Cichociemny - Wojciech Markiewicz - ebook + książka

Cichociemny ebook

Wojciech Markiewicz

4,3
36,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Prawdziwa historia Stefana Przybylika pseud. „Gruch”, jednego z trzystu szesnastu cichociemnych spadochroniarzy Armii Krajowej wyszkolonych w Anglii i zrzuconych do Polski w czasie II wojny światowej. Wielokrotnie wymykał się śmierci, nie złamały go trzy totalitaryzmy. Sowiecki w łagrach, niemiecki na środku Atlantyku i ten w gestapowskim więzieniu. Nie złamali go też stalinowscy funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa PRL. Jako ukryta opcja – w zależności od potrzeb: zachodnioniemiecka, amerykańska, angielska albo imperialistyczna – był obiektem zainteresowania służb aż do końca socjalizmu. Jest w tej opowieści wszystko, co zawierać mógłby scenariusz wielkiego wojennego filmu sensacyjnego – walka, więzienie, głód, mróz, spiekota i pragnienie, ucieczka, niewola, morskie katastrofy, beznadzieja rozbitka, wędrówka wycieńczonego włóczęgi przez bezdroża imperium, tortury, desant na zapleczu wroga, zdrady, okręty podwodne, skoki spadochronowe, sytuacje bez wyjścia i zaskakujące zwroty akcji. Jednego tylko brakuje – fikcji. Stefan Przybylik jest autentycznym bohaterem autentycznych wydarzeń. ze wstępu Marka Przybylika

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 212

Oceny
4,3 (16 ocen)
9
3
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
przyj0kr

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita, porywająca historia wspaniałego człowieka. Przy okazji cenne i nie nudne źródło poznania historii Polaków preśladowanych przez ZSRR a później pachołków polskiego tzw. socjalizmu. Czyta się trochę jak powieść sensacyjną. Gorąco polecam.
10

Popularność




Cichociemny. Przybylik

Copyright © 2021 by Wojciech Markiewicz

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Sonia Draga, 2021

Wstęp Marka Przybylika: Copyright © 2021 by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Marcin Słociński / monikaimarcin.com

Zdjęcia na okładce: Narodowe Archiwum Cyfrowe (domena publiczna) oraz zbiory Marka Przybylika

Redakcja: Robert Skierski

Korekta: Mariusz Kulan, Iwona Wyrwisz

Wybór zdjęć: Wojciech Leliński

Mapy: Izabela Gołębiowska

ISBN: 978-83-8230-233-2

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.postfactum.com.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E - wydanie 2021. Wydanie I

WSTĘP

JEST W TEJ OPOWIEŚCI WSZYSTKO, co zawierać mógłby scenariusz wielkiego wojennego filmu sensacyjnego – walka, więzienie, głód, mróz, spiekota i pragnienie, ucieczka, niewola, morskie katastrofy, beznadzieja rozbitka, wędrówka wycieńczonego włóczęgi przez bezdroża imperium, tortury, desant na zapleczu wroga, zdrady, okręty podwodne, skoki spadochronowe, sytuacje bez wyjścia i zaskakujące zwroty akcji. Jednego tylko brakuje – fikcji. Stefan Przybylik jest autentycznym bohaterem autentycznych wydarzeń.

Stefan Przybylik, dla rodziny stryj Stefan, nasz ukochany wujek, gdy miał dobry humor, ulegał czasem namowom i opowiadał nam o swych niesłychanych przygodach. Dla nas najważniejsze było to, że nie musieliśmy się bać zakończenia. Narrator i naoczny świadek był przy nas. Wujek, a później – gdy liczne bratanice i siostrzenice, liczni siostrzeńcy i bratankowie już dorośli – Stefcio, z którym świetnie się spędzało czas przy kartach, wódeczce, dyskusjach i rodzinnych wspomnieniach. Zazwyczaj były to spotkania radosne, o czym świadczyły donośny, zaraźliwy śmiech wujcia Stefcia i starania cioci Marysi, która dbała, by stół był zastawiony, a goście zadowoleni.

Wujek w niczym nie przypominał zasuszonego kombatanta, ani takiego z mitu tworzonego przez polityków i media, ani tego spotykanego na okolicznościowych, rocznicowych spotkaniach. O tej jego przeszłości przypominał tylko noszony zawsze w klapie skromny znaczek cichociemnych.

Wakacje 1939 roku miały być jego ostatnimi po maturze. Po nich chciał pójść do swej pierwszej pracy. Miał plany na dorosłe życie, na pracę i studia. Nie spodziewał się, że zupełnie co innego planuje wobec niego los. Nadciągała wojna. Zmobilizowany, musiał dołączyć do junackich hufców, które budowały umocnienia, potem wciągnęły go wiry wojny. Poznał gorycz klęski, poczuł ból zdrady i miażdżący mechanizm totalitarnych systemów. Gdy wojna się kończyła, był w wieku studenta ostatnich lat. Miał za sobą ekstremalną naukę – szkołę przetrwania.

Człowiek w trybach historii, która staje się przekleństwem, uwikłany w czyny szlachetne i straszne, czasem traci moralny kręgosłup. Historia niekiedy wypluwała duchowe kaleki, wraki bez uczuć i empatii. Stefan i z tej próby, być może najtrudniejszej, wyszedł zwycięsko.

Osiadł w Zakopanem, tworząc z żoną Marią dom, do którego lgnęli przyjaciele, przyjeżdżała z chęcią rodzina, w którym dorastały wnuki i kręciło się stado psów, kotów i wszelkich zwierząt potrzebujących opieki. Choć przez kilkadziesiąt lat służby bezpieczeństwa nie zapomniały o Stefanie Przybyliku, on wiódł życie człowieka pozbawionego nawet śladu nienawiści i pogodzonego z losem, świadomego, że gdy trzeba było, spełniał swój honorowy obowiązek najlepiej, jak potrafił.

Marek Przybylik

I. DO POLSKI

Stefan Przybylik: – Miałem ci opowiadać…

Marek Przybylik, jego bratanek: – Moment, moment…

Stefan Przybylik: – Słychać coś? Nic?

Marek Przybylik: – Słychać… Wszystko słychać.

Z rozmowy nagranej 17 września 2002 roku, kaseta nr 1, str. A

SZESNASTEGO PAŹDZIERNIKA 1944 ROKU kilka minut przed godziną siedemnastą z włoskiego lotniska Campo Casale w Brindisi startuje ciężki, czterosilnikowy bombowiec B-24 Liberator. Na pokładzie oprócz siedmioosobowej załogi jest sześciu skoczków – cichociemnych. W komorach bombowych zasobniki z bronią, amunicją i sprzętem łączności.

Jednym z sześciu skoczków jest podporucznik Stefan Przybylik „Gruch”, rocznik 1918, specjalista od radiotelegrafii i dywersji. O tym, że wreszcie leci do Polski walczyć z najeźdźcą, dowiedział się kilka godzin wcześniej. Czekał na tę chwilę od początku wojny. W 1939 roku nie wyobrażał sobie, że da się pokonać Niemców bez niego. Z sowieckiej niewoli uciekał od pierwszego dnia, najpierw do polskiej armii, potem na Węgry, do Francji, do Anglii. Po czteroletniej odysei w styczniu 1944 roku skończył specjalistyczne szkolenie w Anglii. Złożył przysięgę według roty Armii Krajowej i został zakwalifikowany do przerzutu drogą lotniczą do Polski. „Uważałem wówczas – zapisze wiele lat później – że zostałem obdarzony największym zaszczytem, jaki może spotkać żołnierza polskiego na obczyźnie: walki z wrogiem w szeregach Armii Krajowej w Ojczyźnie!”

Wkrótce po przysiędze znalazł się nieopodal Chalfont w południowej Anglii, w stacji wyczekiwania o kryptonimie STS 20 A. W eleganckim pałacu było jak na luksusowych wakacjach. Pokoje z łazienkami, sale odbudowy biologicznej wyposażone niemal tak, jak najlepsze dzisiejsze fitness kluby. Do stołu podawali kelnerzy, a skoczkami opiekowały się panie z FANY (First Aid Nursing Yeomanry – Korpus Pierwszej Pomocy Pielęgniarskiej), zwane przez skoczków „fankami”. Najczęściej młode i atrakcyjne Angielki towarzyszyły im do samego odlotu.

Nieoczekiwanie z początkiem marca przerwano podporucznikowi te wspaniałe wakacje i wraz z kilkoma kolegami przetransportowano go do Liverpoolu, a stamtąd statkiem do Neapolu. Z lotniska w Brindisi droga do Polski była krótsza niż z Anglii. I bezpieczniejsza. Początkowo zakwaterowano ich pod Neapolem. Po miesiącu przewieziono do Latiano, między Bari a Brindisi, do kolejnej stacji wyczekiwania. Była tam radiostacja z nadajnikiem o dużej mocy umożliwiającym kontakt z Polską.

Po wybuchu powstania warszawskiego (1 sierpnia 1944 roku) Przybylik i jego kolega, także specjalista od radiotelegrafii, zaczęli dyżurować w tej radiostacji. Powstańcy ze Starówki łączyli się z Mokotowem czy Wolą nie tylko przez Londyn, lecz także przez Latiano. A oni, we Włoszech, denerwowali się, że ciągle czekają na lot, i pytali „kiedy?”.

Z końcem września przeniesiono ich do kolejnej stacji wyczekiwania – Laureto koło Fasano. Przybylik trochę się uspokoił. Piętnastego października śnił mu się starszy brat, Piotr. To był znak, że wszystko się zmieni. Miał pewność, że niedługo poleci do Polski. Szesnastego października, dwa tygodnie po kapitulacji powstania, usłyszał: „Yellow warning for Poldek one” – „Żółty alarm dla Poldka 1”, co oznaczało pełną gotowość do lotu dla uczestników operacji lotniczej o kryptonimie „Poldek 1”. Dwie godziny później ogłoszono „Red warning”, czyli „Czerwony alarm” – „jedziemy na lotnisko”.

Stefan wiedział już, że tego dnia, przed nimi, poleci do Polski drugi liberator o kryptonimie „Wacek”. „Poldek” miał lecieć nad placówkę odbiorczą „Ognicha” położoną 5 kilometrów na północny wschód od Janowa w powiecie częstochowskim. „Wacek” zaś miał zrzucić ładunek i sześciu skoczków na placówkę „Newa” w okolicy Reczna, 19 kilometrów na południowy wschód od Piotrkowa Trybunalskiego.

O 13.00 Przybylik i dwaj jego koledzy jadą już na lotnisko w Brindisi ciężarówką przykrytą plandeką. Po drodze w świetle latarki, pod kocem zarzuconym na głowy, oficer operacyjny przekazuje, każdemu osobno, ostatnie instrukcje: hasło, odzew, dwa adresy kontaktowe. Przez kilka minut można studiować mapę okolic lądowiska. Po latach Przybylik będzie pamiętać hasło, odzew i to, że jednym z adresów kontaktowych był zakład szewski, drugim zaś sklep z nabiałem w pobliżu Janowa koło Częstochowy. Będzie pamiętał, mimo że nigdy tam nie dotarł, bo plany zmieniły się dosłownie w lot i zrzut odbył się gdzie indziej. Będzie pamiętał, bo 16 października 1944 roku miały to być jedyne nitki łączące go z przyjaznym mu światem.

Po przyjeździe na lotnisko poznają trzech pozostałych oficerów uczestniczących w misji, a ściślej: ludzi i ich numery startowe. Imiona, nazwiska, pseudonimy i stopnie wojskowe są tajne. Po wojnie Przybylik dowie się, że numerem 1 był podpułkownik Leopold Krizar „Czeremosz”, dowódca grupy, a numerem 2 porucznik Bruno Nadolczak „Piast”. On sam, podporucznik Przybylik „Gruch”, ma skakać jako trzeci. Numerem 4 był kapral Aleksander Makagonow „Wschód”, numerem 5 pułkownik Roman Rudkowski „Rudy”, a szóstką major Jerzy Emir-Hassan „Tur 2”.

Zaczynają przygotowywać się do odlotu. W hangarze na długich stołach do składania spadochronów czeka całe ich wyposażenie. W zaplombowanych workach są cywilne ciuchy. Marynarka, spodnie, sweter, płaszcz albo kurtka. Nie mogą mieć – mówi instrukcja – „angielskiego kroju”. Do tego skarpetki i podwiązki, majtki, kalesony, pasek do spodni lub szelki, koszula i krawat. Szalik i rękawiczki. Chustka do nosa. Wreszcie czapka, beret albo kapelusz – w zależności od drobiazgowo opracowanej legendy, czyli fałszywej tożsamości. Dalej na stole leży drugi zaplombowany worek. Z używaną teczką na drugą koszulę, krawat, kalesony na zmianę, dwie pary majtek, skarpetek i chustek, ręcznik, zestaw przyborów toaletowych („ostrza do golenia pochodzenia niemieckiego” dostarczone w czasie kursu odprawowego) oraz przybory do czyszczenia ubrań i butów. Kraj ich zażądał, bo utytłani błotem skoczkowie w drodze do Warszawy wyglądaliby podejrzanie.

Ubrania i inne rzeczy musiały być wcześniej używane. Przed odlotem po raz kolejny trzeba sprawdzić, czy nie ma w nich lub na nich czegoś, co wskazywałoby na angielskie pochodzenie – metek, w kieszeniach biletów, opakowań, monet czy banknotów. Wszystko to jeszcze raz, po skoczkach, po oficerze kontrwywiadu, przetrząsają „fanki”. Centymetr po centymetrze, z wprawą. Do kieszeni wkładają dostarczone z kraju skrawki okupacyjnych gazet, drobniaki, bilety, niemieckie papierosy.

Na lotnisku czeka na skoczków także sprzęt spadochronowy, który dostali na kursie odprawowym: gumowy hełm desantowy, dwa bandaże elastyczne na kostki i dwie gumowe wkładki do butów. Broń: dwa pistolety samopowtarzalne, przestrzelone. Przybylik wybrał sobie colty 39. Do każdego po pięćdziesiąt sztuk amunicji plus dwa magazynki zapasowe. Dwa granaty. Składany nóż i saperka do zakopania spadochronu. Kompas i latarka z zapasową baterią. Metalowa piersiówka z alkoholem. Porcja żywności i apteczka. Kapsułka z trucizną – cyjankiem potasu – aby w potrzebie zadać sobie szybką śmierć. Wreszcie sześć tabletek pervitinu, środka podobnego do amfetaminy, do ratowania się w razie wyczerpania, kontuzji albo postrzału.

Przed odlotem, jeszcze na stacji wyczekiwania, każdy podpisywał deklarację, która zaczynała się od słów: „Ja, niżej podpisany… zobowiązuję się słowem honoru, że do końca wojny zachowam tajemnicę…”. Dalej skoczek zobowiązywał się, że nie będzie nadużywał alkoholu („szczególnie w lokalach publicznych”), nie podejmie działalności politycznej oraz nie nawiąże kontaktu z bliskimi bez zgody przełożonych z AK.

Przedmioty osobiste oddawano do depozytu. Zapalniczkę, papierośnicę czy fajkę można było wziąć – za zgodą przełożonych – tylko wtedy, gdy pasowały do legendy. Depozyt Stefana Przybylika nie jest za bogaty. Jak wynika z korespondencji brytyjskiego Ministerstwa Wojny z Haliną Czarnocką, szefową Archiwum Studium Polski Podziemnej w Londynie, z 1957 roku: „depozyt nr 295 zawiera legitymację i znak spadochronowy nr 2658/2131, Krzyż Harcerski, książeczkę żołdu, zaświadczenie I Brygady Spadochronowej nr R/79 oraz portfel z notatkami, fotografiami i korespondencją”.

Na koniec kursu odprawowego każdy skoczek dostawał pieniądze, w tym półroczną zaliczkę na diety – cztery dolary dziennie – oraz metalową puszkę na te pieniądze, gdyby po skoku musiał ukryć je w terenie. Teraz, przed odlotem, dostaje też zaplombowany parciany pas do przewożenia funduszy dla państwa podziemnego. W pasie Przybylika jest osiemdziesiąt siedem tysięcy dolarów w złocie i gotówce. Przed powstaniem warszawskim każdy skoczek przewoził dla Komendy Głównej AK po kilkaset tysięcy dolarów.

Na koszulę, sweter, marynarkę i kurtkę trzeba teraz założyć pas z pieniędzmi, a na to wszystko kombinezon desantowy z wieloma kieszeniami. W tylnej, pod pośladkami, mieści się teczka z bielizną i resztą rzeczy. Podczas lądowania złagodzi zetknięcie z ziemią. W dużej kieszeni zewnętrznej amunicja oraz przybory do konserwacji i czyszczenia broni. Kieszenie po bokach – pistolety przymocowane linkami do zapinki. Magazynki załadowane, pistolety niezarepetowane. W kieszeni na lewym rękawie nóż składany, w tej na lewym udzie – latarka. Na plecach spadochron, którego czasza ma pięćdziesiąt metrów kwadratowych. W instrukcji napisano: „Uwaga! Rozmieszczenie powyższe przesuwa środek ciężkości skoczka na uda”.

Cały ten ekwipunek waży ponad trzydzieści kilogramów. Przy ubieraniu się i poruszaniu – człowiek wygląda jak beczka – pomagają „fanki”. Jedną z dwóch, które zajmują się Gruchem, jest Sue. Wiele lat później Stefan dowie się, że pomagała mu lady Sue Ryder, przyszła twórczyni fundacji własnego imienia, która tylko w Polsce wybudowała i utrzymywała ponad trzydzieści domów opieki. Większość działa do dzisiaj.

Po godzinie 16.00 z pomocą fanek i mechaników skoczkowie wchodzą do potężnego liberatora. Nieco wcześniej, o 15.15, dowódca placówki odbiorczej „Ognicha” koło Janowa powinien był usłyszeć w Radiu Londyn polską melodię ludową. Jej nadanie oznaczało, że tego wieczora lub w nocy nastąpi zrzut.

Kilka minut przed 17.00 liberator, dowodzony przez porucznika nawigatora Stanisława Kleybora, grzeje już silniki. Jest to bombowiec przystosowany do zrzutów. Zdjęto mu część uzbrojenia, zamontowano dodatkowe zbiorniki paliwa, dodano luk dla skoczków (tzw. czarną dziurę) oraz urządzenie do automatycznego otwierania spadochronów. Liberator to w 1944 roku najnowocześniejszy samolot na świecie. Ma zasięg trzech tysięcy siedmiuset kilometrów, może zabierać dwie i pół tony ładunku i lecieć z prędkością trzystu dwudziestu kilometrów na godzinę. Kiedy maszyna z trudem, jak się zdaje, pokonuje ciążenie i odrywa się od pasa startowego, Przybylik przestaje powtarzać w myślach adresy kontaktowe, hasło i odzew. Maksymalne obroty silników wystawiają na próbę jego wiarę w to, że ponad dwadzieścia siedem ton – taka jest masa startowa liberatora – żelastwa, benzyny i mięsa może się bezkarnie wznieść w powietrze. Jednak samolot powoli wspina się na wysokość przelotową – trzech tysięcy metrów.

Jeszcze nad Adriatykiem strzelcy pokładowi wypróbowują karabiny maszynowe samolotu. Pułkownik „Rudy” zamienia się z „Czeremoszem” i zajmuje pierwsze miejsce przy dziurze. Tam jest zainstalowany interkom do porozumiewania się z załogą samolotu. Instrukcję – pierwszy przy dziurze siedzi dowódca – łamie się nie bez powodu.

Pułkownik Roman Rudkowski jest lotnikiem, kolegą polskiej załogi. Był pierwszym dowódcą 301 dyonu bombowego, potem dowódcą Oddziału VI Sztabu Naczelnego Wodza do spraw Lotnictwa. Latał do Polski. Pierwszy raz jako obserwator w ramach operacji „Ruction” w nocy z 7 na 8 listopada 1941 roku. Był to pierwszy lot do kraju polskiej załogi. Zrzut został wykonany sprawnie. Z samolotu typu Halifax skoczyli kapitan Niemir Bidziński „Karol Ziege”, porucznik Jan Piwnik „Ponury” i kurier. W drodze powrotnej maszynę hamował silny czołowy wiatr, a także zablokowane podwozie wypuszczone pod Łyszkowicami, aby zmniejszyć prędkość samolotu do skoków. Kapitan Stanisław Król obliczył, że na powrót do bazy nie starczy im paliwa. Wylądował w neutralnej Szwecji koło Tomelilli w Skanii. Załoga spaliła halifaxa i została internowana. Lotnicy szybko jednak zwiali z internatu i skontaktowali się z miejscowym podziemiem. Szwedzkim kutrem, a potem brytyjskim okrętem podwodnym wrócili do Anglii. Główny wniosek z misji obserwacyjnej podpułkownika Rudkowskiego: trzeba latać samolotami o większym zasięgu. Liberatorami.

Pierwszy raz pułkownik Rudkowski skoczył ze spadochronem nad Polską 25 stycznia 1943 roku, 29 maja wrócił na Zachód tzw. Mostem, jak nazywano operacje lotnicze z lądowaniem w Polsce. Szesnastego października 1944 roku poleciał do kraju – napisał Jędrzej Tucholski w książce Cichociemni – „jako szeroko upełnomocniony emisariusz szefa sztabu N[aczelnego] W[odza]” z rozkazem ponownego objęcia stanowiska szefa Wydziału Lotnictwa Komendy Głównej AK.

Silniki liberatora grają równo. Po dwóch godzinach lotu wydaje się, że przycichły. Lecą nad Węgrami. W okolicach Balatonu skręcają na północ. Przybylik przymyka oczy, ale nie może zasnąć. Zbyt dużo emocji i gonitwa myśli. Czy wypatrzy ich jakiś zabłąkany niemiecki myśliwiec? Czy wymacają reflektory artylerii przeciwlotniczej? Czy trafią na placówkę? Czy spadochron się otworzy? Czy będzie coś widać? Czy klamra odpinająca spadochron zadziała? A jeśli się zatnie?

Bezboleśnie przechodzą nad Tatrami. Widoczność jest dobra. Około 21.30 wlatują w strefę placówki odbiorczej „Ognicha” koło Janowa w powiecie częstochowskim. Niestety, ziemia nie daje żadnych sygnałów, że jest przygotowana na ich odbiór. A instrukcja – King’s Regulations – mówi wyraźnie, że w takich przypadkach skakać nie wolno i trzeba wracać do bazy. Jednak tutaj, w samolocie nad Polską, nikt nie bierze takiej możliwości pod uwagę. „Rudy” podpowiada załodze, że warto spróbować na placówce w okolicach Miechowa. Lecą, ale tam także ciemno. Może więc „Newa”, gdzie poleciał z Brindisi pierwszy liberator? Dolatują, zanim załoga placówki zdążyła wygasić ogniska. Action station! Zapala się nad nimi czerwone światło. Pełna gotowość, za chwilę skok. Dispatcher, zwany przez skoczków pieszczotliwie „wykidajłą”, zsunął już klapę z czarnej dziury i teraz sprawdza, czy linki ze spadochronów są przypięte do samolotu. Przybylik pamięta ze szkolenia, że dziura ma dziewięćdziesiąt centymetrów średnicy. Zmieszczę się z całą tą graciarnią na plecach?, pyta sam siebie i zaraz gani się za małoduszność. Otrzeźwia ich zimny wiatr. Przez moment przeraża kompletna ciemność, w którą za chwilę mają wskoczyć.

Pierwszy nalot. Liberator zrzuca paczki i zasobniki z komór bombowych. W czasie podchodzenia do drugiego nalotu okazuje się, że pod dziurą część taśm po spadochronach ze zrzutu sprzętu splątała się i tworzy gęstą siatkę, co jest niebezpieczne dla skoczków. W czasie drugiego i trzeciego nalotu toczy się więc gorąca dyskusja, czy skakać. Ktoś nawet twierdzi, że trzeba wracać do Włoch. Większość jednak chce skakać. Za czwartym nalotem dispatcher, przekrzykując huk silników i szum powietrza, ryczy w ucho „Rudego”:

– Number one. Go!

Za piątym nalotem skacze „Piast”, za szóstym „Gruch” i „Wschód”, za siódmym nie wyskakuje nikt, za ósmym skacze „Czeremosz” i za dziewiątym „Tur 2”. Dziewięć nalotów. O kilka za dużo, bo każda taka operacja to parę dodatkowych minut. A krążenie czteromotorowego bombowca musi alarmować całą okolicę.

Przybylik, po komendzie „Go!”, zsuwa się do dziury odruchowo, jak ich uczono, automatycznie, aby nie blokować następnych skoczków. Potem straszne trzy sekundy strachu, że spadochron się nie otworzy. Wreszcie potężne szarpnięcie. Nie za mocne? Coś się urwało? Nie. Czasza łapie powietrze. Czemu nie spadam? Z kompletnych ciemności zaczynają się wyłaniać zarysy drogi, lasu, światełka ognisk. Nogi razem – przypomina sobie nerwowo słowa instruktora z Małpiego Gaju – kolana podciągnięte, żeby zamortyzować zetknięcie z ziemią. Upaść na bok. Odpiąć spadochron. Lądując, uderza jedną nogą w miedzę i nadweręża kolano, ale teraz tego nawet nie czuje. To jest jego ósmy skok w życiu, drugi nocny.

Po latach we wspomnieniach napisze: „Ogarnęło mnie dziwne uczucie. Po raz pierwszy od pięciu lat byłem znowu na polskiej ziemi, już jako żołnierz”. Bratankowi zaś opowie to samo nieco inaczej: „Chwilę po wylądowaniu byłem sam. Przytuliłem się do tej naszej ziemi, ucałowałem ją i po prostu rozbeczałem się”.

Po chwili czuje, że ktoś ciągnie go za ramię. Słyszy niecierpliwe: „No chodźżeż pan”. To młody chłopak, żołnierz z placówki. Szybko zwijają spadochron i ruszają do miejsca zbiórki na skraju polany. Liberator macha skrzydłami, mruga światłami i odlatuje. Przedstawicielowi Komendy Głównej AK skoczkowie oddają pasy z pieniędzmi. Razem przywieźli ponad pół miliona dolarów. „My im daliśmy broń, radiostacje, dolary, złoto – podsumuje Przybylik wiele lat później – oni nam prawdziwy polski chleb, którego pięć lat w ustach nie miałem”.

Pocztę przekazują dowódcy placówki. Czekają kilka minut, które w tych warunkach wydają się wiecznością. Brakuje „Czeremosza”, który po zamianie miejsc z „Rudym” skakał jako numer piąty. Chłopcy z placówki przysięgają, że wyskoczyło ich tylko pięciu, skoczkowie wiedzą, że jednak sześciu. Nie ma czasu, żeby dłużej czekać. Ślady zatarte, przesyłki oddane, trzeba znikać. Szóstego skoczka, jeśli wylądował gdzieś dalej, znajdą akowcy. Dopiero kilka lat później Stefan Przybylik dowie się, że podpułkownik Leopold Krizar „Czeremosz”, do niedawna szef bazy szkoleniowej w Ostuni we Włoszech, zginął podczas skoku. Zaplątał się w taśmy po zrzuconych wcześniej zasobnikach i skaczących przed nim kolegach. Dispatcher, ściągając pokrowce, poczuł opór jednej z taśm. Sądząc, że zaczepiła o jakiś wystający element kadłuba – odciął ją. „Czeremosz” spadł na wystający korzeń drzewa z nierozwiniętym spadochronem. Jego zwłoki znaleziono kilka dni później, czterdzieści kilometrów od placówki „Newa”, na terenie majątku Sokołów pod Kazanowem.

Rzeczy skoczków załadowano już na furmankę i około 23.00 wszyscy opuszczają lądowisko. Spodziewają się, że Niemcy wysłali patrole, więc idą z bronią, w każdej chwili gotowi do spotkania z wrogiem. Lasami kluczą całą noc: „Przed oczami zaczęły mi się przesuwać obrazy z przeszłości – napisze Przybylik po latach – miejsca i ludzie, których spotkałem w czasie tej okrutnej wojny”.

II. DO WOJSKA

– Na początku jest strasznie. Ale z czasem człowiek się przyzwyczaja.

Jeden z bohaterów filmu National Geographic

Gułag – system śmierci

w dwudziestym szóstym roku odsiadki w łagrze

W SIERPNIU 1939 ROKU STEFAN PRZYBYLIK, świeżo upieczony absolwent bielskiej Państwowej Szkoły Przemysłowej, przed rozpoczęciem nauki w Szkole Podchorążych buduje z junackim hufcem pracy transzeje i bunkry w okolicach Nowogrodu nad Narwią. Kiedy 1 września Niemcy napadają na Polskę, junacy wraz z cywilami ewakuują się nad wschodnią granicę, byle dalej od Niemców. Szybko okazuje się jednak, że być może ewakuowali się trochę za daleko. Siedemnastego września Sowieci napadają na Polskę od wschodu.

WRZESIEŃ 1939 ROKU: CZAPKA

Tego samego dnia Przybylik po raz pierwszy trafia do niewoli. Pędzą ich na wschód ludzie równie młodzi, trochę wystraszeni, w łapciach, z czerwonymi gwiazdami na czapkach, ale z karabinami.

Przybylik – kandydat na oficera i drużynowy II Drużyny Skautów im. księcia Józefa Poniatowskiego w Bielsku – ucieka na pierwszym postoju. Zwiewają w czwórkę. Do Warszawy, bo stolica cały czas się broni. Ale nie obroni się – wierzą – dopóki oni nie przyjdą jej z pomocą. Pod Kiwercami odnajdują jeden z oddziałów Zgrupowania „Głębokie”. Polska armia chętnie ich przyjmuje. Ale oficer zastrzega: „Nie mamy mundurów, sprzętu ani broni”. Przybylik na początek dostaje jedynie wojskową czapkę.

KIPIATOK

Z samą czapką ciężko zapisać się złotymi zgłoskami na polu chwały. Tym bardziej że po kilku dniach nieprzyjaciele biorą ich w kleszcze: z jednej strony Niemcy, z drugiej Ruscy. Hände hoch, ruki wwierch i dla Przybylika kończy się kampania wrześniowa. Znowu w niewoli. Niemcy nie chcą takiej zdobyczy, Sowieci owszem, tak. Pędzą ich do Kiwerc i osadzają w miejskim kinie. Filmów im jednak nie wyświetlają. Przybylik długo będzie pamiętał zaduch i smród niewentylowanej sali. Nie wie jeszcze, że to luksusowe warunki w porównaniu z tym, co go czeka.

Po trzech dniach ładują ich do pociągu i wiozą na wschód. Skończył się chleb z magazynów wojskowych. Nie ma czym karmić polskich jeńców. W Równem pociąg zatrzymuje się na dłużej. Wolno przygotować sobie kipiatok, czyli wrzątek.

Pojęcie to często pojawia się w literaturze wojennej i obozowej. Oczekiwanie, aż kipiatok będzie gotowy, wyzwalało pomysłowość. A to ktoś przypomina sobie, że w kieszeni ma uschniętą piętkę chleba, idealną, żeby ją rozmoczyć we wrzątku. Ktoś inny znajduje w kieszeni kostkę cukru albo cukierka w tobołku. Inni przeszukują okolicę, żeby znaleźć coś do zalania gorącą wodą: pokrzywy, szczaw, nawet trawę z nasionami. Na dalekiej Syberii kipiatok ratuje przed zamarznięciem. Z korą brzozy albo nasionami świerka zmienia się we wspaniały napitek, a z gotowanym kawałkiem skórzanego buta po nieboszczyku – w lekarstwo. Jeśli już ktoś nie ma zupełnie czego wrzucić lub zalać kipiatokiem, może oszukiwać żołądek, wlewając do niego tę gorącą ciecz.

Kipiatok jeszcze niegotowy, gdy na sąsiedni tor stacji Równe z przeciwnego kierunku wjeżdża pociąg i się zatrzymuje. Z okien junacy machają do polskich żołnierzy. Przybylik zagaduje, prosi o pożyczenie czterech junackich czapek. Po chwili czterech jeńców wojennych w junackich czapkach przekrada się do pociągu junaków. Wkrótce jadą w drugą stronę, na Lwów. W Brodach porzucają jednak junacki transport, bo Przybylik przypomina sobie, że ma tu rodzinę.

„Ciocia Petronela – wytęża pamięć – Kwaśnicka. Mojego brata żony mama, czyli mojego brata teściowa”. Gdzie konkretnie mieszka ciocia Petronela? Nie pamięta. Nigdy jej nie widział. Idzie na rynek, do przekupek. Znają, oczywiście, panią Kwaśnicką. Na ulicy Słonecznej mieszka, numer taki a taki. Ciocia przyjmuje ich jak synów. Najpierw śledzik z cebulką i ziemniaczkami, potem wędliny, po nich jarzynowa ze śmietaną i schab z kluseczkami. Początek wojny, w sklepach i na rynku jest jeszcze prawie wszystko. Na deser domowe ciasto, herbata. Pytany po latach, jakim cudem tak dokładnie pamięta menu u cioci, twierdzi, że dlatego, iż następny dobry posiłek zjadł dopiero pięć lat później. O uczcie u cioci Petroneli będzie opowiadać pod celą niejednego więzienia. Po obiedzie spać się chce. Ale trzeba na dworzec. Warszawa padła, więc pojadą na Węgry, a stamtąd do Francji, do polskiej armii. Pierwszy pociąg jedzie do Lwowa. Wsiadają.

We Lwowie noszą bagaże, aby zarobić na podróż. Na wschód przyjeżdża wielu ludzi, głównie kobiety z dziećmi i ciężkimi walizami. Pomagają. Raz dostają dwa złote, drugim razem pięć, trafi się nawet dziesiątka. Ale to wszystko mało, żeby dotrzeć chociażby na Węgry.

SZALIK

Następnego dnia jadą do Stanisławowa, gdzie Przybylik ma znajome harcerki. W lipcu 1939 roku był komendantem obozu wędrownego harcerzy po Huculszczyźnie. Kiedy nad Czeremoszem jego drużyna spotkała się z drużyną harcerek z liceum stanisławowskiego, obozowiska rozłożyli obok siebie.

„Siedzieliśmy tam ze cztery dni, bo nam się te dziewczyny podobały” – powie Stefan Przybylik w 2002 roku swojemu bratankowi Markowi. „A ładne były?” – będzie się dopytywać bratanek. „Ładne, no przecież. Ale i ja byłem młody chłopak”.„Znaczące chrząknięcie” – dopisze maszynistka spisująca rozmowę z taśmy magnetofonowej.

W Stanisławowie szybko odnajdują jedną z harcerek. Pół godziny później jest już kilka dziewczyn. Prowadzą chłopaków do liceum im. Czackiego, bo tam gromadzą się tacy sami jak oni bieżeńcy, czyli uciekinierzy. Jedni chcą wracać do domu, inni przedostać się do Francji. Przybylik i jego koledzy należą, rzecz jasna, do tych drugich: jeśli oni nie będą się bić, to Polska zginie. Nie będzie jej.

Dogadują się z tymi, którzy planują ucieczkę przez Węgry do Francji. Oni, mężczyźni, analizują warianty trasy, dyskutują o przyszłej walce i geopolityce. Harcerki zaś zajmują się – zgodnie z wielowiekową polską tradycją – sprawami przyziemnymi, logistyką. Żeby na przykład wojownicy nie padli z głodu podczas wielkiej ucieczki albo nie przemarzły im tyłki. Szykują suche wędliny, które nie zepsują się przez kilka, a nawet kilkanaście dni. Całości zapasów dopełniają dwie butelki rumu.

Znajoma Przybylika organizuje mu cywilne spodnie taty. Do letniego płaszcza przyszywa podszewkę zrobioną z koca. Do plecaka wkłada ciepłe kalesony, skarpetki, zapasową koszulę i dwie tabliczki czekolady. W chwili pożegnania zakłada mu na szyję kupiony na rynku w sklepie galanteryjnym szalik z prawdziwej, żywej wełny. Za kołem polarnym za ten szalik Przybylik dostanie się do szpitala, co uratuje mu życie.

BUTY

W przeddzień wyjazdu odchodzi z grupy Emanuel Kwaśny z kolegą. Po latach Przybylik dowie się, że przeszli granicę, dotarli do Francji, walczyli i dostali się do niemieckiej niewoli. Pozostałą dwójkę junaków – Przybylika i jego kolegę Kazimierza Baczyńskiego – bierze pod swoje skrzydła kapitan artylerii, który używa na przemian dwóch nazwisk: Chomiński i Więckowski. Widząc zapał młodziaków, ich chęć dotarcia do polskiego wojska, daje im po tysiąc złotych i poleca zrobić zaopatrzenie na drogę.

– Nie mogę tego przyjąć. To bardzo dużo pieniędzy – protestuje Przybylik, a Kazio mu przytakuje.

– Bierzcie. To rozkaz – ucina dyskusję kapitan.

Kiedy robią zakupy na rynku, zagadkowy kapitan – on nie mówi, skąd jest i czyje to pieniądze, oni nie pytają – kupuje Przybylikowi dodatkowo, za całe 40 złotych, nowiuteńkie buty, solidne narciarki z okuciami.

– Warto kupić – reklamuje sprzedawca. – To buty na całe życie.

Za