Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Błyskotliwy kryminał w klasycznym stylu, znakomicie osadzony w realiach PRL-u
Połowa lat 60. XX wieku. Mały górski kurort, a w nim elegancki pensjonat, prowadzony przez Annę Małecką, córkę znanego przedwojennego satyryka. Oaza spokoju i dyskrecji dla PRL-owskich wyższych sfer.
W tle muzyka puszczana z adapteru Bambino, tętniące życiem kuracjuszy uzdrowisko oraz przepiękna symfonia Cevenole. Sielankę przerywa dopiero tajemnicze morderstwo. Zadanie znalezienia sprawcy władze powierzają młodemu porucznikowi Milicji Obywatelskiej Krzysztofowi Polowi. Okazuje się jednak, że do pewnych tajemnic dotrzeć może tylko Stanisław Gorszewski – człowiek o przenikliwym intelekcie i skomplikowanej historii życia. Gdy losy obu mężczyzn niespodziewanie się splatają, śledztwo przybiera zupełnie zaskakujący obrót…
Komu tęskno do klasycznych fabuł kryminalnych, ten z pewnością nie zawiedzie się na książce Marka Żaromskiego, który serwuje to, co doskonale znamy i lubimy. Cevenole to bowiem wyrazista fabuła, obrazowe oddanie klimatu PRL-u, wiarygodne postacie i przede wszystkim pomysłowa intryga. A wszystko to skąpane w oparach muzyki wybrzmiewającej z kultowego gramofonu Bambino.
Wioleta Sadowska, autorka bloga subiektywnieoksiazkach.pl
Marek Żaromski – zwykły nauczyciel historii mieszkający w niezwykłym miejscu Rymanowie-Zdroju. Mąż Marzenki, tata Kacpra i Emilki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 312
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Pani Małecka była, jak to się mówi, zarobiona.
„Dobrze, że Julka przyjechała dzień wcześniej, no i Kasia… – pomyślała. – Sama nie dałabym rady. Nie ma mowy. A przecież gości nie będzie wcale tak wielu. Rok wcześniej było ich… zaraz, ilu? Dziesięcioro? Nie, jedenaście osób. Tym razem zapowiada się ich… Policzmy… Pan Teofil chory, czyli zostaje sześciu, plus Julia, Kasia i ja, czyli dziewięć osób. Dwie mniej. Zawsze to coś, choć i tak czeka mnie kolejny dzień w kuchni”.
W ogóle nie urządzałaby urodzin, tym bardziej dla kuracjuszy, ale od lat jakoś tak się przyjęło. Przychodzili, składali życzenia, dawali jakieś drobne prezenty. No i jak ich nie ugościć?
„Pięćdziesiąt lat, pięćdziesiąt”!
Jeszcze to zadziwiające poranne spotkanie, które wytrąciło ją z równowagi.
„Nie będę już o tym w ogóle myśleć” – postanowiła.
***
Dzień był przepiękny. Niebo bezchmurne, krystaliczne. Wrześniowe słońce. Ciepło.
Tak cicho.
Pan Stanisław siedział w wiklinowym fotelu przed swoim domkiem. Chłonął ciszę, pozwalał się upajać kolorom lasu i nieba, i wszystkiego, słuchał swego oddechu. Gdzieś w oddali słychać było czasem przejeżdżający samochód. Przymknął oczy. Poczuł ciepło na twarzy. Machinalnie zapiął ostatni guzik swojego szarego swetra. Wolno opuścił dłoń na oparcie fotela. Wszystko to było ważne. Prawdziwe.
„Ania pewnie teraz szaleje”, pomyślał. Mimo tylu lat znajomości wciąż zwracali się do siebie per „pan” i „pani”, ale w myślach…
Wieczorem wielka uroczystość. Prezent już był spakowany, a obiad, czyli kluski z serem, zjedzony. Przed chwilą skończył pić kawę. Biel filiżanki na spodeczku, oddzielająca się od barwy wiklinowego stolika.
Czas na Cevenole. Zwykle słuchał jej w niedzielę, ale dziś postanowił zrobić wyjątek.
Powoli się podniósł i wszedł do domku. W pokoju, który żartobliwie nazywał „gościnnym” – miał do dyspozycji jeszcze tylko sypialnię, małą kuchnię i łazienkę z toaletą – stał jedyny luksusowy przedmiot, jaki posiadał. Gramofon firmy Philips. Stereofoniczny!
Pan Stanisław podszedł do szafki z książkami i wziął z niej niebieski, szesnastokartkowy, nieco pożółkły zeszyt. Otworzył go na pierwszej stronie. Swym drobnym, starannym pismem zapisywał w nim daty odtwarzania płyty. Aby nie przesadzić. Z reguły słuchał jej co tydzień, w niedzielę. No ale już na przykład w wielkim poście w ogóle, co, trzeba przyznać, było dla niego dużym wyrzeczeniem.
Założył okulary i sięgnął po krótki, dobrze zaostrzony ołówek.
Wpisał dzisiejszą datę: „12 września 1964 r., sobota”, po czym – nie wiadomo, po co – dopisał „Pięćdziesiąte urodziny pani Małeckiej”.
Wreszcie sięgnął po płytę. Wszystko mu się w niej podobało i dbał o nią tak, aby wciąż wyglądała jak nowa. Wiedział, że przesadza, ale akurat to nie była najgorsza z jego wad.
RCA Victor, Living Stereo, Charles Munch dyryguje Bostońską Orkiestrą Symfoniczną, przy fortepianie Nicole Henriot-Schweitzer.
Side A Ravel Piano Concerto
Side B Vincent d’Indy Symphony on a French Mountain Air, op. 25
Zawsze „side B”, zawsze symfonia, często nazywana po prostu Cevenole.
Sewenny to łańcuch górski w południowo-wschodniej Francji. Od gór Cevennes powstała nazwa Cevenole. Pewnego razu w roku 1886 młody kompozytor hrabia Vincent d’Indy, wędrując właśnie po tych górach, usłyszał melodię nuconą przez jakiegoś pasterza. Zanotował ją, a później wykorzystał do skomponowania cuda.
Pan Stanisław delikatnie położył płytę na talerz, włączył napęd, podniósł dźwigienką ramię gramofonu i ostrożnie opuścił.
Najpierw niski, poważny, może nawet ponury dźwięk fagotów i klarnetów, a potem rożek angielski – temat! Cevenole.
Światło.
Łagodność. Beztroska. Wzruszenie.
Melodia odkupionego świata.
Pełna blasku z tamtego niedzielnego poranka, który nigdy nie zagaśnie i przemieni wszystko.
***
Willa Fraszka stała na skraju uzdrowiska. Była dużym, drewnianym, ładnym dwupiętrowym budynkiem w stylu szwajcarskim, który w okresie międzywojennym zdominował architektonicznie Zdrój.
Wybudował ją i nadał jej nazwę ojciec pani Małeckiej – znany swego czasu satyryk, autor licznych, piosenek i fraszek, drukowanych w przedwojennych gazetach i tygodnikach.
Dziś dzięki niej, to znaczy dzięki Fraszce, córka pisarza miała z czego żyć. Tak jak wielu mieszkańców uzdrowiska przyjmowała tak zwanych gości.
Sezon letni właściwie się kończył. Na kolejny wielki przyjazd turystów można było liczyć dopiero w zimie. Niemniej jak co roku we wrześniu gościła kilka osób. Aktualnie pięć. W zasadzie większość gości było już właściwie jej znajomymi albo znajomymi znajomych. Niektórzy przyjeżdżali tu co roku, od lat. Polecali jej pensjonat swoim przyjaciołom i bliskim. Tak już to się kręciło.
Obecnie na pierwszym piętrze mieszkali pan sędzia Obertyński z żoną i pan Kulawik. Na drugim rezydowało tylko małżeństwo Kramarzów. Ci przyjechali dopiero drugi raz. Poleceni przez stałych gości, państwa Wielickich z Torunia.
Pani Małecka miała szczęście i była tego świadoma. Tak się złożyło, że jej goście to wyłącznie ludzie z pozycją, wpływowi. Zapewniało jej to spokój i brak kontroli ze strony władz. Nikt właściwie nie wtrącał się do jej interesu. Nikomu nie musiała się nawet opłacać.
Dlaczego ci wpływowi wybierali jej Fraszkę? Może na początku przyciągała ich przebrzmiewająca już sława ojca pani Anny. Może niektórych nobilitowało to, że mieszkają właśnie u niej, że im usługuje. Być może. Na pewno magnesem był standard, jaki oferowała. Dom wybudowano w pięknej okolicy. Zapewniał wygodę i lśnił czystością. Do tego kultura i dyskrecja właścicielki. Jedzenie też stało na najwyższym poziomie. Pani Małecka miała wiele kontaktów z tutejszymi chłopami – od nich kupowała mięso i wspaniałe wędliny. Od czasu do czasu któryś z myśliwych dostarczał jej przepyszny pasztet z zająca. Jedynym mankamentem tego przysmaku był śrut, który zawsze może się w dziczyźnie przytrafić. Czegóż chcieć więcej?
W utrzymaniu domu w sezonie pomagała Kasia. Miała już prawie dwadzieścia lat. Mieszkała w Białobrzegach, nie przelewało jej się. W sezonie przenosiła się do Fraszki. Pani Ania nie traktowała jej jak zwykłej pomocy, lecz raczej jak członka rodziny.
W czasie wakacji gotować pomagała pani Kazia, kucharka z sanatorium Krasicki. Po sezonie kuchnię przejmowała sama właścicielka willi. Nie miała z tym problemu. Pracy się nie bała. Ale urodziny!
Kasia i Julka, córka właścicielki, tego dnia uwijały się jak w ukropie, a i tak gospodyni wpadała czasem w nastrój bliski panice.
– Boże, no gdzie ten Mierzwa?! Miał być o dziesiątej. Już dwunasta, a jego nie ma.
– Mamo, wszystko pomalutku zrobimy. – Julia nieustannie próbowała uspokajać podenerwowaną matkę, ale nie zawsze jej się to udawało.
– Przecież pani wie, że pan Mierzwa często się spóźnia – wspierała Julię Kasia.
– Właśnie dlatego mnie to denerwuje. Tej kiełbasy przecież nie wystarczy.
– Mamo, mamy jeszcze pięć godzin. Weźże się uspokój! – dodała Julia. – Goście zachowali się z klasą. Jak jeden mąż zdecydowali, że dziś obiad zjedzą gdzieś w Zdroju. Wszystko po to, aby nie dokładać ci pracy.
Po południu dom zaczął się napełniać zapachami przygotowywanych pyszności. Mierzwa dotarł i pozostawało tylko jakoś „się ogarnąć”. Tylko!
– Pięćdziesiąt lat… – szepnęła przed lustrem pani Ania. – Że też mnie to spotkało… – Pokręciła głową, wspominając swoją młodość i dzieciństwo, rodziców… – Nie ma czasu na rozklejanie się – szybko przywołała się do porządku.
Dokładnie na siedemnastą wszystko już było gotowe. Stół nakryty białym obrusem, na nim nakrochmalone, haftowane serwetki, szklanki, kieliszki, sztućce i talerzyki czekające na tort i ciastka. Aromat kawy. Wzmagający się zapach smażonych pieczarek.
Lekka ekscytacja. Natrętna woń niezbyt dobrych perfum i wody kolońskiej.
Gotowe.
Czas na życzenia i prezenty. Podniesione głosy, nieco przesadny śmiech i oczywiście tradycyjny opór stawiany przez gospodynię przed wręczanymi jej upominkami.
Z jakichś powodów tak właśnie trzeba.
– Panie Stasiu, ja tego nie przyjmę! Jeśli będą mi państwo przynosić prezenty, w ogóle nie będę urządzać urodzin.
– Ależ, pani Aniu! – interweniował sędzia Obertyński.
Potem ucztowanie. Wiśniowa nalewka, którą delektowały się głównie panie. Do tego przepalanka i czysta.
– Tylko wódka – zakomenderował pan Kramarz, sięgając po butelkę z czerwoną nalepką.
Pan sędzia lekko się skrzywił. Śmiała się młoda żona Kramarza.
Po godzinie zaczął się już charakterystyczny chaos. Alkohol robił swoje, a w tamtych czasach pito dużo. Wstrzemięźliwe były jedynie gospodyni, Julka i Kasia. Pan Staś też pił niewiele, może dwa kieliszki. W powietrzu snuł się szaroniebieski dym z papierosów.
Rozmawiali już wszyscy, jeden przez drugiego. Panie czasem głośno się śmiały. Panowie starali się, by jak najczęściej miały ku temu powody. Pan Stanisław nie był w tym mocny, więc tylko się uśmiechał.
W rozmowie nie brała udziału także Kasia, choć i ją zaczepiano. Była najmłodsza z całego towarzystwa i całkiem, całkiem… Rumieniła się od czasu do czasu i z ulgą wstawała od stołu, by z Julką donieść coś do jedzenia czy do picia.
Panna Julia zajmowała się też muzyką. Z nowego gramofonu Bambino płynęły dźwięki starych i nowych przebojów. Julka zmieniała płyty. Większość przywiozła od siebie, z domu. Słuchali więc Łazuki Dzisiaj, jutro, zawsze, Okularników Osieckiej, Demarczyk, choć starsi oczywiście woleliby Fogga czy Koterbską. Zero big-beatu.
Zaczęły się śpiewy, nawet jakieś tańce. Naprawdę dobra zabawa.
Tym bardziej zastanawiająca była nieobecność Rafała, jedynego syna pani Ani.
Nikt się jednak o niego nie pytał. Wiadomo, nie wypada.
Rozmawiano za to o wszystkim, poza polityką oczywiście. Panów zajmował głównie sport, panie rozmawiały o wielu sprawach. Zbliżały się igrzyska w Tokio, zachwycał młody Lubański. Panie wymieniały się opiniami na temat tak zwanego życia codziennego. Wykroje, przepisy na dania z niczego – co kto chce, co kto lubi.
– Rozumie pan, Michelangeli… – Sędzia Obertyński wyswobodził się z rozmowy z Kulawikiem i dosiadł się do pana Stasia. Zmienił temat na muzykę, bo wiedział, że jego rozmówcy sport akurat zupełnie nie interesuje. – Ja tej jego Chaccony nigdy nie zapomnę. Ma twarz jak maskę, ale, proszę pana, jak on gra! Największy pianista, co ja mówię, artysta, jakiego w życiu spotkałem.
Sędzia nie zauważył nawet, że popiół z jego papierosa spadł na dywan. Zresztą prawie nikt tego nie zauważył. Poza panią Anią.
Sędzia oparł dłoń o kolano pana Stasia, co było nieprzyjemne.
– Niech pan żałuje, że go pan nie słyszał.
Pan Staś nie mógł go usłyszeć. W 1955 roku przebywał gdzie indziej.
– Ale słyszałem Paderewskiego.
– Ależ on podobno był tragiczny. – Pan sędzia zaczął wymachiwać rękami.
– Co też pan mówi… Był geniuszem – cicho sprzeciwił się Stanisław.
– Może jak był młody – nie ustępował Obertyński. – Czytałem, że na starość grał fatalnie.
Pan Stanisław na końcu języka miał: „Pan czytał, ja słyszałem”, ale nie odpowiedział nic i tylko przecząco pokręcił głową.
Tak płynęły minuty, które zamieniały się w godziny. Zło już było blisko, wisiało z rozwartym pyskiem nad zebranymi, szukając kogo by przegryźć, przemielić, zatopić swą zgniłą śliną. Po dziewiętnastej ktoś zapukał do drzwi.
– Pan sąsiad, pan Piotrowski! – poinformowała zebranych pani Anna. – Co za niespodzianka! Zapraszam, sąsiedzie.
Sąsiad początkowo się wzbraniał. Przyszedł tylko zadzwonić do córki. Pani Ania, jako jedna z nielicznych prywatnych właścicieli w Zdroju, posiadała telefon. Z pewnością zawdzięczała to znaczącym osobistościom, które u niej wczasowały. Pełen komfort.
Piotrowski oczywiście wiedział o urodzinach, a pani Ania oczywiście spodziewała się jego najścia.
Zamówił w centrali rozmowę, po czym zapewnił:
– Ja tu sobie poczekam w korytarzu, proszę sobie nie przeszkadzać.
– Ależ, panie Kaziu, no niechże nie da się pan namawiać! Zapraszamy – chórem zapewnili biesiadnicy.
Jeszcze chwilę się opierał, ale niezbyt długo. Wreszcie dołączył do zabawy. Tak właśnie wypada.
Po półgodzinie zadzwonił telefon. Piotrowski porozmawiał kilka minut z córką, po czym zapytał telefonistki z centralki, ile kosztowała rozmowa. Odliczoną kwotę przekazał pani Małeckiej, później na powrót dołączył do towarzystwa.
Jak to na każdym przyjęciu nadszedł moment, gdy właściwie nie pozostało już nic innego, tylko się rozejść. Goście odwlekali tę chwilę, ale własnego organizmu nie da się oszukać, szczególnie jeśli wlało się w niego sporo alkoholu. Wreszcie biesiadnicy wstali od stołu.
Julia i Kasia starały się na bieżąco myć zabrudzone talerze i sztućce, tak więc po zakończonej imprezie dość szybko doprowadziły kuchnię i salon do wzorowej czystości.
– Już po pierwszej – zauważyła Julia, gdy odkładała talerze do witrynki.
Pani Małecka przytaknęła córce. Siedziała znużona na kuchennym krześle. Opadły już emocje, wróciły złe, czy może raczej smutne, myśli.
Julia zerkała co chwilę na matkę.
– Jutro… a właściwie to dzisiaj… – poprawiła się. – Niczym się nie przejmuj. Idź spać. My z Kasią zajmiemy się wszystkim.
Pani Ania pokiwała głową.
Wprawdzie śniadanie i kolację goście przyrządzali sobie sami z produktów, które wystawiano im w kuchni, ale trzeba było po nich posprzątać i pozmywać. A wcześniej, rzecz jasna, przygotować cały bufet. Talerzyki, sztućce, szklanki. Chleb, masło, wędliny i ser. Dzbanek z gorącą herbatą i drugi, z kawą zbożową.
Zapewne jutro nikt nie wstanie skoro świt, ale na wszelki wypadek wszystko musi być jednak przygotowane wcześniej.
Pani Ania jak zwykle pójdzie do kościoła na siódmą, dziewczyny pewnie wybiorą się dopiero na sumę wpół do jedenastej, gdy będzie już posprzątane po śniadaniu.
– Rafał już wrócił? – po chwili ciszy zapytała pani Małecka.
– Chyba nie – usłyszała niepewną odpowiedź podopiecznej.
– Kasiu, nie zamykaj drzwi wejściowych, dobrze? – poprosiła najspokojniejszym tonem, na jaki ją było stać.
– Oczywiście – potwierdziła dziewczyna. – Proszę, ziółka dla pani. – Jak co wieczór podała jej parującą szklankę, w której kotłowały się zamieszane przed chwilą liście.
– Dziękuję. – Pani Anna nakryła szklankę spodeczkiem. – Po takim dniu powinnam raczej dobrze spać. – Uśmiechnęła się niewyraźnie i odstawiła herbatę na stół, po czym powoli podniosła się z krzesła i chwyciła szklankę za uchwyt metalowego koszyczka.
– Dobranoc, dziewczęta – dodała tylko i wyszła.
– Dobranoc.
Julia wzięła się do wycierania umytych naczyń.
– Ty też idź już spać – dodała, spoglądając znad zlewu. – Ja już się tym wszystkim zajmę. Poczekam na Rafała.
– Nie masz na co czekać – odparła Kasia tonem świetnie zorientowanej. – Nieraz nie wracał na noc.
Julia, nieco zaskoczona, spojrzała na dziewczynę.
– I gdzie wtedy był? Co robił?
– Nie mam pojęcia. – Kasia wzruszyła ramionami. – Niełatwo się teraz z nim rozmawia.
„Niełatwo”, powtórzyła w myślach Julia. Nie była w stanie zaprzeczyć. Jej pomocnica tymczasem zdjęła fartuch i powiesiła go przy zlewie.
– Dobranoc – powiedziała jeszcze na pożegnanie. – Posłuchaj mojej rady i nie czekaj, tylko idź spać. Wiem, co mówię – dodała i wyszła z kuchni.
***
Wczesnym rankiem w domu panowała cisza. Nikt nie chodził po korytarzu, z pokojów nie dobiegały żadne dźwięki. Julię ze snu wyrwał dopiero budzik, który zabrzęczał o siódmej. Kiedy zeszła do kuchni, Kasia już kończyła przygotowania do śniadania.
– Jesteś niesamowita. – Julka pokręciła głową z podziwem.
– Ja, tak jak twoja mama, jestem rannym ptaszkiem.
– Naprawdę zazdroszczę ci tej twojej energii.
– No wiesz, ze mnie zdrowa wiejska dziewczyna… – Kasia roześmiała się, ukazując piękne, białe zęby.
Ten jej poranny pośpiech był jednak zbyteczny. Pierwszy kuracjusz, pan Kulawik, do kuchni zszedł już dobrze po ósmej.
– Witam, dziewczęta – zakrzyknął od drzwi i uśmiechnął się dość niewyraźnie. – Szefowej jeszcze nie ma? – zapytał tak, jakby chciał jakoś zagaić rozmowę.
– Nie – odparła Julia. – Choć właściwie powinna już być. Pewnie kogoś spotkała po kościele.
– Zagadała się – dodał ze zrozumieniem pan Kulawik, sięgając po talerzyk. Zaczął nakładać sobie wędliny. Ręce lekko mu drżały, gdy komponował sobie skromną kanapkę. Na więcej nie miał ochoty.
Kasia, nie chcąc wdawać się w dyskusję i narażać na kolejne docinki, pośpiesznie wyszła już do swojego pokoju. Julia również opuściła kuchnię, ale z innego powodu – chciała sprawdzić, czy jej brat w końcu wrócił do domu. Gdy otworzyła drzwi jego pokoju, uderzył ją zapach alkoholu zmieszany z dymem papierosowym. Rafał leżał na brzuchu w samych majtkach. Kołdra spadła na podłogę. Ubrania i buty rozrzucone były po pokoju.
„Wygląda tak obco”, przeszło przez myśl pannie Julii. A był przecież jej małym braciszkiem. Zawsze. Sześć lat różnicy… Teraz to wiecznie albo pijany, albo skacowany dorosły mężczyzna. Zaczęło się to ze dwa lata temu. Miejsce szczerości w ich rozmowach zajęły sarkazm i ironia. W zasadzie przestał chodzić na msze święte, nie modlił się już z mamą. Do kościoła chodził już tylko na Boże Narodzenie i Wielkanoc, a i to pewnie tylko ze względu na mamę.
Parę razy próbowała z nim porozmawiać, żeby dowiedzieć się, co go trapi, ale bez skutku. Wpatrywał się w nią tylko tymi swymi piwnymi oczami, które wydawały się zupełnie puste, i nic nie odpowiadał. W końcu wpadał w złość i kończył rozmowę jakimiś bolesnymi dla niej uwagami.
Dotkliwa bezradność. Modlitwa. Gdyby ojciec był z nimi… Jak ten chłopak sobie w ogóle radzi ze studiami? Przecież to medycyna! Nie była w stanie tego pojąć.
I te podpuchnięte oczy. Tym razem jednak naprawdę przesadził. Pięćdziesiąte urodziny mamy, a on… Syneczek! Obrzuciła go jeszcze raz szybkim spojrzeniem i mimowolnie się skrzywiła. Wyszła, cicho zamykając drzwi.
„Na pewno najpierw trzeba porozmawiać z mamą”, zdecydowała, gdy już z powrotem znalazła się w kuchni. Przysiadła tam na chwilę, żeby zebrać myśli. Poczuła jednak dziwny niepokój, bo o tej porze kuchnia powinna już przecież tętnić życiem. Wstała i wyszła na korytarz. Otworzyła drzwi prowadzące z holu na dół, do „garażu”. Coś ją zdziwiło, ale w tym momencie nie wiedziała jeszcze co. Powoli zeszła po schodach, na – jeśli można tak to nazwać – parter. W zasadzie było to pomieszczenie, które miało być dużym garażem, samochodu jednak nigdy nie mieli. Przylegały doń jeszcze oddzielna kuchnia, kotłownia, suszarnia, schowek i dwa pokoje. W jednym z nich mieszkała Anna Małecka.
Wokół panowała cisza.
Julka spojrzała na zegarek. Za dziesięć minut dziewiąta. Mama przecież już powinna była wrócić. Na pewno nie weszła głównym wejściem, bo zauważyłyby ją z kuchni. Mogła, co prawda, skorzystać z drugiego wejścia do willi, przez drzwi wmontowane w miejscu dawnej dużej bramy garażowej. Gospodyni często ich używała, aby nie przeszkadzać gościom.
Julia delikatnie zapukała do pokoju.
– Mamo…
Cisza.
Nacisnęła klamkę, otworzyła powoli drzwi i weszła do środka.
– Jezu!
Rozpoczął się koszmar.
Najpierw biegła, ale zaraz się opanowała. Powoli wspięła się na górę. Serce biło jej niespokojnie. Nie do wiary!
– Kasia! – zawołała, choć szybko się zorientowała, że nie powinna krzyczeć. – Kasiu – powtórzyła już cicho i spokojnie. – Mama miała… wypadek. Zadzwoń na milicję.
– Ale jak…
– Kasiu, nie teraz… – Spojrzała na dziewczynę błagalnie. – Proszę cię, zrób to. Ja idę obudzić Rafała.
Nie zapukała. Podeszła do łóżka i szarpnęła mocno ramię brata.
– Rafał, wstawaj! – była zła na niego, że w takiej sytuacji on sobie spokojnie śpi. Zaraz się jednak za tę złość skarciła w duchu.
Gniewnie warknął i otworzył podpuchnięte oczy.
– Co jest? – odezwał się w końcu, ale Julia nie dała mu dokończyć.
– Wstawaj, mama nie żyje.
Rafał wciąż był półprzytomny, więc nie dotarło do niego jeszcze to, co usłyszał.
– Telefon się zepsuł – usłyszeli za sobą głos Kasi.
Julia zamarła. Obróciła się do dziewczyny i spojrzała na nią z niedowierzaniem.
– Co? – spytała
– Cisza. Nikt się nie zgłasza.
Potarła dłonią czoło, Rafał wciąż wodził nieprzytomnymi oczami, zatrzymując wzrok raz na jednej, raz na drugiej.
– Idź do miasta, dokądkolwiek. Trzeba wezwać milicję.
– Powiesz mi, co się stało? Po co ja mam wzywać tę milicję? – zapytała zdezorientowana.
– Mama jest w pokoju. Nie żyje.
Słowa siostry ocuciły w końcu Rafała.
– Przestań panikować – zarządził, choć Julii daleko było do paniki. – Skąd wiesz, że nie żyje? Powiedz wreszcie, co się stało. Może trzeba wezwać raczej pogotowie?
– Boże mój, masz rację! Dlaczego o tym nie pomyślałam? Kasiu, proszę cię, pośpiesz się.
Kasia, ponaglana przez Julię i Rafała, wybiegła z pokoju. Nie pomyślała, by wypytać Julię o jakiekolwiek szczegóły, a i Rafał wciąż myślał niezbyt trzeźwo.
– Proszę cię, ubierz się szybko. Chodźmy do mamy.
– Jasne! – Rafał zerwał się z łóżka. Pośpiesznie wciągnął spodnie i narzucił na siebie koszulę. Nie zapiął jej nawet, tylko wybiegł na schody.
Całe to zamieszanie nie uszło uwadze pana Kulawika, który pojawił się na korytarzu.
– A co to się dzieje? – zaczął żartobliwie, choć jego oczy patrzyły uważnie. – Dokąd to Kasia pofrunęła?
– Nic takiego – skłamała Julia. – Przepraszam pana bardzo, ale nie mam teraz czasu na rozmowę – dodała trochę niegrzecznie, ale pan Kulawik, nieco zaskoczony tonem jej głosu, posłusznie wycofał się do kuchni. O to jej właśnie chodziło.
Po chwili stanęli w drzwiach pokoju mamy.
– Jednak nie było sensu wzywać pogotowia – stwierdził Rafał. Znów ją uraził, tym razem tym suchym, beznamiętnym tonem głosu, zimną racjonalnością. Dopiero teraz w pełni uświadomiła sobie, dlaczego nawet nie pomyślała o ratunku dla mamy.
Nie wiedziała, dlaczego, ale postanowiła sobie, że się nie rozklei. Nie teraz. Nie wolno.
Nic już nie można zrobić, nic się nie zmieni, nic nie pomoże. Przecież skoro nic nie można, to w zasadzie już wszystko wolno. „Ale nie – postanowiła. – Trzeba działać tak, jak należy”. Tak jak trzeba.
***
Najbliższy telefon znajdował się w sanatorium Hutnik, piętnaście minut drogi od Fraszki. Kasia biegła, więc jej zajęło to nieco mniej. Gdy już dotarła na miejsce, najpierw zadzwoniła na pogotowie, potem na milicję. Oczywiście pytano, jaki to wypadek spotkał panią Małecką, ale Kasia nie miała pojęcia, co odpowiedzieć.
– Bardzo poważny, jej córka kazała mi zadzwonić. Nic więcej nie wiem – powtarzała tylko.
„Za chwilę o wszystkim dowie się już cały Zdrój”, pomyślała. Czuła na sobie uważne spojrzenie sanatoryjnej recepcjonistki, wszystkiego wysłuchała oczywiście telefonistka z centralki. To wystarczy.
We Fraszce wszyscy już wiedzieli.
Zaraz po powrocie Kasi Julia zaprosiła gości do salonu, by poinformować o „śmiertelnym wypadku mamy” i o tym, że wezwano pogotowie i milicję. Pan sędzia natychmiast udał się do pokoju pani Ani, a Julia nie odważyła się zaoponować. Nawet wolała, by ktoś obdarzony autorytetem zajął się całą sprawą. Razem z panem Obertyńskim zeszła Kasia. Po chwili wrócili. Sędzia poważny, Kasia blada z nienaturalnie, szeroko otwartymi oczyma.
– Niech już nikt tam nie schodzi – zarządził. – Doszło do zabójstwa – dodał poważnie, z uwagą obserwując reakcję zebranych.
Jego żona uniosła dłoń do ust, jakby chciała je zakryć, by powstrzymać jęk przerażenia. Kramarzowie wymienili zaskoczone spojrzenia. Kasia, wciąż w szoku, przysiadła na skraju krzesła.
– Nie powinnam tam była schodzić – zaczęła monotonnym, bezbarwnym głosem. – Niepotrzebnie na to patrzyłam.
– Skąd masz pewność, że to morderstwo? – wydusiła z siebie sędzina.
Obertyński się zirytował.
– No kto jak kto, ale ja… – przerwał. – Teraz nie czas o tym mówić… – Znacząco spojrzał na żonę.
– Nie powinnam była tam schodzić – powtarzała Kasia. Rafał, chcąc jakoś ją uspokoić, niezręcznie dotknął jej ramienia. W ogóle nie zwróciła na to uwagi.
– Kasiu, chodź na chwilę do kuchni… – Julia wstała z krzesła i objęła dziewczynę. Ta posłusznie z nią wyszła.
– Jest w szoku – niepotrzebnie wyjaśnił Obertyński.
Kulawik drwiąco się uśmiechnął, obrócił na pięcie i ruszył w stronę drzwi.
– Pan dokąd? – wstrzymał go głos sędziego.
Mężczyzna powoli się odwrócił i spojrzał w oczy Obertyńskiego.
– Do siebie. A bo co?
– Radziłbym nam wszystkim – sędzia spojrzał na zebranych – nigdzie się nie rozchodzić. Zaraz przyjedzie tu milicja, będziemy przesłuchiwani. – Obertyński szybko zmienił ton chłodnego profesjonalisty na wersję koleżeńską, wręcz poufałą.
– A panny Julia i Kasia? – spytał Kulawik, ale tylko tak, by cokolwiek powiedzieć.
– Słyszał pan przecież, że dziewczyna jest w szoku – wtrąciła się sędzina. – Pewnie panna Małecka da jej coś na uspokojenie.
Zamilkł Kulawik.
Milczeli Kramarzowie.
Milczał Rafał.
Nieprzyjemnie.
***
Niebieska milicyjna warszawa z białym poziomym pasem i takimż napisem MO na miejscu była pierwsza. Karetka przyjechała nieco później.
Młody milicjant nawet nie wpuścił lekarza pogotowia do pokoju pani Małeckiej
– To miejsce przestępstwa, obywatelu, i tak nic tu nie pomoże.
***
To była zbyt poważna sprawa jak na zdrojową milicję. Szybko poinformowano o zbrodni komendę powiatową w Krzyżowcu. W niedzielę dyżur miał porucznik Pol, ale – jak to było w zwyczaju – nie siedział na komendzie, ale w domu. W razie czego posterunkowy miał po niego zadzwonić. To było właśnie „w razie czego”.
Porucznik ubrał się szybko w coś „do ludzi”, czyli w jego wypadku garnitur, bo zwykle pracował „po cywilnemu”. Ucałował żonę i obie córki, po czym wsiadł w swojego moskwicza i pośpiesznie udał się na komisariat.
– Prokurator i ekipa dochodzeniowa już wiedzą – poinformował go posterunkowy.
– Który prokurator? – spytał rzeczowo porucznik.
– Lewandowski.
– Są już w drodze?
– Chyba tak – odparł posterunkowy, w myślach przeklinając pytanie. „Skąd ja mam to wiedzieć?”.
Porucznik pokiwał głową. Zaczęło się.
Pol jechał drogą, którą tak lubił i tyle razy już przemierzył. Od Zdroju dzieliło go raptem dwadzieścia kilometrów, ale zawsze, kiedy się do niego zbliżał, miał wrażenie, że wkracza w inny – lepszy, piękniejszy – świat. Z zapyziałego, brudnego i dość ponurego Krzyżowca trafiał do górskiego uzdrowiska w starym, dobrym stylu.
To prawda, że miejscowość również była zaniedbana. Większość sanatoriów, pensjonatów i domów aż prosiła się o remont, ale góry, las, park… Wszystko tonęło w ciepłym wrześniowym słońcu. W Zdroju na każdym kroku spotykało się ślady czegoś dawnego, dobrego.
Zapalił giewonta i z papierosem w ustach sprawnie skręcił w małą uliczkę, pod górę. Nie miał problemu ze znalezieniem Fraszki, dobrze znał Zdrój. Gdy tylko wysiadł, dopadł do niego sierżant Okoń, komendant miejscowego posterunku.
– Obywatelu poruczniku – zaczął służbowo. – Na posterunek dzwonił pułkownik Portek i prosił o szybki z nim wasz kontakt.
– Szybki – powtórzył Pol.
– Właściwie użył słowa „natychmiastowy” – doprecyzował sierżant.
– No, jak komendant powiatowy wzywa… – porucznikowi nie do końca udało się ukryć nutkę ironii.
– Proponuję mój wóz – zaoferował się komendant.
***
– Zanim zaczniecie sprawę… – głos pułkownika było słabo słychać. Pol mocniej przycisnął słuchawkę do ucha… – Musicie pamiętać, że… – Chwila zastanowienia, Portek najwyraźniej szukał właściwych słów. – Słuchajcie… – zaczął jakby od nowa. – Co wam będę mówić, wchodzicie na… – w słuchawce słychać było już tylko trzaski i jakiś ostry szum.
– Przepraszam, obywatelu pułkowniku, coś przerywa. Dokąd mam iść?
– Donikąd! – zirytował się komendant. – Mówię, że wchodzicie na pole minowe. – W tym pensjonacie często wypoczywają ważni, a nawet bardzo ważni ludzie. Grube ryby… Rozumiecie?
– Tak, rozumiem – grzecznie potwierdził porucznik.
– Musicie więc być bardzo kulturalni. Ale to wiem, że jesteście. Przede wszystkim bądźcie jednak oględni. Rozumiecie?
– Tak, rozumiem – ponownie potwierdził.
– No, ja myślę. Jutro czekam na was na komendzie. Przychodzicie z informacjami, listą gości, podejrzanych. Pamiętajcie: kulturalnie, sprawnie i oględnie. – Wyraźnie spodobało mu się to słowo. – I widzę to tak… albo jesteście w czasie śledztwa cały czas na miejscu, dzień i noc, albo codziennie dojeżdżacie. Jak lepiej?
Pol szybko pomyślał.
– Wolę dojeżdżać – odparł zdecydowanie.
– No to jak już uważacie. Zdaje się, że macie tam, w Zdroju, jakąś rodzinę?
Pola lekko zmroziło. „Więc wie”.
– Mam, ale nie utrzymuję tu z nikim żadnych kontaktów.
– No to uważajcie. I jutro u mnie. Czołem!
– Czołem! – odpowiedział posłusznie.
Rozmowa się zakończyła. Wreszcie mógł wrócić do Fraszki i zabrać się do pracy.
Zawsze podobała mu się i ta willa, i jej otoczenie. Nieraz chodził tu na spacery z żoną i z córeczkami. Był to nie tylko ładny budynek, ale i pięknie położony, na wzgórzu, pod lasem. Cichutko. Poza jednym domem u podnóża góry nie było tu innych zabudowań. Sierżant poinformował go, że jedynym sąsiadem denatki był niejaki Piotrowski.
Pierwsza obserwacja: w willi nie ma psa.
„Ciekawe, jak jest w środku?”, pomyślał i ruszył ku głównemu wejściu. Prowadził go posterunkowy Okoń. Przeszli przez korytarz i przez otwarte drzwi zeszli do dolnej części budynku. W końcu nadeszła pora na oględziny miejsca zbrodni. Nic tu podobno nie ruszano. Ekipa śledcza zrobiła już dokumentację fotograficzną, pozbierano odciski palców, milicyjny lekarz czekał na niego z informacjami.
Prokurator palił papierosa na zewnątrz. Albo nie zauważył przyjazdu Pola, albo udawał.
Na łóżku leżała martwa pani Małecka, na plecach, z rozrzuconymi ramionami. Ubrana była w długą, białą nocną koszulę. Kołdra leżała na podłodze. Nietrudno było zgadnąć przyczynę zgonu. Kobieta miała roztrzaskaną czaszkę, wokół widać było nieco krwi.
Pol nie był doświadczonym śledczym, ale, prawdę mówiąc, nikt w powiecie takim nie był. Tutaj morderstwa były rzadkością. Jeśli już, dochodziło do nich wśród tak zwanego elementu w czasie pijackich libacji.
Do Fraszki zabójstwo jakoś nie pasowało. Pani Małecka też do niego nie pasowała. Pol czuł się jak nie na swoim miejscu, niemal jak intruz w tym schludnym, miłym pokoiku.
Rozejrzał się jeszcze raz po pomieszczeniu. W zasadzie nie czuł żadnych silniejszych emocji. „Widocznie jestem stworzony do tej roboty”, pomyślał.
Pokój był bardzo ładnie urządzony. Duża, ale zgrabna szafa na ubrania. Eleganckie, częściowo oszklone kredensy z książkami i jakimiś bibelotami – w tym z odlanym z brązu Piłsudskim na Kasztance. Nad łóżkiem krucyfiks, obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej. „Panno… co w Ostrej świecisz Bramie”, przypomniało mu się. Na ścianach jakieś grafiki, jeden piękny obraz – jak się później dowiedział, Wiosna Wyczółkowskiego. Tu pewnie zawsze było przytulnie, czysto i pogodnie.
Nie teraz.
Otwarte drzwi szafy bezwstydnie odkrywały jej zawartość. Część ubrań walała się po podłodze. Szuflady z kredensów były wysunięte, jedna leżała po ścianą. Jakieś drobiazgi i dokumenty ktoś porozrzucał po całym pokoju. Porucznika zaczęły drażnić te wszystkie osoby kręcące się po tym małym pomieszczeniu. Byli intruzami, tak jak i on. „Kompletny absurd”, szybko skarcił się jednak za te myśli.
– Te drzwiczki… – Wskazał na kredens. – Można otwierać?
– Tak, obywatelu poruczniku – odezwał się jeden z ekipy. – Tu już odciski zebrane. Ale drzwiczki są zamknięte, a kluczy jeszcze nie znaleźliśmy.
„Dziwne”, pomyślał Pol.
– Na pewno interesuje was godzina zgonu – odezwał się z tyłu lekarz, który już trochę się niecierpliwił. – Wstępnie ustaliłem, że doszło do niego między północą a piątą rano. Wiem – uprzedzająco uniósł dłoń – że to duży przedział czasu. Szacunki doprecyzuję, gdy zbadamy treść żołądka. Chodzi o stopień strawienia pokarmu – dodał dla wyjaśnienia, zupełnie niepotrzebnie. – Przyczyna śmierci: jeden, mocny cios w głowę. To chyba wszystko. Możemy zabierać ciało? – zapytał, spoglądając na porucznika.
– Tak – zgodził się Pol. – A czy znaleziono narzędzie zbrodni?
– Z tego co ja wiem – lekarz wyraźnie zaakcentował zaimek ja, jakby chciał podkreślić, że to nie jego sprawa – to nie. Ale to mógł być obuch siekiery, ciężki młotek, pałka… Cokolwiek…
Na chwilę umilkli.
– Dobrze, proszę zabierać ciało. Dziękuję. – Uścisnęli sobie dłonie. – Panie prokuratorze! – porucznik nieco podniósł głos.
– Cześć! – przywitał się Lewandowski, który zawsze odgrywał „równiachę”. – Paskudnie załatwiona, nie?
– Trochę mało krwi – zauważył porucznik.
– Czy ja wiem? – Prokurator pokręcił głową. – Sprawa wydaje się prosta. Napad rabunkowy. Niemniej sprawca był wyjątkowo bezwzględny. No, ale ja już się będę zbierał. –Poklepał Pola po plecach. – Będziemy w kontakcie. Jakby co możesz zawsze na mnie liczyć.
– Dziękuję – odparł porucznik. Dobrze wiedział, że może liczyć tylko na siebie i się nie mylił. „Napad rabunkowy? W domu pełnym ludzi?”
Sierżant Okoń stał nieco w oddali. Dopiero gdy prokurator wyszedł, podszedł do porucznika.
– Kto tu jeszcze mieszka? – zapytał go Pol.
– Córka i syn ofiary – zaczął wymieniać. – Pomoc domowa Katarzyna Nowak i goście, obecnie pięć osób. Mam ich dowody, wszyscy są na miejscu, tak że można ich od razu przesłuchać.
– Świetnie – pochwalił go porucznik.
Sierżant się rozpromienił. Pol przyjrzał się mu uważniej. Zdawało się, że – jak to mówią – dobrze mu z oczu patrzy. Mógł mieć jakieś pięćdziesiąt lat, był średniego wzrostu, jakiś taki zwyczajny. Okrągła, rumiana twarz, uśmiechnięte szare oczy.
– Wczoraj była tu uroczystość. Pięćdziesiątka Małeckiej – dodał.
– Naprawdę? Byli jacyś goście z zewnątrz?
Okoń zajrzał do swego notatnika.
– Z tego, co się dowiedziałem, tylko dwóch: sąsiad Kazimierz Piotrowski i Stanisław Gorszewski, przyjaciel domu.
Porucznik mimowolnie drgnął zaskoczony, ale zaraz się opanował. Okoń raczej tego nie zauważył.
– Weźcie ludzi i przeszukajcie willę oraz otoczenie. Tę szopę za domem też. Szukamy narzędzia zbrodni. Czegokolwiek, co może mieć związek z tą sprawą.
– Przepraszam… – przerwał mu sierżant. – Czy mamy przeszukać też pokoje gości i ich osobiste rzeczy?
– Kuracjuszy, jeśli wyrażą zgodę. Reszta domu, skolko ugodno – zdecydował, bezmyślnie wtrącając do swej wypowiedzi rusycyzm. – Gdzie można by ich przesłuchać? – spytał.
– Na piętrze jest taki duży pokój, właściwie salon. Myślę, że to dobre miejsce.
Sanitariusze wynosili właśnie na noszach ciało zamordowanej pani Małeckiej. Cała zakryta była prześcieradłem.
***
Pan Gorszewski przyszedł do Fraszki około dwunastej. Gdy później przypominał sobie tę chwilę, dziwił się, że milicja w ogóle go wpuściła. Od razu zauważył, że coś się stało, coś złego. Na parkingu stało kilka pojazdów: milicyjna warszawa, karetka pogotowia, czerwony moskwicz. Poza tym wokół domu kręcili się jacyś ludzie. Przed wejściem stał sanitariusz i palił papierosa.
Pan Stanisław doszedł aż do samego budynku, prowadzony wzrokiem obecnych. Nie chciał się ich o nic pytać, ale i bez ich wyjaśnień serce – jak to się mówi – podeszło mu do gardła. Starał się nie zgadywać, co to wszystko znaczy.
Wiedział tylko jedno: Anny Małeckiej nie było rano w kościele. Zwykle wracali ze mszy razem, po czym zapraszała go zawsze na południową kawę. Czasem zostawał na obiad. Dziś zaprosił się sam.
W domu zastał Julię, na pierwszy rzut oka nienaturalnie spokojną. Goście i pozostali mieszkańcy najwyraźniej pozamykali się w swoich pokojach.
Julię ucieszył widok pana Stasia, choć szybko uznała, że „ucieszył” to słowo niezbyt pasujące do sytuacji. Poczuła lekką ulgę, że nie jest już sama. Może gdyby brat…
Wprowadziła gościa do pustej kuchni i tam zaraz zaczęła opowiadać – szybko, ale w miarę składnie – o tym, co się wydarzyło. Pan Gorszewski zbladł.
Nawet nie usiedli. Gdy skończyła opowieść, zamilkła. Wpatrywała się swymi szeroko otwartymi oczyma w niebieskie oczy pana Stanisława.
– Mój Boże, dziecko! Tak ci współczuję.
Delikatnie dotknął jej dłoni. Ten gest nieco ją zaskoczył. Jej oczy same napełniły się łzami. Bezradnie przytuliła się do niego, oparłszy głowę o jego ramię.
Uniósł dłoń, zawahał się i ją opuścił, po czym jeszcze raz ją uniósł i pogładził dziewczynę po głowie.
Płakała cicho. Było jej przez to lepiej.
Dlaczego tak się zwrócił do córki pani Ani? Sam nie wiedział. Może było coś w jej oczach, w jakimś jej geście? Coś, co go do głębi poruszyło? Jakaś prośba o pomoc. Coś, co w tej strasznej chwili skupiło jego uwagę właśnie na niej zamiast na tragedii, do której doszło w tym domu.
Jednak w końcu ogarnęła go fala grozy.
Opuścił dłoń i łagodnie odsunął pannę Julię od siebie.
– Czy możesz mi to wszystko opowiedzieć jeszcze raz? – zapytał poważnie.
Zebrała się w sobie. Opowiedziała.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Copyright © 2023 by Wydawnictwo eSPe
REDAKTOR PROWADZĄCY: Magdalena Kędzierska-Zaporowska
KOREKTA: Anna Strakowska
REDAKCJA TECHNICZNA: Paweł Kremer
PROJEKT OKŁADKI: Lena Wójcik
ZDJĘCIE NA OKŁADCE: MabelAmber, jplenio / pixabay.com
Wydanie I | Kraków 2023ISBN: 978-83-8201-221-7
Zamawiaj nasze książki przez internet: boskieksiążki.pllub bezpośrednio w wydawnictwie: 603 957 111, [email protected]
Katalog w pliku pdf dostępny jest do pobrania na stronie boskieksiążki.pl.
Wydawnictwo eSPe, ul. Meissnera 20, 31-457 Kraków
Plik przygotował Woblink
woblink.com