nowego Sącza, był podobno jedynym acz nieprawym synem szlachetnie urodzonego i dość majętnego Jakuba Sędzimira, po którym odziedziczył dwór na Garbarach[14]. Zdaje się, że wpierw zamierzał zostać jezuitą, ale rozmyślił się przed złożeniem ślubów i przez jakiś czas studiował filozofię i teologię na naszej akademii. Potem udał się gdzieś do Orientu zgłębiać sekrety wiedzy tajemnej, zaś wracając, zatrzymał się w Czechach, ożenił, owdowiał, zdobył łaski cesarza Rudolfa II, stracił je i wrócił do kraju. Sporo jak na człeka jeszcze niestarego. Lecz to wszystko były wieści zasłyszane, z drugiej ręki, ponieważ poza wymianą zdawkowych pozdrowień nigdy ze sobą nie rozmawialiśmy. Ani nas nie odwiedzał, ani nie zapraszał do siebie. W ogóle był postacią wielce tajemniczą, większość czasu spędzającą w podziemiach swego dość ponurego domu, gdzie ponoć miał ogromną pracownię alchemiczną. Wygadał się o tym mimochodem jego jedyny sługa, na oko z dziesięć lat młodszy od swego pana Jan Bodowski, który kiedyś przyszedł do nas, bym mu opatrzył rękę, ciężko poparzoną jakimś kwasem.

– Wiesz, kto na was napadł? – zapytałem go, gdyśmy szli szparkim krokiem, przyświecając sobie pod nogi, bo grunt był sam zdradliwy i należało trzymać się dróżki.

– Nie wiem, mieli na sobie długie opończe z kapturami.

– Ilu ich było?

– Trzech. Przynajmniej tylu weszło do domu. Od razu poszli na dół, do pracowni, jakby dobrze wiedzieli, gdzie szukać pana. Mnie chyba zrazu nie spostrzegli, a potem wolałem nie czekać, aż mnie znajdą, wymknąłem się przez okno i co tchu pognałem po pomoc…

– Dobrześ zrobił – pochwaliłem go. – Nie domyślasz się, czego ci ludzie mogą chcieć od twego pana? – Nie odpowiedział od razu, stąd wyczułem, że coś ukrywa. – Śmiało – zachęciłem go. – Jestem lekarzem, umiem dochować sekretu.

– Zda mi się, że jakoweś tajemne bractwo chce, by mój pan do nich przystał, on zasię dotąd im odmawiał. Może stracili cierpliwość? Pierwej dostawał listy, niejeden raz – wykrztusił wreszcie.

– Z pogróżkami?

– Chyba tak… – odparł niepewnie. – Pan mi się nie opowiada, twierdząc, że to dla mojego dobra, zaś owe listy były pisane sekretnymi buksztabami…

Wahał się chwilę, po czym sięgnął w zanadrze i podał mi jakieś skrawki.

– Kiedy podrzucili, a nigdy nie udało nam się dostrzec posłańca, ostatni list, pan Sędziwój tak się zeźlił, że podarł pismo na strzępy i cisnął do ognia. Znalazłem potem kilka niedopalonych kęsków i zatrzymałem sobie. Ale nic się z nich nie uda wyrozumieć, wasza miłość sam się przekona…

Tymczasem doszliśmy na miejsce. Za życia starego Sędzimira folwark był dobrze zagospodarowany i tętnił życiem. Jego syn zwolnił robieńców i zapuścił majątek. Zardzewiała, na wpół otwarta brama smętnie zwisała na skorodowanych zawiasach, otaczający posesję mur ponędzniał i w dziennym świetle straszył liszajami odpadłego tynku, licznymi spękaniami, a nawet dziurami. Tu, gdzie ongi był zadbany ogród warzywny, teraz rozciągał się zagajnik, gęsto porośnięty dzikimi krzami i drzewami, między którymi wiła się ledwo widoczna ścieżyna, wiodąca do ukrytego w głębi dworu. Oddałem Janowi moją okutą laskę (rapiera nawet nie próbowałem zabierać; tak dawno go nie używałem, że pewnie zardzewiał i nie dałby się wyjąć z pochwy), zachowując sobie jedynie sztylet i latarkę, ponieważ Bodowski znał dobrze ten ogród, a ja nie.

– Ja pójdę główną ścieżką, ty znajdź sobie inną drogę. Spotkamy się przed domem – powiedziałem półgłosem.

Kiwnął głową i zanurzył się w ciemność. Szedłem wolno i ostrożnie, zasłaniając latarkę połą opończy i starając się świecić nisko przy ziemi. Rękę ze światłem trzymałem daleko wyciągniętą w bok, pamiętając, że przeciwnik zazwyczaj najpierw strzela w źródło światła i że jeśli trzech intruzów weszło do domu, to przynajmniej jeden został na zewnątrz na czatach. Kiedy zarośla zrzedły, zgasiłem latarkę, bo uczyniło się jaśniej i już widziałem zarys domu. Choć nie znałem terenu, to nie ja nastąpiłem nieostrożnie na suchą gałąź, tylko nadchodzący z lewej strony Bodowski. Słysząc trzask, człowiek przed domem podskoczył nerwowo, dzięki czemu mogłem go zlokalizować. Krzyknął coś w otwarte drzwi, z których po chwili wybiegła pozostała trójka i wszyscy razem popędzili za węgieł. A więc było ich czterech, nie trzech, w tym jeden prawy olbrzym. Obudzona tego dnia z uśpienia żyłka inwestygatora znów zagrała we mnie i wbrew rozsądkowi rzuciłem się w pogoń. Na oślep, po omacku, jak nowicjusz. Gdyby to byli profesjonałowie, przypłaciłbym to życiem. A tak prawie ująłem ostatniego z nich, którego ruchy wydały mi się jakby znajome. W ostatniej chwili, gdy już łapałem go za powiewającą połę, dała o sobie znać moja uszkodzona dawno temu noga, nagle odmawiając mi posłuszeństwa. W jednej chwili zwaliłem się na ziemię, zaś tamten zaklął, szarpnął i wyrwał mi się. W marnym świetle księżyca mogłem tylko bezsilnie patrzeć, jak cała czwórka przełazi przez wyrwę w murze i znika mi z oczu.

Skrzesałem ogień, zapaliłem upuszczoną i zgasłą latarkę, i wróciłem do domu.

– Janie! – zawołałem, znalazłszy się w ciemnej sieni.

– Sam tu bywaj! – doszło mnie z dołu.

Odnalazłem schody i zszedłem do loszku. Dobrze okute drzwi prowadzące do sklepów stały otworem. Przekroczyłem próg pracowni alchemicznej. Ostatni raz widziałem podobną prawie dwadzieścia lat temu, kiedy bezskutecznie usiłowałem ocalić maga Twardowskiego przed nasłanym nań przez Mniszchów morderzem Kettlerem. Ale ta była o wiele większa i lepiej wyposażona. Tylko że wszystkie retorty, alembiki, flaszki, kociołki, mieszki i miechy oraz substancje używane do eksperymentów tworzyły jeden bezładny stos na środku pomieszczenia. Ktoś zadał sobie wiele trudu, demolując pracownię. W świetle dogasającego w piecu alchemicznym ognia najpierw ujrzałem klęczącego Bodowskiego, a potem leżącą postać, którą zasłaniał. Podszedłem bliżej, omijając rozbite szkło i jakiś rozlany, parujący z sykiem płyn. Michał Sędziwój spoczywał na wznak z rozkrzyżowanymi ramionami. Ręce miał związane w nadgarstkach i przytwierdzone do wbitych w gliniane klepisko kołków, nogi skrępowane jedna z drugą i społem umocowane do trzeciego kołka. Całą postać otaczały jakieś linie wyrysowane kredą.

– Nie żyje? – spytał Bodowski, unosząc w górę zapłakaną twarz.

– Skąd mam wiedzieć? – odparłem i przyklęknąłem przy alchemiku.

Dotknąłem tętnicy szyjnej. Wyczułem puls. Dobra nasza. Delikatnie obmacałem czaszkę. Cała. Odetchnąłem z ulgą. Z boku wyczułem jednak guza i poczułem lepkość pod palcami. Krew. Musiałem go urazić, bo jęknął i drgnęły mu zamknięte powieki.

– Żyje – uspokoiłem sługę. – Ogłuszony, ale niedługo powinien się ocknąć.

Rozciąłem więzy i wspólnymi siłami przetoczyliśmy nieprzytomnego na bok.

– Co to jest? – Bodowski wytrzeszczył oczy na widok rysunku, który teraz odsłonił się w całej okazałości.

Sędziwoja rozkrzyżowano na obrysie krzyża złożonego z sześciu kwadratów. W środkowy coś wrysowano, chyba koło, ale nie miałem pewności. Zarys był mocno rozmazany, ponieważ w tym miejscu spoczywały barki rannego.

– Ty mi powiedz – odparłem.

– Kiedy widzę to pierwszy raz… Wcześniej tu tego nie było… Wiem, że czarnoksiężnicy rysują różne figury, kiedy przyzywają duchy albo diabła… – Przeżegnał się. – Mój pan nie para się czarną magią.

– Jesteś pewny?

– Tak – odrzekł z przekonaniem.

– Zatem to dzieło napastników.

Obmacałem napadniętego. Na szczęście nie miał na ciele żadnej innej rany. Wysłałem Bodowskiego do kuchni po czyste płótno i przegotowaną wodę. Czekając na niego, obejrzałem sobie dokładnie całą pracownię, ale nic ciekawego już nie znalazłem, chociaż prawie wszystko tu było dla mnie nowe. Zresztą zupełnie nie znałem się na alchemii i nie rozpoznałbym kamienia filozoficznego, nawet gdybym się o niego potknął. Płynów i proszków wolałem nie tykać z obawy, by nie odpadł mi palec. Moje ciało i bez tego nosiło wystarczająco dużo blizn i uszczerbków. Nie miałem do zbycia ani kęska. Kiedy sługa wrócił, obmyłem alchemikowi ranę i obwiązałem głowę. Wespół z Bodowskim zataszczyliśmy go do sypialni na górze. W trakcie składania na łożu odzyskał przytomność.

– Gdzie jestem? – zapytał, mrugając oczyma.

– U siebie. – Zatoczyłem ręką krąg po komnacie, w której Bodowski właśnie zapalał świece w lichtarzach, przy okazji konstatując, że izba nie została ogołocona z cenniejszych sprzętów.

Od początku nie patrzyło mi to na napad rabunkowy, zresztą napastnicy niczego większego ze sobą nie zabrali, uciekając, a ponieważ na wynajętych zabójców także nie wyglądali, ergo musiało im chodzić o coś zgoła innego.

Sędziwój złapał się za głowę, jęknął i usiadł. Teraz mogłem mu się lepiej przyjrzeć. Miał około trzydziestu lat, pociągłą myślącą twarz z wysokim czołem znamionującym początki łysiny, z sarmackim wąsem i niewielką brodą.

– Co się stało?