Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jego twarz brzmi znajomo. Ale tych historii jeszcze nikt nie słyszał. Piotr Gąsowski przez pięć lat pracowicie spisywał swoje wspomnienia, co komentuje z właściwym sobie lekko sardonicznym poczuciem humoru: no może trochę długo, ale to dlatego, że w przeciwieństwie do wielu kolegów robiłem to sam! Co go łączyło z Robinem Williamsem, jak skończyła się jego przygoda na planie filmu porno i czego dowiedział się o sobie od Gustawa Holoubka – o tym w biografii o tytule tak przewrotnym, jak prawdziwym.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 245
Zanim Ty, Drogi Czytelniku, zaczniesz lekturę tej książki, chciałbym wyjaśnić, dlaczego zdecydowałem się umieścić dopisek: „Książka, którą napisałem sam”.
Wyjaśnienie jest krótkie: ja tę książkę napisałem sam! Naprawdę sam, to znaczy własnoręcznie, bez wywiadów-rzek, bez spotykania się z tzw. co-writerem, czyli współpiszącym. Spotykając się pierwszy raz z Wydawcą, miałem już cały materiał na książkę, włącznie z tytułem, który został zaakceptowany od razu.
Mój przyjaciel i menedżer Darek Staśkiewicz wraz z Magdą Mazur z wydawnictwa Edipresse, która była jednocześnie pierwszym czytelnikiem mojej książki z ramienia redakcji, wymyślili ten podtytuł, aby nikt nie miał wątpliwości. Wiele znanych osób wydało już książki i, nie umniejszając ich pracy, wiele z tych książek powstało bądź na zamówienie, bądź zostało zredagowanych przez różne redakcje i wydawnictwa.
Nie mówię już o kuriozalnych przypadkach, kiedy to autor dawał tylko nazwisko. Skąd to wiem?
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie osoba z wydawnictwa, którego nazwy przez grzeczność nie wymienię i zaproponowała mi wydanie książki kucharskiej z moimi przepisami. Poczułem się miło zaskoczony. Wyraziłem jednak obawę, że, owszem, lubię i umiem gotować, ale nie mam aktualnie czasu na zajęcie się tą sprawą. Usłyszałem odpowiedź, że przepisy kulinarne ktoś napisze za mnie, a ja tylko je zaakceptuję i ewentualnie napisze się wstęp, którego mogę być autorem, ale nie muszę. Chodzi tylko o moje nazwisko! Grzecznie odmówiłem, bo uważam, iż byłoby to nieuczciwe, a poza tym, zbyt emocjonalnie podchodzę do kuchni, aby sobie na coś takiego w ogóle pozwolić!
Usłyszałem, że wiele osób tak robi i że są z tego nawet jakieś pieniądze! Powiedziałem, że nie jestem zainteresowany. Nie pieniędzmi oczywiście, ale taką formą ich zarabiania!
Myślę również, że dla Wydawnictwa, które zdecydowało się moją książkę wydać, taki podtytuł jest też komfortowy, gdyż to ja w ten sposób ponoszę całą odpowiedzialność za ewentualne złe opinie.
Oczywiście, Magda Mazur i Sylwia Borowska, która przeprowadzała korektę merytoryczną, miały różne sugestie co do chronologii czy też wyczyszczenia pewnych niejasności w pierwotnym tekście, ale generalnie, to, co za chwilę przeczytacie, jest praktycznie w niezmienionej formie w porównaniu z oryginałem. A ja mam z tego powodu ogromną satysfakcję. I mam też piekielną tremę…
Usłyszałem kiedyś takie zdanie od jednego z moich mądrych profesorów w Szkole Teatralnej: „Jak przestaniesz mieć tremę, to zacznij się zastanawiać nad zmianą zawodu. Jak jest trema, to znaczy, że nie ma rutyny i… że ci zależy!”. Zapamiętałem tę sentencję bardzo dobrze. Tak więc z tą piekielną tremą…zaczynam!…
Nazywam się Gąsowski, a na imię mam Piotr. Jestem przekonany, że moi rodzice, nadając mi to imię, nie przypuszczali, jak wiele osób będzie miało kłopot z jego zapamiętaniem. Już w pierwszej pracy w Teatrze Komedia byłem nazywany przez panią księgową Wojtkiem lub Wojtusiem. Przychodząc co miesiąc po wypłatę, za każdym razem poprawiałem ją, a ona przepraszając, kiwała głową ze zrozumieniem, po czym żegnała mnie słowami: „Do zobaczenia za miesiąc, Wojtuś!”. Byłem Wojciechem nawet u niej w papierach, więc trudno się dziwić.
Kiedy zacząłem być rozpoznawalny, widzowie często witali się ze mną pozdrowieniem: „Dzień dobry, Panie Wojtku!”. Z biegiem lat nauczyłem się, jak na to reagować. Ba! Nawet kilka razy poproszony o autograf per „Wojciech” podpisałem się — zgodnie z życzeniem. Wielokrotnie zastanawiałem się, dlaczego tak często dochodzi do tych pomyłek? Odpowiedź jest prosta: otóż mój serdeczny kolega i świetny artysta Wojciech Gąssowski (pisany przez dwa „s”) był już znany, i to na długo przede mną. To samo imię i nazwisko nosi również wspaniały lektor radiowy i filmowy, kończący zazwyczaj polską listę dialogową zagranicznych filmów w TVP swoim ciepłym i sakramentalnym: „Czytał Wojciech Gąssowski”. To wszystko sprawia, że nazwisko „Gąssowski” nie kojarzy się większości z moim imieniem, o nazwisku przez jedno „s” już nie mówiąc.
Jeśli o autografach mowa, przytoczę tutaj piękną anegdotę, którą słyszałem kiedyś z ust Olafa Lubaszenki. Było to na corocznym Festiwalu Gwiazd w Międzyzdrojach, gdzie przed hotelem Amber Baltic zbierają się tłumy przypadkowych gapiów, autentycznych fanów i łowców autografów oraz dzieci, które akurat przebywają na koloniach nad morzem. Te dzieci nie są na ogół przygotowane na to, że spotkają kogoś znanego i dlatego, zwykle nie mają przy sobie ani odpowiedniej kartki ani żadnego długopisu. Zawsze jednak znajdzie się jakaś jedna dziewczynka lub chłopczyk, którzy mają zeszyt i wtedy cała grupa dzieli kartki z tego zeszytu na wiele malutkich cząsteczek — kwadracików. Podsuwają je potem gwieździe z prośbą o autograf. Taki wymięty i pobrudzony kwadracik o wielkości 3 x 3 cm dostał raz do podpisu Olaf Lubaszenko. Gdy zasugerował, że przecież autograf na czymś takim będzie niewyraźny i niezbyt schludny, usłyszał: „Nie szkodzi, za chwilę przepiszę sobie ten autograf do pamiętnika!”. Genialnie proste, nieprawdaż?
Parę lat temu w czasie trwania jubileuszowego, XX Festiwalu Gwiazd w Międzyzdrojach miałem również zaszczyt i przyjemność odciskać swoją dłoń na słynnej Promenadzie. Tuż przed oficjalną ceremonią, kiedy byłem jeszcze w drodze do hotelu Amber Baltic, podbiegł do mnie na ulicy duży, łysy facet z dość krótkim karkiem i niedomykalnością pach. W jednej ręce trzymał plastikową torbę z brzęczącą, piwną zawartością, drugą zaś uchwycił mnie na wysokości przedramienia i wybełkotał: „Ej, to ty?!”. Nie wiedziałem, o kogo temu panu chodzi, więc na wszelki wypadek odpowiedziałem: „Tak, to ja!”. „Bożenkaaaa!!! Boooożeeeenkaaaaa!” — zaczął ryczeć wniebogłosy mój fan w stronę oddalonej o parędziesiąt metrów swojej pani. „Chcesz mieć z nim zdjęcie?!”. Pomijam fakt, że nie zapytał mnie, czy ja chciałbym mieć zdjęcie z Bożenką. Ale w sumie i tak nie miałem wyjścia, bo ów mężczyzna wyglądał na silniejszego ode mnie. Stałem więc cierpliwie, oczekując Bożenki, która lekko halsując biegła w naszą stronę. Następnie zmierzyła mnie dość zamglonym wzrokiem i machając na mnie ręką, odpowiedziała: „Nie, z nim nie!”. I rozeszliśmy się każdy w swoją stronę.
Jednym zdaniem: nie znasz dnia ani godziny i nigdy nie wiesz, kiedy cię spotka przyjemność! A mówiąc poważnie, to pani Bożenka, przypadkowo, sprowadziła mnie na ziemię i nie pozwoliła mi za bardzo odpłynąć na fali próżności. Odciskałem więc moją dłoń, niejako przepraszając wszystkich tych, którzy zdjęcia akurat ze mną wcale by nie chcieli…
Wracając jednak do Wojciecha Gąssowskiego. Kwintesencją odwiecznego mylenia mnie z nim jest historia z Chicago. Zostaliśmy tam zaproszeni z „Tercetem czyli Kwartetem” (czyli z Hanią Śleszyńską, Robertem Rozmusem i Wojtkiem Kaletą) na Kabareton 2000. Impreza odbywała się w słynnym Copernicus Center w „polskiej” dzielnicy tego pięknego miasta. Każdy artysta z Polski, który występował w Chicago, musiał występować w Copernicus Center. Jest to budynek imitujący po trosze Zamek Królewski w Warszawie, którego kopułę zwieńcza orzeł w koronie. Sama dzielnica w ponurym listopadzie sprawiała przygnębiające wrażenie. Był to mój pierwszy raz w tym mieście i nie wierzyłem oczom, że oto nagle znalazłem się w jakimś niezbyt przytulnym, prowincjonalnym polskim miasteczku, gdzie na każdym kroku można wypić kieliszek „Wyborowej”, kufel „Żywca”, a to zakąsić pierogami z kapustą i grzybami. Ulice były nieodśnieżone, a wiatr urywał nam głowy. Sama sala koncertowa była mocno podniszczona. Za kulisami, tam gdzie mieliśmy garderoby, nie było nawet toalet i na wieść o tym, że musimy pójść za potrzebą przed koncertem i wytrzymać prawie trzy godziny, dostałem szału! Powiedziałem, że nie wystąpię w tych warunkach! I wtedy przywieziono toi-toi, czyli plastikową budkę do załatwiania szczególnych potrzeb. Ustawiono ją na podwórku przy tylnym wyjściu z sali. Mam z tego powodu satysfakcję, ponieważ ów toi-toi służył potem przez lata wielu artystom z Polski. I wiem, że nieoficjalnie nazwano go: toi-toi im. Gąsa. Oczywiście, iż wolałbym patronować jakiejś szkole czy ulicy, nawet ślepej, ale, jak to mówią: „Jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma!”. Zawsze, przecież lepiej być patronem toi-toia, niż nie być patronem niczego! Dzisiaj sala jest już odnowiona, a toalety dobudowane, ale w 2000 roku takich luksusów jeszcze nie było!
Organizator tej imprezy, Piotr Byczkowski, poprosił nas wtedy, abyśmy zareklamowali nasz występ w polonijnym radiu, na co Hania i Robert zaproponowali, żebym tylko ja, jako nasz przedstawiciel, pojechał do radia. Nazwijmy to radio symbolicznie 102,7 FM, ponieważ nie ma sensu nikomu robić przykrości, a sytuacja była przekomiczna! Po drodze dowiedziałem się od organizatora, że prowadząca audycję pani redaktor jest guru wśród polonijnych dziennikarzy i na bieżąco we wszystkim, co dzieje się w polskiej kulturze. Wchodzimy do studia, a tam siedzi już Maciek Stuhr, który miał prowadzić Kabareton 2000, są też Maciek i Damian Damięccy, Leszek Kuriata z kabaretu „Rżysko” oraz Bronisław Opałko, czyli słynna Genowefa Pigwa. W studiu widzę jedno wolne miejsce, które zajmuję. Wtedy pani redaktor lekko zaskoczona pyta, kim jestem. Piotr Byczkowski przedstawia mnie, a pani redaktor przeprasza, że mnie nie poznała. Informuje nas jeszcze, że audycja jest „na żywo” i że słucha nas ponad pół miliona polskojęzycznych słuchaczy. Zatem odliczanie: 3, 2, 1 i zaczynamy! „Witam Państwa serdecznie w popołudniowym programie radia 102,7 FM i zapraszam na spotkanie z gwiazdami Kabaretonu 2000, który odbędzie się dzisiaj o godzinie 7.p.m. w sali Copernicus Center. Niestety, nie ma już biletów, ale są z nami bohaterowie dzisiejszego wydarzenia artystycznego. Zacznę może od Macieja Stuhra, syna „tego” Stuhra, czyli Jerzego. Jak to się stało, Panie Maćku, że pan, taki młody, a już został mistrzem ceremonii?”. Na co Maciek z wrodzonym wdziękiem odpowiada: „No cóż, pani redaktor, jestem obciążony dziedzicznie. Ale proponuję, żeby zacząć ten wywiad nie ode mnie, czyli najmłodszego uczestnika, ale od najstarszego” i pokazuje na mnie, co było ewidentnym żartem, gdyż byłem zaraz po nim najmłodszym w tym towarzystwie. „No właśnie, Panie Wojtku…” — zaczęła pani redaktor. Zamarłem, a dalej nastąpiło: „Nie wiem, czy Pan sobie mnie przypomina. W 1968 roku przeprowadzałam z Panem wywiad na Festiwalu w Opolu. Zaśpiewał Pan wtedy słynne Zielone wzgórza nad Soliną” — i się uśmiechnęła, a ja szybko w myślach obliczyłem, że w 1968 roku miałem zaledwie cztery lata. Koledzy uczestniczący w tej audycji przez chwilę zaniemówili, po czym z trudem powstrzymali śmiech. Pani redaktor brnęła dalej: „Państwo tego nie widzą, ale ja, siedząc naprzeciw, stwierdzam z podziwem, że Wojtek się nie zmienił od lat! Czemu zawdzięczasz tak wspaniałą formę?!”. Koledzy już zaczynają odchodzić od zmysłów, a ja czuję, jak kropla potu ścieka mi ze zdenerwowania po plecach, i zaczynam wygadywać bzdury w rodzaju: „Kąpię się w kozim mleku i stosuję urynoterapię”. Koledzy już spadają z krzeseł, a ja nie wiem, czy mam dalej brnąć w tego Wojtka czy wyprowadzić panią redaktor z błędu. Ale ona swoje: „Wojtku, nie było Cię w Stanach od ponad 20 lat! Czy usłyszymy Twoje przeboje?”. „Nie!” — odpowiedziałem przerażony. „Postanowiłem raz na zawsze zerwać ze śpiewaniem i zająć się wyłącznie kabaretem!” — dodałem. Pani redaktor nie dała jednak za wygraną: „Ależ Wojtku, to chociaż tu, w studiu zaśpiewaj dla naszych wiernych słuchaczy!”. Koledzy na to: „Śpiewaj, Wojtuś, śpiewaj!”. „Nie!” — stanowczo pokręciłem głową. „No trudno” — westchnęła z żalem pani redaktor i dając znak DJ-owi za szybą oświadczyła: „W takim razie niespodzianka dla Wojciecha Gąsowskiego i naszych słuchaczy!”. W studiu rozległ się charakterystyczny wstęp: bum, bum, bum… i poleciał przebój Wojtka „Gdzie się podziały tamte prywatki”. W tym czasie do studia wpadł redaktor wydania i rwąc sobie włosy z głowy oznajmił, że ja nie jestem Wojtek, tylko Piotr! Pani redaktor zbladła, przeprosiła, koledzy już wyli ze śmiechu.Postanowiliśmy jednak nie prostować tej wpadki, żeby nie robić słuchaczom mętliku w głowie. I tak zakończyłaby się ta opowieść, gdyby nie życie dopisujące kolejny akapit.
Otóż, po przyjeździe ze Stanów graliśmy „Tercet czyli Kwartet” dla pewnej dużej firmy w Olsztynie. Elegancka restauracja „Przystań” nad samym jeziorem, przy tej okazji dużo alkoholu na stołach. Występujemy na scenie, idzie nam świetnie, ludzie wspaniale reagują i nagle wysiada jakaś faza elektryczna, prawie wszystkie światła gasną, milknie część instrumentów i mikrofonów. Wtedy przychodzi mi do głowy, żeby opowiedzieć tę „gorącą” jeszcze historię z Chicago, aby w tym czasie ekipa zajęła się przywracaniem elektryczności. Publiczność zaśmiewała się do łez, a kiedy światło znowu się zapaliło, dokończyliśmy koncert. Po głośnych i serdecznych brawach, rozjuszony tym aplauzem, zapytałem się nieopacznie: „Co Państwo by sobie życzyli na bis?!”. Wtedy na scenę weszła Pani z Zarządu, lekko chwiejąc się na nogach, i powiedziała: „Panie Piotrze… Na bis chcielibyśmy, żeby zaśpiewał Pan coś z repertuaru… pańskiego ojca”. No comments!
Wojtek, z którym jesteśmy w przyjacielskich stosunkach i który ma wspaniałe poczucie humoru, uwielbia tę opowieść. Niedawno, podczas sopockiego festiwalu siedzieliśmy w jednej garderobie i dorzucił mi jeszcze jedną anegdotę. Któregoś popołudnia przyleciał do Warszawy i wsiadł na Okęciu do taksówki. Kierowca w ogóle się nie odzywał, tylko od czasu do czasu zerkał we wsteczne lusterko. Zajeżdżają pod jego dom, a taksówkarz nagle uderzył w te słowa: „Pan Gąssowski, prawda?”. „Tak” — odpowiedział Wojtek. „Niedawno wiozłem pańskiego ojca!”. Wojtek delikatnie tłumaczy: „Wie Pan, to musi być pomyłka, bo mój Tata już od dłuższego czasu nie żyje…”. „Niech Pan nie żartuje. Przecież wiozłem go z Powiśla, taki łysy, duży, przy kości”. Jak myślicie, kogo kierowca miał na myśli?
„Jeśli zaczniesz opowieść od zdeprecjonowania swojej osoby, ludzie Cię polubią” — powiedział mi kiedyś Jan Nowicki, z którym przegadałem długie godziny na planie „Przedwiośnia” Filipa Bajona. Postanowiłem więc, że napiszę książkę o tym, co mi w życiu nie wyszło. Wróć! Na początku, w ogóle nie myślałem o pisaniu książki, tylko o krótkim tekście na moją stronę internetową. Długo się zastanawiałem, kogo poprosić o napisanie takiej wzmianki o mnie. Gorączkowo wertowałem książkę telefoniczną w moim telefonie komórkowym. Do głowy przychodziły mi najróżniejsze pomysły. Chciałem, żeby ten tekst był dowcipny, wychwalający moje talenty, mówiący o tym, jaki jestem inteligentny i błyskotliwy, a jednocześnie żeby był ciekawy, a nawet pozwolił tym wszystkim, którzy odwiedzą moją stronę, poczuć się lepiej ode mnie. Chciałem być przecież Robertem de Niro, a jestem Piotrem Gąsowskim. A nawet Wojciechem, ale to już wiecie!
Szukanie autora zajęło mi około trzech lat. W końcu doszedłem do wniosku, że nie będę nikogo stawiał w niezręcznej sytuacji towarzyskiej, bo przecież nie zaoferuję pieniędzy za tę przysługę żadnemu zaprzyjaźnionemu, zawodowemu tekściarzowi, gdyż żaden z tych zaprzyjaźnionych nie przyjąłby ode mnie pieniędzy a, z kolei, za darmo… źle się zawodowcowi pisze! Postanowiłem więc sam napisać ten tekst. A kiedy zacząłem, nie mogłem się już zatrzymać. W ten sposób powstał materiał na książkę. Ale gdy niemal już ją ukończyłem, wydarzyła się katastrofa! Czyżby coś mi znowu nie wyszło?
Pewnego lata polecieliśmy z Anią i naszą córeczką Julcią do mojego rosyjskiego kuzyna Cyryla, który ma dom w przepięknej wiosce w Umbrii. Specjalnie dla nas wynajął drugi dom, oddalony od niego o kilometr, abyśmy czuli się swobodnie. Byłem akurat świeżo po zrobieniu licencji pilota w szkole lotnictwa „Goldwings” na warszawskim Bemowie i dostałem od nich wyjątkową torbę — takie noszą tylko piloci. Byłem z niej dumny, podobnie jak z licencji, o której marzyłem od dawna. Będąc człowiekiem roztargnionym, a jednocześnie chcąc się tą torbą nacieszyć, włożyłem do niej przed podróżą do Umbrii wszystkie moje dokumenty, portfel, dwa telefony komórkowe, komputer i dużo notatek z nowymi pomysłami do książki, którymi chciałem się z Anią podzielić podczas tygodniowego urlopu i może na miejscu coś jeszcze dopisać. Po przyjeździe położyłem torbę na łóżku, zamknęliśmy nasz dom i poszliśmy na kolację do kuzyna. Było pysznie, serdecznie, rodzinnie i bardzo winnie. Kiedy wróciliśmy, zobaczyliśmy wybite okno i… brak torby! „Kurwa mać!” — wrzasnąłem. „Moja książka!”. Byłem zrozpaczony, tym bardziej że nigdy wcześniej nie trzymałem całego swojego dobytku w jednej torbie. I tak oto pierwsza próba walki z moim bałaganiarstwem zakończyła się prawdziwym nieszczęściem! Gdyby nie ta moja torba, to komputer zapewne leżałby w kuchni, portfel w szufladzie, a dokumenty i notatki jeszcze w jakimś innym miejscu, na przykład w łazience. A tak złodzieje mieli ułatwione zadanie. Byłem przekonany, że nie szukali jakiegoś starego komputera, tylko chodziło im o pieniądze. Zobaczyli torbę na łóżku, w pośpiechu chwycili ją i uciekli w siną dal.
Na miejsce przyjechała policja, właściciel domu, moja rodzina. Wszystkim było bardzo przykro, tym bardziej że było to pierwsze takie zdarzenie w historii spokojnej miejscowości Lisciano Niccone. Właścicielem domu okazał się 75-letni arystokrata, koniarz i posiadacz szeregu ekskluzywnych nieruchomości w okolicy. Dał mi słowo, że zrobi wszystko, aby zmyć plamę z honoru gospodarza domu. Doceniałem to, ale plama już się zrobiła i to nie na honorze gospodarza, ale w mojej głowie! Wpadłem w rozpacz! Nie chodziło o pieniądze czy sam fakt włamania, tylko o moją książkę! Książkę, której ja — idiota — nie skopiowałem, a przynajmniej nie skopiowałem większej części już napisanego przeze mnie tekstu! Czułem się tak, jakby wydarto mi część mojej duszy! „Dlaczego padło akurat na mnie?” — pytałem retorycznie. „Dlaczego to ja musiałem zapisać pierwszą kryminalną stronę w historii tego włoskiego miasteczka?!”. Ale zaraz, zaraz… Przecież to mogło przydarzyć się tylko mnie — słowo „katastrofa” wymiennie ze słowem „pech” towarzyszy mi od zawsze. I mówię tu o pechu w czystej postaci. Pechu, który jest „bohaterem” radosnych opowiadań o mnie, krążących wśród znajomych. Gdyby nie pech, to z pewnością i ta książka by nie powstała! Bo kiedy po powrocie z wakacji po raz kolejny żaliłem się na swojego pecha Hani Śleszyńskiej podczas jazdy samochodem na występ z „Tercetem czyli Kwartetem”, powiedziała mi: „Gąs, przestań to rozpamiętywać, tylko zacznij pisać od nowa! Czy wyobrażasz sobie lepszą historię od tej, że książkę o tym, co Ci w życiu nie wyszło, ktoś Ci podpierdolił?”. „Genialne!” — pomyślałem i znowu zabrałem się do pisania.
Rok 1993. Jestem jeszcze młodym, nieźle zapowiadającym się aktorem. Z burzą włosów na głowie. Gram w zespole Teatru Nowego u Adama Hanuszkiewicza. Słynny reżyser, Jerzy Gruza, organizuje trzydniowe zdjęcia próbne do kontynuacji kultowego serialu „Czterdziestolatek” pod tytułem „Czterdziestolatek 20 lat później”. Na castingu jest co najmniej dwieście aktorów i aktorek w moim wieku. Do obsadzenia są trzy główne role: Pawła, Jagody, czyli dzieci Karwowskich, oraz Gerarda, francuskiego męża Jagody. Dostaję tekst Gerarda. Kamera idzie, a ja zaczynam grać po polsku z francuskim akcentem, co wychodzi mi całkiem dobrze, gdyż wielokrotnie parodiowałem Francuzów mówiących w różnych językach. Aktor to takie zwierzę, które czuje, że wzbudza zainteresowanie oglądających. Gorzej gdy czuje, że wzbudza, ale go jednak nie wzbudza! W tym przypadku czułem dobrze, bo reżyser poprosił mnie, abym partnerował jeszcze kilku koleżankom. Nogi mi się ugięły, ręce spociły, gdy nagle uświadomiłem sobie, że oto pojawia się przede mną szansa wyjścia z aktorskiego cienia. Po latach pracy w teatrze, po roku w socjalistycznym Ludowym Wojsku Polskim, z którego wyszedłem do rezerwy w stopniu sierżanta podchorążego wojsk chemicznych. Notabene z chemii w liceum byłem kretynem. Aha, no właśnie, po Szkole Teatralnej nie udało mi się wykręcić od wojska, ale to zupełnie inna historia, o której opowiem później. Wracając do mojej wielkiej szansy… Po kilku dniach wywołuje mnie z próby w teatrze koordynatorka pracy artystycznej Wiesia Hryniewska i mówi, że jest do mnie telefon z filmu „Czterdziestolatek”. Drżącą ręką biorę słuchawkę i po chwili: „Huuuurrrra! Mam tę rolę!”. Zadają mi szereg pytań o wymiary mojej garderoby i pozateatralne zajętości zawodowe. Jakie ja wtedy mogłem mieć pozateatralne zajętości! Ale oczywiście mówię, że sprawdzę w moim kalendarzu, że jutro dam odpowiedź. À propos, jeśli kiedykolwiek usłyszycie, że artysta pytany o plany zawodowe mówi, że ma pewien projekt albo nawet kilka projektów, ale nie może zdradzić szczegółów, to znaczy tylko tyle, że nie ma żadnych projektów.
Nazajutrz przychodzi do teatru Pan Jerzy zobaczyć mnie w sztuce! Czuję, że coś za „grubo” gram, za dużo min robię, w ogóle marnie się czuję. Może to za sprawą wczorajszego nocnego świętowania z okazji głównej roli? Pełen obaw podchodzę po spektaklu do czekającego na mnie reżysera i słyszę: „No, no. Utwierdziłem się tylko w przekonaniu, że był to dobry wybór”. Jezuniu! Chciałem się na niego rzucić, zrobić przysłowiowego misia, ale w ostatniej chwili się powstrzymałem i… poszedłem świętować drugą noc z rzędu.
Nazajutrz rano wzywa mnie Mistrz Adam Hanuszkiewicz. Wchodzę do jego gabinetu, a tam… Jerzy Gruza we własnej osobie. Pan Adam mówi, że cieszy się, że jego aktor dostaje taką szansę, że mi gratuluje i zwalnia mnie z najbliższych dwóch premier, abym spokojnie mógł pracować nad filmem. Jeszcze tylko miara kostiumu, po czym wyjazd z Robertem Rozmusem na występy do Niemiec w ramach nagrody za Grand Prix na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu.W Niemczech, zaproszony do polskiej sekcji Radia Deutsche Welle i pytany o plany na przyszłość, oznajmiam z podniesioną dumnie brwią i pełną dezynwolturą, trochę jakby od niechcenia, o czekającej mnie zaraz po przyjeździe roli w filmie. Życie jest piękne!
Nie mogę się już doczekać przyjazdu do Polski. Rodzice są dumni, koledzy się cieszą i zazdroszczą (to normalne). Prosto z lotniska pędzę na przymiarkę kostiumów do garderoby w Wytwórni Filmów Fabularnych, wbiegam do środka, poznaję mój filmowy garnitur z przyszpiloną kartką Gerard. Zakładam i… tonę w nim! „Cholera, ale schudłem!” — myślę sobie. Wkładam półbuty, a te za ciasne jakieś. W tym momencie podchodzi do mnie garderobiana, której z tego podniecenia nie zauważyłem, i drżącym głosem pyta: „Piotrek…to nikt Ci nic nie powiedział?”. „Ale o czym?” — odpowiadam pytaniem na pytanie i czuję powoli zbliżającą się katastrofę. „No, że Ty jednak nie grasz tej roli… Przedwczoraj przerabialiśmy Twoje kostiumy na kogoś innego… Strasznie mi przykro…”. Poczułem, że wpadam do jakiejś czarnej dziury, że tracę równowagę, a język mi sztywnieje, z oczu zaczyna mi płynąć rzeka… Dlaczego nikt mi nie powiedział? Nikt nic nie wyjaśnił?! Wpadłem do pokoju produkcyjnego z zamiarem zamachu terrorystycznego, wszyscy się pochowali, tylko drugi reżyser nie zdążył, więc wykrztusiłem: „Dlaczego?”.
Poszedłem świętować wyrzucenie mnie z roli i długo jeszcze lizałem rany. Dowiedziałem się później, że producent zarządził, że aktor grający Gerarda ma być znany i lubiany. Wybrano Wojciecha Manna, a Jagodę grała moja przyjaciółka Joanna Kurowska. Pan Jerzy, ilekroć mnie później widywał, sprawiał wrażenie zakłopotanego i niezbyt szczęśliwego z powodu tych przypadkowych spotkań. Nawet kiedy na otarcie łez zagrałem w tym serialu epizod, starał się mnie prawie nie reżyserować! Dziwaczne to było.
Pointa opowieści jest taka, że po 17 latach od tamtego zdarzenia, podczas Festiwalu Gwiazd w Międzyzdrojach, przy jakimś kolejnym kieliszku, Pan Jerzy, dzierżąc w dłoniach nagrodę za całokształt twórczości i w obecności wielu zacnych kolegów, wyznał przy kolejnym toaście, że jestem jego wielkim wyrzutem sumienia i chciałby mnie za to przeprosić, i przeprasza, że to aż tyle trwało! Wzruszyłem się bardzo i zrobiłem z Panem Jerzym tego misia, którego nie zrobiłem 17 lat wcześniej! Warto było czekać!
Już jako znany odtwórca wielu ról otrzymałem frapującą wiadomość od Magdy Szwarcbart, drugiej reżyserki i szefowej wielu castingów, że oto trwają zdjęcia próbne do amerykańskiego filmu „Jakub kłamca” według scenariusza Yurka Beckera. Do obsadzenia była znacząca rola Rozenka, czyli sprzedawcy mięsa w getcie żydowskim na terenie okupowanej Polski. We wszystkich scenach miał występować z nim główny bohater, grany przez samego Robina Williamsa (sic!). Mieli prowadzić z Rozenkiem ciekawe rozmowy z dużą dozą humoru, ale i dramatyzmu jednocześnie. Zdjęcia próbne dla aktora mającego zagrać rzeźnika odbywały się nazajutrz, a produkcja filmu miała ruszyć w ciągu miesiąca. Odtwórcy tej roli szukano już na Węgrzech, Ukrainie, w Anglii i Niemczech. Magda poinformowała mnie, żebym nie przejmował się za bardzo dużą ilością angielskiego tekstu, bo to będzie „reading” (z ang. czytanie) i to ona będzie mi partnerować.
Nazajutrz rano pojechałem na „reading” na pełnym luzie i nie przywiązując się zbytnio do myśli o ewentualnym udziale w tym filmie, wróciłem do domu. Po dwóch dniach, kiedy już zająłem się innymi sprawami, zadzwoniła Magda Szwarcbart: „Gąs, możesz wierzyć lub nie, ale masz tę rolę! Rozumiesz, co to znaczy?! Grasz z Robinem Williamsem w hollywodzkiej produkcji! Kurczę, jak się cieszę! Piotruś — brawo!”. Świat zawirował mi przed oczami, nie wiedziałem, czy śmiać się, czy płakać. W końcu zdecydowałem się na to drugie i pochlipując ze szczęścia, wykrzyknąłem: „Dzięki Ci, Magduś, za wszystko!”. Byłem tak szczęśliwy, jak przed laty, gdy dostałem się do wymarzonej Akademii Teatralnej w Warszawie. Tysiące ludzi zjeżdża codziennie do Hollywood w nadziei na chociażby epizod w jednej z amerykańskich produkcji. Pracują w barach, na budowach, śpią pod mostem, prostytuują się nawet, wierząc, że jutro w ich zawodowym życiu zaświeci słońce. Niektórzy rozpijają się, ćpają, staczają na dno, bo nie udaje im się zagrać tego epizodu. A tu proszę, ni stąd, ni zowąd, Hollywood przyjeżdża do mnie i zaprasza do wzięcia udziału w przygodzie życia! To był piękny moment. Czułem się wybrańcem losu, Goliatem wśród aktorów zarabiających marne złotówki. Miałem satysfakcję, że ktoś za oceanem zadecydował, aby ważną rolę w amerykańskiej produkcji zagrał jakiś „domestic actor” z dalekiej Polski. Pozwoliłem sobie użyć nomenklatury, znanej wszystkim z napisów w portach lotniczych — „domestic” dotyczy lotów wewnątrz krajowych, a „international”… nawet nie chcę tłumaczyć, żebyś, Drogi Czytelniku, nie poczuł się urażony! Różnica między domestic actor a international actor polega na tym, że domestic zna wszystkich international, a international nie zna ani jednego domestic!
Sława jest pojęciem względnym, a wszystko zależy od tego, w jakim kraju żyjemy. Prawdziwą międzynarodową gwiazdą filmową z Polski, biorąc pod uwagę ilość zagranicznych widzów, była Barbara Brylska występująca w radzieckich filmach. Albo Stanisław Mikulski jako Hans Kloss, którego przygody z wypiekami na twarzach śledzili obywatele wszystkich krajów bloku socjalistycznego, wliczając w to NRD. Wyobrażam sobie przeciętną wschodnio-niemiecką rodzinę oglądającą w sobotni wieczór „Stawkę większą niż życie”, w której as polsko-radzieckiego wywiadu robi z Niemców głupków! Nawet skrytykować tego nie wolno, bo wiadomo, że wszyscy źli Niemcy zostali w RFN, a cały antyfaszystowski ruch oporu przeprowadził się do Niemieckiej Republiki Demokratycznej, zwanej po niemiecku DDR, co w wolnym tłumaczeniu znaczyło Deutsche Dramatische Republik. Natomiast w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej najbardziej znaną polską aktorką była Apolonia Chałupiec, czyli Pola Negri. Koniec jej kariery zbiegł się z wprowadzeniem filmu dźwiękowego, a więc dość dawno. Potem wielu próbowało, ale walec bezdusznej hollywoodzkiej machiny zmiażdżył ich marzenia.
Aż tu w 1997 roku przyszedł czas na mnie! Tak przynajmniej wtedy myślałem. Zacząłem się nawet zastanawiać, jakie nazwisko powinienem przyjąć, żeby dobrze brzmiało po angielsku. Próby dialogów z Panem Williamsem miałem zacząć za cztery tygodnie, wpierw jednak czekał mnie tydzień pracy bez niego. Zapisałem się nawet na lekcje angielskiego do Szkoły Metodystów w Warszawie, uważanej wówczas za najlepszą. Dostałem się do grupy zaawansowanej, bo już dość płynnie władałem tym językiem, co zresztą było jednym z warunków angażu do filmu.
I tu nie sposób nie przytoczyć kolejnej anegdoty, którą poznałem jeszcze w szkole teatralnej. Wtedy mówiło się, że anegdota ta opowiada o świętej pamięci Janie Himilsbachu. Ale podczas jednego z wieczorów na planie Przedwiośnia Jan Nowicki kategorycznie oświadczył, że to on jest bohaterem tej opowieści. Kim by nie był bohater, anegdota sama w sobie jest przedniego gatunku, a że obaj panowie mają takie samo imię — historycznie rzecz ujmując — wszystko się będzie zgadzać. Tak więc aktor Jan w latach szalejącej komuny dostaje propozycję zagrania ciekawej roli za „prawdziwe” pieniądze– w Polsce, w filmie w koprodukcji z Amerykanami.
Polski koproducent wysyła Jana na lekcje angielskiego, bo to jest bezwzględny wymóg strony amerykańskiej. Aktor ma grać po angielsku! Jan uczęszcza więc na te zajęcia i pilnie odrabia prace domowe. Po dwóch tygodniach nauki telefonuje do produkcji i pyta: „Dlaczego nikt do mnie nie dzwoni, nikt się nie interesuje, nie wiem w ogóle, czy ta propozycja jest aktualna!”. Na co speszony producent odpowiada: „Oczywiście, że aktualna, niech się pan, panie Janie, nie denerwuje, przecież gdyby coś było nie tak, to byśmy zadzwonili!”. Na co Jan: „Wolałem się upewnić, bo jak okaże się, że to wszystko nie wypali, to ja jak ten chuj z tym angielskim zostanę!”. Tyleż w tej anegdocie niezależności, ileż pragmatyzmu i autoironii.
Ale wracając… W końcu nadszedł mój pierwszy tydzień prób. Parę poprzednich nocy nie mogłem spać. Znałem swoje kwestie na pamięć, czułem się aż nadto przygotowany. Film kręcono w Piotrkowie Trybunalskim, więc podstawiono samochód pod moje mieszkanie w bloku na warszawskich Kabatach. W 1997 roku Kabaty były jednym wielkim placem budowy — wszędzie błoto i żadne taksówki tam nie dojeżdżały. Do metra szło się w gumiakach. A tu nagle piękny, wypolerowany mercedes „beczka” staje pod moim blokiem. Wsiadam do środka, a tam kierowca pod krawatem w białej koszuli, nazwijmy go Jurek, wita mnie serdecznym uśmiechem. Pytam się, czy jeszcze kogoś zabieramy, bo wtedy było to ogólnie przyjęte, że transport musiał być maksymalnie wykorzystany. Na co Pan Jurek odpowiada, że nie zabieramy, że jadę sam, a on jest do mojej dyspozycji. Pod drodze mamy przewidziany czas na kawę na koszt produkcji, mogę palić w samochodzie i w ogóle mam się czuć komfortowo! Pan Jurek, którego znałem wcześniej z innych filmowych przedsięwzięć, był tym razem odmieniony nie do poznania, rzekłbym „wykrochmalony”. Zapytałem, czy coś się stało, że mówi do mnie nagle „dużymi literami”? „Panie Piotrze, taki jest wymóg produkcji”.
Jechałem więc jak król, napawając się dymkiem z papierosa i smakiem zimnych napojów, które czekały na mnie za fotelem Pana Jurka. Producentem ze strony polskiej była firma Heritage Film Lwa Rywina. Jak się potoczyły losy Pana Rywina każdy wie, ale trzeba przyznać, że w tamtych czasach był on jedynym człowiekiem w Polsce, który na filmie i stwarzaniu cudownych warunków na planie znał się jak nikt inny. Przede wszystkim Pan Lew kochał aktorów i aktorzy odwzajemniali tę miłość. To była postać magiczna, obiecująca włączenie nas w struktury europejskich i amerykańskich produkcji. Do tej pory po Panu Lwie Rywinie pozostała niezałatana dziura. Howgh! Tyle na ten temat, bo za chwilę CBA razem z CBŚ się zgłoszą, pytając mnie o jakieś powiązania ze sprawą Rywina.
Z bijącym sercem przyjeżdżam na plan do Piotrkowa Trybunalskiego. Pan Jurek wyskakuje z samochodu, otwiera mi drzwi i… wpadam w nieznany mi dotąd świat. Na spotkanie wychodzi drobna dziewczyna z laptopem w ręku. Wtedy, co dzisiaj może wydać się dziwne, laptop nie był powszechnie używanym narzędziem pracy. Dziewczyna zwraca się do mnie po angielsku: „Mam na imię Rachel, będę Pana osobistą asystentką. Bardzo nam miło, że przyjął Pan rolę w naszym filmie. Witamy na planie!”. Myślałem, że ktoś ze mnie żartuje. Dziękują mi za to, że przyjąłem rolę?! A ja przecież dopłaciłbym im, żeby w tym filmie zagrać! Postanowiłem jednak trzymać fason. Przywitałem się ciepło, wymieniłem grzecznościowe formuły w rodzaju: „Ja również cieszę się, że mogłem tak ułożyć swój kalendarz, aby zagrać tę rolę. Nie było to łatwe, ale jakoś się udało”. Potem Rachel odczytała mi, oczywiście z laptopa, plan dnia. Na początek godzinny odpoczynek w przyczepie kempingowej lub w wynajętej przez Amerykanów kawiarni. „Jaki odpoczynek? Przecież ja się nie zdążyłem zmęczyć!” — odpowiedziałem i po wyrazie twarzy Rachel od razu zrozumiałem, że popełniłem błąd! Lekko zarumieniona bąknęła: „Take it easy” (z ang. spokojnie, wrzuć na luz). Od razu wytłumaczyła mi, że muszę się teraz przygotować do próby, skoncentrować i powtórzyć swoje kwestie. Zawiadomi mnie o gotowości mojego nauczyciela, zwanego po angielsku „dialog coachem”. Pojęcie to znałem tylko z napisów końcowych angielskojęzycznych filmów i zawsze brzmiało nieco tajemniczo, a oznaczało ni mniej, ni więcej, tylko trenera dialogów. Zrozumiałem, że przez swoją polską raptowność zostałem z góry odczytany jako „domestic”. „No trudno — pomyślałem — następnym razem nie dam ciała”. Oczywiście dałem i to jeszcze nie raz.