Szafarz - Grzegorz Brudnik - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Szafarz ebook i audiobook

Grzegorz Brudnik

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

84 osoby interesują się tą książką

Opis

Przerażająca zbrodnia, policjant, który nim złapie mordercę, sam musi wrócić do świata żywych, rozpaczliwe ruchy wymiaru sprawiedliwości w przededniu wybuchu wielkiego skandalu i on, zbrodniarz-artysta, cierpliwie czekający na Nowy Rok, by jak co dwanaście miesięcy zaprezentować kolejną odsłonę swojego wielkiego dzieła.

Grzegorz Brudnik powraca z miejskim kryminałem noir, jakiego w Polsce dawno nie było.

Zima zawisła nad Śląskiem. Skąpane w błocie świętochłowickie blokowiska, skute mrozem bytomskie familoki i Katowice, które choć nigdy nie zasypiają, i tak śnią najczarniejsze koszmary. Gdzieś tam skrywa się morderca.

 

„Powieści sensacyjne Brudnika są znakomite, ale prawdziwy kunszt pisarski autor odkrywa dopiero w kryminalnym „Szafarzu”. Ależ to jest dobre!” ROBERT MAŁECKI

„Realistyczna, bezpardonowa, szorstka, sięgająca najgłębszych pokładów zła i odzierająca ze złudzeń“. MAREK STELAR

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 576

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 18 godz. 1 min

Lektor: Mariusz Bonaszewski
Oceny
4,6 (973 oceny)
707
199
40
17
10
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Isgenaroth
(edytowany)

Z braku laku…

Szafarz posiada 432 strony zaś w wersji audio musimy poświęcić ponad 18 godzin aby zapoznać się z fabułą. I gdyby tak wywalić z opowieści tak wiele niepotrzebnych słów, masę nadmiarowych pornograficznych scen, to pewnie zostałaby połowa. I pewnie wyszłoby to książce na dobre. Niestety, to wszystko w tej książce występuje i dłuży się ona okropnie. W sumie, cały czas zastanawiam się dlaczego dobrnąłem do jej końca, skoro zbytnio nie zainteresowałem się losem bohaterów i prowadzonym przez nich wydumanym do granic możliwości śledztwem. A 18 godzin to kupa czasu, więc moja cierpliwość do zawartych w powieści głupot została mocno nadszarpnięta. Pierwsza i podstawowa sprawa to niewiarygodny bohater. Rafał Lichy, od trzech lat alkoholik żyjący niby na ulicy, ale posiadający dom i mieszkanie. I nagle, za sprawą magicznego dotknięcia jednego z byłych kolegów z Policji przestaje być alkoholikiem. Wystarczy mu jedna noc na wytrzeźwiałce i pstryk… wyzdrowiał. Ciekawi mnie czy autor widział lub sł...
126
JUSTYNA87Zet

Całkiem niezła

wymiękłam po ok 3/4 odsłuchu, scena z seksem goni scenę... sam bohater ciekawy, mimo wszystko duży zgrzyt za powyższe
60
Kristopa54

Z braku laku…

Kończę tę książkę i mam jedno wrażenie, że autorowi pomylił się kryminał z porno , podpiera się wyuzdanymi ,nie apetycznymi ,szczególnie w trakcie posiłku scenami , a ja oczekiwałem kryminału na poziomie , nie polecam.
40
Adella60

Nie oderwiesz się od lektury

pozycja z tej wyzszej półki kryminałów. Na każdej płaszczyźnie świetna. Jeżeli ktoś polubił Harrego Hole z książek Jo Nesbo,to będzie miał ucztę z jego młodszym bratem
40
drara

Nie oderwiesz się od lektury

Dawno nie czytałam tak INNEGO polskiego kryminału. Ten język, mrok, fabuła… bardziej przypomina mi Nesbo. A że Nesbo uwielbiam, Brudnika też zaczęłam. Ciut za dużo seksu mz, ale sposób jego opisania też jest inny i nie przeszkadza. Czekam na kolejne książki autora

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Monice

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Nie ma nic bardziej dojmującego

niż samotność w dwumilionowej metropolii

 

ROZDZIAŁ 1

 

 

 

 

 

Dzień 365

 

Ostatni dzień roku chyba jeszcze nigdy w historii nie był tak gówniany. Za ciepły na zimę, za zimny na cokolwiek innego. Trudno było uwierzyć, że to coś, co tam, na górze, odrobinę rozjaśniało gęstą, lepką od brudu firanę, to faktycznie słońce. Raczej jakaś proteza. Coś, co tu przysłano, bo nie było niczego lepszego. Ot, Częstochowa, jak zawsze w ostatniej kolejności. Jak zawsze niskim kosztem. Słońce w zastępstwie, powietrze tak przepełnione pyłami, że trzeba je było wyciągać spomiędzy zębów, żółto-brunatny śnieg, który z pewnością miał w sobie więcej atomów siarki niż cząsteczek wody. Miejsce, gdzie głupieją artyści fotograficy, bo choćby nie wiadomo jak długo walczyli z ekspozycją i nasyceniem, zdjęcie i tak zawsze wychodzi czarno-białe.

I on. Nic lepszy niż ściek, w którym leżał. Nic bardziej ludzki niż duchy o rozchybotanych, rozmytych sylwetkach, które unosząc się kilka centymetrów nad ziemią, przemykały stąd tam, a stamtąd ówdzie, targając pod pachami kolorowe butelki z kolorowym alkoholem. Jedyny widoczny znak nadchodzącego sylwestra. I jedyne kolory w szarzejącym już mieście.

Pies polizał go po twarzy. Trochę czarny, trochę biały. Ni to mały, ni to duży. Co to, do cholery, za pies? Faktycznie, był tu z nim już od kilku godzin. Dwóch włóczęgów podpierających ścianę teatru imienia wieszcza. To straszne – pomyślał mężczyzna, żeby sztuka opierała się na tak marnych plecach.

Ci dwaj wyglądali podobnie i byli podobni. Człowiek i pies. Obaj zmarnowani. Obaj bez wizji jutra i nie pamiętający „wczoraj”. Wtuleni w siebie, bo tak cieplej, wygodniej, a i iluzja tego, że jest ktoś obok, to też zawsze coś.

Pies ponownie polizał człowieka po twarzy, a człowiek ponownie ledwo zareagował. Tam, w tym drugim świecie, było znacznie przyjemniej. Nic nie bolało, a dusza najmniej. Nie było zimno, nie było mokro. I nie było tak przeraźliwie źle. Dawniej ciężko mu było przeskakiwać pomiędzy tymi światami. Tam łatwo było się dostać, za to powroty były trudne. Postanowił więc wracać najrzadziej, jak tylko się da. Teraz też nie planował.

Tylko ten cholerny pies.

Otworzył oczy i zrozumiał, że to już koniec wyprawy. Powiedział mu o tym ból. Receptory bólu długo czekały na swoją szansę, a teraz, gdy w końcu poinformowano je, że nadszedł ich czas, uwolniły taką ilość proteaz, że mogłyby zalać niewielkie państwo. Ale on już to znał. Już się z tym pogodził. Jego życie po prostu tak wyglądało. Ból jako codzienna rutyna.

Szarpnął się i zdążył ułożyć tak, że wymiociny nie zanieczyściły ani jego znoszonej, trochę za dużej kurtki w kolorze nie wiadomo czego, ani psa, który widząc, co się święci, zwyczajnie dał nogę.

– Ja pierdolę – powiedział mężczyzna, bo na nic więcej zwyczajnie nie było go stać. Obraz przed oczami wciąż miał rozedrgany. Pozycja, w której leżał, ograniczała mu perspektywę. Widział chodnik pokryty błotem pośniegowym i wszystko, co znajdowało się do pół metra powyżej. Widział, że w oddali, na ulicy stoi samochód. Dość niezwykłe, bo nie powinien tu stać. Zakaz. Z pewnością był tu zakaz. Widział również buty. Brązowe. Ani stare, ani nowe. Zupełnie nijakie. Ale porządne. I w miarę czyste. Z butów wystawały nogi. Widział łydki i kolana otulone znoszonym czarnym jeansem. Zbliżały się. W końcu dotarły na miejsce. Mężczyzna leżący na ziemi mógłby je polizać, gdyby tylko chciał. Uniósł lekko głowę i teraz jego oczom ukazała się para dłoni. Jedna naciągała na drugą lateksową rękawiczkę. Za chwilę druga odwdzięczyła się pierwszej tym samym. A jeszcze później jedna z nich wystrzeliła ku twarzy mężczyzny, chwyciła go dwoma palcami po obu stronach podbródka i zmusiła, by spojrzał w oczy jej właścicielowi.

– Jezu, Lichy – powiedział wąsaty mężczyzna – coś ty ze sobą zrobił?

Przybysz nie doczekał się odpowiedzi, ale także jej nie oczekiwał.

– Wstawaj – rozkazał, łapiąc pijaka za klapy kurtki. Miał już swoje lata, jednak był silnym i postawnym mężczyzną. Przydało mu się to teraz, bo Lichy nie był mały. Sto dziewięćdziesiąt centymetrów i dziewięćdziesiąt kilo półprzytomnego człowieka niełatwo jest podnieść z ulicy. Na szczęście Lichy już współpracował. Nieporadnie, ale łapał pion. Wciąż jeszcze musiał przeciwdziałać sile ciążenia podtrzymujący go mężczyzna, jednak to tylko jeden wektor. Bo do przodu Lichy poruszał się o własnych siłach.

Skądś nadbiegł pies. Ten sam. Trochę czarny, trochę biały. Ni to mały, ni duży, ni to ładny, ni brzydki. Za to głośny i agresywny. Obcy zamachnął się nogą, zwierzę zaskomlało i uciekło. Przecięło pustą jezdnię i zniknęło gdzieś w ozdobnym żywopłocie.

– Wsiadaj – powiedział, gdy dotarli do auta. Lichy posłuchał. Usiadł na fotelu obok kierowcy i zapiął pas.

Jechali w milczeniu, ale nie w ciszy. Wycieraczki były wyrobione, bo każdemu ich ruchowi towarzyszył nieprzyjemny pisk. Radio coś tam grało, choć więcej w tym było szumu i zakłóceń niż jakiejkolwiek muzyki. No i deszcz. Deszcz walił w dach, a Lichemu zdawało się, że wprost w jego głowę.

– Chcesz o coś zapytać? – zaczął kierowca.

– Dlaczego kopnął pan psa? – wymamrotał Lichy, wciąż jeszcze nienawykły do korzystania z aparatu mowy. Nie robił tego od kilku dni.

– Nie wiem. Naprawdę. Żałuję – przyznał kierowca.

– Bardzo śmierdzę?

– Bardzo.

Więcej słów nie było. Tylko deszcz rozbijający się o głowę Lichego.

Później gdy załoga izby wytrzeźwień na ulicy Sikorskiego oddawała podinspektorowi Andrzejowi Krzywańskiemu przysługę, stary policjant po raz pierwszy zrozumiał, że jest naprawdę zdesperowany.

– Po co ci to, Krzywy? – zapytał Kownacki, szef placówki i stary kolega Krzywańskiego jeszcze z tych mrocznych, lecz na szczęście niemal zupełnie już zapomnianych czasów, gdy umytego i przebranego Lichego w nieszczególnie delikatny sposób pozbawiano skołtunionego zarostu.

– Potrzebuję go – odparł krótko Krzywański.

– To śmieć.

– To jeden z najlepszych śledczych w kraju. Absolutnie wyjątkowy. A ja potrzebuję każdego, kto mi może pomóc.

– To się nigdy nie opłaca, Krzywy. Wiesz?

– A co się w życiu opłaca? Jestem zmęczony, Tomek. Jeśli on mi ulży, to…

– Ulży. – Kownacki się zaśmiał. – Na pewno ulży. Krzywy, to jest Lichy. Człowiek znany z tego, że za co nie złapie, zamienia to w proch. Jest jak deszcz w upalny, letni dzień. W taki, no wiesz, najgorszy, najgorętszy z dni. Kiedy krew ci bulgocze w żyłach i nie ma czym oddychać. Przychodzi deszcz. Ulewa. Schładza cię i przynosi ulgę. Tyle że nie przestaje padać, a tylko się nasila. Ulice zmieniają się w potoki, potoki występują z brzegów. Wszystko to wpierdala się do miasta i zalewa je gównem, rozumiesz? Pięć minut ulgi i miesiące sprzątania.

– Powinieneś się zgłosić na jakiś poetycki slam, czy jak to się tam nazywa? – Krzywański zaśmiał się cierpko.

– A daj spokój.

– Ja wiem, że masz rację, Tomek. A ty wiesz, że i tak go wezmę. Bo nie mam wyjścia. Bo już działam na granicy prawa, a z pewnością poza granicą moralności.

– Nie zazdroszczę ci.

– Słusznie.

– A Cyra?

– Co z nim?

– Też go masz u siebie. Wie o Lichym? I co ważniejsze, czy Lichy wie o Cyrze?

Odpowiedziało mu milczenie, więc wyciągnął jedyny słuszny wniosek.

– Jezu, Krzywy, będziesz tam miał grzmoty.

– Jakie grzmoty?

– Pozabijają się.

Rozległ się nieprzyjemny, wysoki brzęk i zamek kraty puścił. Z sąsiedniego pomieszczenia wyszedł odziany w biały fartuch pracownik placówki, a zaraz za nim nowy Lichy. Był nie do poznania. Przede wszystkim czysty. Miał na sobie szare dresowe spodnie i czarną, trochę za dużą bluzę, której rękawy podwinął. Włosy i zarost ogolone niemal na zero. Teraz dopiero widać było, że twarz ma niezwykłej urody. Niemal dziewczęcą.

Pracownik szybko się ulotnił i Lichy stał przez chwilę, niepewnie rozglądając się dookoła. W końcu dostrzegł Krzywańskiego i niespiesznym krokiem ruszył w jego kierunku.

– Jest i on – powiedział cicho Kownacki. – Legendarny piękny chłopiec.

– We własnej osobie. – Krzywański westchnął.

– Podobno to właśnie przez tę swoją urodę zwariował.

– Dzięki za pomoc, Tomek. Odwdzięczę się.

– Taaa, kolejną prośbą o pomoc.

Droga do Bytomia niezwykle im się dłużyła. Przede wszystkim dlatego, że ze sobą nie rozmawiali. Jakaś lokalna stacja grała amerykańskie świąteczne szlagiery, jakby zignorowała fakt, że od świąt minął już tydzień. Frank Sinatra jak zawsze dawał z siebie wszystko, jednak jego pieśń o małym bębniarzu, który nic nie miał, więc w stajence zaproponował Zbawicielowi trochę hałasu na bębnie, z trudem przedzierała się przez szumy i trzaski. Najwyraźniej antena w służbowym fiacie bravo niedomagała, choć przecież była to druga generacja i pewnie nawet młodsza niż dziesięć lat.

Krajową jedynkę na tym odcinku dawniej zwano Gierkówką. Zbudowano ją za zagraniczne pieniądze z kredytów i dlatego, że naród pomógł. Wówczas to było coś. Dwa pasy w każdą stronę, większa dozwolona prędkość, nieliczne skrzyżowania. Komunikacyjny krwiobieg Jury i Górnego Śląska. Jednak PRL nie był jednym z tych fit-młodzieńców. Przeciwnie. Nie dbał o siebie przesadnie, więc i jego żyły były zatłuszczone, przewężone złogami i z wyraźnymi zmianami miażdżycowymi. Przez to wlekli się w tłumie aut, z rzadka jedynie przekraczając sześćdziesiątkę. Z nieba padało coś, czego śniegiem nie określiłaby żadna z definicji, a jedynie z braku lepszego słowa tak właśnie ów opad nazywała radiowa pogodynka. Nim dolatywało do szyby, było już jedynie mokrą, brudną plamą, natychmiast odsyłaną do lokalnej zlewni przez bez wytchnienia pracujące wycieraczki.

Krzywański skupiony był na drodze, a jechało mu się tak źle, że ledwo dał radę zerkać w lusterka, a co dopiero na swojego pasażera. Jednak kilka razy mu się udało. Lichy zdawał się być nieobecny. To oczywiste, że alkohol wciąż go otępiał, czy to jednak możliwe, by człowiek zabrany w środku dnia wprost z ulicy przez obcego człowieka, nie miał zupełnie żadnych pytań? Bo Lichy nie miał. A jeśli miał, to nie zdecydował się ich zadać.

– Wiesz, kim jestem? – zapytał w końcu Krzywański. Lichy nie spojrzał na kierowcę, ale wykonał jakiś dziwny ruch głową. Mógł oznaczać potwierdzenie, zaprzeczenie, właściwie cokolwiek.

– Wiesz? – powtórzył kierowca.

– Z policji – odpowiedział cicho Lichy.

– Podinspektor Andrzej Krzywański.

– Aha.

I na tym rozmowa się skończyła.

Pod starą, zrujnowaną kamienicę na ulicy Kościelnej w Bytomiu zajechali koło dwudziestej drugiej. Gdy wysiedli z auta, zrobiło się bardzo nieprzyjemnie. Niezidentyfikowany opad nasilił się jeszcze, a w dodatku chwycił mróz. Działała tylko jedna uliczna latarnia. Okoliczni mieszkańcy zazdrośnie strzegli tej odrobiny światła, która im jeszcze została w dobie energooszczędnych niskowatowych żarówek. Okna mieli pozasłaniane grubymi storami, nijakimi roletami o trudnym do określenia kolorze i w gruncie rzeczy trudnej do określenia funkcji, a gdzieniegdzie nawet starymi, metalowymi żaluzjami, modnymi w połowie lat dziewięćdziesiątych.

Jednak nawet mimo zalegającej ciemności, Lichy widział tabliczkę przymocowaną po lewej stronie od drzwi, ku którym skierował się Krzywański, informującą, że kamienica grozi zawaleniem i wstęp do niej jest surowo zabroniony. Tak właśnie napisano. Surowo zabroniony. Lichy zawsze się zastanawiał, skąd potrzeba stosowania przysłówka w tym sformułowaniu. Czy bez niego zakaz byłby mniej jednoznaczny? Czy w ogóle zakaz można jakoś stopniować?

Okna kamienicy zabite były deskami, a fasadę otulała siatka zabezpieczająca. Tak na wypadek, gdyby jakaś cegła lub inny element konstrukcji postanowił spaść komuś na głowę. A jednak podinspektor pogmerał chwilę przy starym, topornym zamku, a następnie pchnął drzwi i wszedł do środka. Lichy zdążył jedynie dostrzec rękę policjanta, która przyzywała go niecierpliwym, trochę rozedrganym ruchem.

– Pośpiesz się – powiedział Krzywański. – Nie możemy tu zwracać na siebie uwagi.

Lichy wzruszył ramionami i wszedł do środka. Krzywański zamknął za nim drzwi i na chwilę zrobiło się zupełnie ciemno. Potem dał się słyszeć dziwny, nieprzyjemny dla ucha dźwięk i głośne kliknięcie. Drzwi, które tym razem się otworzyły, nie były już tymczasowe. Do pomieszczenia wpadło światło i Lichy mógł mu się w końcu przyjrzeć. Było czymś w rodzaju przedsionka. Czy też może raczej zmyłki dla przypadkowych miejskich eksplorerów albo pijaczków szukających schronienia przed deszczem.

– Zamek na kartę? – zdziwił się. – W tej ruderze?

– Chodź – powiedział Krzywański, wykonując zapraszający gest.

Po minięciu drzwi znaleźli się we właściwej części kamienicy. Paliło się światło i łatwo było dostrzec, że choć budynek lata świetności ma za sobą, to bardzo daleko mu było do statusu „grozi zawaleniem”.

– Jedna z nie do końca oficjalnych policyjnych nieruchomości – wyjaśnił podinspektor, najwyraźniej czytając w myślach swojego gościa. – Przejęliśmy ją od jednego z pomniejszych lokalnych gangów i wykorzystujemy przy różnych okazjach. Z zewnątrz wygląda przeciętnie, ale przekonasz się, że pozwala na komfortową pracę.

Schody były drewniane i nieprzyjemnie skrzypiały pod nogami. Lichy pomyślał, że taki właśnie dźwięk musi towarzyszyć potępionym, zepchniętym w czeluść piekła. I zdecydowanie nie chciałby zostać jednym z nich. Odruchowo przytulił się do ściany w tej mozolnej wspinaczce na drugie piętro. W klatce śmierdziało wilgocią i trutką na gryzonie. Lichemu zrobiło się niedobrze i nagle odczuł obawę, że zaraz doda coś od siebie do tej niezwykłej palety zapachów. Nim to jednak nastąpiło, dotarli na miejsce. Krzywański ponownie przyłożył kartę do niewidzialnego czytnika, zabzyczało, kliknęło i drzwi stanęły otworem.

Lokal był usytuowany na przedostatnim oraz ostatnim piętrze i posiadał wewnętrzną klatkę schodową. Było nie tylko czysto, ale całość nosiła nawet ślady jako takiego gustu. Białe ściany poprzeplatane były czarnymi panelami. Na podłodze prawdziwy, pomalowany na czarno parkiet. Wystrój skromny, ale elegancki. Trochę jak foyer niewielkiego, prywatnego teatru.

– Tu pracujemy – powiedział Krzywański. – A piętro wyżej śpimy. Każdy ma swój kącik. Potem cię oprowadzę. Póki co, czekają na nas.

Poprowadził go na sam koniec długiego, wąskiego korytarza, a tam skręcili w lewo i znaleźli się w dużym salonie, służącym trochę za livingroom, a trochę za salę konferencyjną. Szum rozmów zniknął, gdy tylko Krzywański wszedł do pomieszczenia. Lichy rozejrzał się, taksując spojrzeniem ludzi siedzących przy długim i szerokim szklanym stole. U szczytu, ze wzrokiem zatopionym w komórce, siedział młody mężczyzna o bliskowschodniej urodzie. Raczej nic go szczególnie nie zajmowało, a zainteresowanie ekranem komórki po prostu udawał, bo wchodząc do pomieszczenia Lichy zdążył jeszcze zauważyć, jak chłopak pośpiesznie zdejmuje nogi ze stołu. Był więc wystarczająco skupiony, by uniknąć bury od szefa. Bo już od pierwszej chwili Lichy nie miał wątpliwości, że Krzywański jest tu szefem. Po lewej stronie siedziały dwie kobiety, jeszcze przed chwilą zajęte rozmową. Jedną, brunetkę, Lichy w myślach określił jako wyjątkowo udaną kandydatkę do podjęcia zadań polegających na zaspokojeniu jego potrzeb seksualnych. Bo nie zaspokajał ich od dawna. Zgodziłaby się? Może później zapyta. Druga, blondynka, raczej nigdy na jego listę nie trafi. Nie była brzydka. Może nawet ładniejsza niż ta pierwsza, ale po prostu mu się nie podobała.

Zganił się w myślach za seksizm. Ale szybko znalazł dla siebie usprawiedliwienie. Bo mężczyźni zawsze je znajdują.

Po prawej, trochę dalej od stołu, a bliżej okna wyglądającego na piękny toskański krajobraz, niestety jedynie naniesiony na fototapetę, siedział mężczyzna, który wyraźnie tam nie pasował. Był pewnie ze dwa razy starszy od wszystkich pozostałych, z wyłączeniem jedynie Krzywańskiego. Już jakiś czas temu musiał przekroczyć siedemdziesiątkę. Starczą łysinę na czubku głowy okalały rzadkie siwe włosy. Wąsy, choć siwe, miał za to gęste, sięgające niżej niż kącik ust i niemodne od przynajmniej trzech dekad. On z nikim nie rozmawiał. W ręku nie trzymał telefonu. Wpatrywał się za to w Lichego z wyraźnie widoczną w oczach mieszanką zaciekawienia i pogardy.

No i był jeszcze mężczyzna podpierający ścianę po lewej stronie. Trochę dalej od reszty. Bardzo dobrze wyglądający blondyn, w wieku Lichego, ale bez wątpienia prezentujący się o dwie klasy lepiej. Modnie podarte jeansy i biały, obcisły T-shirt na imponującej, choć nie karykaturalnej muskulaturze. On również wpatrywał się w Lichego, ale w jego wzroku nie było zaciekawienia. Pogarda jak najbardziej.

– No dobrze – powiedział Krzywański, zwracając się do Lichego. – Zaraz ci wszystkich przedstawię, ale przypuszczam, że teraz w końcu chciałbyś zadać jakieś pytania.

– Nie.

– Słucham?

– Nie mam żadnych pytań.

– Jak to możliwe? – Dowódca westchnął.

– Po prostu – odparł Lichy. – Nie mam żadnych i wychodzę.

Obrócił się i skierował ku drzwiom. Nim jednak zdążył do nich dotrzeć, blondyn doskoczył do niego, chwycił za bluzę, aż dało się słyszeć pękanie szwów w okolicy kołnierza, i pchnął przed siebie tak mocno, że Lichy posadził tyłek na szklanym blacie. Przeciwnik znów do niego doskoczył. I ponownie bluza Lichego stała się o pół rozmiaru szersza.

– Posłuchaj grzecznie, co dowódca ma ci do powiedzenia – syknął blondyn – bo wiele trudu go kosztowało, by znaleźć i przywieźć tu twoją śmierdzącą dupę, przy absolutnym sprzeciwie każdego w tym pomieszczeniu, a moim szczególnie.

– Cyra – warknął Krzywański i blondyn natychmiast podniósł ręce do góry, pokazując, że co złego, to nie on, bo przecież chciał tylko pomóc.

W pomieszczeniu zapanowała cisza. Nikt się nie kwapił, by powiedzieć cokolwiek, a najmniej Lichy. Jednak to on ostatecznie odezwał się jako pierwszy.

– Przepraszam, panie inspektorze – powiedział do Krzywańskiego, jednak patrząc prosto w oczy blondyna. – Przykro mi, że pana zawiodłem. Po prostu nie mogę przebywać w towarzystwie tego człowieka. Gdy widzieliśmy się poprzednio, jakimś cudem udało mi się go nie zabić. Boję się, że następnym razem może mi się nie udać. A nie chciałbym reszty życia przesiedzieć w kryminale.

– Następnym razem połamię ci wszystkie kości, zachlany śmieciu – powiedział Cyra i niespodziewanie roześmiał się, jakby sam fakt, że ktoś taki jak Lichy chciałby się z nim mierzyć, był naprawdę dobrym żartem. Ale wyszło słabo. Nikt do niego nie dołączył, więc szybko zamilkł.

– Nie jestem kobietą, Cyra – odparł cicho Lichy. Twarz blondyna stężała, a zaraz potem pokryła się purpurą. Zapanował jednak nad sobą. Zrozumiał, że słowa Lichego przeznaczone były dla niego i nikt inny ich nie usłyszał. To nie był dobry moment na wszczynanie awantury.

Tymczasem Lichy dotarł już do drzwi, a nawet zdążył je otworzyć. W ostatniej chwili pomyślał, że mimo wszystko niegrzecznie jest wyjść bez pożegnania. Dlatego w progu odwrócił się i powiedział:

– Nie wiem, co tu robicie, ale ja wam się nie przydam. Nie zajmuję się już tym. Lepiej będzie, jak sobie pójdę.

– Czekamy – powiedział cierpko Krzywański.

– Słucham?

– Nie wiesz, co tu robimy, więc odpowiadam „czekamy”.

– Jak dla mnie, możecie sobie czekać nawet na Godota. Ale zapewniam, że prędzej on tu przyjdzie niż ja.

– Czekamy na morderstwo.

Lichy przeklął się w duchu, bo natychmiast zdał sobie sprawę, że jego wahanie trwało o ułamek sekundy za długo. Wciąż mógł jeszcze udawać, że usłyszana informacja nie zrobiła na nim wrażenia, ale nikt by już w to nie uwierzył. Gdyby teraz wyszedł, czekaliby, aż wróci. A nie chciał, by czekali. Gdzieś za oknem jakaś lokalna para oddawała się werbalnym potyczkom, on krzyczał, ona jeszcze głośniej. Słów nie dało się rozróżnić, ale czy w takich sytuacjach słowa naprawdę są ważne? Czy wczoraj nie kłócili się o coś innego? I czy jutro nie będzie tak samo?

– Cóż – powiedział Lichy i aż się zawstydził tak banalnym rozpoczęciem myśli. Cóż? Przecież ludzie tak nie mówią, do cholery. – Zawsze mi się zdawało, że wy macie zapobiegać morderstwom, a nie na nie czekać.

– No właśnie – przytaknął Krzywański, a Lichy chyba po raz pierwszy dostrzegł, jak bardzo zmęczony jest dowódca. Być może to sam odzyskał nieco przytomności i wróciła mu umiejętność dostrzegania szczegółów, którą tak w sobie cenił. Ba, którą uważał za jedyne, co posiada cennego w życiu. A być może nieprzyjemne, rozedrgane światło z brzęczących pod sufitem świetlówek tak wydobyło z twarzy Krzywańskiego wszystkie cienie i szarości, że teraz zdawała się w całości pokryta czerniejącymi porami oraz szczeciniastym, sztywnym zarostem człowieka pozbawionego ciepła i jakiejkolwiek miękkości.

– Usiądź – poprosił Krzywański głosem człowieka, któremu jest już wszystko jedno. – Opowiemy ci o szczegółach. Wiedz po prostu, że cię potrzebujemy.

– Nie. Nie wiem, kogo potrzebujecie, ale na pewno nie mnie.

– Zapewniam cię, Lichy, że…

– Myślicie, że was nie znam?! – krzyknął niespodziewanie Lichy i przetoczył ciężkim, nieprzyjemnym spojrzeniem po zgromadzonych. Zatrzymał się na blondynce. – Warszawska komisarz z wydziału zabójstw. Usunięta ze służby za fałszowanie dowodów.

Blondynka się nie poruszyła. Ręce wciąż miała skrzyżowane na piersi. Tylko twarz jej stężała, a źrenice rozszerzyły się nieco, na tyle, by z jej spojrzenia wypłynęło jeszcze więcej nienawiści i pogardy.

– Obok kolejna komisarz z Warszawy – kontynuował Lichy wciąż podniesionym głosem. – Narkotyki, tak? Jak to się mówi, lubiąca przyjmować korzyści majątkowe. Po drugiej stronie Rusek z Gdańska, specjalista od baz danych. Zwolniony za wyprowadzanie poufnych informacji.

Mężczyzna o ewidentnie bliskowschodniej urodzie uśmiechnął się nieznacznie i niedbale przyłożył palec do czoła. Jakby chciał powiedzieć „no się ma, byku, tak, to właśnie ja”.

– O człowieku stojącym przy ścianie to nawet mi się nie chce gadać – kontynuował Lichy.

– I do tego wszystkiego jeszcze ty – parsknęła blondynka – bezdomny żul, wydalony ze służby za notoryczne pijaństwo.

– Tak – przyznał Lichy. – Właśnie. Do tego wszystkiego jeszcze ja. Więc co to jest, do cholery? Jakaś parszywa dwunastka? A ty? – zwrócił się do starszego mężczyzny. – Co ty zrobiłeś, że zasłużyłeś na wątpliwy zaszczyt przebywania z nami wszystkimi w jednym pomieszczeniu?

– Ja… – powiedział wąsacz i urwał na chwilę, jakby wpatrywał się w nieprawdziwe okno z nieprawdziwym widokiem i szukał prawdziwego natchnienia. – Ja jestem z was wszystkich najgorszy. Bo nie złapałem człowieka, który zamordował osiem kobiet.

Znów trochę za długa zwłoka. Znów nie uwierzą, że Lichy ma to wszystko gdzieś. Szlag…

– Życzę ci, byś go znalazł i odzyskał spokój – powiedział w końcu, już cicho i bez złych emocji. – A wszystkim pozostałym… No, czego tam sobie chcecie. Ja w każdym razie wychodzę. Nie potrzebuję tego rodzaju terapii. Ani odkupienia.

– Mówiłem wam – wysyczał Cyra, nie odrywając się od ściany. – To bezwartościowy śmieć. Nie, to cały kubeł na śmieci.

– Ten kubeł właśnie się wynosi. – Lichy się zaśmiał, ponownie chwytając klamkę. – Wasze kubły tego nie potrafią, no nie?

– I co będziesz teraz robił? – zapytał Błagojew, ten od baz danych. – Najebiesz się w parku?

– A i owszem – odparł Lichy. – W końcu jest sylwester, prawda?

Gdy tu wchodził, na niewysokiej komodzie przy samych drzwiach zauważył butelkę Jim Beama. Do połowy opróżnioną. Teraz zamierzał ze swojego odkrycia zrobić użytek.

– A to – powiedział, podnosząc butelkę i chowając ją w wewnętrznej kieszeni kurtki – zabieram sobie za fatygę.

I wyszedł. Szybkim krokiem zbiegł po schodach, jakby się bał, że coś za nim będą krzyczeć i znajdą w końcu słowa, które osadzą go w miejscu i zmuszą, by ich wysłuchał. Znał swoje słabości. Ciekawość z pewnością była jedną z bardziej problematycznych z nich wszystkich. Schody już nie skrzypiały, a jęczały rozpaczliwie pod jego ciężkimi krokami.

Drzwi od wewnątrz dało się otworzyć bez karty. Pchnął je, potem kolejne i znalazł się na chodniku przed kamienicą. Zimno uderzyło go pięścią prosto w twarz, aż nogi się pod nim ugięły. Ale ustał. Kurtka, którą dostał w częstochowskiej „wytrzeźwiałce” całkiem nieźle pasowała. Teraz przydawało się, że była trochę za duża. Naciągnął kołnierz, tak, że skutecznie chronił go od niesionego wiatrem ni to śniegu, ni to innego gówna, potem schował dłonie w przydługich rękawach i w końcu zrobiło się znośnie. A ciężar w lewej kieszeni zwiastował, że wkrótce będzie jeszcze cieplej.

Jak ona powiedziała? Żul wydalony ze służby za notoryczne pijaństwo? A więc taka jest oficjalna wersja? Żeby to było takie proste. Jak ona się nazywała? Martyna? Martyna jakaś tam. Pamiętał jej sprawę. Nawet trochę mu było głupio, że tak na nią naskoczył. Była niezłą śledczą. Polowali na zwyrodnialca, który próbował zgwałcić kobietę. Broniła się, więc pociął jej nożem twarz. Złapali go. Na rozpoznaniu ofiara była pewna, że to on. Potem już mniej. Dowodów było dużo, ale każdy do podważenia. W śmietniku kilka przecznic od domu zwyrodnialca znaleźli zakrwawiony nóż. Ale bez odcisków palców. Krew należała do ofiary, ale nie dało się go powiązać ze sprawcą. Martyna jakaś tam weszła do jego mieszkania i schowała nóż w przewodzie od piecyka gazowego. A kilka godzin później ktoś inny go znalazł. Niestety, nie wiedziała, że dzień wcześniej dwa piętra wyżej ktoś poważnie zatruł się czadem i firma świadcząca dla zarządcy budynku usługi kominiarskie zrobiła dokładny przegląd instalacji budynku. W tym również, w asyście policji, w mieszkaniu sprawcy. I noża tam nie było. Lichy nie miał cienia wątpliwości, że na miejscu Martyny jakiejś tam zrobiłby dokładnie to samo.

Szum ludzkich rozmów stawał się coraz bardziej nieznośny. Zbierali się już w grupki i kierowali w stronę rynku, gdzie głośne piski i trzaski wyraźnie świadczyły, że za kilka chwil na scenę wejdzie jakiś Rynkowski czy inna Kozidrak, żeby uświetnić swą osobą pokaz fajerwerków.

Lichy postanowił pójść w przeciwną stronę. Nie po to miał pół butelki Jima Beama, żeby znosić obecność ludzi.

 

ROZDZIAŁ 2

 

 

 

 

 

Dzień 1

 

Największym dramatem Lichego było to, że nie znosił alkoholu, a kolorowych wódek w szczególności, choć to je właśnie zwykle wybierał. Nie lubił tego uczucia, jakby wlewał sobie do gardła roztopiony ołów. Nie lubił mdłości, ani tego, co fundował mu jego własny żołądek w trakcie, a jeszcze bardziej nazajutrz. Nie lubił smrodu rzygowin, w których zasypiał i budził się w miejscach, których nie znał i nigdy nie chciał poznawać.

Nie, Lichy nie był żulem. Nie był nawet zwykłym pijakiem. Po prostu rozpaczliwie szukał tych nielicznych chwil, kiedy mógł nie żyć. Kiedy przenosił się do tamtego świata, gdzie nic nie bolało, gdzie myśli wydostające się z głowy nie miały jadowych zębów, które nie dość, że rozgryzały go od środka, to jeszcze dzień w dzień, minuta po minucie, sekunda po sekundzie, wtaczały mu w krew toksyny.

Tam właśnie planował się teraz udać, choć zdawał sobie sprawę, że pół jima raczej nie wystarczy. No trudno.

Szedł przed siebie, zupełnie bez celu. Czyli jak zawsze. Kiedy miał w życiu jakiś cel? Zanim wyrzucili go z pracy, którą w sumie lubił, a przynajmniej w której się sprawdzał? A może zanim wyrzuciła go Róża? Ze swojego domu i ze swojego życia. Nie, nie. Przecież wyrzuciła go właśnie dlatego, że żył bez celu. Bo czy naprawdę zawsze trzeba żyć po coś?

Mimo iż od wyjścia z kamienicy nawet nie wyciągnął butelki z kieszeni i tak musiał mu się urwać film. Nie tak klasycznie, jak zwykle, kiedy pił. Przecież trzymał pion, a nawet się przemieszczał. Tyle że czas się nie zgadzał. Musiała mu gdzieś umknąć godzina, bo gdy szedł ulicą Wrocławską, nagle gdzieś nad głową usłyszał głośną eksplozję. Potem kolejną i kolejną, aż w końcu zlały się w całość i przestał je zauważać. Teraz do jego uszu dobiegało wyłącznie drżenie szyb, krzyki ludzi i skomlenie psów. To ostatnie wkrótce wybiło się na pierwszy plan. Pomyślał o tym nieszczęsnym częstochowskim kundlu. Gdzie teraz był? Jak sobie radził? Jak w ogóle ulicznicy jego rodzaju radzą sobie z tym całym fajerwerkowym szaleństwem? Gdy w zasięgu wzroku nie ma stołu, pod który można wleźć, fotela, za którym można przycupnąć albo przynajmniej przyjaciela, który ukryje w swoich ramionach.

Nowy, pierdolony rok.

Od tych wszystkich smoczych ogni, tańczących gwiazd, wulkanów radości i innych pirackich kartaczy, rozrywających niebo kolorowymi rozbłyskami, rozbolała go głowa, więc Zieleniec przy ulicy Stefana Batorego naraz wydał mu się przyjemnym azylem. Wszedł do środka i wybrał ławkę dokładnie pośrodku przecinającej park alejki. Jak najdalej od każdego z wejść.

O Boże, ależ on nienawidził sylwestra.

Jim mu przytaknął. A potem ponownie. Ciepła fala rozlała się po ciele Lichego. Temperatura ustabilizowała się nieznacznie poniżej zera, ale wiedział, że nie przetrwa tu nocy i prędzej czy później będzie musiał wyruszyć gdzieś, gdzie jest ciepło i skąd go na pewno nigdy nie wyrzucą. A znał tylko jedno takie miejsce.

Nim jednak zaczął akademicką dyskusję z samym sobą na temat tego, czym jest, a czym nie jest dom, w swoim wąskim i chybotliwym polu widzenia ujrzał szarpiącą się parę. Na oko porządni ludzie. Porządnie ubrani. Porządnie uczesani. Porządnie pachnący. Ludzie z dobrych domów, z uczciwymi i atrakcyjnymi pracami, zapewne z portfelami wypełnionymi pieniędzmi, a być może również swoimi zdjęciami, które wymienili kiedyś, ale już o tym zapomnieli. I ci porządni ludzie szarpali się na ulicy jak jakaś lokalna patologia.

– Puszczaj! – krzyknęła kobieta, nieco za ostro i zbyt dramatycznie, bo mężczyzna wprawdzie trzymał ją mocno za przeguby dłoni, ale żadną cząstką siebie nie sprawiał wrażenia, jakby chciał ją skrzywdzić.

– Lili… – Mężczyzna najwyraźniej próbował negocjować, ale raz, że przemoc fizyczna rzadko w tym pomaga, a dwa, że i plączący się język nie dawał skutecznego wsparcia.

– Puszczaj! – krzyknęła ponownie, a Lichy w końcu zrozumiał, że to komunikat skierowany do niego.

– Ej – powiedział niezbyt głośno, ale wystarczająco dosadnie, w dodatku kierując palec wskazujący w stronę mężczyzny. – Zostaw ją i idź sobie.

– Bo co?! – wrzasnął tamten. Lichy wyczuł, że mężczyzną bardziej niż złość kieruje desperacja. A może nawet wstyd? To ten moment, kiedy zwykły facet zostaje przyłapany na czymś, co naprawdę źle wygląda. Gdy zdaje sobie sprawę, że posunął się odrobinę za daleko, a z boku wygląda to tak, jakby nie znał zasad. Jakby był jednym z tych, którymi na co dzień gardzi.

Lichy westchnął i wstał. Nic więcej nie musiał robić. Bo choć nie miał już siły trzymać się prosto, a krok miał zdecydowanie niepewny, to jednak był wyższy od gościa o dobre dwadzieścia centymetrów i o tyle samo, ale w kilogramach, cięższy. Mężczyzna dostrzegł to i puścił kobietę. Jeszcze drobniejszą od niego. Rzucił jej spojrzenie przepełnione bólem, odwrócił się i odszedł.

– Dzięki – powiedziała kobieta do pleców Lichego, bo ten już kierował się z powrotem ku ławce. Usiadł i zamierzał powrócić do przerwanej wymiany poglądów z jimem, jednak nie dane mu było zaznać spokoju tej nocy.

– On się zwykle tak nie zachowuje – powiedziała Lili.

– Aha.

Chwilę mu się przyglądała, a po krótkim wahaniu usiadła na ławce obok niego.

– Poczęstujesz? – zapytała.

Bez słowa podał jej butelkę. A w każdym razie bez słowa wypowiedzianego na głos. Bo wewnątrz aż się gotował. Czy naprawdę tak dużo oczekiwał od życia? Odrobiny samotności i ilości alkoholu, którą mógłby spożyć w pojedynkę? Czego znowu chciała od niego ta kobieta? Będzie z nią musiał rozmawiać? Będzie musiał się dzielić jimem? Czy już nawet bycie pijakiem i włóczęgą nie odstrasza ludzi?

– Nazywam się Liliana Wejhert – powiedziała kobieta, wyciągając ku niemu dłoń.

– Miło mi cię poznać, Liliano Wejhert – odparł i podniósł się, by osiągnąć jeden z dwóch efektów. Ten bardziej pożądany, gdy ona zrozumie, że nie jest mile widziana na jego ławce lub ten drugi, gdy po prostu sam pójdzie sobie poszukać nowego miejsca.

– Nie poznajesz mnie? – zapytała nagle dziewczyna.

Dziewczyna? Kobieta? Przyjrzał jej się. Musiała być koło czterdziestki, ale sprawiała wrażenie młodszej. Może przez młodzieżową pikowaną kurteczkę w fioletowym kolorze. A może przez młodzieżowy makijaż. Również w dużej mierze fioletowy. Przynajmniej na oczach.

– Przepraszam, ale nie – odparł.

– Nie szkodzi, nie szkodzi. – Zaśmiała się. – Może to i lepiej.

– Może.

Chwila ciszy.

– Rozumiem – powiedziała w końcu. – Nie masz ochoty na towarzystwo.

– Dziękuję.

Faktycznie. Nie miał ochoty. Chciał dopić tego pierdolonego jim beama, po czym złapać jakiś nocny autobus i udać się do swojej meliny na Chropaczowie. Miejsca, którego wciąż nie potrafił nazywać domem, a jednak jedynego, w którym mógł się naprawdę schować przed światem.

I wówczas ujrzał policyjny radiowóz. Sunął powoli i bezszelestnie środkiem alejki, rozświetlając park na niebiesko.

– Co jest? – zapytała zaskoczona Liliana.

Nie uzyskała odpowiedzi. Radiowóz zatrzymał się obok nich i wysiadło z niego dwóch policjantów.

– Rafał Lichy? – zapytał kierowca.

– Ja pierdolę. – Lichy westchnął.

– Najlepszego w Nowym Roku – powiedział drugi policjant. – Zapraszamy z nami.

I Liliana Wejhert została sama. Nikt się nie raczył nawet do niej odezwać. Życzenia najwyraźniej też jej nie dotyczyły. Wzruszyła ramionami i sobie poszła.

Tymczasem radiowóz jechał szybko, choć bez sygnałów. Dojechanie na miejsce zajęło im sześć minut. Lichy nie znał tej części konurbacji, co było dość dziwne. Od jakiegoś czasu melinował na świętochłowickim Chropaczowie, ledwie pięć kilometrów na południe stąd, od trzech lat bujał się pomiędzy Gliwicami a Katowicami, ale dotąd szczęśliwie udawało mu się unikać Bytomia. Przynajmniej w ostatnich latach.

Dlatego teraz nie potrafił określić, dokąd właściwie go wiozą. Pokonali wiadukt nad jakimiś torami i zaraz skręcili w lewo. Kilka sekund później asfalt się skończył i zaczęło nieco trząść. Kierowca szarpał kierownicą to w lewo, to w prawo, by ominąć dziury. W końcu oczom Lichego ukazało się kilka chaotycznie rozstawionych radiowozów. Wszystkie miały zapalone światła, ale żaden nie pulsował na niebiesko.

– Wysiadaj – powiedział kierowca, gdy w końcu się zatrzymali. Lichy nie miał zamiaru wdawać się w dyskusję i opuścił pojazd. Oślepiony reflektorami przez chwilę miał problem z orientacją, a nim sobie z tym poradził, wyrósł przed nim Krzywański.

– Nie poddasz się, co? – wycharczał Lichy.

– Nie. Chodź za mną – powiedział Krzywański, po czym odwrócił się i ruszył przed siebie dość szybkim krokiem. Lichy westchnął i ruszył w ślad za dowódcą. Pierwszy krok nieomal zakończył się upadkiem i dopiero wówczas zrozumiał, że pod nogami ma błoto. Wzrok przyzwyczajał mu się powoli do niecodziennych warunków oświetleniowych. Obejrzał się za siebie i ujrzał niewysoki biały budynek, na którym czarną farbą naniesiono trzy litery. BBk. Bytom Bobrek. Nastawnia wykonawcza. Faktycznie. Przypomniał sobie, że już tu kiedyś był.

Jego bratu zależało, by po gimnazjum Lichy kontynuował kształcenie w jednym z prestiżowych bielskich liceów, w „piątce” albo ewentualnie w „jedynce”. Świetne szkoły i blisko od ich rodzinnego Międzybrodzia Żywieckiego. Tylko brat nie wiedział wówczas, że Lichy przede wszystkim chciał być z dala od niego, więc wybrał gliwicką „jedynkę”, dziewiąte na liście najlepszych liceów w województwie i dziewięćdziesiąte w całej Polsce. Zbyszek nie mógł tego przeboleć, ale on, Rafał Lichy, wspomina ten okres jako najpiękniejszy w swoim życiu. Szczególnie ostatni rok, niedługo przed egzaminem dojrzałości, kiedy jako najlepsza klasa maturalna w szkole byli już tak dobrze przygotowani, że sami sobie przyznali trochę luzu. I zamiast zakuwać z tymi, którzy nie potrafili dotrzymać im kroku, urządzali sobie miejską eksplorację. A szczególnie lubili przyjeżdżać właśnie tu. Do pobliskiej koksowni, wybudowanej na zgliszczach Huty Bobrek. Huta, jak to huta, upadła po zmianie ustroju, ale prywatne pieniądze natychmiast wyczuły dla siebie szansę na dobry biznes niewielkim kosztem. Przyjeżdżali ostatnią kolejką z Gliwic na stację Bytom Bobrek, a potem, przyczajeni w krzakach, czekali na skład węglarek, przejeżdżający tamtędy zawsze o tej samej porze i zawsze na tyle wolno pokonujący rozjazdy, by dało się wskoczyć na bufory między wagonami. A gdy już im się to udało, za kilka minut, przez nikogo nie zauważeni, wjeżdżali wprost na teren obiektu, a raczej z całą pewnością jednego z kręgów piekła, stworzonego jednak nie przez genialny, a przy tym bez wątpienia szalony umysł Dantego, a ręką cywilizacji, która szaleństwo przekuła w metodę. To był inny świat. Wielkie stalowe piece pluły w niebo żywym ogniem. W każdym innym zakładzie taki pożar skutkowałby zakrojonymi na szeroką skalę działaniami pożarniczymi i ewakuacją okolicznej ludności. Ale nie tu. Tu tak właśnie miało być. Ogień krążył w krwiobiegu zakładu. Wylewał się z baterii koksowniczych, podróżował w wagonach ciągniętych przez lokomotywy prowadzone niewidzialną ręką przemysłu. Nie było widać ludzi, tylko maszyny wprawiane w ruch przez pieniądze z wolnego rynku i budynki, które od lat tych pieniędzy nie oglądały. Wzniesione na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku, zapewne nigdy nie remontowane, dziś nie miały okien, a z dachów sypał się gruz. A jednak nadal służyły dokładnie temu samemu, co przed dekadami. Tak pociągający młodzież industrial z początku dwudziestego pierwszego wieku w najczystszej postaci.

Jednak, prawdę powiedziawszy, nie dlatego chłopaki tak często przyjeżdżały w to miejsce. Nie o obcowanie z kulturą przemysłową chodziło. Po prostu ganianie się z tamtejszymi ochroniarzami dawało najwięcej frajdy. To nie były jeszcze czasy, kiedy za włamanie na teren obiektu przemysłowego władza sądownicza mogła przybić wyrok za terroryzm, ale rosnące jak grzyby po deszczu firmy ochroniarskie robiły wszystko, by wykroić dla siebie jak największy kawałek rynku. I musiały raportować skuteczność w działaniach.

Tak więc, ganiali ich. Młode byczki w czarnych mundurach, zwykle niespełnieni policjanci, a jednak z namiastką władzy w ręku. Albo i spełnieni milicjanci, zwykle zomowcy, których po przemianach ustrojowych zwyczajnie nie udało się wybronić od ich własnej przeszłości, wciąż nie mogący się pogodzić z faktem, że obywatel nie jest im już winien podszytego strachem szacunku. Ba, wprost gardzi nim, starym człowiekiem, co całe swoje życie oddał przecież ojczyźnie. No, ale jak przez trzydzieści lat pałowałeś ludzi, to czego się, kurwo, spodziewasz?

Ganiali ich po wyrytych w betonie klatkach schodowych, pordzewiałych suwnicach już dawno pogrzebanych pod pyłem z sypiących się tynków, po hałdach zwalonego koksu, bocznicach kolejowych, w końcu przez nastroszone drutem kolczastym mury i po sąsiadującym z obiektem osiedlem familoków, ale takim prawdziwym, zapomnianym przez Boga i ludzi. Nie kolorowym, wymuskanym Nikiszowcu, gdzie zagraniczni turyści przyjeżdżali sobie robić zdjęcia, a tam, gdzie z lepszym aparatem zwyczajnie lepiej nie wchodzić. Kiedyś nawet już po tym, jak w końcu zgubili ochroniarzy, na ulicy cholernego Czajkowskiego, obskoczyli szybki wpierdol od kibiców Polonii Bytom, świętujących właśnie udane spotkanie przy grillu ze współbiesiadnikami połączonych sił katowickiej Gieksy i zabrzańskiego Górnika. Śmiechu było co nie miara.

Lichy nie mógł uwierzyć, jak bardzo zmieniło się to miejsce. W tamtych czasach, w miejscu, gdzie teraz tonął po kostki w błocie, był jeszcze peron. Nastawnia dysponująca ustawiona była dalej na zachód i po drugiej stronie torów. Wciąż drepcząc za Krzywańskim, Lichy ujrzał bryłę dawnego budynku dworcowego. Już kiedy odwiedzał to miejsce po raz ostatni, budynek był zrujnowany, jednak wówczas wciąż spełniał swoje zdanie. Teraz była to tylko ruina o zamurowanych oknach i drzwiach. Piękny dworek, wybudowany przeszło sto lat temu w duchu historyzmu, eklektyczny wprawdzie, ale co z tego? Sypał się na oczach świata i najwyraźniej nawet wpis do rejestru zabytków nie był go w stanie uratować.

Im dalej szli, tym więcej rozgorączkowanych ludzi mijali. W końcu natknęli się na Cyrę. Ten zawahał się na widok Lichego, jednak tylko na chwilę.

– Co myślisz? – zapytał Krzywański.

– Niedobrze – odparł Cyra. – Bardzo niedobrze. On ewoluuje.

– Ja myślę, że to akurat korzystne. W każdym razie dla nas. Czekaliśmy na jakiś przełom i może teraz…

– Szefie, co on tu robi? – Wskazał na Lichego, który odpalał właśnie papierosa. Gaz w zapalniczce się kończył. Nie zaskoczyła ani za pierwszym, ani za drugim razem.

– Pomoże nam.

– Nie potrzebujemy go.

– Pomoże nam – uciął Krzywański.

– Masz latarkę? – zapytał Lichy, bardziej skupiając się na dymie, który właśnie wydmuchiwał przez nos niż na teatralnie manifestującym pogardę Cyrze. Krzywański podał mu zapalonego ledowego vayoxa.

– Jeszcze rękawiczki – zażądał Lichy i to żądanie Krzywański również spełnił. Wciągając lateks na dłonie, Lichy ruszył za róg budynku.

Na wpół leżała, na wpół siedziała oparta o ścianę. Bez wątpienia kobieta, bo była zupełnie naga. Nogi miała wyprostowane i lekko rozwarte, zupełnie jak Stańczyk na portrecie Matejki. Tułów oparty o ścianę, lekko przygarbiony. A głowa…

Głowę trzymała w rękach, spoczywających bezwładnie na udach.

Podszedł bliżej, by się lepiej przyjrzeć i wówczas dopiero dostrzegł, że bezgłowe ciało pomalowane jest na zielono. Wyglądało, jakby obrósł je gęsty mech. Głowa również była zielona, a nawet włosy. Długie, ale posklejane farbą.

Trzy nagłe błyski flesza na moment pozbawiły go wzroku.

– Co ty robisz, do cholery?! – krzyknął do specjalisty robiącego zdjęcia.

– A jak ci się wydaje? – odparł tamten wyraźnie rozeźlony. – Dokumentację.

– To poczekaj, aż skończę.

Fotograf rzucił kilka przekleństw, ale ostatecznie odsunął się kawałek dalej i wyjął papierosa.

Papierosa! Lichy zdał sobie sprawę, że od kiedy ją zobaczył, ani razu się nie zaciągnął. Wypluł kiepa.

Poświecił na jej piersi, bo zdawało mu się, że coś tam widzi. Pomyślał, że mimo śmierci wciąż miała je imponujące. Ogromne, okrągłe i pełne. Na każdej z nich wokół brodawek sutkowych czarną farbą wypisano literę „Q”.

Co mogło znaczyć „Q”?

Dotknął litery i przesunął po niej palcem. Natychmiast zrozumiał, skąd tak idealny kształt piersi. Ponad wszelką wątpliwość miała silikonowe implanty. Potem złapał brodawkę i lekko ją ścisnął. Odczuł pewną przyjemność. Nie podniecenie, aż tak chory nie był, ale przyjemność – tak. Była dość duża i nienaturalnie twarda. Delikatnie przekręcił brodawkę palcami. Potem to samo uczynił z drugą.

Coś mu przyszło na myśl.

Przesunął dłoń w dół. Dotknął wzgórka łonowego ofiary i chwilę go gładził, po czym zsunął palec na jej łechtaczkę.

Cholera.

Czy miał wciąż swój scyzoryk? Włożył rękę do kieszeni kurtki. Tak, był tam. Nie stracił go na częstochowskiej „wytrzeźwiałce”. Otworzył ostrze i delikatnie zdrapał z łydki ofiary odrobinę farby. Potem przycisnął do niej kciuki i przez chwilę pocierał. Powąchał kciuk. Potarł go o palec wskazujący. Potem jeszcze zbadał głowę ofiary. Nos, usta, uszy. Poświecił jej nawet do ust.

W końcu oderwał się od ofiary i zgasił latarkę. Kawałek dalej stało martwe jak cała ta okolica drzewo. Oparł się o nie i ściągnął rękawiczki.

Czuł, jak paruje z niego alkohol. Czuł to w dosłowny sposób. Niewątpliwie śmierdział. Marzył teraz o prysznicu. Prysznicu, gorącej herbacie i niewielkiej stercie papierów z danymi, które mógłby przewertować przed snem.

Sen. O nim marzył najbardziej. Wiedział, że rano będzie się czuł fatalnie. I że, być może, w najbliższym czasie nie weźmie do ust niczego bardziej toksycznego niż woda. Jego mózg już porządkował szuflady, w których starannie układał pozyskane i zasłyszane dane. Morderstwo. Kolejne z serii. Dziewiąte. Ale inne niż poprzednie. Co to znaczy? Czy seryjny morderca zmienia modus operandi? Czy to w ogóle seryjny morderca? Czy jest możliwym, by dziewięciu zabójstw dokonał ktoś inny niż seryjny morderca? Czekali na niego właśnie dziś. Czyli zabija w sylwestra. Osiem poprzednich sylwestrów? Nie znaleźli żadnych śladów? Motywów? Powiązań? W takim razie to musi być seryjny morderca. Ale czy…

– Widziałam, co zrobiłeś. – Usłyszał cichy, ale mocny kobiecy głos. Zwrócił się w jego kierunku i dostrzegł zarys niewysokiej postaci. Zapalił latarkę i skierował ją w stronę kobiety. Na tułów. Tak, by ją widzieć, ale by i ona mogła widzieć jego. Bo była to ta brunetka z kamienicy na Kościelnej. Sylwia… Sylwia Brandt? Tak się nazywała? Narkotyki. Łapówka. Uśmiechała się do niego, ale nie dał się zwieść, bo spojrzenie miała o konsystencji i temperaturze ołowiu schłodzonego do poziomu nieznacznie przekraczającego zero absolutne. Z tą jednak różnicą, że w temperaturze zera absolutnego zamiera wszelka energia, a jej spojrzenie mogłoby łamać oręża hitlerowskich pancerników.

– Podobały ci się jej cycki? – zapytała. – Okrąglutkie i przyjemne w dotyku, prawda?

Czy to było pytanie?

– Lubisz tylko te martwe? A żywe? Podobają ci się żywe?

Lichy nie odpowiedział, bo dziewczyna zdawała się nakręcać. Zaraz ktoś tu przyjdzie i zrobi się nieprzyjemnie. Sylwia – na pewno Sylwia, już ją sobie przypomniał – znów posłała mu pocisk, a potem, jakby zawahała się na moment, króciutki, aż w końcu rozsunęła poły kurtki, chwyciła brzeg swetra i wraz z bluzką podciągnęła go pod samą szyję, eksponując biust. Lichy zdębiał.

– A te? – Rzuciła coraz bardziej rozedrganym ze wściekłości głosem. – Te też ci się podobają? A może są zbyt żywe?

Czy to było pytanie? Czy oczekiwała odpowiedzi? Tak, cholera, podobały mu się jej cycki. Niezbyt duże i bardziej kwadratowe niż okrągłe, ale przyjemne dla oka. Dla dłoni zapewne również. Na dworze było nieznacznie powyżej zera. Gęsia skórka pokryła jej skórę w ciągu sekundy, powodując, że sutki sterczały jak para pojazdów Apollo ustawionych w kompleksie startowym kosmodromu na przylądku Canaveral. W dodatku na lewej piersi, tuż obok brodawki, miała urocze niewielkie znamię w kształcie serca. Wprawdzie odwróconego do góry nogami, ale…

Do cholery, Lichy!

– Przyznaj – ciągnęła, nie opuszczając jeszcze swetra. – Wsunąłeś jej palec do cipki? Jak było? No, opowiadaj.

Lichy nie powiedział nic, a ona w końcu prychnęła z jawną pogardą, zsunęła sweter i zapięła suwak kurtki.

– Jesteś obrzydliwym człowiekiem, Lichy – powiedziała, tym razem naprawdę cicho, a przez to jej słowa zahuczały w jego głowie, jakby była katedrą. – Chciałam, żebyś o tym wiedział. Żałuję, że nie jestem wierząca, bo mogłabym przynajmniej mieć nadzieję, że zgnijesz w piekle, pierdolony zboczeńcu.

Odeszła. Lichy bez jakiejkolwiek kontroli nad własnymi czynami zaciągnął się papierosem, który w międzyczasie znowu sam się wypalił.

Błoto – pomyślał i zaraz się otrząsnął. Błoto? Dlaczego mu to przyszło do głowy? Miewał tak czasem. Mózg już pracował, ale jeszcze poniżej progu świadomości. Łączył kropki, wysnuwał wnioski, ale jeszcze nie wszczynał alarmu. Błoto… Wszędzie tu było błoto. O co chodzi? Co jest nie tak?

– A ty to kto? – zapytał naraz właściciel całkiem eleganckich butów, na które Lichy akurat świecił vayoxem. Buty utytłane były błotem. Błoto…

– A ty? – odpowiedział Lichy zmęczonym i pozbawionym chęci do jakiejkolwiek konfrontacji głosem. Nie miał zamiaru uprawiać szermierki na słowa, ale też nie planował się opowiadać byle komu. Nawet właścicielowi eleganckich butów i eleganckiego płaszcza w grafitowym kolorze, z kołnierzem podbitym futrem.

Mężczyzna przez chwilę mierzył Lichego wzrokiem, ale najwyraźniej też nie miał ochoty się spierać. Odpowiedział więc rzeczowym tonem:

– Paweł Doba, Naczelnik Wydziału Śledczego Prokuratury Okręgowej w Katowicach. Jestem gospodarzem tego śledztwa i ponawiam pytanie: kim jesteś. I co tu robisz?

– Nie wiem.

– Nie wiesz, kim jesteś?

– Nie wiem, co tu robię.

– O, widzę, że panowie się poznali – wtrącił się niespodziewanie Krzywański, który wyrósł obok nich jak duch, którym zapewne w istocie był. Ciało miał niemal przezroczyste ze zmęczenia, a głos rozwiewał się na wietrze.

– Właśnie się poznajemy – powiedział Doba.

– Dobrze. Bardzo dobrze. To jest Rafał Lichy. Mój nowy śledczy.

Brwi prokuratora ułożyły się w dwa znaki zapytania.

– Lichy? – zapytał z niedowierzaniem. – Ten Lichy? Lichy-Sznureczek? Seryjny samobójca?

– Raczej wspominam go jako tego, kto schwytał Szewca z Chociebuża – odparł Krzywański.

– Taaaak. – Doba westchnął. – Przyznaję, porządna robota. Ale nie jestem przekonany, czy zatrudnienie go to dobry pomysł. A ty co myślisz, Lichy?

– Zgadzam się.

– Że to nie jest dobry pomysł?

– Aha.

– Paweł… – zaczął Krzywański, ale prokurator powstrzymał go ruchem dłoni. Wciąż wpatrywał się w Lichego, jakby rzucał mu wyzwanie. Lichy przegrał. Doba nie wyglądał jak prokurator. Wzrostem niemal mu dorównywał. Na głowie nie miał włosów, za to zadbana broda sięgała do obojczyka. Widać było, że sporo czasu spędza, przerzucając ciężary.

– Widziałeś ciało? – zapytał w końcu prokurator.

– Tak – odparł Lichy.

– Więc mów, co zobaczyłeś.

– Kobietę.

– Brawo. – Doba nieznacznie podniósł głos i było jasne, że cierpliwość nie jest jego najmocniejszą stroną. Lichy westchnął. Przecież wcale się jeszcze nie zgodził. Nie musiał się opowiadać. W zasadzie nic nie musiał, a czuł się jak na rozmowie o pracę. A niech to szlag.

– Kobieta, między dwudziestym piątym a trzydziestym rokiem życia – powiedział i był to już zupełnie inny Lichy. Ten, który w pojedynkę namierzył najgroźniejszego wielokrotnego mordercę w Europie. Ten, którego swego czasu bali się wszyscy przestępcy od Kłomnic po Istebną i od Szczekocin po Racibórz. Tak niedawno, a jakby w innym życiu. – Zdekapitowana mechanicznie. Powiedziałbym, że gilotyną.

– Dlaczego?

– Bo cięcie jest idealne. A nie istnieje już zawód kata. Kogoś, kto ciąłby szyję tak często, by aż precyzyjnie wytrenować rękę. Zabito ją oczywiście gdzie indziej. Tu tylko została wyeksponowana. Przed śmiercią prawdopodobnie przetrzymywana.

– Jak długo? – zapytał Doba.

– Dwa, może trzy dni do momentu śmierci. Potem przynajmniej dzień.

– Coś jeszcze?

– Tak. Głowa.

– Co z nią?

– Nie należy do ofiary.

Kątem oka dostrzegł, jak prokurator i Krzywański wymieniają szybkie, ale intensywne spojrzenia.

– Mów dalej – polecił prokurator.

– Mamy tu w gruncie rzeczy dwie zamordowane kobiety – uzupełnił Lichy.

– Przyczyna śmierci?

– Nie jestem lekarzem sądowym, Paweł.

– Jeszcze nie zdecydowałem, czy możesz być ze mną na „ty”. Przyczyna śmierci. To chyba dość oczywiste?

– To jakiś test?

– Przyczyna śmierci!

– Nie wiem. Według mnie zatrucie jakąś chemią. Może depresja oddechowa. Fentanyl, propofol, ewentualnie morfina. W każdym razie głowę ucięto jej post mortem.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

 

 

 

 

Copyright © by Grzegorz Brudnik, 2023

Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2024

 

Wszelkie prawa zastrzeżone.

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiekformie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to takżefotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwemnośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2024

 

Projekt okładki: © Mariusz Banachowicz

 

Redakcja, korekta, skład i łamanie: Editio

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

eISBN: 978-83-8357-440-0

 

 

Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Seria: FILIA Mroczna Strona

mrocznastrona.pl

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.