Ceremoniarz - Grzegorz Brudnik - ebook + audiobook

Ceremoniarz ebook i audiobook

Grzegorz Brudnik

5,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.

51 osób interesuje się tą książką

Opis

ZWIEŃCZENIE SERII, KTÓRA SZTURMEM ZDOBYŁA SERCA POLSKICH CZYTELNIKÓW

Zimą szarzeją ulice i szarzeją serca przemierzających je ludzi. Komisarz Rafał Lichy snuje się po konurbacji, usiłując ustalić związek pomiędzy działaniami Ceremoniarza – seryjnego zabójcy grasującego na Śląsku, a sprawą tajemniczego zniknięcia dwóch nastoletnich sióstr sprzed szesnastu lat. By tego dokonać, musi skorzystać z pomocy swojego największego wroga. Ale komisarz Piotr Cyra ma własne plany, które pokrzyżować może tylko śmierć.

Spektakularne zwieńczenie serii o komisarzu Lichym. Szaleńcza rozgrywka, wulkan emocji i zakończenie wysysające z czytelników ostatnie pokłady empatii. Potem nie zostanie już nic.

JEGO PRAWO DO WOLNOŚCI BYŁO WAŻNIEJSZE NIŻ ICH PRAWO DO ŻYCIA

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 472

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 11 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Mariusz Bonaszewski

Oceny
5,0 (27 ocen)
26
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KatarzynaK89

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna seria 👍
00
Bea15-52

Nie oderwiesz się od lektury

Świetny kryminał i wspaniały lektor
00
Monwys

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna
00
Niedziela_z_ksiazka

Nie oderwiesz się od lektury

Kawał wspaniałej powieści!!! Rewelacja.
00
Pikotka25

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam całą serię, nie zawiodłam się od pierwszego do ostatniego timu❣️
00



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wolność to tylko brak zniewolenia

 

ROZDZIAŁ 1

 

 

 

 

 

Dzień 1

 

To wszystko nie tak. Nie tak!

Klima szedł wolno, pocierając muskularne, poprzecinane wyraźnie zaznaczonymi żyłami ramiona, którym poświęcał na siłowni naprawdę wiele czasu. Jasne, wyglądał świetnie, ostatecznie kosztowało go to sporo wysiłku. Ale, do cholery, była końcówka lutego i dwa stopnie na minusie. Padał śnieg. Niezbyt gęsty, ale co z tego? Nadal okropnie zimny. Na szczęście cel znajdował się blisko. Klima widział już zielone, drewniane drzwi i stojącego przy nich grubego mężczyznę w białym, sięgającym ziemi futrze. Mężczyzna miał mocny makijaż, zupełnie jak kobieta, i taksował okolicę czujnym spojrzeniem. Ujrzał w końcu zataczającego się przybysza. Nie poznał go zresztą w pierwszej chwili, ale był koneserem. Koniec końców znał to apetyczne ciało. Więc chwilę później uśmiechnął się i powiedział:

– Cukiereczku, to ty?

– Witaj, Justin.

– Tak myślałem, że to ty! Ale nie za zimno, żeby tak bez sweterka?

– Faktycznie, zimno – wystękał przybysz. – Taksiarz wysadził mnie przy szosie. Nie myślałem, że aż tak zmarznę.

– Mój ty biedaku! Chodź, utulę cię i trochę rozgrzeję.

– Nie trzeba. W środku się ogrzeję.

– No chodź…

Rozwarł ramiona, a Klima uśmiechnął się przyjaźnie i to pewnie ten uśmiech będzie śnił się Justinowi przez kolejne dwie godziny.

Bzzzt.

Taser w ręku Klimy zaśpiewał coś smutnego o swoim fatum. O tym, że spłodził go strach, a urodziła nienawiść. Ciało grubasa zesztywniało nagle, ale Klima nie pozwolił mu runąć na ziemię. Złapał nieprzytomnego wpół i po cichu ułożył na betonowej podłodze. Potem podszedł do drewnianych drzwi i popchnął je lekko. Nic się nie wydarzyło.

– Selekcjoner wyeliminowany – rzucił szybko do mikrofonu ukrytego pod T-shirtem. – Nie ma ochrony. Wchodzimy.

AMZ Tur VI wyjechał zza sąsiedniego budynku i wcisnął się w wąską uliczkę prowadzącą wprost pod obiekt. Zatrzymał się tuż obok Klimy. Odsunęły się boczne drzwi i ośmiu ubranych na czarno mężczyzn jeden po drugim opuściło pojazd. Ostatni niósł ze sobą pakunek, który podał Klimie.

– Piętnaście sekund – powiedział.

– Tak jest – rzucił Klima, bo mężczyzna, z którym rozmawiał, był jego dowódcą.

To wszystko nie tak. Nie tak!

Starszy aspirant Przemysław Klimczak był na pierwszej realizacji ze swoim nowym zespołem i nie mógł przypuszczać, jak ważną przyjdzie mu odegrać rolę w tym bałaganie. Od dawna starał się o przyjęcie do katowickiego Samodzielnego Pododdziału Kontrterrorystycznego Policji. To było jego marzenie od dziecka. A teraz w pośpiechu zakładał podaną przez dowódcę kevlarową kamizelkę wprost na T-shirt, bo nie miał czasu ubierać się w kompletny strój taktyczny. Ściągnął paski. Potem nałożył hełm i gogle.

– Żadnych noktowizorów – powiedział cicho, a dowódca przekazał innym jego sugestię. Na koniec Klima sprawdził jeszcze, czy jego karabinek automatyczny Haenel MK 556 jest gotów do działania i dołączył do pozostałych, skupionych wokół dowódcy.

– Trzech za mną, lewą nawą – instruował podkomisarz Czesław Wach. – Czterech za Klimą, prawą nawą. Najdyskretniej jak się da. Na końcu są schody w poprzek ściany, od prawej do…

– Od lewej – poprawił krótko Klimczak.

– Więc od lewej do prawej. Wchodzimy na piętro jeden po drugim, ja pierwszy. Nie strzelać bez rozkazu. Jasne?

Potwierdzili.

To wszystko nie tak. Nie tak!

Planowanie i działania taktyczne, to pociągało Klimę w tej robocie najbardziej. I tak też miało być tego wieczoru. Operacyjni rozpracowywali tych ludzi od kilku miesięcy. Miało dojść do zakupu, a potem oni mieli zdjąć i kupujących, i sprzedających. Na zewnątrz. Wszystko było zaplanowane. Każdy wiedział, co ma robić. Był przygotowany. Wielokrotnie odbył już tę misję w głowie. Wystarczyło zrobić to, co ustalono. Nie było konieczności wchodzenia do tego przeklętego lokalu.

Wszystko przepadło, gdy uaktywnił się alarm bezruchu funkcjonariusza wewnątrz. Oczywiście, że w takiej operacji musiał uczestniczyć przykrywkowiec. Oczywiście, że był zabezpieczony. Oczywiście, że w dniu akcji nie miał ze sobą mikrofonu. To było zbyt ryzykowne. Ale posiadał niewielkie, niepozorne urządzenie, które wysyłało wezwanie o pomoc, gdy policjant przestawał się ruszać.

– Pamiętajcie! Najważniejsze to wyprowadzić naszego człowieka! – krzyknął Wach, bo operatorzy utworzyli już szyk bojowy i byli gotowi, by wejść do budynku.

Czy byli gotowi? Klima szczerze w to wątpił.

Przeklęta Zgorzel, migrujący klub. Miejsce, gdzie można było dostać i stracić wszystko. Rozrywka dla wybrańców, zwykle bardzo bogatych, choć niekiedy lokal otwierał swe bramy nawet dla takich jak Klima. To dlatego szedł teraz w pierwszym szeregu. Znał to miejsce. Był w nim dwukrotnie. Pierwszy raz wspominał jako magiczny. Drugi – wprost przeciwnie. Klima był, jak to się mówi, swobodny seksualnie. Gustował w kobietach, ale i mężczyzn do siebie dopuszczał. Wiedział o tym każdy, kto go znał. Dowódca i koledzy również. Nikomu to nie przeszkadzało, bo Klima w pracy był dla pracy, a to wzbudzało szacunek. Nie rozmawiano na osobiste tematy. Nikogo to nie obchodziło.

Po niespełna rocznym okupowaniu słynnego Brutala stojącego niemal w sercu Katowic, Zgorzel wyniosła się w końcu, ku uciesze okolicznych mieszkańców, nie tak zresztą licznych, ale za to głośnych. A Zgorzel lubiła ciszę. Dlatego wciąż przenosiła się z miejsca na miejsce. Tym razem przerwa trwała trzy miesiące, które były niezbędne na urządzenie się w nowym miejscu. A potem najważniejsi bywalcy otrzymali wiadomość tekstową z nieznanego numeru. Był w niej tylko adres. Właśnie tu, w Bytomiu, przy ulicy Brzezińskiej 27. W budynku dawnych Warsztatów Naprawczych Górnośląskich Kolei Wąskotorowych. W starej, zniszczonej hali, w której wciąż jeszcze stały nigdy niewyremontowane wagony i lokomotywy.

– Wchodzimy – rzucił Wach do interkomu i operatorzy jeden po drugim pozwolili się pochłonąć przez mrok.

Gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi, natychmiast zrozumieli, dlaczego Klima kazał im pochować noktowizory. Jakby trafili w sam środek burzy. Różnokolorowe wiązki lasera uderzały na oślep, to wydobywając z mroku, to znów ukrywając w nim ciała istot o ludzkich kształtach, lecz z pewnością pozbawionych ludzkiej świadomości. Wszechobecne stroboskopy spowalniały czas, ale tylko pozornie, tylko wycinając z percepcji pojedyncze momenty, cenzurując odczucia i obawy, a jednocześnie wzmagając je do granic dawno przekraczających pojmowanie rozumem.

Klima sunął do przodu jak duch z lufą karabinu skierowaną przed siebie. Nie mógł mieć nawet pewności, czy pozostali idą za nim, ale wiedział, że tam są. Na tym polegała ta służba. Co raz ustalono, staje się nieodwołalne. Miał przed sobą wąski ciąg komunikacyjny po obu stronach znaczony fluorescencyjnymi wypustkami. Po prawej stronie musiał się znajdować jeden z wielu w tym miejscu parkietów do tańczenia, bo kątem oka ujrzał skłębioną, skompresowaną ludzką masę wirującą wspólnie jak zassany z całej galaktyki kosmiczny pył wokół wciąż rozrastającej się czarnej dziury. Jedni zupełnie nadzy, inni odziani w iluzję skrywającą to, co należało eksponować i eksponującą to, co należało ukryć, jeszcze inni ubrani jedynie we fluorescencyjną farbę, w oczach postronnego obserwatora zmieniającą ich w jakiś świetlny konstrukt o ludzkich kształtach, lecz bez ludzkich proporcji. Wszyscy oni dawno pozostawili za sobą horyzont zdarzeń i nie było już dla nich innej drogi, jak brnąć w kierunku osobliwości. Do miejsca, gdzie gęstość materii jest nieskończona.

Naraz wyrósł przed nim człowiek, który był tak samo upiorny jak wszystko inne w tym miejscu. Musiał być stary, a świadczyła o tym lekko przygarbiona sylwetka i niepewne, spowolnione ruchy. A może to ten stroboskop? W błyskach światła Klima ujrzał pomalowaną na czerwono twarz mężczyzny i jego wściekle czerwony garnitur. Mężczyzna szczerzył się do niego i coś próbował powiedzieć, ale dudniąca, niepokojąca muzyka z pogranicza trance’u i jakiegoś horrorowego ambientu zmonopolizowała wszystkie słyszalne częstotliwości, od dwudziestu herców do dwudziestu kiloherców, i przestrzeń nie była już w stanie przenosić drgań.

Klima skupiony był na zadaniu. Nawet nie zwolnił. Lewą ręką odsunął mężczyznę tak, by nie zastawiał drogi. Spojrzał w lewo i w oddali, za rozmytymi sylwetkami oscylującymi na rozfalowanym parkiecie ujrzał drugi szereg operatorów. A więc wszystko przebiegało zgodnie z planem.

Dotarli do strefy nazywanej przez stałych bywalców bocznicą. Tu, na przyspawanych do podłogi bardziej nawet przez czas niż łuk elektryczny szynach, dokonywało życia pięć rumuńskich wagonów wąskotorowych FAUR z lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Klimę zdziwiło, że nie dostrzegł żadnych ochroniarzy, bo choć ci w Zgorzeli zawsze byli tak bardzo niewidzialni, jak to tylko możliwe, akurat w rejonie bocznicy zawsze kręciło się co najmniej dwóch. Bo bocznica była strefą dla wybranych. Wagony wybebeszono i urządzono w nich VIP roomy. Klima nigdy w żadnym nie był. Zgorzel, owszem, otwierała się czasem przed takimi jak on, ludźmi bez pieniędzy i prestiżu, ale przecież nie dopuszczała ich do wszystkich swoich tajemnic. Musiał się więc zadowolić tym samym, co inni podobni do niego. Opowieściami. A o bocznicy krążyło ich bardzo dużo.

Chodnik wiódł teraz tak, że musieli zrobić slalom między wagonami. Światło z latarek zintegrowanych z ich karabinami roztańczyło się, gdy jeden po drugim wili się jak krótki wprawdzie, ale wyjątkowo śmiercionośny wąż. Dudnienie narastało. Prawdopodobnie gdzieś w mroku ponad nimi ukryto jeden z kilkuset głośników rozsianych po całym klubie. A może to serce Klimy tak waliło? Odczuwał dziwny niepokój. Czy strach? Nie, chyba nie. W swojej policyjnej karierze robił już gorsze rzeczy i to w pojedynkę, bez oddechu tych kilku chłopaków na plecach, tych najlepszych z najlepszych, którzy, nie miał co do tego wątpliwości, nie pozwolą mu zginąć na pierwszej misji. A jednak coś było nie tak. Po prostu to czuł.

Tymczasem minęli ostatni FAUR i kilkanaście metrów dalej ujrzeli ścianę przegradzającą im drogę. W ścianie wykuto tylko jedno przejście, prowadzące do drugiej części hali. To było pierwsze z dwóch wąskich gardeł. Zawsze stał tam ktoś z obsługi. Szybkie spojrzenie w bok uspokoiło Klimę, bo drugi zespół też już tu był i teraz na moment połączyli się w jeden szereg.

Przejście było puste. Nikt tam nie stał. Kolejny widomy znak, że sytuacja nie jest normalna. Najpierw brak ochroniarzy przy drzwiach, potem na bocznicy, a teraz to. Oczywiście, właśnie zdemaskowali policjanta i Bóg jeden w niebiosach wie, co mu teraz robią, to jednak nie było wystarczającym powodem, by ściągnąć tam całą ekipę i zostawić klub bez opieki. Zwłaszcza ten klub.

Druga część hali nie była aż tak ogromna, ale to właśnie tu Zgorzel ropiała najbardziej. To tutaj ludzkie bakterie migrowały od komórki do komórki, rozpalając ognisko martwicy w tkankach jakiejkolwiek pozostałej jeszcze przy życiu moralności. Klima był raczej religijnym człowiekiem. Wierzący niepraktykujący. Tak o sobie mówił, gdy go pytano. Siłą rzeczy nie uważał się również za przesadnie pruderyjnego. Ale to, czego doświadczył tutaj podczas ostatniej wizyty, o, proszę państwa, to było za dużo nawet dla niego. Zgorzel nie jest dla wszystkich. Nie jest nawet dla wielu z tych, którzy na co dzień uchodzą za zepsutych, zdemoralizowanych, o zgniłym sumieniu i spleśniałym człowieczeństwie.

Tu, w drugiej części klubu, było trochę jak w upiornej Ikei. Sofy, fotele, stoliki i podwyższenia, kilka stanowisk barowych w kształcie okręgu, aby można było do nich podejść z każdej strony. Strefy wypoczynku, strefy striptizu i strefy do uprawiania seksu, których było tu najwięcej. W Zgorzeli każdy mógł dostać to, o czym marzył, a nawet to, o czym zawsze pomarzyć się wstydził. Musiał tylko poprosić.

I ludzie. Wszędzie ludzie. Koniec z bezpiecznym, komfortowym przemieszczaniem się pustym ciągiem komunikacyjnym.

– Szybciej, Klima, szybciej! – Usłyszał w słuchawkach wołanie dowódcy.

Ale jak tu iść szybciej, skoro lufą odbezpieczonego karabinu trzeba roztrącać na bok upiory, istoty lewitujące nad parkietem, oszołomione dymem, światłem i muzyką, a najbardziej szklaneczkami pełnymi cieczy o kolorach, które natura przybiera wyłącznie, gdy staje się skrajnie toksyczna.

Skup się! – krzyknął do siebie w myślach i naparł mocniej. Nikt w tym przeklętym klubie nie zwracał uwagi na dziewięciu uzbrojonych po zęby mężczyzn lawirujących między bywalcami, choć któryś z nich co chwilę kogoś uderzał, kogoś odpychał, kogoś rzucał na ziemię.

W końcu jednak przebili się przez epicentrum tego szaleństwa i ujrzeli przed sobą ścianę. W jej poprzek biegły metalowe schody prowadzące pozornie donikąd. Pozornie, bo w tej ciemności nie mogli dostrzec ulokowanych na końcu kładki drzwi. Ot, drzwi w ścianie, na wysokości pięciu metrów. Klima wiedział, że prowadzą do części biurowej klubu. Dotarli do drugiego wąskiego gardła. Dużo bardziej niebezpiecznego niż to pierwsze. Ale i tu nie było ochrony. Ostateczne świadectwo ekstremalnie kryzysowej sytuacji. Bo w tym miejscu zawsze stało dwóch wielkich facetów. Zawsze.

– Po dwóch – zakomenderował Wach. – Ja i Klima, potem kolejni.

I ruszył po stopniach do góry, a Klima za nim.

– Wyrównaj – warknął dowódca.

Nawet w tym nieopisanym hałasie słyszeli stukanie swoich obcasów po metalowej kratownicy, z której zespawano stopnie. Ci w biurze też musieli to słyszeć, ale ani Klima, ani Wach, ani nikt w całym zespole nie myślał teraz o tym. Bo gdy tylko osiągnęli połowę wysokości, usłyszeli coś jeszcze. Przeraźliwy, nieustający krzyk. Taki, którego żaden z nich nigdy nie zapomni. Wzmacniany przez przetaczającą się nad parkietem w krótszym niż bicie serca interwale eksplozję basu.

– Stawaj po prawej – rzucił Wach zupełnie bez sensu, bo Klima dobrze wiedział, co ma robić. Zajął swoje miejsce przy drzwiach. – Ja wykopuję – dodał jeszcze dowódca i… Do cholery, czy naprawdę dało się słyszeć w jego głosie panikę? Wach był najtwardszym z twardych. Legendą oddziału. Z doświadczeniem w takich misjach, o jakich Klimie się nawet nie śniło. A jednak, najwyraźniej się bał. Dobrze. Bardzo dobrze. Należy się bać. Tylko szaleńcy się nie boją. Tak mu wbijano do głowy na szkoleniach. Dobrze wiedzieć, że dowódca nie jest szaleńcem.

I naraz wszystko zwolniło, jakby historię ich życia opowiadał film nakręcony w stu dwudziestu klatkach na sekundę i jakiś wrażliwy na sztukę montażysta spowolnił go czterokrotnie. To ten moment na oddech. Uspokojenie serca. Ustabilizowanie drżących rąk. Chwila trwająca mniej niż sekundę, ale jedna z tych, które na zawsze zapadają w pamięć.

A potem Wach pokazał mu trzy palce, dwa palce, jeden palec i rzucił się na drzwi z wyciągniętą nogą. Nie były mocne. Odskoczyły od framugi jak pocisk i we dwóch, nowy chłopak w oddziale i jego legendarny dowódca, wkroczyli w nieznane.

– Policja!!! Policja!!! Gleba, kurwa!!! – wrzeszczeli jeden przez drugiego, a potem komunikat wzmocnili kolejni operatorzy wpadający do pomieszczenia.

Było tu zupełnie ciemno. Nie paliło się światło, nie było żadnych okien. Widzieli więc tylko to, co pojawiało się w punkcikach światła rzucanych przez ich latarki. Zakrwawionego trupa na podłodze.

– Policja!!! Policja!!!

Wrzask gdzieś ze środka pomieszczenia. Dwa trupy pod ścianą. Mnóstwo krwi. Gęstej i lepkiej. Niewątpliwie wytoczonej ledwie chwilę temu.

– Policja! Gleba!

Znów wrzask. Trup na rozbitym szklanym stole, stół zdawał się być czerwony, ale nie był.

– Kurwa! Kurwa, dowódco!

Narastający, dławiący się wrzask. Dwa trupy pod przeciwległą ścianą. Jeden z odciętą ręką.

– Dowódco! Oni wszyscy…

– Policja!!!

Wrzask przechodzący w skowyt i tam dalej, w rogu, następny trup. Z jego gardła wystawał nóż. I jeszcze jeden w szklanej śluzie prowadzącej gdzieś dalej, poza biuro. Ten oznaczył krwią ostatnią drogę, którą podążał w życiu. Najwyraźniej przecięto mu tętnice, a on w rozpaczy usiłował gdzieś uciec. Być może drzwi się zablokowały, a może to jemu zabrakło już siły. Upadł tam i zamienił śluzę w wypełnione krwią akwarium.

Wrzask.

I w końcu ktoś go wyłuskał z ciemności. Człowieka siedzącego na krześle. Twarz miał zasłoniętą jakąś szmatą, a ręce przypięte plastikowymi opaskami do oparcia. Wrzeszczał wprawdzie, ale jakoś tak głucho, jakoś tak niewyraźnie. Musiał być zakneblowany. Wach doskoczył do niego i oparł mu rękę na ramieniu, a mężczyzna szarpnął się na krześle.

– Czysto! – Usłyszał jeszcze meldunek, zanim krzyknął:

– Spokojnie! Spokojnie, Cyra. To swoi! Swoi, rozumiesz? Policja. Wach. Poznajesz mnie? Rozumiesz, co mówię?

Mężczyzna nie rozumiał. Na pewno nie rozumiał. Bo wciąż się szarpał, dygotał i wrzeszczał.

– Nóż! – wrzasnął Wach i Klima podał mu ostrze, zupełnie się nie zastanawiając, dlaczego dowódca nie ma swojego. Wach w tym czasie ściągnął więźniowi z twarzy szmatę i powąchał ją.

– Skurwysyny! – krzyknął. – Benzyna. Chcieli go tu spalić żywcem.

– Czesiek, sprawcy zdążyli uciec – powiedział nerwowym głosem jeden z operatorów. – Możliwe, że są po drugiej stronie śluzy.

– Niemożliwe – dopowiedział ktoś inny. – Śluza zablokowana. Ten truposz raczej uciekał przed napastnikami, a nie biegł za nimi.

– Dykta – wystękał Cyra, któremu Wach wyjął właśnie knebel z ust. – To dykta.

Po czym, gdy tylko dowódca rozciął krępujące go opaski, upadł na kolana i zwymiotował.

– Już dobrze, Cyra. – Wach poklepał go po plecach w tym samym momencie, gdy rozhuczały się buty operatorów przebijających ścianę z dykty.

– Oni wiedzie… Wiedzieli – wydukał Cyra. – Mamy… Muszę… Muszę stąd wyjść. Muszę zaczerpnąć…

Podniósł się, odpychając na bok zaskoczonego Wacha i skoczył w kierunku drzwi.

– Nikogo żywego – zaraportował ktoś, kto najwyraźniej rzucił już okiem na to, co znajdowało się za śluzą. Wach nie poznał go po głosie, poczuł zmęczenie. Ogromne zmęczenie. Chwilowo nie miał siły spoglądać na mówiącego. – Ale ten klub to my chyba zamkniemy, dowódco. Więcej tu prochów niż na jachcie u Escobara.

– Tu jest cała wierchuszka Blaue Horde – zauważył ktoś inny. – Ten w śluzie to Hutnik. Nowy przywódca.

– Nowy były przywódca – rzucił Wach. Ten i ów się roześmiał. Wypada się śmiać z żartów dowódcy.

Tymczasem Cyra wypadł na zewnątrz i tu prawie skończyło się jego parszywe życie. Stracił czujność, zapomniał, gdzie jest. Z impetem wpadł na niewysoką balustradę, oparł się o nią i byłby przeleciał, gdyby nie złapał go jeden z policjantów.

– Ostrożnie, człowieku. – Usłyszał za sobą, ale daleko, bo zeskakiwał po trzy schodki naraz i był już niemal na dole.

I znów go schwycił ten mrok. Pamiętał swój pierwszy raz w Zgorzeli. Dosięgnął go wtedy pierwszy w życiu napad paniki. Wstydził się tego epizodu, powtarzał sobie potem, że to zmęczenie, że było zimno i pewnie był przeziębiony, osłabiony, rozgorączkowany. Że to ten dym, ten okropny, kolorowy dym, diabli wiedzą co zawierający i skąd się właściwie biorący. I muzyka, zdecydowanie za głośna, arytmiczna, uniemożliwiająca skupienie. Tak to sobie tłumaczył, ale co z tego, skoro Cyra słuchający nie wierzył Cyrze mówiącemu?

A teraz czuł, że znów tego doświadcza. Bywał tu dość często w ostatnich tygodniach. Ale albo za dnia, albo w towarzystwie tych skurwysynów zarządzających biznesem, a w czyim jak czyim, ale w towarzystwie skurwysynów Cyra zwykle czuł się wyjątkowo dobrze.

Teraz było inaczej. Było ciemno. Znowu dymiło, znów co chwilę dosięgał go promień lasera, zupełnie jakby mrok mierzył do niego i szeptał: „no, kochany, teraz to się już nie wywiniesz”. Powstrzymał odruch odganiania zielonych i czerwonych punkcików tańczących mu na klatce piersiowej, jakby to były natrętne muchy. Zamiast tego ruszył przed siebie i zrobił to, co zawsze robił, bo działało. Rozwarł ramiona i bez zwłoki wskoczył w swój najczarniejszy strach. W tym wypadku na strach składało się kłębowisko ciał pozlepianych ze sobą potem, śliną i z całą pewnością masą innych wydzielin. Były tam setki osób, ale jakby nikogo nie było. Wszyscy ci ludzie byli nieobecni, co zupełnie nie oznaczało, że nie reagowali na jego obecność. Ktoś chciał go dotknąć, ktoś inny zaśmiał się upiornie. Jakaś naga kobieta przywarła do niego, usiłując wepchnąć mu język do ust, ale odepchnął ją i przyspieszył. W polu jego widzenia pojawiały się twarze. Przelatywały z lewa na prawo lub z prawa na lewo, ani na moment się nie zatrzymując. Twarze zdawały się nie być przytwierdzone do ciał. Przemykały i rozpływały się w nicość. A Cyra brnął przez tę falę ciał i jak każda fala, ta również spowalniała go, niekiedy napierała tak mocno, że musiał zrobić krok wstecz, nim ponownie nabrał rozpędu. Ale brnął, coraz szybciej, z coraz większą determinacją, bo widział już przejście do następnej hali. Tam powinno być lepiej.

Ale nie było.

Ciemność przecinały wszędobylskie wiązki laserów. Były wszędzie i nigdzie. Cyra po kilku krokach stracił orientację i nie wiedział już, którędy do wyjścia. Byle nie w prawo. Na pewno nie w prawo. Tam kłębili się ludzie. Ale czy nie tamtędy zawsze wchodził, by spotkać się z bossami? W dzień, bez ludzi, muzyki i dymu. Ale tamtędy. Wiedział, że jest tam ciąg komunikacyjny z fluorescencyjnymi oznaczeniami.

Nie przemógł się. Skręcił w lewo. Kilkanaście metrów przebiegł w całkowitych ciemnościach, a potem potknął się o coś i runął na ziemię.

– Kurwa!!! – wrzasnął, by dodać sobie otuchy. Gdzieś ponad sobą zobaczył delikatne światło. Wyciągnął ręce przed siebie i natychmiast natrafił na coś, co przypominało poręcz. Oparł się na niej, a że przytwierdzona była do schodów, poszedł nimi w górę. Stopni nie było dużo. Może pięć, może sześć. W rozbłysku lasera ujrzał przed sobą metalowe drzwi. Pchnął je i teraz dopiero zrozumiał swoją pomyłkę. To nie były schody na zewnątrz. Do cholery, nie mogły być, bo przecież na zewnątrz nie wychodziło się po żadnych schodach.

Znalazł się w jednym z tych zardzewiałych wagonów, które stały w rejonie hali nazywanym przez bossów bocznicą.

– O kurwa… – jęknął, bo wiele już w życiu widział, ale takiego popapraństwa jeszcze z pewnością nie.

Wnętrze wagonu oświetlały dwie wściekle mrugające różowe świetlówki. Pośrodku znajdowała się duża, okrągła mata, bardzo śliska, bo pokryta gęstą warstwą oleju. Na macie walczyły dwie niemal zupełnie nagie kobiety, niemal, bo miały na sobie jedynie coś w rodzaju gogli do pływania. Walczyły naprawdę. Jedna krwawiła tak obficie, że bez cienia wątpliwości wkrótce straci przytomność. Mimo to trzymała tę drugą za włosy i waliła jej głową o matę. Trwało to zresztą tylko chwilę, bo zaraz poślizgnęła się i upadła. Krew mieszała się z krwią, na koniec jednak i tak wszystko rozcieńczał olej pokrywający ring.

Pod ścianą stały dwa śnieżnobiałe fotele, a w każdym z nich siedział zupełnie nagi monstrualny grubas o twarzy przesłoniętej czymś, co Cyra zidentyfikował jako okulary do wirtualnej rzeczywistości. Obaj się masturbowali. I tu właściwie dało się zauważyć jedyną różnicę pomiędzy nimi. Jeden wykorzystywał do tego obie dłonie, drugi zaledwie dwa palce jednej ręki. Czy to faktycznie było to, co Cyra podejrzewał? Kobiety miały na sobie okulary z kamerkami, a tych dwóch ich oczami obserwowało zmagania?

Tymczasem zawodniczki spostrzegły już najście intruza. Usłyszał za sobą śmiech i naraz szarpnięcie za koszulkę pozbawiło go równowagi. Wylądował tyłkiem na macie. Co się właściwie, do cholery, działo? Poczuł dłoń wsuwającą mu się za pasek i pod bokserki. Dłoń niecierpliwą i nienawykłą do bezczynności. Dłoń, która już robiła to, na co w ostatnich miesiącach pozwalał tylko jednej kobiecie. Chciał zaprotestować, ale coś wpiło mu się w usta i zaraz poczuł na nich krew. Świat już od dawna wirował, teraz jednak w dodatku zatrząsł się z niespotykaną w tej części świata magnitudą. A one oplotły go, jakby nie były ich dwie, a tysiące. Poczuł na twarzy uderzenie twardej, niewątpliwie uzbrojonej silikonową wkładką piersi, a w nosie intensywny zapach potu wymieszanego z krwią.

Kraken, kurwa! To kraken, nie kobieta, nie dwie nawet. Kraken i jego odnóża oplatające ciało, wyciskające powietrze z płuc, podnoszące ciśnienie krwi.

– Nie walcz, nie walcz – szumiał głos krakena. – Po co walczyć? Zamknij oczy i czekaj na rozkosz.

I coraz mocniej zaciskały się sploty.

Już nigdy, Cyra – pomyślał. – Już nigdy, nigdy się nie wyplączesz.

– Nie! – wrzasnął i uderzył głową na oślep. Trafił. Och, jakże celnie trafił. Usłyszał głośne chrupnięcie i uścisk natychmiast zelżał.

– What the fuck! – zapiszczał jeden z grubasów, podnosząc się z miejsca. To był ten z penisem tak małym, że właściwie wklęsłym, co szczególnie widać było teraz, gdy z trudem dźwigał swój ciężar na tłustych nogach, nie dość silnych, by utrzymywać go w pionie.

– Who the fuck are you? – pieklił się, a potem podjął jedną z najbardziej szalonych decyzji w swoim życiu. Postąpił krok do przodu. Błąd. Bo zużył na to całą energię, jaką posiadał i zachwiał się, a Cyra był już na nogach i usiłował sobie poradzić z traumą, więc strzelił z armaty do wróbla. Facet był zresztą zdezorientowany, bo wciąż spoglądał na świat przez okulary do wirtualnej rzeczywistości. Nie widział Cyry. Tym bardziej jego pięści. A ta huknęła potężnie. Plastik z okularów rozsypał się po podłodze wagonu. Cyrę zaskoczyło, że cios nie zrobił na grubasie wrażenia. Ale fizyka zrobiła. Facet przesunął się trochę i nadepnął bosą stopą na matę. A potem doświadczył w praktyce wykładu sir Izaaka Newtona i jego trzech zasad dynamiki, szczególnie zaś tej, z której wynikało to, w jaki sposób zachowuje się pęd i jak bardzo bezwładność zależy od masy. Poleciał na ścianę, tyle tylko, że to wcale nie była ściana, a cienka szyba oklejona lustrzaną folią. Cóż, wyleciał na zewnątrz i pewnie się zabił, bo Newton i o grawitacji coś tam wspominał. A to na przykład, że choć prędkość spadania nie zależy od masy, to już energia kinetyczna jak najbardziej. Energia kinetyczna, która zabija. A w każdym razie jej nagłe wytracenie.

Tylko to wszystko pozostawało obecnie bez znaczenia, bo liczył się wyłącznie fakt, że grubas otworzył Cyrze drogę ucieczki. A on chciał jak najszybciej uciec z tego domu wariatów, bo drugiemu grubasowi najwyraźniej podobał się spektakl. Dziewczyna ze złamanym nosem zalewała się łzami, ta, co dopiero usiłowała pozbawić ją życia, teraz tuliła się do niej, szepcząc słowa pocieszenia, a grubas stękał i jęczał, waląc konia tak szybko, że zapewne zaraz dostanie zawału i też nie przeżyje tej nocy.

Cyra wyskoczył przez okno, spadając wprost na leżącego w bezruchu grubasa. Grubas żył, co w sumie było pocieszające. Leżał na plecach jak żółw i jak żółw nie mógł się podnieść. Tylko żółwie zwykle nie wypluwały z siebie tylu plugawych przekleństw.

A Cyra biegł. Biegł szybko, bo trafił w końcu na lewy ciąg komunikacyjny i fosforyzujące wypustki nakreśliły mu kurs.

Cicho! Cicho! – krzyczał do swoich traum, które wciąż jeszcze usiłowały sączyć mu do ucha neurotoksynę. Ale postanowił sobie, że nie będzie ich słuchał i by wzmóc w sobie chęć walki, zasłonił uszy dłońmi. Traumy śmiały się z niego i kpiły: „hej, przecież jesteśmy w środku, w twojej głowie, nie mówimy do ciebie przez uszy”. I dobrze. Niech się śmieją. Niech sobie kpią. Niech już tylko, kurwa, zamkną mordę.

Niespełna sto dwadzieścia sekund później dopadł drzwi i znalazł się w innym świecie. Tym najgorszym ze światów, gdzie wojny, ubóstwo, choroby, katastrofa klimatyczna, zabójstwa i znieczulica są codziennością. W tym najlepszym ze światów. Bo już oswojonym.

Gdy tylko znalazł się na zewnątrz, chwyciły go silne ręce i osadziły w miejscu.

– Zostaw mnie! – wrzasnął Cyra. – Puść!

– Spokojnie. Spokojnie. To ja, Martens.

– Zos… Zostaw… – jęknął jeszcze Cyra, a potem wysunął się z rąk inspektora Marcina Martensa, dawnego gromowca, a obecnie szefa katowickiego Samodzielnego Pododdziału Kontrterrorystycznego i runął twarzą w płytki śnieg. Zrobiło mu się zimno. Ach, jak wspaniale zimno mu się zrobiło. Resztkami sił nieznacznie zmienił pozycję, by móc mówić.

– Muszę chwilę… – wyszeptał.

– W porządku – odpowiedział Martens. – Hej! Dajcie tu koc termiczny!

– Masz jakąś wodę?

– Dajcie jeszcze wodę!

Dali. Napił się i zamrugał dwa czy trzy razy, a w tym czasie musiało minąć kilka minut, bo gdy znów zaczął kontaktować, kręciło się wokół niego wiele osób.

Rozpoznał pochylającego się nad nim Wacha. Martens też tam był. I jeszcze kilku innych.

– Widziałeś, kto to zrobił? – zapytał Wach.

– Mamy kreta – odpowiedział Cyra, pierwszy raz od dawna myśląc trzeźwo i składając słowa z sensem.

– Co? – Martens się zdziwił.

– Oni wiedzieli. Wiedzieli, że nie jestem poza służbą, tylko tańczę z wami. Ktoś mnie wystawił.

– Kto? – zapytał Wach.

– Skąd mam wiedzieć kto?! – krzyknął Cyra. – Wszystkich nas wystawili. Nie miało być żadnej transakcji. Jedynie egzekucja. Kurwa, moja egzekucja. Nie mam pojęcia, jaka ekipa najechała na klub, ale uratowali mi życie.

– Więc nic nie widziałeś? – upewnił się Wach.

– A jak miałem widzieć ze szmatą na ryju? Zaraz jak przyszedłem do klubu o siedemnastej, to dostałem w łeb i obudziłem się spętany, zakneblowany i z zasłoniętą mordą. Tyle. Chcieli mnie, kurwa, spalić żywcem.

– Posłuchaj, Cyra – wtrącił się Martens. – Świetnie się spisałeś, jak zawsze, ale musimy wiedzieć cokolwiek.

– Nic wam nie powiem. Już się żegnałem z życiem, a tu nagle coś huknęło i zaczęły się wrzaski. Słyszałem tylko świstanie noży w powietrzu i ten chujowy dźwięk, jak ostrze przecina mięso. Potem jeszcze jakieś jęki i bulgotanie, a potem zrobiło się cicho. Wszystko trwało może z minutę.

– Kiedy to się stało?

– Nie wiem. Tuż przed tym, jak tam wpadliście.

– Niemożliwe. Nie było ich już w obiekcie. Tam nie ma innego wyjścia.

– Mogli się wmieszać w tłum – powiedział młody operator, którego Cyra nie znał, ale który od razu mu się nie spodobał.

– A ty to, kurwa, kto?

– Klima, nowy – odparł policjant.

– Nowy, tak?

– To sprawdzony człowiek – uciął Wach. – Sam go wybrałem i sam szkoliłem.

– Jesteś ranny, Klima? – zapytał Cyra, który niewielu poważał, ale Wacha bardzo i jego zapewnienie całkowicie go uspokoiło.

– Co? – Młody operator w pierwszej chwili nie zrozumiał pytania. Potem spojrzał na swoją rękę. Była cała we krwi.

– Nie – powiedział zdumiony. – Nic mi nie…

– Dlaczego on ma tylko T-shirt pod kevlarem? – zapytał Martens.

– Później ci wyjaśnię – odparł Wach wyraźnie przejęty kondycją Klimczaka.

– Skurwysyn… – wystękał młody. – Ten dziad. To musiał być jeden z nich.

– Jaki… – zaczął Martens, ale młody nie zamierzał się dać ciągać za język.

– W ciągu komunikacyjnym zastąpił mi drogę jakiś człowiek w czerwonej marynarce i z twarzą pomalowaną na czerwono. Tak to w każdym razie wyglądało w tym upiornym świetle.

– Czy to mogła być krew? – zapytał Wach.

– Tak, dowódco. Teraz myślę, że to była krew.

– Jak on wyglądał?

– Trudno powiedzieć, nie widziałem go dobrze. Ale odniosłem wrażenie, że to raczej starszy gość. Może sześćdziesięcioletni. W każdym razie nie był to nikt z naszych podejrzanych.

– Jeśli był starszy, to może sam szef tej drugiej ekipy. Musimy się dowiedzieć, kto to. Niech ktoś dokładnie przeanalizuje monitoring.

– Nie ma monitoringu w Zgorzeli – zauważył Klima.

– Świetnie. Po prostu świetnie. Cyra, a ty dokąd?

– Do domu.

– Musisz złożyć zeznania.

– Jutro. Albo jeszcze lepiej pojutrze. Teraz mam tego wszystkiego dość i jadę do domu.

– Puść go – zadecydował Martens. – Swoje dzisiaj zrobił.

Auto stało kawałek dalej, przytulone do krawężnika ulicy Kochanowskiego. Silnik zamruczał, budząc się do życia, ale Cyra nie dał mu się nacieszyć tymi pierwszymi chwilami po otwarciu oczu, bo natychmiast wbił drive i ruszył w kierunku Katowic.

Za swoje bmw wyglądające jak podprowadzone wprost z garażu mafii i warte pół miliona złotych zapłacił swego czasu ledwo połowę, i to nawet mimo faktu, a może właśnie dzięki temu, że kupił je wprost od dealera. Jedni powiedzą, że był to dowód wdzięczności za pewne przysługi sprzed lat, inni wprost nazwą to łapówką. Cyra się nad tym nie zastanawiał. Był sobą. Człowiekiem, który żył po jasnej stronie mocy, ale zakupy robił po ciemnej. Wszyscy wiedzieli, nikt nic nie powiedział. Bo Cyra był potrzebny. Bardzo potrzebny. Kiedy w dwa tysiące szesnastym roku wysłano go na bezterminowe zwolnienie lekarskie, bezterminowe, ale trwające blisko cztery lata, przestępczość zorganizowana otworzyła szampany, upiła się swoim szczęściem, a gdy wytrzeźwiała, zakasała rękawy i wyrobiła statystyki, jakich nie było na Śląsku od lat dziewięćdziesiątych. Cztery lata bez Cyry i trzydziestoletni regres. Pospadały z pagonów gwiazdki, pospadały nawet szarfy. Trudno było uwierzyć, że wszystko to z powodu braku jednego człowieka. A jednak. No a teraz, gdy z trudnych do określenia przyczyn Cyra najwyraźniej zyskał przyjaciela w postaci inspektora Adama Mąki, który niespełna sześć miesięcy temu, prócz dodatkowej gwiazdki nad dwiema innymi i dwoma białymi paskami na naramienniku, otrzymał nominację na komendanta Biura Spraw Wewnętrznych Policji i przeniósł się do Warszawy, Cyra stał się właściwie nietykalny. Zresztą pracował z najgorszymi gangsterami. Czy to dziwne, że musiał wyglądać jak oni, jeździć jak oni i mieszkać jak oni?

Uwielbiał prowadzić i jazda zawsze go uspokajała. Teraz też tak było. Oddech mu się wyrównał i odzyskał ostrość widzenia. Nie zamierzał rozpamiętywać tego, co dzisiaj przeżył, a raczej jak niewiele brakowało, by nie przeżył. Dawno już to sobie postanowił. Nigdy nie przywoływać takich wspomnień, nawet jeśli są tak świeże, że wciąż jeszcze wyprzedzają wszystko inne w kolejce bodźców uderzających do mózgu. Nie. Nie wspominać. Nie roztrząsać. I pod żadnym pozorem nie mówić nic Katii.

Katia.

Jedyna istota, która może jeszcze sprawić, że ta doba nie trafi do teczki z napisem „najgorsze dni życia”. Jedyna kobieta w całym jego życiu, której nie wstydził się powiedzieć, że ją kocha. Jedyna, która czekała, kiedy on w końcu wróci do domu i jedyna, dla której on nie mógł się doczekać, aż w końcu wróci do domu. Śmieszne, zważywszy na to, jak się poznali.

– Siri, call Katia – powiedział i wirtualna asystentka nawiązała połączenie.

– Halo? – wyszeptał zaspany głos.

– Obudziłem cię? – Zmartwił się.

– Czekałam, aż zadzwonisz. Kiedy będziesz?

– Za jakieś piętnaście minut.

– No to szybciutko, bo marznę bez ciebie.

– Panel ogrzewania jest…

– Świnia – przerwała mu, przez dwie czy trzy sekundy siląc się na udawany gniew, ale przecież znał ją bardzo dobrze i ona o tym wiedziała. Zaśmiała się, więc on też, a potem ona zakończyła rozmowę.

Spojrzał na godzinę, która wyświetlała się na centralnym ekranie. Minęła północ. Zaklął w duchu, bo naraz poczuł, że ma ogromną ochotę na piwo, a w lodówce na pewno żadnego nie ma. Zasrana nocna prohibicja w Katowicach. Musiałby zjechać gdzieś tu, w Bytomiu. Ale po chwili uznał, że jednak mu się nie chce. Potrzebuje snu. Potrzebuje przytulić się do Katii, wsadzić nos pomiędzy jej wspaniałe piersi i po prostu zasnąć. Nie będzie nawet świntuszenia, choć ta kobieta zdawała się mieć niespożyte siły i niezaspokojony apetyt. Nigdy nie bolała ją głowa. Nigdy nie była za bardzo zmęczona. Nie kochali się tylko wtedy, gdy miała okres i nie dla tego, że nie chciała, tylko on nie potrafił się przemóc.

Na katowicki Dąb przyjechał dziesięć minut później. Zaparkował w hali podziemnego garażu przy ulicy Złotej i wjechał na piąte piętro, gdzie znajdował się jego dwupoziomowy penthouse.

Nie mógł trafić kluczem do zamka i męczył się z tym chwilę, a gdy mu się w końcu udało, okazało się, że Katia nie zamknęła drzwi. A tyle razy jej mówił, by zawsze to robiła. Do cholery, Katiu. Czy nie rozumiesz, że…

Czekała na niego.

Czekała aż do końca świata. Przynajmniej jej świata. Oparta o komodę w salonie, dokładnie na wprost wejścia. Naga, z rozrzuconymi nogami i w kałuży krwi, która wciąż jeszcze sączyła się z rozciętego gardła.

– Katiu… – wyszeptał i zaraz znalazł się przy niej, zupełnie jakby się teleportował, bo nie pamiętał ani jednego kroku. – Katiu…

Patrzyła na niego tymi pięknymi, niebieskimi oczami, w których wykąpał się tuż przed Kupałą i tym samym oddał swoją duszę we władanie demona. Ale oczy, choć wciąż piękne, wyschły już zupełnie.

I teraz dopiero prawdziwie opadł z sił. Zsunął się na podłogę, to nic, że tym samym znalazł się w samym środku kałuży krwi. Oparł się o komodę, która zadygotała lekko, a głowa Katii opadła na jego ramię. Pocałował ją w czoło. Coś mu się musiało stać w oko, potem w drugie, bo obraz zaczął mu się rozmywać… Ach, do cholery, z tym wszystkim, do cholery, z samczą dumą. Cyra się rozpłakał. Po raz pierwszy w całym swym trzydziestoczteroletnim życiu, nie licząc jedynie niemowlęctwa. Być może.

I siedzieli tak minutę, dziesięć minut, godzinę. Po dwóch Cyra wstał i poszedł do sypialni. Na łóżku leżała jej torebka. Jedna z trzech. Ładna i tyle mógł o niej powiedzieć. Być może markowa, ale nie znał tej marki. Otworzył zamek. Wątpił, by mógł znaleźć tam coś ciekawego, ale przecież musiał sprawdzić. A jednak. Portfela oczywiście się spodziewał. Inaczej rzecz się miała w przypadku kluczyków, a właściwie pilota ze srebrną gwiazdą wpisaną w okrąg.

Przecież Katia… Nie miała samochodu. I na pewno nie miała tych kluczyków, gdy trafiła do niego. Sam zabierał jej rzeczy z domu Wagnera. Właściwie tylko portfel, bo telefonu nie znalazł. Musieli jej potem kupić nowy, razem z nowym numerem. Więc co to za kluczyki? I czyżby Katia miała przed nim jakieś tajemnice? Naraz zdał sobie sprawę, że choć tak długo u niego żyła, właściwie nadal niewiele o niej wiedział.

Ale się dowie. Dowie się też, kto ją zabił, choć prawdę mówiąc, chyba już to wiedział. Teraz trzeba go będzie jeszcze schwytać i wymierzyć sprawiedliwość. Ale nie dziś. Najpierw należało zadbać o bezpieczeństwo.

Wybrał numer w telefonie.

– Słucham? – wychrypiał zaspany głos.

– Potrzebuję sprzątania. Od ręki.

– Poznaję cię. Gdzie?

– U mnie.

– Stawkę znasz?

– Znam.

– Zostaw pieniądze w widocznym miejscu i opuść lokal. Możesz wrócić za dwadzieścia cztery godziny.

– Jeszcze specjalne życzenie – poprosił Cyra.

– Dodatkowo płatne – zaznaczył rozmówca.

– Oczywiście. Zostawcie mi w lodówce jej kciuk i palec wskazujący prawej ręki.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Copyright © by Grzegorz Brudnik, 2024

Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2025

 

Wszelkie prawa zastrzeżone.

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiekformie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to takżefotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwemnośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2025

 

Projekt okładki: © Mariusz Banachowicz

 

Redakcja, korekta, skład i łamanie: Editio

 

PR & Marketing: Magdalena Drogoś-Kraszewska

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

eISBN: 978-83-8402-131-6

 

 

Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Seria: FILIA Mroczna Strona

mrocznastrona.pl

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.