Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Wspomnienia lekarza z Oświęcimia.
W komorze gazowej I krematorium leży stos trupów. Ludzie z Sonderkommanda już rozdzielają spiętrzone zwłoki. Do mego pokoju dobiegają szum windy oraz trzaskanie drzwiami. Praca wre w szybkim tempie. Komorę trzeba błyskawicznie opróżnić - sygnalizują bowiem już nowy transport.
Nagle wpada do mojego pokoju Vorarbeiter Gaskommanda i z podnieceniem oznajmia mi, że na dnie stosu, znaleziono żyjącą jeszcze kobietę.
Chwytam znajdującą się stale pod ręką torbę lekarską i pędzę na dół do komory gazowej.
[Fragment]
Książka dostępna w zasobach:
Publiczna Biblioteka w Zatorze im. Pawła z Zatora
Biblioteka Miejsko-Powiatowa w Kwidzynie
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 210
Rok wydania: 2010
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Miklós Nyiszli 1901-1956
MIKLÓS NYISZLI
BYŁEM ASYSTENTEM DOKTORA MENGELE
WSPOMNIENIA LEKARZA Z OŚWIĘCIMIA
Tłumaczył Tadeusz Olszański
OŚWIĘCIM 2010
Tytuł oryginału węgierskiego:
Orvos voltam Auschwitzban
Redakcja, przypisy, wybór ilustracji:
Franciszek Piper
Zdjęcia i dokumenty:
Archiwum Państwowego Muzeum
Auschwitz-Birkenau w Oświęcimiu,
Monica Reich.
Copyright polskie tłumaczenie: Tadeusz Olszański
Copyright edycja: Frap-Books
Dystrybucja: Frap-Books,
e.mail - [email protected]
Skład: Frap-Books
Druk:
Poligrafia Inspektoratu Towarzystwa Salezjańskiego,
ul. Konfederacka 6, 30-306 Kraków,
tel. 12/2664000, [email protected]
ISBN: 978-83-921567-4-1
Ja, niżej podpisany, dr Miklós Nyiszli, lekarz1, były więzień obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, oświadczam, że jako bezpośredni świadek, zatrudniony w krematorium oraz przy stosach Brzezinki, gdzie ogień strawił miliony ciał ojców, matek i dzieci, napisałem swoją relację o tej najciemniejszej karcie historii ludzkości zgodnie z rzeczywistością, nie powodowany żadną namiętnością, bez przesady i koloryzowania2.
Jako lekarz przy oświęcimskim krematorium formułowałem i wypełniałem niezliczoną ilość protokołów lekarskich i sądowych z sekcji zwłok, które podpisywałem własną ręką z wytatuowanym numerem. Powyższe dokumenty były sygnowane przez mego szefa SS Mengele3 i następnie wysyłane pocztą pod adresem: „Berlin-Dahlem, Institut für Rassenbiologische und Antropologische Forschungen”4, a więc pod adresem jednego z najbardziej znanych instytutów medycznych na świecie. Według wszelkiego prawdopodobieństwa można by je i dziś jeszcze odnaleźć w archiwum tego wielkiego instytutu. Swoją pracą nie zamierzam osiągnąć sukcesu literackiego. Jestem lekarzem, a nie pisarzem.
dr Miklós Nyiszli
Nagyvárad (Oradea), marzec 1946 r.
W gorące, majowe popołudnie staje się nie do zniesienia smród wypełnionych po brzegi kibli oraz dziewięćdziesięciu spoconych, nie mytych ciał, stłoczonych razem w towarowym wagonie o maleńkim, zadrutowanym okienku.
Pociąg deportowanych, składający się z czterdziestu takich wagonów, już czwarty dzień wiezie nas - najpierw przez Słowację, a potem przez Generalną Gubernię - w stronę nie znanego wciąż celu. W transporcie znajduje się pierwsza grupa węgierskich Żydów5, skazanych na zagładę.
Za nami zostały Tatry. Minęliśmy Lublin, potem Kraków. W czasie wojny oba te miasta6 stały się słynne jako miejsca koncentracji i unicestwiania anty faszystów z całej Europy, deportowanych tu przez przedstawicieli „nowego ładu” na okupowanych terenach.
W godzinę po opuszczeniu Krakowa nasz pociąg zatrzymuje się na jakiejś większej stacji. Gotycki napis obwieszcza nazwę miejscowości „Auschwitz”. Nic nam to nie mówi. Nigdy nie słyszeliśmy o niej.
Przez szczelinę w ścianie wagonu obserwuję wielki ruch wokół pociągu. Konwojujący nas dotychczas esesmani wysiadają. Ich miejsce zajmują nowi strażnicy. Obsługa kolejowa również opuszcza pociąg. Z pojedynczych słów wynika, że dobiliśmy wreszcie do celu naszej podróży.
Skład jeszcze raz rusza, ale po dwudziestu minutach jazdy pociąg, przeciągle gwiżdżąc, zatrzymuje się.
Znajduję szparę, przez którą ponownie wyglądam na zewnątrz. Dookoła rozpościera się płaska, monotonna okolica, gliniasta, żółta, typowa dla wschodniej części Śląska.
Tylko miejscami wyrasta nad równinę kępa zielonych drzew. Znajdujący się przede mną teren jest ogrodzony, aż po linię horyzontu, stojącymi w regularnych odstępach słupami betonowymi, połączonymi kolczastymi drutami. Porcelanowe izolatory oraz liczne napisy ostrzegają, że druty znajdują się pod wysokim napięciem elektrycznym. Betonowe słupy wytyczają wielkie prostokąty, wewnątrz nich widać setki pomalowanych na zielono baraków z dachami krytymi papą - długie, proste ulice.
Za drutami widzę postacie w więziennych pasiakach. Jedna grupa niesie deski. Druga kroczy w regularnej kolumnie, na ramionach ludzi - łopaty. Nieco dalej auta ciężarowe, na które ładuje się ciężkie bale. Wzdłuż ogrodzenia co trzydzieści-czterdzieści metrów stoją piętrowe, charakterystyczne wieże. Wieże wartownicze. W każdej z nich widać esesmana w mundurze koloru feldgrau, opierającego się łokciami na karabinie maszynowym.
To obóz koncentracyjny w Oświęcimiu. Względnie, jak mówią Niemcy, uwielbiający skróty: KZ (kacet).
Widok nie jest zachęcający, ale ciekawość i napięcie oczekiwania tłumi na razie we mnie uczucie strachu.
Spoglądam na swoich towarzyszy w wagonie. Dwudziestu sześciu lekarzy, ośmiu aptekarzy, nasze żony i dzieci, kilku mężczyzn w podeszłym wieku i kobiet - rodzice moich kolegów. Zmęczeni i zmartwieni, siedząc na swoich pakunkach lub podłodze, patrzą w przestrzeń. Może to przeczucie nieszczęścia nie pozwala im wyrwać się z apatii nawet w denerwującej chwili przyjazdu. Większość dzieci śpi, kilkoro podjada resztki żywności, przeważnie chleb, który jeszcze pozostał. Są i takie, dla których już i chleba zabrakło, przeciągają więc suchymi języczkami po spękanych z pragnienia i głodu wargach.
Piasek trzeszczy pod ciężkimi krokami. Głośne słowa komendy przerywają monotonię oczekiwania. Otwierają się kłódki zamykające drzwi wagonów. Z hurkotem odsuwają się drzwi i już rozbrzmiewa rozkaz: zostawić w wagonie wszystkie pakunki, wysiadać tylko z podręcznym bagażem! Pomagamy naszym żonom i dzieciom zejść z wysokich na półtora metra wagonów - niektóre wynosimy na rękach. Już nas ustawiają w rzędy przed wagonami.
Naprzeciw nas stoi młody oficer SS, w długich, lakierowanych butach, ze złotymi rozetkami na ramionach. Widać, że to on wydaje rozkazy czekającym tutaj esesmanom. Nie znam się jeszcze na dystynkcjach SS, ale po odznace eskulapa, znajdującej się na ramieniu, poznaję, że to lekarz.
Nieco później dowiedziałem się, że oficerem tym był Hauptsturmführer SS. Jego nazwisko brzmiało: dr Mengele. Naczelny lekarz obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu7 jest obecny na rampie przy przybyciu każdego transportu. To on dokonuje selekcji.
Zaczyna się! Esesmani w pośpiechu oddzielają mężczyzn od kobiet i dzieci poniżej czternastu lat. Te zostają razem z matkami.
W ten sposób długa kolumna ludzi, stojących przed wagonami, zostaje podzielona na dwie grupy. Ogarnia nas niepokój. Zaraz na wstępie oderwano nas od rodzin. Strażnicy spokojnym głosem odpowiadają na nasze pytania:
- To nic niezwykłego - mówią. - Zabieramy was do kąpieli i dezynfekcji, taki tutaj porządek. Potem znów wszyscy spotkają się z rodzinami.
Nim zakończy się rozdzielanie czterotysięcznej grupy8, mam nieco czasu na rozejrzenie się. W blasku zachodzącego słońca plastycznie uwypukla się zaobserwowany poprzednio przez szparę w wagonie krajobraz. Stąd widzę już więcej. Pierwsze, co zwraca i co dosłownie przykuwa moją uwagę, to olbrzymi, zwężający się u góry czworokątny komin, zbudowany z czerwonej cegły. Wyrasta on z potężnego, dwupiętrowego budynku9, zbudowanego również z czerwonej cegły przypominającego fabrykę.
Dziwny komin fabryczny. Zaskakuje mnie, że bucha z niego słup ognia na parę metrów w górę. W czterech narożnikach komina umieszczone są piorunochrony. Próbuję odgadnąć, co to za piekielna kuchnia, w której potrzeba tak potężnego ognia. Szybko znajduję odpowiedź.
A więc to krematorium! Niedaleko odnajduję wzrokiem drugie; co więcej, jeszcze dalej odnajduję trzecie, skryte za drzewami, z podobnym ognistym kominem10.
Łagodny wiatr niesie w naszą stronę dym. W nozdrza uderza mdląca woń spalanego mięsa i włosów. Palące się mięso wydziela akroleinę podobną w zapachu do kościelnych świec z podłego łoju.
Mógłbym jeszcze długo zastanawiać się nad tym, co widzę, ale oto następuje drugi akt selekcji. Mężczyźni, kobiety, dzieci defilują gęsiego przed komisją. Na skinienie selekcjonującego lekarza, którego już od tej chwili będę nazywał doktorem Mengele, znów następuje podział na dwie grupy; jedni odchodzą w lewo, drudzy w prawo. Obserwuję, jak do grupy po lewej stronie wędrują głównie starcy, ludzie ułomni, zniedołężniali, mizerni oraz kobiety z dziećmi poniżej czternastu lat. Po prawej stronie ustawia się grupa zdolnych do pracy. Spostrzegam w niej swoją żonę oraz piętnastoletnią córkę. Nie ma już okazji do wymiany kilku słów. Pozdrawiamy się tylko, machamy do siebie rękami.
Ciężko chorych, którzy nie mają sił iść, starców i psychicznie chorych zabierają samochody Czerwonego Krzyża. Kilku starych lekarzy, moich kolegów, prosi również o podwiezienie i ładują się na auta. Jako pierwsza rusza kolumna samochodowa. Potem wyrusza grupa z lewej strony; idą wolnym krokiem, piątkami, w eskorcie kilku esesmanów. Za kilka minut znikają za kępą drzew. Grupa z prawej strony jeszcze ciągle stoi w miejscu. Dr Mengele każe teraz wystąpić lekarzom. Następnie podchodzi do grupy liczącej około pięćdziesięciu osób i wzywa do zgłoszenia się tych lekarzy, którzy ukończyli studia na niemieckich uniwersytetach, znają się doskonale na sekcji zwłok i są obeznani z medycyną sądową.
- Trzeba - mówi - rzeczywiście odpowiadać tym warunkom, bo inaczej... - i tu następuje wymowny gest.
Spoglądam na lewo i prawo, obserwuję swych towarzyszy. Czyżby nie było wśród nich fachowca odpowiadającego tym wymaganiom? A może przestraszyli się pogróżki? Nikt się nie zgłasza. Wszystko jedno! Już zdecydowałem się. Występuję z szeregu, staję przed doktorem Mengele i wymieniam swoje nazwisko. Wypytuje mnie szczegółowo:
Gdzie studiowałem? Gdzie i u którego profesora uczyłem się przeprowadzać sekcje zwłok? Gdzie uzyskałem uprawnienia lekarza sądowego? Jak długo pracowałem na tym odcinku? itd. Moje dokładne odpowiedzi prawdopodobnie zadowoliły go, gdyż niezwłocznie każe mi stanąć osobno. Moich kolegów odsyła do grupy stojącej na prawo; potem każe im odejść. Ruszają w drogę, na razie w drogę życia - do obozu. Bo teraz wiem już to, czego wtedy jeszcze nie wiedziałem: grupa z lewej w kilka minut po odmaszerowaniu przekroczyła jedną z bram wiodących do krematorium. A stamtąd nie było już powrotu...
Stoję teraz na rampie zupełnie sam. Zdaję sobie sprawę z końca, który nas czeka, myślę o Niemczech, w których spędziłem wiele lat, najpiękniejszych lat młodości...
Niebo nade mną jest już gwiaździste. Wysoko, akurat nad moją głową - zupełnie, jak w domu, w Nagyvárad - zapala się Wielki Wóz. Oziębione wieczornym wiatrem powietrze orzeźwiłoby mnie, gdyby nie to, że niesie ono w moją stronę smród krematoriów Trzeciej Rzeszy, zapach palących się trupów i akroleiny.
Setki łukowych lamp, umieszczonych na betonowych słupach, oślepiają ostrym blaskiem. Za tym łańcuchem światła powietrze zastyga niby gęsta mgła. Sylwetki baraków kacetu zacierają się przykryte ciężkim welonem ciemności.
Rampa wyludniła się, spokój zakłóca jedynie kilku więźniów w pasiakach, którzy przenoszą zostawione w wagonach bagaże na ciężarówki. Puste wagony, z którymi dotychczas był związany nasz los, coraz bardziej wtapiają się w mrok.
Doktor Mengele wydał już ostatnie polecenia żołnierzom SS, po czym kieruje się w stronę swego opla, zajmuje miejsce za kierownicą i kiwa ręką w moją stronę, abym również wsiadł. Obok mnie, na tylnym siedzeniu, zajmuje miejsce podoficer SS. Ruszamy.
Samochód toczy się po obozowej, gliniastej drodze, wymytej wiosennymi deszczami, pełnej wybojów. Szybko migają z boku światła kolczastego ogrodzenia. Jedziemy zaledwie chwilę. Stajemy przed zamkniętą bramą. Z Blockführerstuby, czyli obozowej wartowni, szybko wychodzi podoficer SS. Usłużnie otwiera bramę przed wozem dra Mengele. Jedziemy jeszcze kilkaset metrów główną ulicą obozu, między rzędami baraków, stojącymi po obu stronach, i zatrzymujemy się przed znaczniejszym budynkiem.
Doktor Mengele wysiada. Ja wysiadam za nim. „Schreibstube” - odczytuję pośpiesznie tabliczkę, umieszczoną przed wejściem. Wchodzimy. Za biurkami siedzą mężczyźni w pasiakach; mają inteligentne twarze. Wszyscy podrywają się ze stołków. Bez słowa stają na baczność.
Doktor Mengele zwraca się do jednego z więźniów, mężczyzny około pięćdziesięciu lat, z ogoloną głową. Stoję kilka metrów za nimi. Nie rozumiem, o czym oni mówią. Dr Roman Zenkteller - później dowiedziałem się, że tak nazywał się ów więzień - kiwa głową. Jest on starszym lekarzem szpitala obozu BIIf11. Przywołuje mnie do siebie i prowadzi do biurka, przy którym siedzi inny więzień. Przysuwa sobie kartotekę. Pyta o dane personalne i wpisuje je do wielkiej księgi. Wypełnioną kartę wręcza eskortującemu mnie podoficerowi SS. I już wychodzimy. Skłaniam lekko głowę przechodząc obok dra Mengele, na co Zenkteller raczej ironicznie niż gniewnie zwraca mi uwagę, że to nie salon, a obóz koncentracyjny.
Z moim strażnikiem dochodzę zaledwie do trzeciego baraku. Tam odczytuję nowy napis: „Waschraum”. Wraz z kartą zostaję przekazany w ręce innego esesmana. Dwóch mężczyzn w pasiakach podchodzi do mnie. Rewidują kieszenie, każą się rozbierać. Zjawia się fryzjer. Strzyże do skóry, wszędzie wygala, posyła pod prysznic. Myją mi głowę roztworem chloru. Oczy palą mnie do tego stopnia, że przez kilka minut nie mogę ich otworzyć. Z kolejnego pomieszczenia, w zamian za swoje oddane poprzednio ubranie, otrzymuję szarą marynarkę i czarne sztuczkowe spodnie. Moje buty wracają natomiast do mnie po zanurzeniu ich w zbiorniku z tymże chlorem. Ubieram się i zastanawiam, do kogo z towarzyszy mego losu mogło należeć to ubranie?
Jeden z więźniów zadziera mi rękaw na lewym przedramieniu, odczytuje zanotowany na karcie numer i specjalnym przyrządem, przypominającym kulkowe pióro, szybkimi, wyćwiczonymi ruchami wykonuje niezliczoną ilość drobnych ukłuć. Na miejscu ukłuć pojawia się niebieska rozlana plama. Więzień uspokaja mnie, że wkrótce stan zapalny minie i wówczas numery staną się na skórze wyraźne, czytelne. A więc jestem już wytatuowany. Przestałem istnieć jako dr Miklós Nyiszli. Jestem tylko numerem A 845012, więźniem kacetu.
W tym momencie staje mi przed oczami zupełnie inna chwila, kiedy piętnaście lat temu dziekan Uniwersytetu im. Fryderyka Wilhelma we Wrocławiu wręczając dyplom i życząc szczęścia na przyszłość uroczyście ściskał moją dłoń.
Znajduję się w dziwnym stanie duchowym. W moim życiu nigdy nie było jednak miejsca na bierność i beznadziejną rozpacz, a więc i teraz muszę się przystosować do wszystkiego, co narzuca sytuacja... Nie, nie wolno mi poddawać się rozpaczy. Nie wolno mi być sentymentalnym, nie wolno być słabym. Ale jednocześnie uświadamiam sobie jasno, że moja sytuacja chwilowo nie jest najgorsza. Doktor Mengele wymaga ode mnie pracy lekarskiej. Prawdopodobnie mam zastąpić, całkowicie lub częściowo, w jakimś miasteczku niemieckiego lekarza sądowego, który został powołany do wojska.
Upewnia mnie w tym przekonaniu fakt, że zapewne na polecenie dra Mengele otrzymałem nie strój więzienny, lecz eleganckie cywilne ubranie. Wynika z tego, że wyznaczono mi taką funkcję, która wymaga odpowiedniego wyglądu zewnętrznego. Oczywiście to tylko moje hipotezy. Zobaczymy, co będzie w rzeczywistości!
Z łaźni wychodzę z innym esesmanem, trzymającym w ręku moją kartę. Przechodzimy do baraku naprzeciwko. Na froncie baraku widnieje numer 12. Budynek ma około 100 m długości, wewnątrz długi korytarz. Po jego obu stronach trzypiętrowe prycze, zbudowane z nie heblowanych bali i desek, zapchane chorymi. Znajduję się w 12 bloku szpitalnym obozu BIIf.
Esesman wręcza moją kartę spieszącemu w naszą stronę starszemu więźniowi o pucołowatej twarzy. Ten staje na baczność i odbiera dokument. Esesman oddala się. Podajemy sobie z więźniem ręce, przedstawiamy się. Okazuje się, że to blokowy. Prowadzi mnie do małego pokoiku, wydzielonego z wielkiej sali. Prosi, bym zajął miejsce na krześle i więziennym zwyczajem opowiada mi swój życiorys.
Jest obywatelem Trzeciej Rzeszy, Reichsdeutschem. Ma pięćdziesiąt lat. „W cywilu” był kasiarzem. Opowiada, że zawsze pracował w pojedynkę. Jego ostatnią „robotą” był napad w dużym stylu na bank. W samo południe obrabował jeden z düsseldorfskich banków. Trzy lata żył z tych pieniędzy, póki nie sypnęła go jego własna żona, z którą był w separacji. Dziesięć lat siedział w więzieniu w Moabicie. Po odsiedzeniu kary, gdy tylko wyszedł za bramę więzienia, czekało na niego Gestapo i natychmiast wywieziono go do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Przebywa tu już cztery lata.
Na piersi, na pasiastej bluzie, nieco powyżej serca, nosi białą szmatkę z zielonym winkiem i cyframi. Zielony kolor trójkąta oznacza w kacecie zawodowych kryminalistów. Tłumaczy mi zasady znakowania więźniów w obozie koncentracyjnym. Czerwone winkle noszą więźniowie polityczni, liliowe — badacze Pisma Świętego. Notoryczni włóczędzy i prostytutki mają kolor czarny. Różowy kolor noszą homoseksualiści, którzy podpadli pod paragraf 17513.
Minęła już północ, ale ciekawość spędza mi z oczu sen, nie daje ulec zmęczeniu. Pochłaniam każde słowo blokowego. Doskonale orientuje się on w skomplikowanej organizacji obozu. Zna po nazwisku wszystkich Lagerführerów14 poszczególnych części obozu. Zna „prominentów”, więźniów mających wyjątkowe prawa, pełniących specjalne funkcje. Dowiaduję się, że oświęcimski kacet to nie obóz pracy, lecz największa fabryka zagłady Trzeciej Rzeszy. Słucham o cotygodniowych selekcjach przeprowadzanych w barakach i szpitalach obozowych, po których setki ofiar pakuje się na ciężarówki i wiezie do odległych stąd o kilkaset metrów krematoriów.
Z jego relacji jasno wyłania się obraz życia obozu. W barakach, na małej przestrzeni, zgrupowano dziesiątki tysięcy ludzi w boksach, które byłyby ciasnymi klatkami nawet dla zwierząt. Ci ludzie śpią krótko, leżąc jedni drugim na głowach, plecach, nogach - straszna nędza.
Cisza nocna kończy się już o trzeciej godzinie, przed świtem. Funkcyjni więźniowie pałkami budzą ze snu nieszczęśników. Wszyscy wypadają przez drzwi baraku i ustawiają się w rzędy. Zaczyna się jeden z najbardziej nieludzkich punktów obozowego programu: apel... Więźniowie stoją w pięciu szeregach. Ustawieni są według wzrostu. Jeden funkcyjny ustawia w pierwszym rzędzie najwyższych, a najniższych w ostatnim. Za chwilę nadchodzi inny funkcyjny. Gęstymi razami zmienia porządek - najniżsi do pierwszego rzędu, najwyżsi do tyłu. Z baraku wychodzi wreszcie blokowy, dobrze odżywiony, dobrze ubrany, w świeżo wypranym i wyprasowanym pasiaku. Przybiera przed szeregiem więźniów napoleońską pozę i czujnie lustruje, czy nie znajdzie gdzieś błędu. Jakżeby nie znalazł! Już pędzi i powala pięścią kilku stojących w pierwszym rzędzie mężczyzn w okularach, wpycha ich do tylnych rzędów. Dlaczego? Nikt nie wie. Nikt się też nad tym nie zastanawia. Tu w kacecie nikt nie szuka sensu znęcania się, nikt też się z tego nie tłumaczy.
Tak trwa to przez całe godziny. Nieraz piętnaście razy liczą więźniów tam i z powrotem, przesuwają ich do przodu i do tyłu. Jeśli szereg nie był wyrównany, wszyscy mieszkańcy baraku przez pół godziny tkwią w przysiadzie z podniesionymi w górę rękami. Wszystkim dygoczą już nogi ze zmęczenia. Poranki są w Oświęcimiu bardzo chłodne, nawet latem. Cienki, płócienny pasiak nie chroni ani od deszczu, ani od chłodu, a zaczynający się o świcie apel zakończy się dopiero około siódmej rano, kiedy przybędą esesmani.
Blokowy jest wiernym sługusem SS. Niemal w każdym bloku funkcję tę pełni bandyta z zielonym winkiem. Staje na baczność i melduje esesmanowi stan bloku. Blockführer przechodzi również przed szeregiem. Przelicza kolumnę i wpisuje stan do notesu. Jeżeli w baraku są umarli, a codziennie bywa ich pięciu-sześciu, czasem dziesięciu, to również wlicza się ich do stanu. Martwi leżą na samym końcu, póki trwa apel, bo bez względu na to, czy się jest żywym czy umarłym, stan bloku musi się zgadzać. Zdarza się, że, wobec licznych zgonów więźniów, ciągniona przez ludzi fura specjalnego komanda, zajmującego się zbieraniem trupów, nie zjawia się przez dwa-trzy dni. Trupy muszą być obecne przez ten czas na każdym apelu, dopóki nie zostaną wykreślone ze stanu i zabrane.
Po tym, co usłyszałem od blokowego, nie jestem już niezadowolony ze swojej decyzji: miałem odwagę zgłosić się na wezwanie dra Mengele i w ten sposób wprowadziłem korektę do tego, co mnie tu czekało. Przyjąłem postawione przez niego zadanie pełnienia funkcji lekarza. Nie połknęły mnie baraki i kwarantanny. Dzięki cywilnemu ubraniu utrzymałem swoją ludzką powierzchowność i dziś w nocy śpię w łóżku z pościelą w pokoju lekarskim 12 bloku.
Tu pobudka jest dopiero o siódmej rano. Lekarze, a wśród nich i ja, oraz cały personel szpitala ustawia się przed barakiem. Esesmani sprawdzają stan, ale nie trwa to dłużej jak dwie-trzy minuty. Odliczają również leżących w boksach chorych, a także zmarłych w ciągu nocy. Zwłoki leżą razem z jeszcze żywymi.
Śniadanie zjadamy w pokoju, tam poznaję się z moimi kolegami lekarzami. Leitenderarztem15 w bloku numer 12 jest dr Levy, profesor Uniwersytetu w Strasburgu. Jego zastępcą jest dr Grosz, profesor Uniwersytetu w Zagrzebiu. Obaj są internistami, znanymi ze swoich badań naukowych w całej Europie.
Nie zważając na niebezpieczeństwo i zmęczenie, nie licząc się z własną tragedią, bez lekarskiego wyposażenia, bez lekarstw, bez środków odkażających i sterylizowanych opatrunków usiłują leczyć i ulżyć w cierpieniach ofiarom Oświęcimia, gdzie nawet najlepszej kondycji człowiek załamie się w ciągu trzech-czterech tygodni pod wpływem głodu, brudu, insektów i morderczej pracy. A co dopiero mówić o tych, którzy są chorzy, mają wady organiczne! Moi koledzy są wyjątkowymi ludźmi i lekarzami tu, gdzie trudno jest pozostać człowiekiem, a jeszcze trudniej być lekarzem.
Z entuzjazmem idzie za ich przykładem sześcioosobowa grupa lekarzy. W jej skład wchodzą młodzi, mili i sympatyczni lekarze francuscy i greccy. Już od trzech lat jedzą obozowy chleb wypiekany z mąki kasztanowej z dodatkiem trocin. Ich rodziców, żony i dzieci zgładzono zaraz po przywiezieniu. A nawet ci spośród krewnych, którzy trafili na prawą stronę, nie wytrzymali próby sił dłużej niż trzy-cztery miesiące i jako wyselekcjonowani z bloków poszli do krematoriów.
Lekarze są w pełni świadomi okropności, beznadziei własnego losu, a mimo to z pełnym poświęceniem usiłują pomóc tym, którzy oczekują na śmierć.
Bo pacjenci szpitala - to właściwie już umarli. Trzeba być naprawdę ciężko chorym, aby w kacecie trafić do szpitala... Wysuszone do kości, ważące do trzydziestu kilogramów, prawdziwe ruszające się szkielety; ich ciała pokryte rozległymi ropowicami, usta straszliwie spuchnięte z głodu, cienie o żółtej skórze cierpiące na nieustanną biegunkę - oto pacjenci obozowych szpitali. Ich trzeba ratować!
Jeszcze nie otrzymałem określonego zajęcia. W towarzystwie jednego z francuskich lekarzy rozglądam się nieco po obozie BIIf. Moją uwagę natychmiast zwraca przyklejona do bloku nr 12 drewniana komórka. W środku stół z nie heblowanych desek, jedno krzesło, na nim drewniane pudło z przegródkami, w którym znajdują się instrumenty do sekcji zwłok, w kącie cynowe wiadro. Oto całe urządzenie komórki. Od kolegi dowiaduję się, że tu właśnie znajdowało się jedyne w całym obozie pomieszczenie sekcyjne, ale od dawna nie jest ono używane. Aktualnie nie ma też w obozie fachowca, który potrafiłby przeprowadzać sekcje. Nie jest wykluczone, że moja obecność wiąże się ze wznowieniem sekcji - dr Mengele zaplanował bowiem uruchomienie prosektorium.
Rzeczywistość działa mrożąco na fantazję. Wyobrażałem sobie, że miejscem mojej pracy będzie nowocześnie wyposażona sala do przeprowadzania sekcji zwłok, a nie ta obozowa komórka. W swojej praktyce, nawet podczas dokonywanych na głębokiej prowincji sekcji zwłok po ekshumacjach czy przeprowadzanych na miejscu zbrodni sekcjach zamordowanych lub samobójców, nie pracowałem w tak prymitywnych warunkach, z tak zdekompletowanymi narzędziami.
Oczywiście godzę się z takimi warunkami, jakie są - taka już moja natura. Nie mogę tylko zrozumieć, dlaczego do pracy w tym ohydnym i brudnym pomieszczeniu dano mi nowe cywilne ubranie? Kryją się w tym jakieś sprzeczności, ale na razie nie zastanawiam się nad nimi.
Wraz ze swym towarzyszem spoglądam przez ogrodzenie. W sąsiednim obozie aż roi się od śniadych, biegających nago, bawiących się dzieci. Barwnie ubrane kobiety o pięknych kreolskich rysach, na wpół obnażeni mężczyźni, młodzi, starzy - razem pomieszani - siedzą na ziemi, stoją grupkami, rozmawiają, patrzą na igrające dzieci.
Jest to słynny obóz cygański16. Rasiści Trzeciej Rzeszy uznali Cyganów za plemię niższej kategorii, szkodliwe z punktu widzenia czystości rasy germańskiej. Na podstawie tej klasyfikacji deportowano Cyganów z całego terytorium, znajdującego się pod niemieckim panowaniem, i tu ich uwięziono. Uzyskali przywilej wspólnego życia ze swymi rodzinami. Starzy, młodzi, dzieci mieszkają razem, gdzie kto chce. Nie pracują.
„Ciekawostką” cygańskiego obozu jest umieszczony tam barak eksperymentalny. Kierownikiem laboratorium jest dr Bertolt Epstein, pediatra światowej sławy, profesor zwyczajny Uniwersytetu w Pradze. Już od czterech lat jest więźniem kacetu. Jego asystentem jest dr Bendel, docent wydziału lekarskiego w Paryżu.
Badania prowadzone są w trzech kierunkach. Pierwszy - to modne ostatnio badania nad zagadnieniem bliźniactwa, które nabrały rozmachu po urodzeniu się pięcioraczków w Kanadzie. Drugi - to badania fizjologii i patologii skarlenia. Trzeci - to badania przyczyn i metod leczenia noma faciei - raka wodnego, czyli inaczej zgorzeli policzka.
Ta okropna choroba w praktyce zdarza się bardzo rzadko i to w pojedynczych przypadkach. W cygańskim obozie można wbrew temu stwierdzić masowe zachorowania dzieci na nomę. Jak widać, badania przynoszą konkretne rezultaty.
U większości cygańskich dzieci występował dziedziczny syfilis. Tyfus, dyfteria, szkarlatyna, odra, jak również złe odżywianie mają niezaprzeczalny wpływ na powstawanie zgorzeli. Ale te choroby były przecież na porządku dziennym wśród dzieci w obozach czeskim, polskim i żydowskim, a mimo to nie można było odkryć u tych dzieci objawów zgorzeli. A zatem głównym powodem choroby było dziedziczne obciążenie syfilisem... To stwierdzenie różniło się od dotychczasowej opinii lekarzy, że zgorzel występuje głównie w związku z odrą, szkarlatyną i tyfusem.
Doktor Mengele codziennie odwiedza eksperymentalny barak. Z dużym zainteresowaniem bierze udział w badaniach, pracuje razem z dwoma sławami lekarskimi oraz malarką Diną, która z wysokim artyzmem sporządza wykresy i rysunki potrzebne przy rejestrowaniu wyników badań. Trafiła do obozu z Pragi, już od trzech lat jest w Oświęcimiu. Jako pracownica dra Mengele jest tu również osobą uprzywilejowaną.
Naczelny lekarz obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu dr Mengele jest niezmordowany. Całe godziny spędza w baraku eksperymentalnym cygańskiego obozu, pół dnia jest na żydowskiej rampie, na którą przybywa teraz codziennie po cztery lub pięć transportów z deportowanymi z Węgier.
W długich kolumnach, piątkami, otoczeni przez esesmanów, wolno kroczą nowo przybyli do obozu. Obserwuję pochód z daleka; po eleganckich ubiorach, prochowcach, modnych torbach poznaję, że pochodzą z któregoś z wielkich miast.
Dr Mengele ma czas nawet na to, aby zająć się moją osobą. Przed pomieszczeniem sekcyjnym zatrzymuje się długi, ciągniony przez ludzi wóz. Komando zbierające umarłych zdejmuje z wozu dwa trupy. Na piersiach zwłok niebieskim atramentem napisano: ZS. To skrót od „zur Sektion”, co znaczy - do sekcji.
Do pomocy otrzymuję z 12 bloku inteligentnego więźnia - Francuza. Umieszczamy zwłoki na stole. Na szyi pętla z mocnego, czarnego kabla: więzień popełnił samobójstwo wieszając się lub też został powieszony. Pobieżnie badam i drugie zwłoki. Natychmiast poznaję, że śmierć nastąpiła na skutek porażenia prądem elektrycznym. Jest to łatwe do rozpoznania po małych, okrągłych oparzeniach skóry z fioletowo-czerwoną obwódką. Tu również próbuję odgadnąć, która z dwóch możliwości stała się przyczyną śmierci? Czy nieszczęśnik sam rzucił się na druty, czy też został do tego zmuszony? I to, i tamto często zdarza się w kacecie.
Formalności są natomiast załatwiane jednakowo - bez względu na to, czy ktoś popełnił samobójstwo, zmarł czy też został zamordowany. Wypisuje się zmarłego ze stanu, rzuca na furę i zawozi do trupiarni. Codziennie zwozi się do niej po czterdzieści-pięćdziesiąt trupów. Stamtąd zaś wieczorem ciężarówką transportuje się zwłoki do jednego z krematoriów.
Doktor Mengele przeznaczył dwa trupy, aby mnie przeegzaminować. Z góry zapowiedział, abym dobrze uważał; muszę odpowiadać wszystkim postawionym przez niego warunkom.
Warkot motoru. W bloku 12 pada komenda: baczność! Przyjechał dr Mengele w towarzystwie dwóch wysokich rangą oficerów SS. Wysłuchują meldunku blokowego i więźnia-lekarza. Idą prosto w stronę komórki, w której ma być przeprowadzana sekcja zwłok. Za nimi kroczą wszyscy lekarze obozu BIIf. Jakby to była sekcja w jakimś wielkim instytucie i na stół trafiał pod nóż szczególnie ciekawy przypadek. Widzę na ich twarzach napięcie i ciekawość, co też potrafi ten, który ma zdawać egzamin. Będę zdawał przed niebezpiecznym egzaminatorem. Czuję, że moi koledzy lekarze martwią się o mnie.
Nikt nie wie poza mną, że przez trzy lata jako asystent profesora dra Strassmana we wrocławskim Instytucie Medycyny Sądowej miałem do czynienia ze wszystkimi przypadkami i poznałem wszelkie formy samobójstw. To, co potrafiłem wtedy i czego nauczyłem się wówczas, wie także i dziś lekarz obozowy nr A 8450.
Przystępuję do sekcji. Otwieram czaszkę, klatkę piersiową, jamę brzuszną, wydobywam wszystkie narządy, wskazując na odchylenia od prawidłowego stanu. Na padające w toku mojej pracy pytania, a jest ich sporo, natychmiast odpowiadam. Na twarzach pojawia się wyraz zaspokojenia ciekawości, a spojrzenia pełne uznania są dowodem, że egzamin wypadł pomyślnie. Rozpoczynam sekcję następnych zwłok. Doktor Mengele prosi mnie o przygotowanie protokołu sekcji zwłok. Jutro przyśle po dokumenty. Lekarze SS oddalają się. Rozmawiam jeszcze ze swymi kolegami więźniami. Dotychczas byli wobec mnie jedynie uprzejmi, teraz czuję, że przyjęli mnie do swego grona.
Na drugi dzień otrzymuję jeszcze trzy trupy do przeprowadzenia sekcji. Widownia jest identyczna, jak w dniu poprzednim, ale atmosfera nie jest już tak napięta. Więcej jest pytań, przy niektórych dochodzi do żywej dyskusji.
Po oddaleniu się lekarza SS przychodzi do mnie kilku młodych lekarzy francuskich i greckich. Proszą, abym zaznajomił ich z techniką robienia nakłucia lędźwiowego. Proszą o pozwolenie dokonania próby na zwłokach. Chętnie spełniam ich prośbę. Jestem głęboko wzruszony, że nawet tu, wśród drutów kacetu, interesują się oni pogłębieniem swojej wiedzy. Wytrwale próbują i za piątym-szóstym razem udaje im się wykonać poprawnie nakłucie lędźwiowe.
Już trzeci dzień nie mam zajęcia. Otrzymuję należne lekarzowi racje żywnościowe. Odpoczywam na swoim legowisku albo przesiaduję na ławeczce na boisku sportowym, znajdującym się w sąsiedztwie bloków. Bo i boisko sportowe jest na terenie obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Korzystają jednak z niego tylko więźniowie uprzywilejowani, przeważnie Niemcy. W niedzielę odbywają się tutaj mecze sportowe. W pozostałe dni plac jest pusty. Tylko jeden rząd kolczastych drutów odgradza boisko sportowe od I krematorium17. Chciałbym bardzo wiedzieć, co dzieje się wewnątrz, za murami budynku, tam gdzie z wysokiego komina bucha ogień. Z miejsca, w którym siedzę, niewiele widać. Nie należy jednak zbliżać się do ogrodzenia. Z gęsto rozstawionych wież wartowniczych bez uprzedzenia pada wtedy seria z karabinu maszynowego.
Zdążyłem tylko zaobserwować, że na podwórzu krematorium, przed blokiem z czerwonej cegły, ustawiają się w szeregu mężczyźni w cywilnych ubraniach. Jest ich około dwustu. Przed frontem szeregu stoi kilku żołnierzy SS. Domyślam się, że odbywa się tam zbiórka i sprawdzanie obecności. To chyba zmiana załogi krematorium - nocną zmianę zastępuje dzienna. Od jednego z doświadczonych więźniów wiem, że załoga krematorium zwana jest Sonderkommando, to znaczy komando do specjalnych prac. Mają świetne utrzymanie, chodzą w najlepszych, cywilnych ubraniach i... wykonują najokropniejszą pracę. Nie wolno im odejść z pracy w krematorium. Co trzy-cztery miesiące, kiedy wiedzą już zbyt wiele, są likwidowani. Dotychczas tak właśnie było z każdym Sonderkommandem18