Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gratulacje, ktoś chce, abyś umarł.
Gdy Greg, mąż Marianne, ginie w wypadku, kiedy jedzie rowerem do pracy, musi ona uporządkować pozostawiony przez niego świat. Oszalała z rozpaczy, przeszukuje laptop męża. Czytanie jego dawnych mejli ją uspokaja. Przegląda też historię oglądanych przez niego stron. Pewnego dnia odkrywa, że Greg wchodził na strony dark web.
Dlaczego szanowany pracownik organizacji charytatywnej i oddany mąż logował się na strony, które obrazują skrajne okrucieństwo ludzi? Strony, gdzie wszystko jest możliwe, wystarczy tylko podać cenę? Marianne bierze głęboki oddech i się loguje... Przeszukuje dane i odnajduje na liście ofiar zabójcy swoje nazwisko.
Zaczyna się bać. Nie wie, czy Greg chronił ją, czy też należał do spisku osób, które chcą ją zamordować. Zgłębia ten świat, który tak wciągnął Grega. Podejrzewa, że mąż został zmuszony do robienia niemoralnych rzeczy, aby ją chronić. Że uległ szantażowi.
Wdaje się w niebezpieczną rozgrywkę z mordercą, który otrzymał na nią zlecenie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 420
1
Obecnie
Marianne
Sobota, 11 września 2021
Ramiona Marianne spowija cień. Posadzka jest zimna, więc podwija palce u stóp, a przez plecy przechodzi ją dreszcz. W porównaniu do jej mieszkania w Hackney szeregowiec należący do Noaha Richmonda jest ogromny, ona zaś najbardziej lubi przebywać w tym niewielkim chłodnym ogródku. Otoczony murem i niewidoczny dla sąsiadów, z zasadzonym przez zmarłą żonę Noaha ozdobnym drzewkiem wiśni, które zostawia miejsce wyłącznie na drewnianą ławeczkę.
Marianne siada na brzegu ławki, przypala papierosa i patrzy na nagie gałęzie drzewka. Gdy usiadła tu po raz pierwszy, kilka miesięcy temu, trzęsąc się jednocześnie z poczucia winy i ekscytacji po ich pierwszej wspólnie spędzonej nocy, drzewko było pełne różowych pąków. Dzisiejszego poranka musiała zamieść opadłe kwiaty. Delikatne stare płatki zwinięte niczym małe piąstki.
Zaciągając się głęboko po raz ostatni, przez krótką chwilę wspomina ostatni weekend z Gregiem. Herbata, tost, „The Observer”. Żadnych papierosów, siedzenia na tarasie, dowiadywania się o sobie czegoś nowego. Żadnych pogawędek, wybuchów śmiechu. Nie to co kiedyś. Jednak nawet wśród ciszy cały czas dało się wyczuć głębokie przywiązanie, miłość i szacunek, którymi darzyli się wzajemnie przez długie lata.
W niedzielę zjedli pieczeń przygotowaną jak zwykle przez Grega.
We wcześniejszych latach gotował pełen entuzjazmu, a ona zjadała wszystko z wdzięcznością. Czy ostatnim razem w ogóle mu podziękowała?
Wciąż potrafi wyobrazić go sobie w ich mieszkaniu, jak robi zapiekankę w poniedziałkowy wieczór. Taki rytuał. Przygotowywał ją z tego, co zostało z niedzielnego posiłku. Zapiekanki zawsze wychodziło więcej, niż byli w stanie zjeść, toteż resztę dzielili na porcje i zamrażali. Tyle poniedziałków, tyle zapiekanek, których obraz widzi w sepii i bez szczegółów. W jej wspomnieniach Greg zawsze stoi w małej kuchni ich mieszkania, z przyprószonymi mąką brwiami i brodą, a jego obrączka leży na blacie, podczas gdy on zagniata ciasto.
Marianne wchodzi do środka i zastaje w kuchni Noaha pijącego proteinowy shake. Na nią czeka dzbanek pełen parującej kawy.
– W porządku? – pyta Noah przez ramię, wyjmując kubek z kredensu. Marianne najpierw kiwa głową, potem nią kręci, a w końcu przytula się do niego od tyłu. Czuje jego mięśnie, gdy nalewa jej kawy. To wciąż dla niej coś nowego.
Przez chwilę stoją w ciszy. W końcu Noah ją przerywa.
– Wiem, że zabrzmi to jak truizm – mówi ostrożnie – ale pierwsza rocznica naprawdę jest najtrudniejsza. – Ona wtula się w niego jeszcze bardziej, a on cicho kontynuuje: – Nigdy nie będzie łatwo, ale następne są odrobinę lepsze.
Przytula go mocno, wdzięczna, że nie musi tłumaczyć, co się dzieje. Chyba nawet nie potrafi.
Według zegara w kuchni właśnie minęła jedenasta trzydzieści. Rok temu o tej porze dostała telefon.
– Marianne Heywood?
– Tak, z kim rozmawiam?
– Sierżant policji metropolitarnej. Czy jest ktoś obok pani?
Myślała, że zemdleje i runie na podłogę w pokoju nauczycielskim.
Minął rok, a ona już obejmuje innego mężczyznę. W zeszłym roku myślała, że nigdy nie będzie na to gotowa. A jednak przez ostatnie kilka miesięcy, spędzając w tym domu dużo czasu, coraz wyraźniej widziała przed sobą nowe życie. Własne gniazdko obok Noaha. Nowe zwyczaje. Żarty, które są zrozumiałe tylko dla nich dwojga, podobieństwa i wspomnienia, które budowała przez lata z Gregiem, teraz wspaniale przechodzą fazę początkową w jej związku z Noahem. Ale dzisiaj nie może o tym myśleć. Ten dzień należy do Grega.
*
Marianne wychodzi późnym popołudniem, zanim córka Noaha, Daisy, wróci do domu. Dla wszystkich jest jeszcze za wcześnie i Marianne wciąż nie poznała pięciolatki. Sytuację ułatwia desperacja dziadków ze strony matki dziewczynki, którzy nie chcą stracić jedynej wnuczki, tak jak stracili córkę. Daisy jest u nich przynajmniej raz w tygodniu, zazwyczaj w piątek, i w tym czasie Noah i Marianne mogą udawać nieskrępowanych żadnymi zobowiązaniami kochanków cieszących się wspólnymi chwilami.
– Dopóki cię nie poznałem, nie byłem gotowy na związek – powiedział Noah już w pierwszy piątek, kiedy u niego została.
– To tak jak ja – odparła Marianne, wybierając łatwe kłamstwo zamiast skomplikowanej prawdy.
Teraz Marianne patrzy na własne zniekształcone odbicie w czarnym lakierze swojego małego samochodu. Kręcone brązowe włosy ma potargane. W kącikach niebieskich, znów błyszczących oczu pojawiły się nowe zmarszczki. Nawet jej skórzana kurtka jest wygnieciona i pościerana. Marianne ślini palec i wyciera rozmazany tusz pod oczami, a potem grzebie w torbie w poszukiwaniu kluczyków.
Drzwi wejściowe ponownie się otwierają i Noah wybiega w samych skarpetkach. Jest od niej wyższy o głowę i dwa razy szerszy w ramionach. Ogromny mężczyzna. Przytula ją mocno, a Marianne czuje bicie jego serca przez cienką koszulkę, którą on ma na sobie.
– Jestem tu, jeśli będziesz mnie potrzebowała – mówi, odsuwając się i powoli kierując z powrotem w stronę domu. – Ale nie będę się narzucał.
Zegar w samochodzie pokazuje siedemnastą trzydzieści siedem. Cofając auto z podjazdu, Marianne próbuje przypomnieć sobie, co robiła o tej godzinie rok temu, jednak wspomnienia są rozmyte, jakby ktoś wyrzucił czarną skrzynkę dla jej własnego dobra.
Chwilę po dziewiętnastej Marianne wkłada klucz do lepkiego zamka i wchodzi do swojego mieszkania w Hackney. Po nocy, kiedy stało puste, pachnie jak przeciwieństwo życia. Nie do końca śmiercią, bardziej czymś pomiędzy.
Kupili je, realizując pierwszy punkt swojego planu, siedem lat temu. Najlepsze, na co mogli pozwolić sobie nauczycielka i działacz społeczny. Podczas konsultacji ich doradca kredytowy głośno wzdychał.
Rodzice Grega zaoferowali, że się dołożą, ale dumna Marianne nie mogła zaakceptować tej propozycji.
Budynek został przerobiony ze zrujnowanego wiktoriańskiego domu na mieszkanie na piętrze i tanią jadłodajnię na parterze. Po miesiącu w całym mieszkaniu śmierdziało olejem. Kilka miesięcy temu bar został zamknięty przez służby sanitarne, a Marianne złapała się na tym, że brakuje jej charakterystycznego zapachu.
Syndrom sztokholmski, zażartowałby Greg.
Od tego czasu pomieszczenie na parterze stoi puste, zasłonięte od ulicy metalowymi żaluzjami.
Dokładnie rok temu.
Otwiera szafę od strony, w której ubrania trzymał Greg, i ostrożnie wyjmuje jego ulubioną koszulę. Zsuwa ją z wieszaka. Marianne pieką oczy. Chwyta za materiał, jakby chciała się przytulić, i głęboko wciąga powietrze przez nos, ale koszula już nim nie pachnie. Czuć tylko słaby zapach płynu do płukania tkanin, który wtedy był w promocji. Wkłada ją i ostrożnie zapina. Jest na nią sporo za duża. Greg nie był wysoki, ale od tamtego czasu Marianne wyraźnie zmalała.
Nie potrafi wyobrazić sobie robienia tego samego z ubraniami Noaha. Jeszcze nie. Jest o wiele większy, ale nie o to chodzi. Jego świat jest kompletny, a ona dopiero do niego wchodzi. Noah przywitał ją z otwartymi ramionami, lecz to wciąż nie jej świat. Marianne i Greg zbudowali swój wspólnie. Byli dwuosobową rodziną.
Patrzy w lustro i zastanawia się, co pomyślałby Greg, gdyby w tej chwili stał za nią. Że ulega słabościom? Że go lekceważy? Jej ciało wciąż nosi zapach innego mężczyzny, z którym spędziła noc. A może tak jak ona przypomniałby sobie, jacy byli przez większość trwania małżeństwa, dopóki pod koniec coś nie zaczęło się sypać.
– Kocham cię. – Wyobraża sobie, jak do niej mówi.
– Na zawsze – odpowiada na głos Marianne w pustym mieszkaniu.
Wciąż mając na sobie koszulę Grega, siłuje się z oknem w kuchni, żeby otworzyć je na tyle, by móc się wychylić. Z okna rozpościera się widok na podwórka innych mieszkańców, ale ona nigdy nie widziała tam żywej duszy. Zaciąga się szybko i głęboko, wydmuchując dym w stronę tego, co miało być ogródkami, i dalej, ku karłowatym drzewkom.
Po ślubie oboje rzucili palenie. Planowali, jak to nowożeńcy, zrobić to na zawsze. Nie chcieli, żeby papierosy podłożyły rakotwórczą bombę pod ich marzenia. Gregowi poszło dość łatwo, nigdy nie palił dużo, natomiast Marianne miała z tym spory problem i nie znosiła swojej słabości. Nawet gdy „oficjalnie” rzuciła już fajki, nieraz pękała i częstowała się papierosami znajomych podczas wieczornych wyjść, błagała o nie kolegów z pracy w trudne dni albo kupowała potajemnie paczkę po rzadkich kłótniach z Gregiem. A w ostatnich miesiącach jego życia jedna paczka zamieniła się w dwadzieścia, ukrytych niedbale w szafce kuchennej.
A potem – rok temu – wbiegła do małego pokoju w szpitalu, w którym stała sofa z absurdalnym kwiatowym wzorem. Wszędzie, gdzie się obejrzała, widniały naklejki „zakaz palenia”.
– Mogę go zobaczyć? – zapytała.
Chwila ciszy, głęboki oddech.
– Bardzo mi przykro – zaczął lekarz, trzymając dłonie w wyćwiczony sposób.
Marianne usiadła ciężko na paskudnej sofie, skuliła się i niewiele do niej trafiało. Kiedy w końcu otworzyła oczy, myślała tylko o tym, że musi zapalić.
Podczas tamtego tygodnia wypaliła tyle, że zżółkły jej palce, a składający kondolencję wstrzymywali oddech, kiedy ją przytulali. Matka wciąż otwierała okna, wpuszczając do mieszkania wrześniowy wiatr, który niebezpiecznie podrywał kartki z ostatnimi słowami Grega. Pewnego razu Marianne zatrzasnęła je wszystkie, krzycząc do matki Bóg wie co i pokazując na należące do Grega notatniki i bazgroły, krótkie notatki i paragony, które wcześniej ją irytowały, ponieważ zasłaniały drogocenną powierzchnię w ich „małym, ale eleganckim” mieszkaniu.
Każdy artefakt życia staje się świętością w obliczu śmierci.
*
Stwierdzenie „na zawsze” ma teraz dla niej mniejsze znaczenie i nie planuje tego zmieniać. Gasi papierosa na betonowym parapecie, dodając kolejną czarną kropkę do kolekcji. Wrzuca peta do zapełnionej nimi doniczki, w której kiedyś miała zamiar coś zasadzić, i zamyka okno, popychając framugę z łuszczącą się farbą.
Otwiera pustą lodówkę i uchyla zepsute drzwiczki zamrażalnika. Niewielka przestrzeń, z której nigdy nie korzystała. Zobaczyła ją dopiero, gdy trzasnęła drzwiami lodówki i urwała się osłona. W środku wciąż tkwił kawałek ciasta przygotowanego przez Grega któregoś poniedziałku. Odległa refleksja.
Marianne wyjmuje ostrożnie ciasto i trzyma niczym noworodka. Twardy dowód na to, że Greg kiedyś tu był, żył i troszczył się na tyle, żeby dla nich gotować. Wspaniałe rodzinne posiłki tylko dla dwojga. Płyną jej łzy, kiedy włącza piekarnik. Po niewielkim pomieszczeniu roznosi się zapach stęchlizny. W wyobraźni słyszy głos Grega:
– Co robisz w mojej kuchni, kochanie?
– Wybacz – szepcze Marianne – ale jeśli tego nie zjem, niedługo będzie do wyrzucenia.
Powoli rozmraża ciasto w mikrofalówce – teraz nie ma już odwrotu. Nie przeczytasz o tym w ulotkach o rozpaczy. Kiedy następuje właściwy czas, żeby znaleźć nowego kochanka? Kiedy jest w porządku zjeść ostatni kawałek ciasta?
Wyjmuje je ostrożnie z plastikowego pudełka i z grymasem na twarzy stwierdza, że nie tylko się rozmroziło, ale na brzegach pojawiły się też pęcherzyki powietrza.
– Przepraszam – szepcze znowu.
Zawsze żartowali, że ma dwie lewe ręce w kuchni.
– Potrafiłabyś przypalić jajka na twardo – śmiał się. – Jesteś kuchennym Rambo.
Uśmiecha się na to wspomnienie, wsuwając blachę z ciastem do pieca. Od dłuższego czasu nie zjadła normalnego posiłku w domu. Wciąż będąc kuchennym Rambo, kupowała gotowe obiady, zamawiała coś albo najzwyczajniej nie jadła, zamiast zawracać sobie głowę posiłkami. Ale to coś innego. Wypala kolejnego papierosa, gdy ciasto dopieka się w piekarniku, po czym nakrywa do stołu.
Na początku ma trudności z przełykaniem. Jakby nie zjadała resztki domowego ciasta tylko część Grega. Kanibalistyczne odczucie. Jednak chwilę później znajomy smak i miękkość ciasta, których brakowało jej przez ostatni rok, całkowicie opanowują jej zmysły. Szlocha, gdy połyka ostatni kawałek. Ostatnia cząstka Grega właśnie zniknęła.
– Tak bardzo za tobą tęsknię – mówi do pustego talerza. – Chciałabym, żebyś był tu ze mną każdego pieprzonego dnia.
Zerka w stronę zeszytów ćwiczeń i szkolnego laptopa, ale doskonale zdaje sobie sprawę, że dzisiaj nie popracuje. Jest zbyt najedzona i smutna.
Zrobi to, co zawsze robiła w rocznicę ich ślubu i urodziny Grega. To, co robiła podczas pierwszych samotnych nocy, kiedy łóżko wydawało się takie zimne, a noce okropnie się dłużyły. I potem, kiedy katowała się wspomnieniami, gdy łóżko było ciepłe, ale nie od ciała Grega.
Dziś w nocy wsiąknie we wszystko, co po nim pozostało.
*
Przez kilka pierwszych tygodni po pogrzebie i długo przed tym, zanim poznała Noaha, wsiąkała w rzeczy „analogowe”. Było tego sporo. Fotografie, krótkie notki z początku związku, prezenty i ubrania. Przeglądała notatniki Grega, pełne bazgrołów i spisów, a nawet pryskała wokół jego wodą kolońską.
W końcu zapragnęła więcej i zwróciła się w stronę cyfrowych pozostałości. Boże, tego dopiero był ogrom. Usiadła na ich łóżku z grzejącym się laptopem na kolanach i zaczęła od pierwszych wymienianych mejli.
W zeszłym miesiącu, gdy przeczytała już wszystko, do czego zdołała się dokopać na swoim starzejącym się laptopie, sięgnęła po laptop Grega.
Najpierw przejrzała historię wyszukiwania, krzywiąc się przy stronach pornograficznych. W końcu zdecydowała się przeczytać mejle z początków ich znajomości, jak ten do mamy, w którym napisał, że poznał dziewczynę: „ma na imię Marianne i jest nauczycielką. Myślę, że ją polubisz”. Nie stało się tak, ale Marianne podziwiała jego optymizm. Mama Grega zawsze oczekiwała, że syn wróci w rodzinne strony, gdy „zdoła już wyrwać się z Londynu”, a Marianne zniweczyła ten plan. Nieważne, że chętnie rozważyłaby przeprowadzkę za granicę; Greg zawsze podkreślał, że nie chce wracać do Szkocji. Ale jego matka obwiniała za to Marianne.
Przeszukiwała laptop Grega ostrożnie, bardziej ze strachu niż z szacunku, a kiedy padła bateria, sprawiając, że czar prysł, poczuła ulgę. A teraz znów to robi. Wiedziała, że tak będzie.
Kiedyś uważała to za normalną rzecz. Dużo ludzi w grupie wsparcia dla osób w żałobie, do której chodziła, mówiło o listach miłosnych i pamiątkach. Że chwyciliby je jako pierwsze w razie pożaru. Niektórzy przynosili na spotkania ostatnie kartki świąteczne lub pierwsze upominki walentynkowe i ściskali je nerwowo, kiedy się wypowiadali. Problem polegał na tym, że ostatnio zapytała Noaha, czy on przegląda stare mejle i dokumenty swojej żony i czyta jej listy i pamiętniki. Leżeli na jego łóżku, w ubraniu, i trzymali się za ręce. Jak znaleźli się w tej pozycji? Tego nie potrafi sobie przypomnieć, ale pamięta, że rozkoszowali się sobą, dzielili sekretami i zapamiętale rozmawiali.
– Przeglądasz rzeczy Louise? – zapytała, a on wsparł się na łokciu.
– Co masz na myśli? – powiedział. – Posortowałem jej ubrania i…
– Nie – naciskała Marianne. – Pytam, czy przeglądasz jej rzeczy, których nie pokazywała ci, kiedy jeszcze tu była. Listy, mejle i… – Zamilkła. Wyraz jego twarzy sprawił, że niemal spaliła się ze wstydu. Nigdy więcej nie poruszyła tego tematu.
Laptop Grega stoi teraz przed nią na biurku. Stary. Rozładowany. Zakurzony. Marianne rozwija kabel, wsadza wtyczkę do kontaktu i otwiera klapę. Z niektórych przycisków starły się symbole, więc poszukuje przycisku „Włącz”, jakby czytała brajlem. Mruga światełko i laptop zaczyna leniwie szumieć, Marianne otwiera butelkę Pinot Noir.
Ekran w końcu wyświetla ostatni obraz z poprzedniej sesji, a ona nalewa wino do kieliszka, wyciąga papierosa z paczki i przysuwa płomień zapalniczki do twarzy.
*
Poznali się w lipcu 2013 roku. Greg właśnie przyjechał z rodzinnej Szkocji, gdzie przez kilka lat po uzyskaniu dyplomu z geografii szukał swojej życiowej drogi. Marianne przeniosła się najpierw z Devon do East Endu, a potem w rejony południowego Londynu. Ona zrobiła to w pośpiechu. On wszystko przemyślał. Poznali się w autobusie linii czterdzieści osiem pewnego zakrapianego alkoholem piątkowego wieczoru.
Tamto lato spędzone w mieście. Oboje mieli po dwadzieścia kilka lat. Prawdziwe życie dopiero się dla nich zaczynało.
Wymienili się numerami telefonów. Następnego ranka obudziła się i przeczytała trzy wiadomości. W pierwszej pytał, czy chciałaby zobaczyć wystawę sztuki ulicznej w Tate Modern. W drugiej przepraszał za bycie nachalnym. „W pełni zrozumiem, jeśli się obudzisz i pożałujesz podania numeru telefonu kompletnie obcemu mężczyźnie”. I trzecia: „Boże, zachowuję się jak wariat. Zdałem sobie sprawę, że to już trzecia wiadomość. Mogę zacząć jeszcze raz? Jeśli będziesz miała ochotę, to chętnie się spotkam, ale nie obrażę się, jak odmówisz. Twój Greg”.
To pożegnanie ją rozczuliło.
Poznali się po pijaku i nie do końca potrafiła przypomnieć sobie jego twarz. Mężczyzna czekający przed galerią miał spiczasty nos i wysokie kości policzkowe. Z autobusu wyglądał na jakieś metr siedemdziesiąt pięć, był szczupły, ale muskularny.
Miał na sobie białą koszulkę i ciemnoniebieskie dżinsy. Przyciął brodę, ale wciąż wyglądał, jakby mieszkał w buszu. Ona włożyła niebieską sukienkę w stylu lat pięćdziesiątych i upięła fryzurę victory rolls. Dodała do tego szpilki, żeby czuć się wyższa. Jak się natychmiast okazało, niepotrzebnie.
Kiedy opuszczali galerię, Greg głęboko westchnął.
– Nic z tego nie zrozumiałem. Masz ochotę napić się piwa?
– Mam wielką ochotę na piwo – odpowiedziała, rozpuściła włosy i potrząsnęła nimi, idąc.
Dzień zamienił się w wieczór, który spędzili, jedząc frytki z koszyczka i popijając piwo z butelki. Siedzieli na betonowym molo Bankside i wymieniali się historiami. Oto, kim jestem. A oto, kim ja jestem. Wszystkie te słowa rzucone w zapomnienie przy zachodzącym słońcu. Wiedziała, że będzie ich więcej, dlatego nie przejmowała się za bardzo, by cokolwiek zapamiętać.
Powoli i łagodnie przeszli do codziennych kontaktów. Telefony w nocy, mejle za dnia. Jej, pisane naprędce pomiędzy lekcjami. Jego, poruszające ogólne tematy i częste. Marianne przypomina sobie, jak wtedy dzielił się z nią wszystkimi przemyśleniami.
– Nie potrafisz zostawić niczego dla siebie – mówiła mu.
– Powinnaś być wdzięczna, że przesyłam ci taki wodospad mądrości – odpowiadał swoim miękkim i melodyjnym szkockim akcentem.
Kiedy wodospad wysechł? W zeszłym roku. Ale wcześniej zamienił się w cienki strumyczek.
Na początku spotykali się w wyznaczone dni. Tanie kolacje za kupony, bo byli zbyt spłukani, nawet żeby dbać o pozory. Filmy w tanich kinach i przemycanie przekąsek z pobliskiego sklepu.
Pomiędzy spotkaniami jeszcze więcej słów. Niekończący się ciąg mejli. Re. Re. Re. Re. Re. Re. Re. Re. A jednak.
*
Oczywiście dzisiejszej nocy nie ma żadnych nowych wysłanych mejli i jest to bolesne jak nigdy. Marianne czyści folder „Spam” i anuluje subskrypcję kilku witryn. Trochę jak wyrywanie chwastów z ogródka. Zajęcie dla wdowy.
Jej ulubiony wysłany przez Grega mejl to ten, w którym pierwszy raz wyznał jej miłość.
– Mejlowo? Znak czasów – żartowała jej koleżanka, Claire.
Ale nie chodziło o postęp technologiczny, tylko o jego brak pewności siebie.
Marianne właśnie szuka tego mejla. Otwiera folder „Wysłane” i wpisuje „kocham” w wyszukiwarce. Oczywiście pojawiają się setki wyników. Bierze łyk wina i sortuje od najstarszych, po czym zaskoczona odchyla się na krześle. Jenna. Oczywiście. Greg założył skrzynkę mejlową kilka lat przed poznaniem Marianne, ale ona, patrząc na te wiadomości, czuje się, jakby ktoś ją spoliczkował.
Jenna. Ta, która od niego odeszła. Marianne bierze głęboki oddech i klika w pierwszy mejl zawierający frazę „kocham”, który Greg wysłał do swojej byłej dziewczyny. „Kocham Cię” jest wplecione w ogólną pogawędkę. Oczywiście założył to konto, kiedy Greg i Marianne spotykali się już kilka lat. Poznali się podczas magisterki.
Marianne klika w kolejną wiadomość. Potem w następną i następną.
Rozmowy z Jenną są krótsze niż te, które Greg prowadził z Marianne. Jenna, dzielna pani adwokat, prawdziwie nowoczesna dziewczyna. Przestań, teraz nie ma to już znaczenia. Marianne wyszukuje wszystkie mejle do i od Jenny Faribarn. Czytanie nieprzyjemnych mejli z końcowego etapu związku będzie łatwiejsze dla serca. Marianne zauważa po tytułach mejli, że ich związek zmienił się w taki pełen oskarżeń i czepiania się. Klika w jeden z mejli, w którym Jenna gani Grega za to, że zapomniał zostawić dziesięciu funtów, które jej wisiał. W kolejnym Greg niezdarnie próbuje wytłumaczyć Jennie, o co chodziło mu poprzedniej nocy, kiedy „uraczyła go prawną gadką, zamiast pozwolić mu mówić”. Greg zawsze wolał mejle od SMS-ów. Stara zadra z czasów limitu do stu czterdziestu znaków.
– Mam za dużo do przekazania – żartował.
W skrzynce jest też dziwny mejl od niego do Jenny, wysłany już po tym, jak Greg poznał Marianne. Niezdarna próba pozostania w przyjacielskich relacjach: „Tak tylko sprawdzam, co u Ciebie!”.
Konwersacja umarła na długo przed ślubem Grega i Marianne. Ale jest jeszcze jedna wiadomość. Marianne mruga szybko i bierze spory łyk wina. Mejl wysłany do Jenny kilka dni przed śmiercią Grega. Nie widziała go wcześniej, ponieważ znajdował się w folderze „Archiwalne”. Odkryła go dopiero przy wyszukiwaniu po frazie. Tytuł brzmi: „Potrzebuję Cię”.
Jenna
Możemy się spotkać? Mogę do Ciebie przyjechać? Jak wolisz, możemy porozmawiać przez telefon. Wiem, że minęło mnóstwo czasu, ale błagam, nie odwracaj się ode mnie.
Greg xxx
Nie może znaleźć odpowiedzi w skrzynce odbiorczej. Sprawdza archiwum – nic. Kosz? Pusty. Wyczyścił go przed śmiercią. Chciał ukryć odpowiedź Jenny?
Nocne niebo zmieniło kolor na ciemnoniebieski. Na ulicy panuje cisza.
– Potrzebuję cię.
Ja cię potrzebowałam, Greg.
Wpatruje się i czyta raz jeszcze. I znowu.
Zraniona tymi słowami Marianne zastanawia się nad namierzeniem Jenny. Chce do niej zadzwonić, może nawet na nią nakrzyczeć. Ale przecież nie odpowiedziała i pewnie też go opłakuje. Musiała dowiedzieć się o śmierci Grega – oboje pochodzą z tego samego małego miasteczka. Może zignorowała wiadomość, nie czując tego samego, co ewidentnie on czuł do niej. I teraz musi z tym żyć. Zresztą jest już za późno na tego rodzaju telefon. Zbyt ciemno, a Marianne zbyt mocno zaprawiła się winem.
Trzy całusy w podpisie, tak jak w innych konwersacjach z Jenną, zamiast zwyczajowych dwóch, na które Marianne i Greg zdecydowali się bez słowa. Czy Greg spotkał Jennę i mieli krótki romans? Czy najzwyczajniej w świecie chciał zdradzić Marianne?
Był zdesperowany, żeby zobaczyć tę, która od niego odeszła, lata po tym, gdy widział ją po raz ostatni? Jak mógł? Czemu w ostatnich dniach życia był pochłonięty relacją ze swoją byłą dziewczyną sprzed miliona lat? Marianne nigdy nie spodziewałaby się tego po Gregu. Kierujący się zasadami i na wskroś dobry Greg. Ale w tamtym okresie już się wycofywał, więc jak ma mieć pewność?
Marianne przejeżdża dłońmi po twarzy i przeszukuje mnóstwo folderów na pulpicie jego laptopa. Nie jest pewna, czego szuka. Zdjęć Jenny? Wskazówek, że planował rozwód? Nie wie, ale gorączkowo przegląda pliki.
W końcu coś znajduje.
Nie jest to zdjęcie Jenny ani list miłosny.
Ikonka. Nazwa.
Co jest, kurwa?
Nie wiedziałaby, co to jest, gdyby nie podsłuchała grupy uczniów, którzy rozmawiali o tym w szkole. O deprawacji. O tym, że wszystko można tam znaleźć.
Przechwalali się. Pewnie kłamali.
To przeglądarka internetowa, ale nie taka, z której sama korzysta. Coś zgoła innego. Tunel do ciemnego i niemoralnego miejsca, znajdującego się pod powierzchnią zwykłego internetu. Do miejsca nielegalnego, wypełnionego najgorszym złem i gdzie wszystko jest dostępne za odpowiednią opłatą.
Marianne z przerażeniem zdaje sobie sprawę, że Greg nie tylko pisał do swojej byłej, ale też dostał się do dark webu.
Marianne
Ściemniło się tak szybko, że ekran świeci jej teraz niemiłosiernie w oczy. Opiera się na krześle z zesztywniałymi i napiętymi ramionami. Mruga tak szybko, jakby chciała powiekami zetrzeć obraz tego, co widzi. Oczywiście, to tak nie działa. Wciąż siedzi w ich mieszkaniu, przy stole dla dwojga. Butelka czerwonego wina przed nią jest pusta, a z popielniczki wysypuje się popiół. Na ekranie widnieje ikona dark webu. W miejscu, gdzie Greg ukrył ją przed Marianne.
Co mam zrobić?
Nie będąc w stanie przetworzyć w głowie swojego odkrycia, Marianne bierze popielniczkę i wrzuca jej zawartość do kosza. Po kuchni roznosi się śmierdząca chmura popiołu.
Niezdarnie spłukuje kurz z grubego kieliszka, który stał nieużywany przez dłuższy czas. Musi wspiąć się na kredens, żeby sięgnąć po prawie pustą butelkę Macallana.
– Człowiek ze Szkocji wyjdzie – mawiał Greg późno w nocy, po czym zasypiał po dwóch łykach, gdy Marianne myła zęby. Butelka to prezent, który ojciec dał swojemu jedynemu synowi w ostatnie święta przed śmiercią Grega. Otrzymywał jedną co roku i spędzał kolejne dwanaście miesięcy, powoli ją wypijając.
Palce jej się trzęsą, gdy zapala kolejnego papierosa i głęboko się zaciąga. Potem bierze łyk whisky. Siada ciężko na krześle i bierze kolejny. Jest roztrzęsiona. Przez chwilę patrzy tępo na swoje blade palce trzymające papierosa, jakby należały do kogoś innego.
Jakimś cudem zrobiła się dwudziesta trzecia. Kiedy minął ten czas? Powinna skupić się na życiu tu i teraz i zamknąć ten stary laptop. Może nawet wszystko z niego usunąć albo go wyrzucić.
Pomysł zniszczenia wszystkiego, co znajduje się na dysku, sprawia, że jej serce przyspiesza jeszcze bardziej. Dlaczego ciągnęło go do tamtego mrocznego miejsca? Dlaczego nic nie wiedziała? Czy w jakiś sposób może być to powiązane z Jenną? Jakiś rodzaj chorej obsesji, która ich połączyła?
Czuje przerażenie. Ostatnim razem, gdy przeszukiwała zawartość laptopa, w historii przeglądania znalazła pornosy, w czym nie było nic dziwnego. Nic, z czego trzeba byłoby się tłumaczyć albo poszukiwać w dark webie.
Oczywiście w miarę upływu lat intensywność współżycia spadała i przerodziła się w coś bardziej naturalnego i rzadszego. Oboje byli bardzo zajęci, a Greg do tego był mocno zestresowany. Jeśli już, to Marianne chodziła sfrustrowana i brakowało jej namiętności i dotyku.
Czego brakowało mu w tym, co mogła mu dać żona i filmy z połyskującymi ciałami?
Zamyka oczy i przez głowę przechodzą jej myśli o skórze i metalu, o krwi i strachu. Nawet nie wie, czego próbuje sobie nie wyobrażać.
Niektórych rzeczy lepiej nie widzieć.
Jej serce wali coraz mocniej. Otwiera oczy, a ona wciąż tam jest – mała ikonka wpatrująca się w nią niczym Biały Królik w Alicję.
Marianne chwiejnym krokiem przechodzi przez kuchnię, żeby nalać sobie resztkę whisky. Strzela knykciami, rozładowując napięcie, po czym z kredensu, gdzie kiedyś trzymali jedzenie, wyciąga nową paczkę papierosów.
Zapala jednego i mocno się zaciąga. Siada na krześle i wpatruje się w ekran laptopa. Trzęsą jej się ręce; popiół spada na stół.
Jebać to.
Marianne klika dwukrotnie w ikonkę i wstrzymuje oddech.
*
Otwiera się dłużej niż zwykła przeglądarka. Tak długo, że Marianne zastanawia się, czy nadal działa, ale w końcu pojawia się okno. Na pierwszy rzut oka niczym się nie różni. Znajoma ramka i otwarte cztery karty – prawdopodobnie z ostatniego logowania.
Przegląda je. Pierwsza to usługa mejlowa, o której nigdy nie słyszała. Żadnych zapisanych danych, więc nie ma szans się zalogować. Próbuje jego standardowych loginów i haseł, ale nic z tego.
Czyli miał sekretny adres mejlowy.
Przegląda dalej i zastanawia się, co złego jeszcze znajdzie. Ciasto i wino ciążą jej na żołądku. Następna karta jest chaotyczna. Marianne chwilę zajmuje uświadomienie sobie, na co patrzy.
Przynajmniej nie jest to strona z obrzydliwymi pornosami. Bardziej przypomina stare forum internetowe, podzielone na podkategorie. Ostrożnie przewija w dół. Wydaje się, że to swego rodzaju rynek. Każda podkategoria oferuje produkty innej maści. Broń, farmaceutyki, ekstremalne porno, a nawet filmy snuff. Takie, o których żartowali tamci uczniowie. Wtedy myślała, że wyolbrzymiają. Przecież to nie może być prawda.
Co tu robiłeś, Greg?
Wpatruje się w stronę internetową i stara się cokolwiek zrozumieć. Oprócz ogłoszeń sprzedaży jest pełna obrzydliwych obrazków i gifów. Użytkownicy posługują się dziwnym żargonem. Plus mieszanka głupich tematów, bezsensownych rozmów i przechwałek.
Do tego większość treści na stronie wydaje się okrutna. Greg pracował z ofiarami handlu ludźmi. Pomagał osobom w beznadziejnej sytuacji. W ostatnich miesiącach życia szybko się irytował, ale zawsze był miły i dobry. Nie interesowały go tego rodzaju rozrywki. Chociaż nie sprawiał też wrażenia kogoś, kto miałby przed nią tajemnicę, albo kogoś, kto wie, jak używać dark webu. Nie był również typem człowieka, który w przypływie złości kontaktuje się ze swoją byłą, a jednak to zrobił.
Błagam, nie odwracaj się ode mnie.
Kiedy się poznali, Greg pracował w fundacji pomocy zwierzętom. Na randkach pojawiał się z kłaczkami sierści swoich puszystych gości na spodniach.
Jednak to ludziom zawsze chciał pomagać. Powiedział jej o tym na pierwszej randce, mrużąc oczy przed promieniami słońca padającymi na Tamizę. Ludziom, których traktowano jak zwierzęta, współczesnym niewolnikom.
Gdy kilka lat później dostał posadę w małej organizacji charytatywnej Hidden Humans, stał się bardziej poważny i zafrasowany. Każdego tygodnia pojawiało się więcej osób, którym nie mógł pomóc w takim stopniu, jak by sobie tego życzył. Ci bezbronni ludzie wracali do świata wynajmowanych i opłacanych gotówką mieszkań i – w najlepszym wypadku – do pracy bez umowy. Widmo powrotu do wyzysku wisiało nawet nad tymi, którym wcześniej udało się uwolnić.
Całkowicie poświęcił się pracy. Dwoił się i troił, żeby robić coraz więcej. Podczas ich ostatnich wakacji, w lecie przed jego śmiercią, gdy Marianne czytała thrillery przy basenie i piła koktajle alkoholowe aż do przyjemnego wirowania w głowie, Greg chodził nerwowo i nie umiał się zrelaksować. Był zestresowany i zastanawiał się na głos, ile jeszcze pociągnie w tak niewdzięcznej i frustrującej pracy. Liczba ludzi w potrzebie spędzała mu sen z powiek. Miał naturę społecznika i człowieka czynu. W upalnym włoskim słońcu spędzał czas, wyciągając małe żabki z basenu i wypuszczając je na wolność. Marianne obserwowała go zza okularów przeciwsłonecznych. W filtrze pewnie znajdowało się ich więcej, niż mógł uratować.
Jakim cudem ten Greg śmiał się z żartów, na które patrzy teraz Marianne? Jak mógł spędzać czas, przeglądając witryny, na których można obejrzeć egzekucję na żywo?
Chwilę później to zauważa. Teraz wszystko nabiera sensu. Podkategoria skupiona na kupowaniu ludzi. Głównie kobiet. Trwają licytacje. Nie ma żadnych zdjęć, jedynie wymiary i „gwarancja” dobrego zdrowia.
Och, Greg. Dobry samarytanin od zawsze. Widocznie szukał ludzi, którzy wpadli w tarapaty. Marianne zastanawia się, czy kiedykolwiek udało mu się tu kogoś uratować. Czy kiedykolwiek pokrzyżował plany kupującym. Oczywiście, o ile te ogłoszenia są w ogóle prawdziwe. Nigdy nie mówił jej o tym miejscu ani nie rzucał żadnych aluzji. Często żartowała, że on nigdy nie przestaje mówić i zawsze prowadzi jakiś monolog. Ale jak widać, milczał o poważnych sprawach.
Ma wyrzuty sumienia, że zakładała najgorsze. Klika w następną kartę.
To kolejne forum, ale prostsze, mniej na nim zawartości. Wygląda na miejsce spotkań aktywistów. Dla innych podobnych jemu, z wielkim sercem i szeroko otwartymi oczami. Czy to fair? Greg bywał naiwny, ale nie ufał byle komu. W ogóle nie mówił o tym miejscu. Albo po prostu mi nie ufał.
Myśli jeszcze raz o mejlu, który Greg wysłał do Jenny. Czuje narastający ból w klatce piersiowej.
W przeciwieństwie do poprzednich na tej karcie jest w stanie kliknąć „Cofnij” i odtworzyć kroki Grega. Klika raz. Strona ładuje się tak wolno, że wydaje jej się, że słyszy obracające się trybiki. W tym siedlisku zła wszystko dzieje się o wiele wolniej. W końcu ekran wyświetla obraz.
Tytuł posta brzmi: SUPERMARKET ZABÓJCÓW ZHAKOWANY.
Czyta jego treść, nie dowierzając:
Może to kaczka dziennikarska, ale wygląda na to, że ktoś zhakował bazę danych Supermarketu Zabójców. Możecie wyszukać każdego, za kogo wyznaczono nagrodę. Warto sprawdzić, czy któraś z grubych ryb handlu ludźmi znajduje się na liście lub ktokolwiek, komu się przyglądacie. Mało prawdopodobne, żeby ktoś z nas przyciągnął taką uwagę, ale i tak zalecam sprawdzenie.
Tu jest link.
Na początku przychodzi jej do głowy, że to wkręt. Link wydaje się bardzo dziwny, nawet pomijając to, do czego niby przekierowuje. Nie przypomina normalnego URL. Ciąg liczb i literek nie do zapamiętania. Nie kliknie w niego. Jest zbyt ostrożna, zbyt nieufna w stosunku do technologii i niebezpiecznych sekretnych miejsc, których istoty nie rozumie.
Klika w ostatnią kartę, którą Greg zostawił włączoną w przeglądarce. I zdaje sobie sprawę, że ona być może nigdy nie otworzyłaby tego rodzaju linku – linku do spisu osób do zlikwidowania – ale Greg to zrobił. Lista widnieje tuż przed jej oczami.
*
Strona wydaje się z pozoru prosta jak na coś, co traktuje o śmierci. Niechlujnie sklejona razem z oknem wyszukiwania. Wygląda, jakby została stworzona przez dziecko.
Chcesz wiedzieć, czy znajdujesz się na czarnej liście? – głosi napis. Wpisz tu swoje nazwisko.
Na stronie nie ma strzałek wstecz ani do przodu, więc nie jest w stanie sprawdzić, co wpisywał Greg. Prawdopodobnie nazwiska handlarzy ludźmi, może innych działaczy. Czy szukał siebie? Czy powinien szukać siebie? Czy narobił sobie wrogów, szperając w tym miejscu w poszukiwaniu Bóg wie czego i kogo?
Przez cały poprzedni rok Marianne była przekonana, że Greg zginął w wypadku. Ale co, jeśli…?
Bez namysłu wystukuje jego nazwisko na klawiaturze. Na pewno nie został zabity, na pewno. Ale… ale. Kursor trzęsie się przed nią na ekranie, a ona zastanawia się, czy to przez whisky, czy to ta strona internetowa.
Gregory Darrow.
Enter.
Przez chwilę nic się nie dzieje, po czym strona się ładuje. Nad oknem wyszukiwania pojawia się napis.
Brak rezultatów. Spróbuj ponownie.
Wpisuje: Greg Darrow.
Enter.
Brak rezultatów. Spróbuj ponownie.
Głośno wypuszcza powietrze. Greg został potrącony podczas jazdy na rowerze na ruchliwiej londyńskiej ulicy niedaleko domu przez kierowcę, który uciekł z miejsca wypadku. Trzynasty rowerzysta, który zginął w tym mieście w poprzednim roku. Był dobrze wychowanym człowiekiem, każdy go lubił. Jasne, poszerzał zakres swoich obowiązków w pracy, żeby pomagać tym w potrzebie, ale to zazwyczaj oznaczało pożyczanie im pieniędzy albo chodzenie na marsze i protesty. Może czasem namierzał dawnych klientów poprzez ten tajny kanał, ale nie ma szans, żeby zwrócił na siebie uwagę pieprzonego łowcy głów.
Co jest ze mną nie tak?
Oczywiście, że na liście nie ma jego cholernego nazwiska. Zginął w tragicznym wypadku, a w tej chwili ona padła ofiarą głupiego żartu.
Jakby chcąc sobie to udowodnić, wpisuje jeszcze jedno nazwisko.
Marianne Heywood.
Enter.
Ponownie nic się nie dzieje. Marianne powoli mruga i głęboko oddycha. Podejmuje decyzję, że nigdy nie powróci do tego okropnego miejsca. Cokolwiek Greg próbował tu załatwiać, to jego świat, nie jej. Jego biznes i nieporadne metody ratowania świata, dla którego, podobnie jak dla niej, to wielka strata, że Grega już nie ma. Zakopie to miejsce wraz z mejlem do Jenny i skupi się tylko na pozytywnych wspomnieniach. Będzie opłakiwała najlepsze cechy męża i zapomni o wszystkich pytaniach, ponieważ nie ma już kto na nie odpowiedzieć.
Strona się załadowuje.
Wyniki wyszukiwania: Marianne Heywood, Hackney, data urodzenia: 7 sierpnia 1987.
Obok napisu widnieje niewielkie czarno-białe zdjęcie jej twarzy.
Nad wynikiem wyszukiwania pojawia się tekst rozpoczynający się i kończący emotką przedstawiającą czaszkę: Gratulacje, ktoś pragnie twojej śmierci.
Sam
Gdy chodzę w ciemności po jego kuchni i ostrożnie wymijam narożniki, czuję zapach ostatniego posiłku, który przygotował. Pachnie czymś smażonym, śniadanie mające przygotować go na trudności nocnej zmiany.
Zasłaniam nos i staram się cicho oddychać.
Nawet jeśli wcześniej brakowało mi pewności, to wróciła od razu po wślizgnięciu się do środka. Nie ma tu żywej duszy. Powietrze nieskalane nikim innym. Żadnego oddechu ani ciepła innego ciała, oprócz mojego. On jest teraz w magazynie marketu budowlanego – zmarnowany talent, ale to dla niego najlepsze miejsce. Z dala od ludzi.
Nie włączam świateł. Po co zwracać uwagę ciekawskiego sąsiada. W ciągu kilku sekund przechodzę przez korytarz i wchodzę po schodach. Znam drogę dzięki poprzedniej wizycie, poza tym mam tę trasę w głowie, przejdę ją z zamkniętymi oczami. Dobre przygotowanie to podstawa. Nie ma miejsca na błędy. Nie złapią mnie, nie przez takiego człowieka jak on.
Drzwi do jego gabinetu są otwarte, a ekran komputera szary. Nie muszę patrzeć, co wyświetla, ponieważ doskonale wiem.
Wchodzę na palcach do sypialni. Łóżko jest niepościelone, a pościel śmierdzi nim. Tak jak poprzednio, przepisane przez lekarza tabletki nasenne leżą na stoliku nocnym. Wyciągam z opakowania nietknięty blister i wyciskam dwanaście pigułek na dłoń w rękawiczce. Drugą ręką wsadzam pustą folię do tylnej kieszeni spodni.
Do małej szklanki z wodą stojącej nieopodal łóżka wrzucam cztery pigułki i ostrożnie mieszam. Rozpuszczą się całkowicie, gdy będzie chował się pod kołdrę, zbyt zmęczony, żeby wymienić wodę, zanim się napije. Jeden łyk powinien wystarczyć, żeby spał podczas realizacji kolejnego kroku.
Kiedy jestem z powrotem na parterze, wrzucam kolejne cztery pigułki do niemal opróżnionej butelki czerwonego wina, stojącej obok płyty kuchennej – na wszelki wypadek. Ostatnie cztery pigułki wpadają z pluśnięciem do otwartego kartonu z mlekiem w lodówce. Niektórzy lubią mleczne napoje przed snem – szczególnie ci, którzy mają z nim problemy. Nagle czuję zapach jedzenia, więc szybko zakręcam mleko i zamykam lodówkę. Skręca mi kiszki. Brzydzę się jedzenia pozostawionego przez innych ludzi.
Pierwsza część zakończona. Po cokolwiek sięgnie, będzie spał na tyle długo, żeby umożliwić realizację części drugiej.
W kilka sekund wracam na górę, po cichutku, jestem w skarpetach. Nie muszę sprawdzać rozkładu pomieszczeń na telefonie. Doskonale wiem, gdzie wszystko znaleźć. Obraz wrył mi się w pamięć po wielu wizytach w tym miejscu. Czasem muszę sobie przypominać, że wykonanie zadania jeszcze przede mną. Życzeniowe myślenie, tak to się nazywa.
Unoszę pokrywę bojlera i wyjmuję swój zestaw narzędzi.
Po skończonej pracy robię zdjęcie i wgrywam je na serwer. Dowód na wykonanie przedostatniego zadania. Pozwalam sobie na nieznaczny uśmiech, gdy mijam gabinet i schodzę po schodach.
Potem zdejmuję maskę, mocniej naciągam kaptur, wkładam buty i wychodzę tą samą drogą.
Marianne
Marianne siedzi przerażona na krześle, z głową odrzuconą do tyłu, jakby ktoś zabrał ją na szaloną przejażdżkę kolejką górską.
W mieszkaniu jest ciemno, pokój rozświetla jedynie niebieskie światło z ekranu laptopa. Ktoś wrzasnął na ulicy. Kilka chwil później rozlega się głośny śmiech.
Serce wciąż jej wali. Ponownie spogląda na ekran. To naprawdę jej nazwisko. I miejsce zamieszkania. Data urodzenia. Jej zdjęcie. Na pieprzonej czarnej liście!
Marianne mruży oczy i przygląda się czarno-białej fotografii. W bladym świetle dotyka swojego ciała, przejeżdża palcami po konturach twarzy, cały czas wpatrzona w malutkie zdjęcie. Kiedy zostało zrobione? Ma na nim związane włosy, jak zwykle w pracy, i nie patrzy w obiektyw. Równie dobrze może pochodzić z kadru telewizji przemysłowej na stronie szkoły. Jedno z setek zamieszczanych na Facebooku.
Mimo chłodu w pokoju, czuje, jak po plecach spływa jej kropelka potu.
Kto jeszcze jest na liście? Przypomina sobie sprawę sprzed lat, gdy zhakowano portal randkowy dla ludzi będących w związkach małżeńskich, którzy mieli ochotę na romans. Nazwiska i adresy mejlowe każdej osoby, która korzystała z portalu, udostępnione w internecie i umożliwiające do dziś wyszukanie swojego partnera przez zainteresowanych małżonków. Są ich tam tysiące. Nieroztropność ludzi ujawniona na zawsze. Katakumby wstydu. Ale romans to jedno, a znalezienie się na czarnej liście to coś zgoła innego.
Klika przycisk „Wstecz”, wraca do pierwszej strony, po czym ponownie próbuje połączyć się z tą, z której wyszła, ale nic się nie dzieje. Przełącza na inną kartę – tę, na której Greg dostał wiadomość o czarnej liście – dwa razy klika „Cofnij”, ale trafia jedynie na główny czat dla działaczy charytatywnych. Żadnych wskazówek, czego Greg szukał i po co.
Nigdy wcześniej nie czuła strachu w domu. Nie tutaj, nie w jej gniazdku. Nawet wtedy, gdy jeden z przyjaciół Grega rzucił nieroztropnie żart, że jej mąż nawiedza mieszkanie. Teraz jest zbyt przerażona, żeby zamknąć oczy. Dlaczego jest tu tak ciemno? Szybko wstaje od stołu, włącza wszystkie światła i sprawdza, czy drzwi na pewno są zamknięte.
Gdyby tyle nie wypiła, wsiadłaby do samochodu i pojechała do Noaha. Może taksówka? Nie, jego córka jest już w domu. Wypadanie z Ubera kompletnie pijanym, perorowanie o dark webie i próbach zabójstwa nie jest wymarzonym sposobem na przedstawienie się. Mimo tego wszystkiego, co stało się dziś w nocy, tę chwilę warto zachować na później. Nie chce jej tym skazić. Czymkolwiek to jest.
Dreszcz przechodzi jej po karku, a włosy stają dęba, jakby była obserwowana. Odwraca się, żeby spojrzeć, ale oczywiście nikt za nią nie stoi.
Czyżby Greg znalazł mnie na tej witrynie? Właśnie to zobaczył rok temu? Czemu mnie nie ostrzegł, do cholery? I z jakiej, kurwa, racji za moją głowę wyznaczono nagrodę?
Oczywiście, jak mógł ją ostrzec, skoro został potrącony, zanim miał ku temu okazję. Może uznał, że to dowcip, i żałował, że w ogóle zerknął? A może nigdy nie wyszukiwał jej nazwiska, a to jest… co? Zbieg okoliczności?
Kurwa, co w ogóle jest prawdziwe?
Stara się myśleć trzeźwo. Wymyślić jakiś sensowny następny krok. Co zrobiłby Noah? Obśmiał to wszystko? Przede wszystkim nigdy by nie spojrzał.
Co powinna teraz zrobić? Co robią ludzie w takich sytuacjach? Znajdując swoje nazwisko na czarnej liście w takim bagnie w internetowym podziemiu?
Klika w ostatni post i czyta komentarze. Wiele kwestionuje zhakowanie strony i nazywa każdego, kto wpisał swoje prawdziwe nazwisko kompletnym kretynem (oczywiście bardziej kwiecistym językiem). Ale jedna z odpowiedzi mrozi jej krew w żyłach.
„Nie rób tego. Nie patrz. Mówię serio. Koleś, z którym czasem tu rozmawiałem, znalazł swoje imię na innej czarnej liście i poszedł z tym do glin. Jebany kretyn. Wyśmiali go, a następnego dnia został znaleziony z poderżniętym gardłem”.
Brzmi jak kompletna bzdura, ale… Ale. Kto miałby ją obserwować, gdy pójdzie na posterunek? I co zrobiłaby policja? Do czego by zajrzeli, gdyby się zgłosiła? Przejrzeliby laptopy należące do niej i Grega? Ich mejle? Przekazaliby rezultaty śledztwa szkole, w której pracuje? Chyba mają taki obowiązek?
To wszystko musi być, i na pewno jest, jakiś głupi żart.
Zamyka karty i laptop. Światło ekranu gaśnie, a pokój zdaje się wirować. W głowie szumi jej od wina, whisky i nasuwających się pytań.
To musi być chory żart. Żart kogoś, kogo śmieszą takie rzeczy. Na pewno nie jest to normalna osoba – pewnie jeden z tych trolli internetowych, którzy czerpią przyjemność z cierpienia innych. Ma kilku takich w starszych klasach. Głównie chłopców, niepewnych tego, kim chcą być i jak mają komunikować się w społeczeństwie – a przez to czerpiących ze złych wzorców. Jeden szczególnie przychodzi jej na myśl. Robbie. Jakże inny od swojego spokojnego starszego brata, Marca. Niezmienny złośliwy uśmieszek na twarzy Robbiego od zawsze mówił Marianne, że chłopak może wiedzieć więcej, niż powinien. O różnych rzeczach, łącznie z jej prywatnymi sprawami.
Jak trudno znaleźć w internecie czyjeś zdjęcie i datę urodzenia? A potem zaserwować w tak przerażającej formie? To pewnie najprostsza rzecz, jeśli się na tym zna.
Tylko dlaczego moje nazwisko, a nie nazwisko Grega? Jeśli to żart, to czy nie powinno wyskoczyć imię i nazwisko każdego człowieka?
Przejeżdża dłonią po twarzy, starając się znaleźć jakieś logiczne wytłumaczenie. Uspokój się. Może nie wyszukuje Grega, bo nie żyje. To zdanie wyrywa ją z zamyślenia.
To wszystko nie jest prawdziwe. Zmęczenie i whisky płatają jej figla. Poza tym opłakujesz Grega – przypomina jej głos w głowie.
Tak, opłakuję. Zginął dokładnie rok temu. Rocznica zeszła na drugi plan przez cały ten bałagan. Wstaje odrobinę za szybko i przewraca krzesło. Echo roznosi się po całym mieszkaniu. Chwiejnym krokiem podchodzi do łóżka, kładzie się po stronie, gdzie spał Greg, i owija się jego koszulą niczym kaftanem bezpieczeństwa.
Ponownie wyobraża go sobie podczas ich ostatnich wakacji, nachylającego się nad basenem i desperacko wyławiającego żabki. I jego reakcję, gdy myszy pojawiły się w ich kuchni, o Boże. Marianne chciała kupić trutkę, żeby pozbyć się ich natychmiast, kiedy zobaczyła odchody w jedzeniu. Greg osłupiał, gdy o tym usłyszał, i kupił humanitarne pułapki.
Nie zadziałały. Za każdym razem wyciągał pustą.
– Daj im czas – powtarzał.
Potem myszy się rozmnożyły. Każdego ranka znajdowali odchody. Spod listew słychać było piszczenie głodnych małych, a za szafką z jedzeniem pojawiła się dziura.
W związku z tym Marianne zabezpieczyła dziurę i wypełniła luki między listwami, podczas gdy Greg patrzył zbulwersowany.
– Trutka albo śmierć z głodu – powiedziała w końcu. – Musisz radzić sobie z problemami, a nie zostawiać je mnie.
Czyżby wziął jej radę zbyt dosłownie?
Sam
Podmieniam karty SIM w moim telefonie. Teraz mogę robić to nawet we śnie. Moje palce potrafią wyczuć różnicę w ich delikatnych rysach i wcięciach. Ludzie wokół mnie zgrzytają zębami i gapią się w smartfony, czekając w kolejce po poranną niedzielną kawę i muffiny. Tyle kofeiny i cukru, aż dziw bierze, że cała kawiarnia nie drży.
Włączam telefon i zamykam oczy. Nie pamiętam ostatniej przespanej spokojnie nocy. Czuję, jak dopada mnie zmęczenie.
Gładki, metalowy telefon w mojej dłoni wibruje. Zaszyfrowana wiadomość. Ostatnie zadanie zakończyło się sukcesem. Tlenek węgla. Tragiczny wypadek. Pole odhaczone. Zadowolony klient.
Kolejne zadanie już czeka.
Otwieram plik. Gdyby ktoś spojrzał w stronę stolika, przy którym siedzę, zobaczyłby niewzruszoną twarz. Nawet znudzoną. Z tym, że prawda ma wiele twarzy. Nie czuję radości z wykonanego zadania. To coś mocniejszego, ale i delikatniejszego. Można to nazwać nadzieją. A pod fasadą pulsuje strach, jak zawsze. Ten sam, który powoduje czujność.
Kelnerka przynosi mi kawę. Uśmiecham się wdzięcznie, ale ona patrzy już gdzie indziej, kompletnie mną niezainteresowana. Plik w końcu się załadował. Biorę łyk kawy i przeglądam szczegóły.
Ma na imię Marianne.
Marianne
Niedziela, 12 września 2021
Marianne śpi głęboko aż do niedzielnego poranka, kiedy budzą ją pulsująca głowa i skręcające się kiszki. Oślepia światło, które wciąż świeci się w sypialni. Idzie chwiejnym krokiem, żeby je wyłączyć. Wypija całą butelkę wody, korzysta z łazienki, po czym wraca do łóżka, wymijając brudy z wczoraj: popiół, torba, z której wystają rzeczy do prania, i przewrócone krzesło.
Spędza w łóżku kolejne kilka godzin, tkwiąc w półśnie i jęcząc z powodu kaca. Budzi się na dobre, gdy niebo wciąż jest szarobure.
Gdzieś w oddali, zza zasłonek, dochodzi dźwięk budzącego się do życia marketu Broadway. W parku po drugiej stronie ulicy bawią się pełne energii dzieci. Marianne jest w stanie tylko leżeć nieruchomo niczym trup.
*
Wczoraj obudziła się w łóżku Noaha. Czuła na plecach ciepło jego ciała. Kołdra, pod którą spali, nosiła jego morski zapach. Wciąż byli zaspani, gdy podciągnął jej koszulę nocną. Promienie porannego słońca rysowały żółte kontury na zasłonach, gdy przyparła do niego. Żar, słońce, zapach soli morskiej. Czuła coś podobnego do przyjemności. Coś jak zapomnienie.
Po wszystkim wyślizgnęła się z łóżka, a on chwycił ją mocno za nadgarstek. Odetchnęła gwałtownie.
– O Boże, przepraszam – powiedział Noah, przestraszony. – Po prostu nie mogę się tobą nacieszyć.
Spojrzała w dół i uśmiechnęła się. Włosy opadły jej na twarz niczym kurtyna w teatrze. Gdy patrzyła na pomiętą przez ich igraszki pościel, Noah przyciągnął ją do siebie swoimi potężnymi jak u marynarza z kreskówki ramionami. Kiedyś zwykła się śmiać z takich mężczyzn. Oni zwykli się śmiać. „Wielki jak brzoza i głupi jak koza” – mawiał Greg. Ale Noah nie jest głupi. I całował ją równie namiętnie, jak ją kochał. Odwzajemniła pocałunek. Chrzanić poranny oddech.
Potrafi wyobrazić sobie miłość do Noaha. I to już wkrótce. To wczesny etap, ale przy tych mrocznych wydarzeniach, przez które stali się singlami, czas spędzony razem wydaje się być jak światełko w tunelu. Ma nadzieję, że on czuje to samo.
*
Ale teraz leży sama, zziębnięta i przestraszona. W całym budynku jest tylko ona. Żadnych sąsiadów. W dni powszednie te puste teraz przestrzenie są biurami wypełnionymi nieziszczonymi marzeniami pracowników zatrudnionych na godziny. Poniżej pustka po upadłym biznesie, a poddasze roi się od pająków i świątecznych dekoracji, których ona nigdy już nie użyje. Pogrąża się w smutku na myśl o ich ostatnich świętach. Niepotrzebnie była taka drażliwa i odmówiła wizyty u jego rodziców. Czy kiedykolwiek wybaczą jej, że pozbawiła ich ostatnich wspólnych świąt z synem?
Pierwsze święta po śmierci Grega spędziła w nowym domu matki we Francji. Większość czasu przeleżała w łóżku dla gości, niezdolna do rozmów. Teraz myśli o Noahu. Wyobraża go sobie, jak ostrożnie pakuje prezent dla Daisy swoimi grubymi palcami. Jak sobie poradzi, gdy jego córka wejdzie w wiek nastoletni i zrobi się opryskliwa i buńczuczna? Marianne ma nadzieję, że dołączy do nich w przyszłe święta. A potem, w przyszłych latach, może nawet pomoże Daisy przejść przez trudy dorastania, jak dziewczyna dziewczynie. Oczywiście nie zastąpi jej mamy, ale chociaż postara się zbliżyć. Może, gdyby wszystko dobrze się potoczyło, Daisy miałaby młodszego braciszka albo siostrzyczkę.
Jeśli wciąż będę na tym świecie.
„Gratulacje, ktoś chce twojej śmierci”.
Jako nauczycielka historii często posługuje się słowem „śmierć”. Tysiące zginęło tu, król zginął tam. To dla niej tak normalne jak podgryzanie długopisu, gdy klasa w ciszy pracuje. Śmierć nie była częścią jej życia przez długi czas, a potem wparowała w momencie, gdy Greg został potrącony przez samochód. Jaki koniec jest jej pisany? I dlaczego? W szczególności dlaczego?
Marianne spędziła ostatni rok, malując dla siebie nowe życie. Nowe porządki, nowy chłopak. Nowa przyszłość. A teraz śmierć znów puka do jej drzwi. Ale to nie może być prawda.
Dudnienie serca rozchodzi się w czaszce i kościach. Brzuch pomrukuje, po ostatnim kawałku świętego ciasta nie ma już śladu, pozostały jedynie kwas i żółć. Skóra piecze, poczynając od głowy, a na stopach kończąc. Każdy oddech jest płytki. Zeszłej nocy nie podłączyła telefonu do ładowania, była zbyt pijana i zdenerwowana, żeby myśleć o takich przyziemnych rzeczach. Znajduje go w pościeli.
Z bólem serca sięga do gniazdka, żeby podłączyć telefon. SMS od Jane, która przebywa w Dubaju, z zapytaniem, czy chce pogadać. Nieodebrane połączenie od mamy, musiała już spać. Wiadomość na WhatsAppie od Noaha: „Myślę o Tobie, xxx”. Wysłał ją o dwudziestej trzeciej, kiedy Marianne wciąż drążyła temat mrocznej strony internetu.
Zmusza się do wstania z łóżka i powłócząc obolałymi nogami, wchodzi do chłodnego salonu. Odsuwa krzesło i siada ostrożnie przy stole. Jej wzrok wędruje ku laptopowi Grega. Nieotwieranie go wydaje się najprostszą rzeczą, więc dlaczego zeszłej nocy nie mogła się powstrzymać? Inni pogrążeni w żałobie małżonkowie nie robiliby tego. Noah by go nie otwierał.
Ale Marianne zerwała pieczęć z tego demonicznego pudełka. Greg w sekrecie pisał do swojej byłej i przeszukiwał dark web, a Marianne jest pozostawiona sama sobie, żeby walczyć z tym, co nadciąga, chociaż nie wie, dlaczego to nadciąga. Ani kiedy. I czy w ogóle.
I choć stara się to wszystko ułożyć w jakąś logiczną całość, w głowie wciąż słyszy głos: „To nie może być prawda, to nie może być prawda, to nie może być prawda”. Bo to nie może być prawda. Normalni ludzie nie trafiają na czarną listę.
*
We wciąż podłączonym do ładowania telefonie wyszukuje numer do najbliższego komisariatu policji. Znajduje tylko numer dla połączeń w sprawach nienaglących. Czy jest jakaś bardziej nagląca sprawa niż zagrożenie życia? I tak, dzwoniąc na policję, będzie czuła się jak szaleniec.
Wystukuje 141, nie będąc pewna, czy nadal niewyświetlane są numery dzwoniące. Czeka w kolejce. Lekka muzyczka rozbrzmiewająca w słuchawce wwierca się w jej skacowaną głowę.
W końcu odzywa się kobieta mówiąca z delikatnym walijskim akcentem. Czyta jakąś formułkę, wreszcie pyta:
– W czym mogę pomóc.
Marianne głośno przełyka ślinę. Od czego zacząć?
– Chodzi o…
– Tak?
– Chodzi o zagrożenie mojego życia.
– Jeśli jest pani w sytuacji bezpośredniego zagrożenia życia, proszę się rozłączyć i zadzwonić na dziewięć…
– Nie, nie jestem. To znaczy, nie wiem kiedy… ani czy w ogóle…
– Może pani podać swoje nazwisko i adres, z którego pani dzwoni?
– Nie, przepraszam, nie mogę. Muszę pozostać anonimowa.
– Proszę pani, nie jesteśmy w stanie pomóc, nie wiedząc, kim pani jest, a to brzmi…
– Nagrywacie to? – pyta nagle Marianne.
– Cóż, tak, połączenia są nagrywane w celach szkoleniowych, mówiłam o tym na…
– Możecie przestać nagrywać?
Co jeśli ktoś namierzy połączenie? Albo włamie się do bazy nagrań?
– Niestety, nie mam nad tym kontroli, ale nagrania są tylko do użytku wewnętrznego. Skąd podejrzenie, że pani życiu grozi niebezpieczeństwo?
– Okej. Zabrzmi to kuriozalnie, ale zobaczyłam coś w dark webie. Czarna lista dla łowców głów została zhakowana i można sprawdzić, czy twoje nazwisko się na niej znajduje.
Kobieta milczy.
– Najpierw wyszukałam nazwisko męża, który zginął rok temu, ale jego tam nie było.
– Przepraszam, twierdzi pani, że mąż został zamordowany? – Głos kobiety jest teraz szorstki.
– Nie, mój mąż zginął w wypadku drogowym, ale później wpisałam swoje imię i nazwisko i jestem na tej liście.
– Pani nazwisko znajduje się w bazie danych dla łowców głów w dark webie? – Kobieta ledwie ukrywa niedowierzanie. Mówi głośniej, a Marianne wyobraża sobie jej kolegów, którzy nachylają się do słuchawki, żeby lepiej słyszeć.
– Tak – potwierdza Marianne. – Nie wiem, co mam robić. Boję się, że jak pójdę na komendę, to się dowiedzą i tylko pogorszę sprawę.
– Kto się dowie?
– Łowcy głów.
– Łowcy głów – powtarza kobieta.
Marianne ignoruje jej ton.
– Jeśli jednak pójdę na komendę, to co się stanie?
Kobieta się zastanawia.
– Cóż, najpierw trzeba będzie złożyć wstępne zeznanie. Później będzie musiała pani podać swoje imię i nazwisko, a następnie funkcjonariusze wypytają o szczegóły, dlaczego uważa pani, że jest na…, w…, hm…, bazie danych łowców głów.
– Nieważne.
Tuż przed rozłączeniem Marianne słyszy chichot. Trudno się dziwić, w końcu to komiczne. Absurdalne.
Chyba tracę rozum.
Sam
Jest tu z czym pracować. Niewielkie mieszkanie nad nieczynną kawiarnią. Używane auto ze słabym wynikiem w testach zderzeniowych. Nauczycielka, która pokonuje tę samą trasę do i z pracy. Wdowa, która śpi samotnie w sypialni na tyłach budynku. Już wiem wystarczająco dużo, ale mimo zmęczenia nie mogę stracić koncentracji. Jestem zbyt blisko mety.
Na szczęście cele są skłonne do niechlujstwa. W szczególności te, które uważają, że osobom takim jak oni nigdy nie dzieje się nic złego. I to tylko dlatego, że wcześniej nie przeżyli niczego podobnego.
Jest takie powiedzenie o indyku, który myślał o niedzieli.
Marianne
Marianne wiodła raczej mało kontrowersyjne życie. Największym „dramatem”, który przeżyła w młodości, było zostawienie rodziny przez ojca i urwanie z nim kontaktów, co pewnie jest dość typowe. W jej rodzinnym miasteczku, Devon, znalazłoby się pewnie kilka osób w takiej samej sytuacji.
Wyjechała do dużego miasta najszybciej jak tylko mogła, bardziej uciekając od czegoś, niż jadąc ku czemuś. Nie za bardzo wiedziała, czym to „coś” jest. Po studiach skończyła kurs nauczycielski i okazało się, że jest w tym dobra. Poczuła ulgę, ale i niepokój. Nigdy nie podbije świata. Ambitnie podchodzi do swojej pracy, ale daleko jej do karierowiczki.
Czyżby wkurzyła niewłaściwe osoby na uniwersytecie? Na pewno nie w taki sposób, żeby po latach odbiło się to na niej rykoszetem. Może to sprawka któregoś z rodziców? Raczej spore nadużycie.
Marianne Heywood jest dobrą nauczycielką, prowadzi wygodne życie. Ostatnio przytrafiła jej się tragedia, ale z optymizmem wchodzi w nowy związek. Ma jeden sekret, ale bardziej wstydliwy niż mroczny, choć wolałaby, żeby nikt o nim nie wiedział i nie zasugerował się, że może mieć ich więcej.
Ponownie spogląda na laptop Grega. Jej mąż nie miał wpływowych znajomych. Czy mógł mieć jakichś wrogów? Czyżby wtykał nos w nie swoje sprawy? Marianne myśli o czacie dla działaczy charytatywnych i frustracji Grega spowodowanej wymuszonym, powolnym tempem jego pracy. Może w desperacji poszedł na skróty, żeby polepszyć sytuację?
– Greg – szepcze, spoglądając na jego stronę łóżka w sypialni. – Zrobiłeś coś kurewsko głupiego?
Na zewnątrz szare chmury ustąpiły miejsca promieniom słońca. Jednostajne dudnienie ruchu ulicznego daje znać, że noc zmieniła się w dzień. Notatniki Grega wciąż są porozrzucane po stole w kuchni, a torba oparta o łóżko. Ślady po nim są wszędzie. Może najwyższy czas bliżej im się przyjrzeć. Jemu, własnym wspomnieniom i temu, kim był.
Od tego może zależeć jej życie.
*
W porównaniu do czystego domu Noaha z designerską sofą mieszkanie Marianne wygląda, jakby ktoś przed chwilą się do niego włamał. Jeśli im wyjdzie, zdecydowanie będzie musiała poprawić się w sprzątaniu. Czy w jego mieszkaniu znajdzie się miejsce na jej bibeloty? Dla tego, co pozostało jej z życia?
Notatniki Grega leżą na stole w kuchni, szuflada z bibelotami jest wypełniona jak nigdy wcześniej, a regał ugina się pod nadmiarem książek, dodatków do gazet, starych pamiętników i nieotwartych listów.
Odsuwa zasłony. Żółte promienie wpadają do środka i podświetlają każdy tańczący pyłek kurzu i zagubiony paproch. Marianne czuje w głowie irytujący szum przez mnogość rzeczy, z którymi musi sobie poradzić, i przez krótką chwilę ma ochotę spalić wszystko i odejść.
Zamiast tego robi sobie kawę i zapala pierwszego dzisiaj papierosa, który przyprawia ją o mdłości. Nie otwiera okna w kuchni, jak zrobiłaby zazwyczaj. Podchodzi do drzwi i jeszcze raz sprawdza, czy wczoraj w nocy dokładnie je zamknęła. Potem wkłada najbardziej wygodne ubranie i wrzuca przepoconą koszulę Grega oraz wszystkie brudne rzeczy do pralki.
Ponownie zerka na notatniki i przez chwilę wyobraża sobie, że może zebrać z nich odciski palców pozostawione przez męża, który odszedł. Nie, nie „odszedł”, żadnych eufemizmów – Greg ich nienawidził. Pozostawione przez męża, który zginął.
Kto będzie czyścił jej kamienną tabliczkę, gdy ona obróci się w proch?
Najlepsza przyjaciółka Marianne ze szkoły wciąż mieszka w Devon. Życie poprowadziło je w przeciwnych kierunkach. Kiedy ostatni raz spotkała się z Niną? Widziała jej córkę ledwie kilka razy. A Jane, poznana na studiach, która teraz mieszka w Dubaju i pracuje w międzynarodowej szkole? Gdyby Marianne do niej zadzwoniła, tak jak zrobiła po śmierci Grega, Jane powiedziałaby, żeby rzuciła wszystko i przyjechała do niej, ale nie miałaby tego naprawdę na myśli. Nikt nie mówi takich rzeczy na poważnie.
Jest jeszcze Abi, z którą łączy ją najbliższa relacja z całej kadry pracowniczej. Problem polega na tym, że Abi jest szefową ochrony. Nie ma szans, żeby Marianne wspominała przy niej o dark webie. Zostałaby zawieszona.
Czy cała ta sytuacja odbiłaby się jakoś na Noahu? Nie, jeśli coś wydarzy się teraz, są na zbyt wczesnym etapie. Boże, nikt nie zasługuje, żeby przechodzić przez śmierć partnera dwa razy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki