Co mi w życiu nie wyszło? Książka, którą napisałem sam - Piotr Gąsowski - ebook

Co mi w życiu nie wyszło? Książka, którą napisałem sam ebook

Piotr Gąsowski

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jego twarz brzmi znajomo. Ale tych historii jeszcze nikt nie słyszał. Piotr Gąsowski przez pięć lat pracowicie spisywał swoje wspomnienia, co komentuje z właściwym sobie lekko sardonicznym poczuciem humoru: no może trochę długo, ale to dlatego, że w przeciwieństwie do wielu kolegów robiłem to sam! Co go łączyło z Robinem Williamsem, jak skończyła się jego przygoda na planie filmu porno i czego dowiedział się o sobie od Gustawa Holoubka – o tym w biografii o tytule tak przewrotnym, jak prawdziwym.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 245

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Piotr Gąsowski Co mi w życiu nie wyszło? ISBN 978-83-945074-7-3 Copyright © 2023 Piotr Gąsowski Projekt okładki: Agnieszka Herman Skład: Przemysław Kida Wydanie II Warszawa 2023 Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być kopiowana i wykorzystywana w jakiejkolwiek formie bez zgody wydawcy i/lub właściciela praw autorskich. Konwersję do wersji elektronicznej wykonał Jarosław Szumski.
Książkę tę dedykuję moim rodzicom: Ninie i Włodzimierzowi. Moim dzieciom Kubie i Julci. I mojemu bratu Igorowi.

Wstęp przed wstępem, czyli dlaczego taki podtytuł?

Zanim Ty, Drogi Czytelniku, zaczniesz lekturę tej książki, chciałbym wyjaśnić, dlaczego zdecydowałem się umieścić dopisek: „Książka, którą napisałem sam”.

Wyjaśnienie jest krótkie: ja tę książkę napisałem sam! Na­prawdę sam, to znaczy własnoręcznie, bez wywiadów-rzek, bez spotykania się z tzw. co-writerem, czyli współpiszącym. Spotykając się pierwszy raz z Wydawcą, miałem już cały ma­teriał na książkę, włącznie z tytułem, który został zaakcepto­wany od razu.

Mój przyjaciel i menedżer Darek Staśkiewicz wraz z Magdą Mazur z wydawnictwa Edipresse, która była jednocześnie pierw­szym czytelnikiem mojej książki z ramienia redakcji, wymyślili ten podtytuł, aby nikt nie miał wątpliwości. Wiele znanych osób wydało już książki i, nie umniejszając ich pracy, wiele z tych ksią­żek powstało bądź na zamówienie, bądź zostało zredagowanych przez różne redakcje i wydawnictwa.

Nie mówię już o kuriozalnych przypadkach, kiedy to autor dawał tylko nazwisko. Skąd to wiem?

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie osoba z wydawnictwa, którego nazwy przez grzeczność nie wymienię i zaproponowała mi wydanie książki kucharskiej z moimi przepisami. Poczułem się miło zaskoczony. Wyraziłem jednak obawę, że, owszem, lubię i umiem gotować, ale nie mam aktualnie czasu na zajęcie się tą sprawą. Usłyszałem odpowiedź, że przepisy kulinarne ktoś napisze za mnie, a ja tylko je zaakceptuję i ewentualnie napi­sze się wstęp, którego mogę być autorem, ale nie muszę. Chodzi tylko o moje nazwisko! Grzecznie odmówiłem, bo uważam, iż byłoby to nieuczciwe, a poza tym, zbyt emocjonalnie podchodzę do kuchni, aby sobie na coś takiego w ogóle pozwolić!

Usłyszałem, że wiele osób tak robi i że są z tego nawet jakieś pieniądze! Powiedziałem, że nie jestem zainteresowany. Nie pie­niędzmi oczywiście, ale taką formą ich zarabiania!

Myślę również, że dla Wydawnictwa, które zdecydowało się moją książkę wydać, taki podtytuł jest też komfortowy, gdyż to ja w ten sposób ponoszę całą odpowiedzialność za ewentualne złe opinie.

Oczywiście, Magda Mazur i Sylwia Borowska, która przepro­wadzała korektę merytoryczną, miały różne sugestie co do chro­nologii czy też wyczyszczenia pewnych niejasności w pierwotnym tekście, ale generalnie, to, co za chwilę przeczytacie, jest praktycz­nie w niezmienionej formie w porównaniu z oryginałem. A ja mam z tego powodu ogromną satysfakcję. I mam też piekielną tremę…

Usłyszałem kiedyś takie zdanie od jednego z moich mądrych profesorów w Szkole Teatralnej: „Jak przestaniesz mieć tremę, to zacznij się zastanawiać nad zmianą zawodu. Jak jest trema, to znaczy, że nie ma rutyny i… że ci zależy!”. Zapamiętałem tę sentencję bardzo dobrze. Tak więc z tą piekielną tremą…zaczynam!…

#1

I tak mnie pomylą…

Nazywam się Gąsowski, a na imię mam Piotr. Jestem przeko­nany, że moi rodzice, nadając mi to imię, nie przypuszczali, jak wiele osób będzie miało kłopot z jego zapamiętaniem. Już w pierwszej pracy w Teatrze Komedia byłem nazywany przez panią księgową Wojtkiem lub Wojtusiem. Przychodząc co miesiąc po wypłatę, za każdym razem poprawiałem ją, a ona przepraszając, kiwała głową ze zrozumieniem, po czym żegnała mnie słowami: „Do zobaczenia za miesiąc, Wojtuś!”. Byłem Wojciechem nawet u niej w papierach, więc trudno się dziwić.

Kiedy zacząłem być rozpoznawalny, widzowie często wita­li się ze mną pozdrowieniem: „Dzień dobry, Panie Wojtku!”. Z biegiem lat nauczyłem się, jak na to reagować. Ba! Nawet kilka razy poproszony o autograf per „Wojciech” podpisałem się — zgodnie z życzeniem. Wielokrotnie zastanawiałem się, dlaczego tak często dochodzi do tych pomyłek? Odpowiedź jest prosta: otóż mój serdeczny kolega i świetny artysta Woj­ciech Gąssowski (pisany przez dwa „s”) był już znany, i to na długo przede mną. To samo imię i nazwisko nosi również wspaniały lektor radiowy i filmowy, kończący zazwyczaj polską listę dialogową zagranicznych filmów w TVP swoim ciepłym i sakramentalnym: „Czytał Wojciech Gąssowski”. To wszystko sprawia, że nazwisko „Gąssowski” nie kojarzy się większości z moim imieniem, o nazwisku przez jedno „s” już nie mówiąc.

Jeśli o autografach mowa, przytoczę tutaj piękną anegdo­tę, którą słyszałem kiedyś z ust Olafa Lubaszenki. Było to na corocznym Festiwalu Gwiazd w Międzyzdrojach, gdzie przed hotelem Amber Baltic zbierają się tłumy przypadkowych ga­piów, autentycznych fanów i łowców autografów oraz dzieci, które akurat przebywają na koloniach nad morzem. Te dzieci nie są na ogół przygotowane na to, że spotkają kogoś znanego i dlatego, zwykle nie mają przy sobie ani odpowiedniej kartki ani żadnego długopisu. Zawsze jed­nak znajdzie się jakaś jedna dziewczynka lub chłopczyk, którzy mają zeszyt i wtedy cała grupa dzieli kartki z tego zeszytu na wiele malutkich cząsteczek — kwadracików. Podsuwają je potem gwieździe z prośbą o autograf. Taki wymięty i pobru­dzony kwadracik o wielkości 3 x 3 cm dostał raz do podpisu Olaf Lubaszenko. Gdy zasugerował, że przecież autograf na czymś takim będzie niewyraźny i niezbyt schludny, usłyszał: „Nie szkodzi, za chwilę przepiszę sobie ten autograf do pa­miętnika!”. Genialnie proste, nieprawdaż?

Parę lat temu w czasie trwania jubileuszowego, XX Fe­stiwalu Gwiazd w Międzyzdrojach miałem również zaszczyt i przyjemność odciskać swoją dłoń na słynnej Promenadzie. Tuż przed oficjalną ceremonią, kiedy byłem jeszcze w drodze do hotelu Amber Baltic, podbiegł do mnie na ulicy duży, łysy facet z dość krótkim karkiem i niedomykalnością pach. W jednej ręce trzymał plastikową torbę z brzęczącą, piwną za­wartością, drugą zaś uchwycił mnie na wysokości przedramie­nia i wybełkotał: „Ej, to ty?!”. Nie wiedziałem, o kogo temu panu chodzi, więc na wszelki wypadek odpowiedziałem: „Tak, to ja!”. „Bożenkaaaa!!! Boooożeeeenkaaaaa!” — zaczął ry­czeć wniebogłosy mój fan w stronę oddalonej o parędziesiąt metrów swojej pani. „Chcesz mieć z nim zdjęcie?!”. Pomijam fakt, że nie zapytał mnie, czy ja chciałbym mieć zdjęcie z Bo­żenką. Ale w sumie i tak nie miałem wyjścia, bo ów mężczy­zna wyglądał na silniejszego ode mnie. Stałem więc cierpliwie, oczekując Bożenki, która lekko halsując biegła w naszą stronę. Następnie zmierzyła mnie dość zamglonym wzrokiem i ma­chając na mnie ręką, odpowiedziała: „Nie, z nim nie!”. I roze­szliśmy się każdy w swoją stronę.

Jednym zdaniem: nie znasz dnia ani godziny i nigdy nie wiesz, kiedy cię spotka przyjemność! A mówiąc poważnie, to pani Bożenka, przypadkowo, sprowadziła mnie na ziemię i nie pozwoliła mi za bardzo odpłynąć na fali próżności. Od­ciskałem więc moją dłoń, niejako przepraszając wszystkich tych, którzy zdjęcia akurat ze mną wcale by nie chcieli…

Wracając jednak do Wojciecha Gąssowskiego. Kwintesen­cją odwiecznego mylenia mnie z nim jest historia z Chica­go. Zostaliśmy tam zaproszeni z „Tercetem czyli Kwartetem” (czyli z Hanią Śleszyńską, Robertem Rozmusem i Wojtkiem Kaletą) na Kabareton 2000. Impreza odbywała się w słyn­nym Copernicus Center w „polskiej” dzielnicy tego pięknego miasta. Każdy artysta z Polski, który występował w Chicago, musiał występować w Copernicus Center. Jest to budynek imitujący po trosze Zamek Królewski w Warszawie, którego kopułę zwieńcza orzeł w koronie. Sama dzielnica w ponurym listopadzie sprawiała przygnębiające wrażenie. Był to mój pierwszy raz w tym mieście i nie wierzyłem oczom, że oto nagle znalazłem się w jakimś niezbyt przytulnym, prowincjo­nalnym polskim miasteczku, gdzie na każdym kroku moż­na wypić kieliszek „Wyborowej”, kufel „Żywca”, a to zakąsić pierogami z kapustą i grzybami. Ulice były nieodśnieżone, a wiatr urywał nam głowy. Sama sala koncertowa była moc­no podniszczona. Za kulisami, tam gdzie mieliśmy garderoby, nie było nawet toalet i na wieść o tym, że musimy pójść za potrzebą przed koncertem i wytrzymać prawie trzy godziny, dostałem szału! Powiedziałem, że nie wystąpię w tych warun­kach! I wtedy przywieziono toi-toi, czyli plastikową budkę do załatwiania szczególnych potrzeb. Ustawiono ją na podwórku przy tylnym wyjściu z sali. Mam z tego powodu satysfakcję, ponieważ ów toi-toi służył potem przez lata wielu artystom z Polski. I wiem, że nieoficjalnie nazwano go: toi-toi im. Gąsa. Oczywiście, iż wolałbym patronować jakiejś szkole czy ulicy, nawet ślepej, ale, jak to mówią: „Jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma!”. Zawsze, przecież lepiej być patronem toi-toia, niż nie być patronem niczego! Dzisiaj sala jest już odnowiona, a toalety dobudowane, ale w 2000 roku takich luksusów jeszcze nie było!

Organizator tej imprezy, Piotr Byczkowski, poprosił nas wtedy, abyśmy zareklamowali nasz występ w polonijnym ra­diu, na co Hania i Robert zaproponowali, żebym tylko ja, jako nasz przedstawiciel, pojechał do radia. Nazwijmy to ra­dio symbolicznie 102,7 FM, ponieważ nie ma sensu nikomu robić przykrości, a sytuacja była przekomiczna! Po drodze dowiedziałem się od organizatora, że prowadząca audycję pani redaktor jest guru wśród polonijnych dziennikarzy i na bieżąco we wszystkim, co dzieje się w polskiej kulturze. Wchodzimy do studia, a tam siedzi już Maciek Stuhr, któ­ry miał prowadzić Kabareton 2000, są też Maciek i Damian Damięccy, Leszek Kuriata z kabaretu „Rżysko” oraz Broni­sław Opałko, czyli słynna Genowefa Pigwa. W studiu widzę jedno wolne miejsce, które zajmuję. Wtedy pani redaktor lekko zaskoczona pyta, kim jestem. Piotr Byczkowski przed­stawia mnie, a pani redaktor przeprasza, że mnie nie poznała. Informuje nas jeszcze, że audycja jest „na żywo” i że słucha nas ponad pół miliona polskojęzycznych słuchaczy. Zatem odliczanie: 3, 2, 1 i zaczynamy! „Witam Państwa serdecznie w popołudniowym programie radia 102,7 FM i zapraszam na spotkanie z gwiazdami Kabaretonu 2000, który odbędzie się dzisiaj o godzinie 7.p.m. w sali Copernicus Center. Niestety, nie ma już biletów, ale są z nami bohaterowie dzisiejszego wydarzenia artystycznego. Zacznę może od Macieja Stuhra, syna „tego” Stuhra, czyli Jerzego. Jak to się stało, Panie Mać­ku, że pan, taki młody, a już został mistrzem ceremonii?”. Na co Maciek z wrodzonym wdziękiem odpowiada: „No cóż, pani redaktor, jestem obciążony dziedzicznie. Ale proponu­ję, żeby zacząć ten wywiad nie ode mnie, czyli najmłodszego uczestnika, ale od najstarszego” i pokazuje na mnie, co było ewidentnym żartem, gdyż byłem zaraz po nim najmłodszym w tym towarzystwie. „No właśnie, Panie Wojtku…” — zaczę­ła pani redaktor. Zamarłem, a dalej nastąpiło: „Nie wiem, czy Pan sobie mnie przypomina. W 1968 roku przeprowadzałam z Panem wywiad na Festiwalu w Opolu. Zaśpiewał Pan wtedy słynne Zielone wzgórza nad Soliną” — i się uśmiechnęła, a ja szybko w myślach obliczyłem, że w 1968 roku miałem zale­dwie cztery lata. Koledzy uczestniczący w tej audycji przez chwilę zaniemówili, po czym z trudem powstrzymali śmiech. Pani redaktor brnęła dalej: „Państwo tego nie widzą, ale ja, siedząc naprzeciw, stwierdzam z podziwem, że Wojtek się nie zmienił od lat! Czemu zawdzięczasz tak wspaniałą formę?!”. Koledzy już zaczynają odchodzić od zmysłów, a ja czuję, jak kropla potu ścieka mi ze zdenerwowania po plecach, i zaczy­nam wygadywać bzdury w rodzaju: „Kąpię się w kozim mleku i stosuję urynoterapię”. Koledzy już spadają z krzeseł, a ja nie wiem, czy mam dalej brnąć w tego Wojtka czy wyprowadzić panią redaktor z błędu. Ale ona swoje: „Wojtku, nie było Cię w Stanach od ponad 20 lat! Czy usłyszymy Twoje przeboje?”. „Nie!” — odpowiedziałem przerażony. „Postanowiłem raz na zawsze zerwać ze śpiewaniem i zająć się wyłącznie kabare­tem!” — dodałem. Pani redaktor nie dała jednak za wygraną: „Ależ Wojtku, to chociaż tu, w studiu zaśpiewaj dla naszych wiernych słuchaczy!”. Koledzy na to: „Śpiewaj, Wojtuś, śpie­waj!”. „Nie!” — stanowczo pokręciłem głową. „No trudno” — westchnęła z żalem pani redaktor i dając znak DJ-owi za szybą oświadczyła: „W takim razie niespodzianka dla Woj­ciecha Gąsowskiego i naszych słuchaczy!”. W studiu rozległ się charakterystyczny wstęp: bum, bum, bum… i poleciał przebój Wojtka „Gdzie się podziały tamte prywatki”. W tym czasie do studia wpadł redaktor wydania i rwąc sobie włosy z głowy oznajmił, że ja nie jestem Wojtek, tylko Piotr! Pani redaktor zbladła, przeprosiła, koledzy już wyli ze śmiechu.Postanowiliśmy jednak nie prostować tej wpadki, żeby nie robić słuchaczom mętliku w głowie. I tak zakończyłaby się ta opowieść, gdyby nie życie dopisujące kolejny akapit.

Otóż, po przyjeździe ze Stanów graliśmy „Tercet czy­li Kwartet” dla pewnej dużej firmy w Olsztynie. Elegancka restauracja „Przystań” nad samym jeziorem, przy tej okazji dużo alkoholu na stołach. Występujemy na scenie, idzie nam świetnie, ludzie wspaniale reagują i nagle wysiada jakaś faza elektryczna, prawie wszystkie światła gasną, milknie część in­strumentów i mikrofonów. Wtedy przychodzi mi do głowy, żeby opowiedzieć tę „gorącą” jeszcze historię z Chicago, aby w tym czasie ekipa zajęła się przywracaniem elektryczności. Publiczność zaśmiewała się do łez, a kiedy światło znowu się zapaliło, dokończyliśmy koncert. Po głośnych i serdecznych brawach, rozjuszony tym aplauzem, zapytałem się nieopacz­nie: „Co Państwo by sobie życzyli na bis?!”. Wtedy na scenę weszła Pani z Zarządu, lekko chwiejąc się na nogach, i powie­działa: „Panie Piotrze… Na bis chcielibyśmy, żeby zaśpiewał Pan coś z repertuaru… pańskiego ojca”. No comments!

Wojtek, z którym jesteśmy w przyjacielskich stosunkach i który ma wspaniałe poczucie humoru, uwielbia tę opowieść. Niedawno, podczas sopockiego festiwalu siedzieliśmy w jed­nej garderobie i dorzucił mi jeszcze jedną anegdotę. Któregoś popołudnia przyleciał do Warszawy i wsiadł na Okęciu do taksówki. Kierowca w ogóle się nie odzywał, tylko od czasu do czasu zerkał we wsteczne lusterko. Zajeżdżają pod jego dom, a taksówkarz nagle uderzył w te słowa: „Pan Gąssow­ski, prawda?”. „Tak” — odpowiedział Wojtek. „Niedawno wiozłem pańskiego ojca!”. Wojtek delikatnie tłumaczy: „Wie Pan, to musi być pomyłka, bo mój Tata już od dłuższego czasu nie żyje…”. „Niech Pan nie żartuje. Przecież wiozłem go z Powiśla, taki łysy, duży, przy kości”. Jak myślicie, kogo kierowca miał na myśli?

#2

Jak powstała ta książka

„Jeśli zaczniesz opowieść od zdeprecjonowania swojej oso­by, ludzie Cię polubią” — powiedział mi kiedyś Jan Nowicki, z którym przegadałem długie godziny na planie „Przedwio­śnia” Filipa Bajona. Postanowiłem więc, że napiszę książ­kę o tym, co mi w życiu nie wyszło. Wróć! Na początku, w ogóle nie myślałem o pisaniu książki, tylko o krótkim tekście na moją stronę internetową. Długo się zastanawiałem, kogo poprosić o napisanie takiej wzmianki o mnie. Gorączkowo wertowałem książkę telefoniczną w moim telefonie komórkowym. Do głowy przychodziły mi najróżniejsze pomysły. Chciałem, żeby ten tekst był dowcipny, wychwalający moje talenty, mówiący o tym, jaki jestem inteligentny i błyskotliwy, a jednocze­śnie żeby był ciekawy, a nawet pozwolił tym wszystkim, którzy odwiedzą moją stronę, poczuć się lepiej ode mnie. Chciałem być przecież Robertem de Niro, a jestem Piotrem Gąsowskim. A nawet Wojciechem, ale to już wiecie!

Szukanie autora zajęło mi około trzech lat. W końcu doszedłem do wniosku, że nie będę nikogo stawiał w nie­zręcznej sytuacji towarzyskiej, bo przecież nie zaoferuję pieniędzy za tę przysługę żadnemu zaprzyjaźnionemu, zawodowemu tekściarzowi, gdyż żaden z tych zaprzyjaźnionych nie przyjąłby ode mnie pieniędzy a, z kolei, za darmo… źle się zawodowcowi pisze! Posta­nowiłem więc sam napisać ten tekst. A kiedy zacząłem, nie mogłem się już zatrzymać. W ten sposób powstał materiał na książkę. Ale gdy niemal już ją ukończyłem, wydarzyła się katastrofa! Czyżby coś mi znowu nie wyszło?

Pewnego lata polecieliśmy z Anią i naszą córeczką Jul­cią do mojego rosyjskiego kuzyna Cyryla, który ma dom w przepięknej wiosce w Umbrii. Specjalnie dla nas wynajął drugi dom, oddalony od niego o kilometr, abyśmy czuli się swobodnie. Byłem akurat świeżo po zrobieniu licen­cji pilota w szkole lotnictwa „Goldwings” na warszawskim Bemowie i dostałem od nich wyjątkową torbę — takie noszą tylko piloci. Byłem z niej dumny, podobnie jak z licencji, o której marzyłem od dawna. Będąc człowiekiem roztar­gnionym, a jednocześnie chcąc się tą torbą nacieszyć, włoży­łem do niej przed podróżą do Umbrii wszystkie moje doku­menty, portfel, dwa telefony komórkowe, komputer i dużo notatek z nowymi pomysłami do książki, którymi chciałem się z Anią podzielić podczas tygodniowego urlopu i może na miejscu coś jeszcze dopisać. Po przyjeździe położyłem torbę na łóżku, zamknęliśmy nasz dom i poszliśmy na kolację do kuzyna. Było pysznie, serdecznie, rodzinnie i bardzo win­nie. Kiedy wróciliśmy, zobaczyliśmy wybite okno i… brak torby! „Kurwa mać!” — wrzasnąłem. „Moja książka!”. Byłem zrozpaczony, tym bardziej że nigdy wcześniej nie trzymałem całego swojego dobytku w jednej torbie. I tak oto pierwsza próba walki z moim bałaganiarstwem zakończyła się praw­dziwym nieszczęściem! Gdyby nie ta moja torba, to kompu­ter zapewne leżałby w kuchni, portfel w szufladzie, a doku­menty i notatki jeszcze w jakimś innym miejscu, na przykład w łazience. A tak złodzieje mieli ułatwione zadanie. Byłem przekonany, że nie szukali jakiegoś starego komputera, tylko chodziło im o pieniądze. Zobaczyli torbę na łóżku, w po­śpiechu chwycili ją i uciekli w siną dal.

Na miejsce przyjechała policja, właściciel domu, moja rodzina. Wszystkim było bardzo przykro, tym bardziej że było to pierwsze takie zdarzenie w historii spokojnej miej­scowości Lisciano Niccone. Właścicielem domu okazał się 75-letni arystokrata, koniarz i posiadacz szeregu eksklu­zywnych nieruchomości w okolicy. Dał mi słowo, że zro­bi wszystko, aby zmyć plamę z honoru gospodarza domu. Doceniałem to, ale plama już się zrobiła i to nie na honorze gospodarza, ale w mojej głowie! Wpadłem w rozpacz! Nie chodziło o pieniądze czy sam fakt włamania, tylko o moją książkę! Książkę, której ja — idiota — nie skopiowałem, a przynajmniej nie skopiowałem większej części już napi­sanego przeze mnie tekstu! Czułem się tak, jakby wydarto mi część mojej duszy! „Dlaczego padło akurat na mnie?” — pytałem retorycznie. „Dlaczego to ja musiałem zapisać pierwszą kryminalną stronę w historii tego włoskiego mia­steczka?!”. Ale zaraz, zaraz… Przecież to mogło przydarzyć się tylko mnie — słowo „katastrofa” wymiennie ze słowem „pech” towarzyszy mi od zawsze. I mówię tu o pechu w czystej postaci. Pechu, który jest „bohaterem” radosnych opowiadań o mnie, krążących wśród znajomych. Gdyby nie pech, to z pewnością i ta książka by nie powstała! Bo kiedy po powrocie z wakacji po raz kolejny żaliłem się na swojego pecha Hani Śleszyńskiej podczas jazdy samocho­dem na występ z „Tercetem czyli Kwartetem”, powiedziała mi: „Gąs, przestań to rozpamiętywać, tylko zacznij pisać od nowa! Czy wyobrażasz sobie lepszą historię od tej, że książ­kę o tym, co Ci w życiu nie wyszło, ktoś Ci podpierdolił?”. „Genialne!” — pomyślałem i znowu zabrałem się do pisania.

#3

Kto podmienił mi garnitur?!

Rok 1993. Jestem jeszcze młodym, nieźle zapowiadającym się aktorem. Z burzą włosów na głowie. Gram w zespole Teatru Nowego u Adama Hanuszkiewicza. Słynny reżyser, Jerzy Gruza, organizuje trzydniowe zdjęcia próbne do kontynuacji kultowe­go serialu „Czterdziestolatek” pod tytułem „Czterdziestolatek 20 lat później”. Na castingu jest co najmniej dwieście aktorów i aktorek w moim wieku. Do obsadzenia są trzy główne role: Pawła, Jagody, czyli dzieci Karwowskich, oraz Gerarda, francu­skiego męża Jagody. Dostaję tekst Gerarda. Kamera idzie, a ja zaczynam grać po polsku z francuskim akcentem, co wychodzi mi całkiem dobrze, gdyż wielokrotnie parodiowałem Francu­zów mówiących w różnych językach. Aktor to takie zwierzę, które czuje, że wzbudza zainteresowanie oglądających. Gorzej gdy czuje, że wzbudza, ale go jednak nie wzbudza! W tym przy­padku czułem dobrze, bo reżyser poprosił mnie, abym partne­rował jeszcze kilku koleżankom. Nogi mi się ugięły, ręce spociły, gdy nagle uświadomiłem sobie, że oto pojawia się przede mną szansa wyjścia z aktorskiego cienia. Po latach pracy w teatrze, po roku w socjalistycznym Ludowym Wojsku Polskim, z którego wyszedłem do rezerwy w stopniu sierżanta podchorążego wojsk chemicznych. Notabene z chemii w liceum byłem kretynem. Aha, no właśnie, po Szkole Teatralnej nie udało mi się wykręcić od wojska, ale to zupełnie inna historia, o której opowiem póź­niej. Wracając do mojej wielkiej szansy… Po kilku dniach wy­wołuje mnie z próby w teatrze koordynatorka pracy artystycz­nej Wiesia Hryniewska i mówi, że jest do mnie telefon z filmu „Czterdziestolatek”. Drżącą ręką biorę słuchawkę i po chwili: „Huuuurrrra! Mam tę rolę!”. Zadają mi szereg pytań o wymia­ry mojej garderoby i pozateatralne zajętości zawodowe. Jakie ja wtedy mogłem mieć pozateatralne zajętości! Ale oczywiście mówię, że sprawdzę w moim kalendarzu, że jutro dam odpo­wiedź. À propos, jeśli kiedykolwiek usłyszycie, że artysta pytany o plany zawodowe mówi, że ma pewien projekt albo nawet kil­ka projektów, ale nie może zdradzić szczegółów, to znaczy tylko tyle, że nie ma żadnych projektów.

Nazajutrz przychodzi do teatru Pan Jerzy zobaczyć mnie w sztuce! Czuję, że coś za „grubo” gram, za dużo min robię, w ogóle marnie się czuję. Może to za sprawą wczorajszego nocnego świętowania z okazji głównej roli? Pełen obaw pod­chodzę po spektaklu do czekającego na mnie reżysera i słyszę: „No, no. Utwierdziłem się tylko w przekonaniu, że był to dobry wybór”. Jezuniu! Chciałem się na niego rzucić, zrobić przysłowiowego misia, ale w ostatniej chwili się powstrzyma­łem i… poszedłem świętować drugą noc z rzędu.

Nazajutrz rano wzywa mnie Mistrz Adam Hanuszkiewicz. Wchodzę do jego gabinetu, a tam… Jerzy Gruza we własnej osobie. Pan Adam mówi, że cieszy się, że jego aktor dosta­je taką szansę, że mi gratuluje i zwalnia mnie z najbliższych dwóch premier, abym spokojnie mógł pracować nad filmem. Jeszcze tylko miara kostiumu, po czym wyjazd z Robertem Rozmusem na występy do Niemiec w ramach nagrody za Grand Prix na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu.W Niemczech, zaproszony do polskiej sekcji Radia Deutsche Welle i pytany o plany na przyszłość, oznajmiam z podniesio­ną dumnie brwią i pełną dezynwolturą, trochę jakby od nie­chcenia, o czekającej mnie zaraz po przyjeździe roli w filmie. Życie jest piękne!

Nie mogę się już doczekać przyjazdu do Polski. Rodzi­ce są dumni, koledzy się cieszą i zazdroszczą (to normalne). Prosto z lotniska pędzę na przymiarkę kostiumów do garde­roby w Wytwórni Filmów Fabularnych, wbiegam do środka, poznaję mój filmowy garnitur z przyszpiloną kartką Gerard. Zakładam i… tonę w nim! „Cholera, ale schudłem!” — myślę sobie. Wkładam półbuty, a te za ciasne jakieś. W tym mo­mencie podchodzi do mnie garderobiana, której z tego pod­niecenia nie zauważyłem, i drżącym głosem pyta: „Piotrek…to nikt Ci nic nie powiedział?”. „Ale o czym?” — odpowiadam pytaniem na pytanie i czuję powoli zbliżającą się katastrofę. „No, że Ty jednak nie grasz tej roli… Przedwczoraj przera­bialiśmy Twoje kostiumy na kogoś innego… Strasznie mi przykro…”. Poczułem, że wpadam do jakiejś czarnej dziury, że tracę równowagę, a język mi sztywnieje, z oczu zaczyna mi płynąć rzeka… Dlaczego nikt mi nie powiedział? Nikt nic nie wyjaśnił?! Wpadłem do pokoju produkcyjnego z zamia­rem zamachu terrorystycznego, wszyscy się pochowali, tylko drugi reżyser nie zdążył, więc wykrztusiłem: „Dlaczego?”.

Poszedłem świętować wyrzucenie mnie z roli i długo jesz­cze lizałem rany. Dowiedziałem się później, że producent za­rządził, że aktor grający Gerarda ma być znany i lubiany. Wy­brano Wojciecha Manna, a Jagodę grała moja przyjaciółka Joanna Kurowska. Pan Jerzy, ilekroć mnie później widywał, sprawiał wrażenie zakłopotanego i niezbyt szczęśliwego z po­wodu tych przypadkowych spotkań. Nawet kiedy na otarcie łez zagrałem w tym serialu epizod, starał się mnie prawie nie reżyserować! Dziwaczne to było.

Pointa opowieści jest taka, że po 17 latach od tamtego zdarzenia, podczas Festiwalu Gwiazd w Międzyzdrojach, przy jakimś kolejnym kieliszku, Pan Jerzy, dzierżąc w dło­niach nagrodę za całokształt twórczości i w obecności wielu zacnych kolegów, wyznał przy kolejnym toaście, że jestem jego wielkim wyrzutem sumienia i chciałby mnie za to prze­prosić, i przeprasza, że to aż tyle trwało! Wzruszyłem się bar­dzo i zrobiłem z Panem Jerzym tego misia, którego nie zrobi­łem 17 lat wcześniej! Warto było czekać!

#4

Byłem już (prawie) w Hollywood

Już jako znany odtwórca wielu ról otrzymałem frapującą wia­domość od Magdy Szwarcbart, drugiej reżyserki i szefowej wie­lu castingów, że oto trwają zdjęcia próbne do amerykańskiego filmu „Jakub kłamca” według scenariusza Yurka Beckera. Do obsadzenia była znacząca rola Rozenka, czyli sprzedawcy mięsa w getcie żydowskim na terenie okupowanej Polski. We wszyst­kich scenach miał występować z nim główny bohater, grany przez samego Robina Williamsa (sic!). Mieli prowadzić z Rozenkiem ciekawe rozmowy z dużą dozą humoru, ale i dramatyzmu jed­nocześnie. Zdjęcia próbne dla aktora mającego zagrać rzeźnika odbywały się nazajutrz, a produkcja filmu miała ruszyć w ciągu miesiąca. Odtwórcy tej roli szukano już na Węgrzech, Ukrainie, w Anglii i Niemczech. Magda poinformowała mnie, żebym nie przejmował się za bardzo dużą ilością angielskiego tekstu, bo to będzie „reading” (z ang. czytanie) i to ona będzie mi partnerować.

 

Nazajutrz rano pojechałem na „reading” na pełnym luzie i nie przywiązując się zbytnio do myśli o ewentualnym udziale w tym filmie, wróciłem do domu. Po dwóch dniach, kiedy już zająłem się innymi sprawami, zadzwoniła Magda Szwarcbart: „Gąs, mo­żesz wierzyć lub nie, ale masz tę rolę! Rozumiesz, co to znaczy?! Grasz z Robinem Williamsem w hollywodzkiej produkcji! Kur­czę, jak się cieszę! Piotruś — brawo!”. Świat zawirował mi przed oczami, nie wiedziałem, czy śmiać się, czy płakać. W końcu zde­cydowałem się na to drugie i pochlipując ze szczęścia, wykrzyk­nąłem: „Dzięki Ci, Magduś, za wszystko!”. Byłem tak szczęśliwy, jak przed laty, gdy dostałem się do wymarzonej Akademii Te­atralnej w Warszawie. Tysiące ludzi zjeżdża codziennie do Holly­wood w nadziei na chociażby epizod w jednej z amerykańskich produkcji. Pracują w barach, na budowach, śpią pod mostem, prostytuują się nawet, wierząc, że jutro w ich zawodowym życiu zaświeci słońce. Niektórzy rozpijają się, ćpają, staczają na dno, bo nie udaje im się zagrać tego epizodu. A tu proszę, ni stąd, ni zowąd, Hollywood przyjeżdża do mnie i zaprasza do wzięcia udziału w przygodzie życia! To był piękny moment. Czułem się wybrańcem losu, Goliatem wśród aktorów zarabiających marne złotówki. Miałem satysfakcję, że ktoś za oceanem zadecydował, aby ważną rolę w amerykańskiej produkcji zagrał jakiś „domestic actor” z dalekiej Polski. Pozwoliłem sobie użyć nomenklatury, znanej wszystkim z napisów w portach lotniczych — „domestic” dotyczy lotów wewnątrz krajowych, a „international”… nawet nie chcę tłumaczyć, żebyś, Drogi Czytelniku, nie poczuł się ura­żony! Różnica między domestic actor a international actor pole­ga na tym, że domestic zna wszystkich international, a interna­tional nie zna ani jednego domestic!

 

Sława jest pojęciem względnym, a wszystko zależy od tego, w jakim kraju żyjemy. Prawdziwą międzynarodową gwiaz­dą filmową z Polski, biorąc pod uwagę ilość zagranicznych widzów, była Barbara Brylska występująca w radzieckich filmach. Albo Stanisław Mikulski jako Hans Kloss, którego przygody z wypiekami na twarzach śledzili obywatele wszyst­kich krajów bloku socjalistycznego, wliczając w to NRD. Wy­obrażam sobie przeciętną wschodnio-niemiecką rodzinę oglą­dającą w sobotni wieczór „Stawkę większą niż życie”, w której as polsko-radzieckiego wywiadu robi z Niemców głupków! Nawet skrytykować tego nie wolno, bo wiadomo, że wszyscy źli Niemcy zostali w RFN, a cały antyfaszystowski ruch oporu przeprowadził się do Niemieckiej Republiki Demokratycznej, zwanej po niemiecku DDR, co w wolnym tłumaczeniu zna­czyło Deutsche Dramatische Republik. Natomiast w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej najbardziej znaną polską aktorką była Apolonia Chałupiec, czyli Pola Negri. Koniec jej kariery zbiegł się z wprowadzeniem filmu dźwiękowego, a więc dość dawno. Potem wielu próbowało, ale walec bez­dusznej hollywoodzkiej machiny zmiażdżył ich marzenia.

 

Aż tu w 1997 roku przyszedł czas na mnie! Tak przynaj­mniej wtedy myślałem. Zacząłem się nawet zastanawiać, ja­kie nazwisko powinienem przyjąć, żeby dobrze brzmiało po angielsku. Próby dialogów z Panem Williamsem miałem za­cząć za cztery tygodnie, wpierw jednak czekał mnie tydzień pracy bez niego. Zapisałem się nawet na lekcje angielskiego do Szkoły Metodystów w Warszawie, uważanej wówczas za najlepszą. Dostałem się do grupy zaawansowanej, bo już dość płynnie władałem tym językiem, co zresztą było jednym z wa­runków angażu do filmu.

 

I tu nie sposób nie przytoczyć kolejnej anegdoty, którą po­znałem jeszcze w szkole teatralnej. Wtedy mówiło się, że aneg­dota ta opowiada o świętej pamięci Janie Himilsbachu. Ale podczas jednego z wieczorów na planie Przedwiośnia Jan No­wicki kategorycznie oświadczył, że to on jest bohaterem tej opowieści. Kim by nie był bohater, anegdota sama w sobie jest przedniego gatunku, a że obaj panowie mają takie samo imię — historycznie rzecz ujmując — wszystko się będzie zga­dzać. Tak więc aktor Jan w latach szalejącej komuny dosta­je propozycję zagrania ciekawej roli za „prawdziwe” pieniądze– w Polsce, w filmie w koprodukcji z Amerykanami.

 

Polski koproducent wysyła Jana na lekcje angielskiego, bo to jest bezwzględny wymóg strony amerykańskiej. Aktor ma grać po angielsku! Jan uczęszcza więc na te zajęcia i pilnie od­rabia prace domowe. Po dwóch tygodniach nauki telefonuje do produkcji i pyta: „Dlaczego nikt do mnie nie dzwoni, nikt się nie interesuje, nie wiem w ogóle, czy ta propozycja jest aktualna!”. Na co speszony producent odpowiada: „Oczywi­ście, że aktualna, niech się pan, panie Janie, nie denerwuje, przecież gdyby coś było nie tak, to byśmy zadzwonili!”. Na co Jan: „Wolałem się upewnić, bo jak okaże się, że to wszystko nie wypali, to ja jak ten chuj z tym angielskim zostanę!”. Tyleż w tej anegdocie niezależności, ileż pragmatyzmu i autoironii.

 

Ale wracając… W końcu nadszedł mój pierwszy tydzień prób. Parę poprzednich nocy nie mogłem spać. Znałem swoje kwestie na pamięć, czułem się aż nadto przygotowany. Film kręcono w Piotrkowie Trybunalskim, więc podstawiono samochód pod moje mieszkanie w bloku na warszawskich Kabatach. W 1997 roku Kabaty były jednym wielkim placem budowy — wszędzie błoto i żadne taksówki tam nie dojeżdżały. Do metra szło się w gumiakach. A tu na­gle piękny, wypolerowany mercedes „beczka” staje pod moim blokiem. Wsiadam do środka, a tam kierowca pod krawatem w białej koszuli, nazwijmy go Jurek, wita mnie serdecznym uśmiechem. Pytam się, czy jeszcze kogoś zabieramy, bo wtedy było to ogólnie przyjęte, że transport musiał być maksymalnie wykorzystany. Na co Pan Jurek odpowiada, że nie zabieramy, że jadę sam, a on jest do mojej dyspozycji. Pod drodze mamy przewidziany czas na kawę na koszt produkcji, mogę palić w samochodzie i w ogóle mam się czuć komfortowo! Pan Ju­rek, którego znałem wcześniej z innych filmowych przedsię­wzięć, był tym razem odmieniony nie do poznania, rzekłbym „wykrochmalony”. Zapytałem, czy coś się stało, że mówi do mnie nagle „dużymi literami”? „Panie Piotrze, taki jest wy­móg produkcji”.

Jechałem więc jak król, napawając się dymkiem z papie­rosa i smakiem zimnych napojów, które czekały na mnie za fotelem Pana Jurka. Producentem ze strony polskiej była fir­ma Heritage Film Lwa Rywina. Jak się potoczyły losy Pana Rywina każdy wie, ale trzeba przyznać, że w tamtych cza­sach był on jedynym człowiekiem w Polsce, który na filmie i stwarzaniu cudownych warunków na planie znał się jak nikt inny. Przede wszystkim Pan Lew kochał aktorów i aktorzy odwzajemniali tę miłość. To była postać magiczna, obiecu­jąca włączenie nas w struktury europejskich i amerykańskich produkcji. Do tej pory po Panu Lwie Rywinie pozostała nie­załatana dziura. Howgh! Tyle na ten temat, bo za chwilę CBA razem z CBŚ się zgłoszą, pytając mnie o jakieś powiązania ze sprawą Rywina.

Z bijącym sercem przyjeżdżam na plan do Piotrkowa Try­bunalskiego. Pan Jurek wyskakuje z samochodu, otwiera mi drzwi i… wpadam w nieznany mi dotąd świat. Na spotka­nie wychodzi drobna dziewczyna z laptopem w ręku. Wtedy, co dzisiaj może wydać się dziwne, laptop nie był powszechnie używanym narzędziem pracy. Dziewczyna zwraca się do mnie po angielsku: „Mam na imię Rachel, będę Pana osobistą asy­stentką. Bardzo nam miło, że przyjął Pan rolę w naszym filmie. Witamy na planie!”. Myślałem, że ktoś ze mnie żartuje. Dzię­kują mi za to, że przyjąłem rolę?! A ja przecież dopłaciłbym im, żeby w tym filmie zagrać! Postanowiłem jednak trzymać fason. Przywitałem się ciepło, wymieniłem grzecznościowe formuły w rodzaju: „Ja również cieszę się, że mogłem tak ułożyć swój kalendarz, aby zagrać tę rolę. Nie było to łatwe, ale jakoś się udało”. Potem Rachel odczytała mi, oczywiście z laptopa, plan dnia. Na początek godzinny odpoczynek w przyczepie kem­pingowej lub w wynajętej przez Amerykanów kawiarni. „Jaki odpoczynek? Przecież ja się nie zdążyłem zmęczyć!” — odpo­wiedziałem i po wyrazie twarzy Rachel od razu zrozumiałem, że popełniłem błąd! Lekko zarumieniona bąknęła: „Take it easy” (z ang. spokojnie, wrzuć na luz). Od razu wytłumaczy­ła mi, że muszę się teraz przygotować do próby, skoncentro­wać i powtórzyć swoje kwestie. Zawiadomi mnie o gotowości mojego nauczyciela, zwanego po angielsku „dialog coachem”. Pojęcie to znałem tylko z napisów końcowych angielskojęzycz­nych filmów i zawsze brzmiało nieco tajemniczo, a oznaczało ni mniej, ni więcej, tylko trenera dialogów. Zrozumiałem, że przez swoją polską raptowność zostałem z góry odczytany jako „domestic”. „No trudno — pomyślałem — następnym razem nie dam ciała”. Oczywiście dałem i to jeszcze nie raz.