34,90 zł
Berlin 2039, miasto z przeszłością...
ale bez przyszłości...
Kiedyś stolica Europy, dziś radioaktywny trup. Gdy na Unter den Linden i Alexanderplatz polują mutanty, tylko nielicznym starcza odwagi, by przemierzać ulice tej jednej z największych metropolii.
Jednak prawdziwe niebezpieczeństwo kryje się w podziemiach. Istnieją ludzie, których nie opuszczają sny o potędze. Chcąc dopiąć swego, idą po trupach innych. Są gorsi od krwiożerczych bestii, bo dla nich liczy się tylko jeden cel – władza.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 428
Czas odkupienia
© 2016 WARBOOK Sp. z o.o.
© 2016 Vladimir Wolff
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta językowa: Emilia Grzeszczak
Projekt graficzny, skład, eBook: Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]
Projekt okładki: HEVI
Ilustracja: Jan Jasiński
ISBN 978-83-645-2360-1
Ustroń 2016
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
43-450 Ustroń, www.warbook.pl
U stóp Matthiasa leżał bóg. I nie była to jakaś abstrakcyjna istota, o której nieraz słyszał. Ten bóg był konkretny. Mdłe światło latarki wydobywało z półmroku zarys trefionej brody, ciało bestii, skrzydła i pazury. W sumie nic nadzwyczajnego.
Matthias spotykał groźniejsze stwory. W zeszłym tygodniu nad kikutem wieży na Alexanderplatz krążył prawdziwy smok. Matthias widział go tylko przez chwilę, gdy przemykał w stronę dawnego ratusza, próbując ujść sforze zdziczałych psów. Wystrzelał cały magazynek w trzy pręgowane bydlaki, a one wciąż kłapały zębami i darły beton pazurami, zanim w końcu zdechły. Jeszcze jeden taki pojedynek i zostałby bez amunicji. Właśnie wtedy dojrzał smoka, jak go nazywali pomiędzy sobą. Gadzina była wyjątkowo wyrośnięta. Mierzyła dobrze ponad pięć metrów od łba do pokrytego łuskami i zwieńczonego grotem ogona. Błoniaste skrzydła rozpinała na co najmniej cztery metry. Istny koszmar. Słyszał o takich w dzieciństwie, ale na pewno nigdy nie spodziewał się zobaczyć go na własne oczy. Tym razem miał szczęście, że dostrzegł potwora, zanim ten zauważył jego, a może smok wolał wypatrywać zdobyczy na otwartej przestrzeni, nie wśród ruin, gdzie jego rozmiary raczej przeszkadzały w polowaniu.
Niemniej zasadnicza różnica między obu stworami sprowadzała się do jednego: tamten był żywy, a ten tutaj martwy, no i z kamienia.
Matthias kopnął pokruszoną rzeźbę, zupełnie irracjonalnie, ot tak, dla własnej satysfakcji. Wiedział, że to kompletnie bez sensu, ale nie potrafił odmówić sobie przyjemności, nawet takiej niewielkiej i nic nieznaczącej.
Zrobił to bez szczególnej złości, lecz i tak głuche echo rozeszło się po sali i dudniąc, wróciło z korytarza. Zaniepokojony rozejrzał się dookoła. Wszędzie panowała taka sama cisza jak wcześniej, lecz poczuł wyraźnie, że w salach pełnych pokruszonych antycznych dzieł sztuki obudził jakieś zło, które będzie go prześladować. Pożałował niefortunnego kopniaka. W ogóle niepotrzebnie tu przyszedł. Musi ruszać dalej. Czas uciekał, a on nie mógł sobie pozwolić na zbyt długie przebywanie w jednym miejscu.
Ruszył przed siebie, ostrożnie stawiając kroki, napięty – i omal nie strzelił, gdy na wprost niego z ciemności wyskoczyło koszmarnie wykrzywione oblicze. Opanował się olbrzymim wysiłkiem woli. To nie bestia czająca się, by go pożreć, tylko następna rzeźba, na której czas zatarł już niektóre szczegóły i trudno było dojść, jakiego to czworonoga przedstawiała. Matthias nie miał pojęcia, kogo lub co czcili starożytni. Może oni sami też nie wiedzieli, a te fantasmagorie miały im jedynie ubarwić nudne życie. Ciekawe, czy zadowoliłaby ich ta menażeria, która obecnie pustoszy jego miasto.
Niepotrzebnie zapuszczał się tak daleko. Od bezpiecznego schronienia na dworcu Friedrichstraße dzielił Matthiasa ładny kawałek drogi. Powinien się pospieszyć, bo inaczej zostanie w Pergamon Museum na zawsze. Czas działania filtrów już się kończył.
Kombinezon przeciwchemiczny krępował ruchy. Nie cierpiał się w nim poruszać. Po paru minutach ubranie robiło się wilgotne, a wielkie plamy potu na plecach, w kroku i pod pachami drażniły skórę. To jeszcze nie było najgorsze. Dopiero kiedy strużki potu zaczęły spływać po twarzy, a on nie mógł się podrapać z powodu maski przeciwgazowej – dostawał szału. Nawet zmiana filtra na nowy niewiele pomagała. Zresztą filtrów i pochłaniaczy było niewiele. Dawne zapasy rozchodziły się natychmiast wśród doświadczonych stalkerów, a on był w stanie zdobyć tylko nędzne resztki, najczęściej filtry regenerowane w podziemnych warsztatach. Wystarczały najwyżej na połowę tego czasu co nowe, a jakość ich działania pozostawiała wiele do życzenia. Z pochłaniaczy musiał zrezygnować i po prostu nie zapuszczał się w zbyt niebezpieczne miejsca.
Trzeba to powiedzieć otwarcie – nie chciał tu być. Wychodzenie na zewnątrz, do tego świata, którego wciąż nie znał i nie rozumiał, przyprawiało Matthiasa o trwogę. Nie chciał nawet myśleć, co go może tu czekać. Wiedział, że któregoś dnia pewnie nie wróci, a mimo to…
Ocknął się z zamyślenia i ruszył przed siebie, nie zdejmując palca ze spustu automatu.
Obchód sal nie przyniósł niczego oprócz bólu nóg i grzbietu. W końcu dobrnął do wielkiej sali, gdzie kamienne schody prowadziły do nieba. Po obu stronach płaskorzeźby, na których czas zatarł precyzyjny ryt artysty. Pod stopami chrzęściło szkło. Szklany sufit rozpadł się na tysiące kawałków. Przez dziury widział ołowiane niebo i przetaczające się burzowe chmury.
Najchętniej splunąłby na to wszystko, lecz maska uniemożliwiała nawet taki odruch.
Sprawdził czas. Pozostało mu czterdzieści minut i co najmniej trzy przecznice do przejścia. Zdąży, o ile nie natknie się na żadną przeszkodę. W niektórych miejscach, gdzie gruz uniemożliwiał przejście, należało nadrobić drogi. To akurat nie problem. Gorzej, jak przyplącze się jakiś potwór.
Został mu w zapasie ostatni magazynek, trzydzieści nabojów, i to, co miał na sobie. To cały jego majątek, nie miał nic więcej.
Ruszył zdecydowanym krokiem w stronę wyjścia. Powinien zarabiać, a nie marnować czas na sentymentalne wycieczki. Ta tkliwość była przekleństwem Matthiasa. Potrafił rozczulić się w najmniej odpowiedniej chwili, wystarczyło, by ktoś zaczął opowiadać historię z dawnych lat, a jemu łzy ciekły po policzkach. Nie tak zachowuje się stalker.
Uważnie rozejrzał się po wielkim holu. W głębokich cieniach i zakamarkach lubiły się kryć fenidy – stwory niewielkie, lecz o ostrych kłach, którymi rozrywały padlinę. Ludzi raczej nie atakowały, choć głodne, w stadzie i przyparte do muru na pewno będą kąsać. Ich miauczenie podobne do płaczu dziecka łatwo mogło zwieść, a wtedy marny los wędrowcy, który zszedł z wyznaczonego szlaku i zagłębił się w nieznane.
Wielu utrzymywało, że fenidy pochodzą od domowych kotów, ulubieńców dawnych berlińczyków. Matthiasowi nie chciało się w to wierzyć. Z ewentualnymi przodkami łączyła je tylko miękka płowa sierść i długi ogon. Pysk natomiast miały wydłużony, zupełnie psi. Lata przyspieszonej ewolucji w opustoszałym świecie po zagładzie wyostrzyły im jeszcze wzrok i węch. Na szczęście pozostały na tyle małe, że nie zagrażały ludziom. Co innego większe od nich canidy, których sfory włóczyły się po opustoszałych ulicach.
Tym razem nie dostrzegł niczego podejrzanego. Już śmielej podążył przed siebie. Ostrożnie przekroczył resztki wywalonych do środka drzwi, uważając przy tym, aby ostre kawałki szkła nie przebiły kombinezonu. Teraz naokoło, tuż przy murze, byle nie wychodzić bez konieczności na otwartą przestrzeń, gdzie wiele par oczu przygląda się wszystkiemu, co żywe, i zawsze, bez wyjątku, są to wrogie spojrzenia.
Odetchnął głębiej. Posuwał się powoli, rozglądając się uważnie w prawo i w lewo, aż dokładnie przyjrzał się najbliższemu otoczeniu. W dalszym ciągu nic podejrzanego. Już śmielej podążył zaplanowaną trasą. Nie chciał biec – takie zachowanie ściąga kłopoty. Każdy drapieżnik dostrzeże w nim potencjalną ofiarę, a Matthias niezależnie od wszystkiego chciał żyć. Co prawda, nędzna to była egzystencja, jednak innej nie znał.
Przeszedł skrajem niewielkiego skweru, teraz bardziej przypominającego dżunglę, i znalazł się w betonowo-kamiennym kanionie ulicy. Jej nazwy nie pamiętał. Wiodła prosto, a na jej końcu znajdowało się bezpieczne schronienie, i to było najważniejsze. Tym razem wielkie kawały gruzu tarasowały przejście i nie pozwalały iść przy ścianie, zostawiwszy jedynie środek jezdni. Kalkulował ryzyko. Minuty upływały, a on wciąż nie wiedział, co ma zrobić. W końcu się zdecydował, zaklął i już nie namyślając się dłużej, zaczął skradać.
W uszach wyraźnie słyszał własny oddech, świst filtrowanego powietrza nie przypominał niczego ludzkiego.
Żałował dnia, w którym dał się namówić na pierwsze wyjście na powierzchnię, chociaż obecnie było to już bez większego znaczenia. Świat był taki, jaki był, także bez jego udziału, a pewnych decyzji się nie cofnie.
Pod twardymi podeszwami wojskowych kamaszy zachrzęściła trawa. Srebrno połyskujące źdźbła rozsadzały przestrzeń pomiędzy płytami chodnikowymi i w niektórych miejscach wybujały już na pół metra wzwyż, a nawet wyżej. Cała lewa strona ulicy wydawała się porośnięta żywym kobiercem. Nie przypominał sobie, by rosły tu wcześniej. Może pojedyncze pędy, ale nie całe kępy, łączące się w zadziwiające, szemrzące łany. Gdy stanął, dobiegł go szum trącanych metalowych blaszek. Srebrzysty kobierzec poruszał się, przyzywał i wołał o pieszczotę. Na wszelki wypadek Matthias obszedł go łukiem. Cokolwiek to było, stanowiło zagrożenie.
Poprawił taśmy plecaka, wrzynające mu się w ramiona, i zerknął za siebie. Niejeden z mniej doświadczonych zwiadowców skupiał się na tym, co przed nim, zapominając o osłonie własnych pleców – i zginął w tak idiotyczny sposób.
W porządku, na razie wszystko grało. Przyśpieszył. Został kwadrans, najwyżej dwadzieścia minut.
Dotarł do pierwszej przecznicy. Rozejrzał się w prawo i w lewo. Lufa G36 wodziła za jego wzrokiem. Nagle zauważył jakiś ruch w podcieniach budynku u zbiegu ulic przecznicę dalej. Złożył się do strzału i poszukał tego miejsca przez celownik kolimatorowy. Na szczęście to tylko jakiś kawałek płachty łopotał na wietrze.
Na wizjerze maski osiadł szary płatek śniegu, potem drugi, trzeci i następne. Starł je niecierpliwym ruchem. Pozostały drażniące smugi. Może to nie śnieg, tylko pył albo jakieś inne paskudztwo? Klimat i pory roku nie miały z tym nic wspólnego. Podobno był lipiec, wszelako na zewnątrz przez większość roku panowała jedna aura – paskudna, pochmurna, wietrzna i burzowa. Mówiono o tym nuklearna zima i nic nie wskazywało na to, że kiedykolwiek minie.
On się nad tym nie zastanawiał. Wychodził, bo musiał. W innym przypadku resztę życia spędziłby w tunelach pod miastem.
Właśnie odwracał głowę od odległego celu, gdy kątem oka dojrzał niewyraźny błysk. Przez jedno uderzenie serca stał nieruchomo jak słup soli. Dopiero wyćwiczone nawyki sprawiły, że ponownie przybrał pozycje strzelecką: lewa noga z przodu, kolba mocno przy ramieniu i maksymalna koncentracja.
Światełko jak na złość znikło.
Przesunął lufę bardziej w lewo, oblizując językiem spierzchnięte usta. Nic. Teraz na prawo. Góra, dół. Dostał zwidów? W mroku nie dostrzegł niczego.
Ostrożne zrobił krok do przodu, jak dobrze nie sprawdzi, a odwróci się plecami, może być po nim.
Gdzie się chowasz, bydlaku? Już ja cię znajdę, a wtedy…
Właśnie, co?
Nie powinien zapuszczać się tu sam. W towarzystwie zawsze raźniej żyć i umierać. Właściwie nic nie stało na przeszkodzie, by powolutku się wycofać. Już był gotów to zrobić, gdy…
Zamknął oczy i otworzył je ponownie. Zupełnie niedaleko pokruszony beton i asfalt jaśniały nieziemskim blaskiem. Może należało powiedzieć, że podłoże fosforyzowało zielonkawą poświatą. Obraz zupełnie magiczny. Czegoś podobnego w życiu nie widział.
Przestał celować i już zupełnie śmiało poszedł do przodu. Najpierw magiczna trawa, a teraz to.
Gdy był już całkiem blisko, przykucnął. To nic innego jak mech i trochę porostów, a może i pleśń. Nic niezwykłego – oprócz tej fosforyzującej zieleni.
Nie był tak głupi, żeby w to wchodzić. Cholera wie, co to jest. Słyszał już niejedną historię o dziwach zmutowanej przyrody na powierzchni i nazbyt pewnych siebie ludziach. Wolał przyjrzeć się z bezpiecznej odległości, więc stanął kilka centymetrów od roślin.
W końcu zwyciężył w nim rozsądek przynaglający do dalszego marszu. Wstał i przesunął do tyłu przerzuconą przez szyję taśmę automatu. Jak oceniał, zielsko porastało co najmniej kilkadziesiąt metrów kwadratowych terenu i prawdopodobnie nie było to wszystko, bowiem schody i odsłonięte części piwnic zrujnowanej kamienicy zdawały się pulsować tym samym niezdrowym kolorem. Cały ten kwartał był jakiś dziwny. Budził fascynację, a zarazem przerażał.
Odgłos z prawej sprawił, że Matthias zamarł z przerażenia. Dłoń zacisnęła się na rękojeści broni. Wraki samochodów zasłaniały widok, niemniej wiedział, czego się spodziewać.
Hienopodobny canid szczerzył kły nie dalej jak dwadzieścia metrów od niego. Matthias był pewien, że to przewodnik stada. Szpiczaste uszy i nastroszona sierść na grzbiecie, sterczące żebra, długi ogon bijący niespokojnie na obie strony. To bydlę było wielkie, od pyska do końca ogona jakieś dwa metry. Canidy przemieszczały się błyskawicznie, a do tego polowały w stadzie. Ten właśnie zwoływał sforę.
Teraz albo nigdy.
Matthias nabrał powietrza do płuc i powoli je wypuścił, ledwo panując nad nerwami. Podniósł karabinek powoli i omal się nie spóźnił. Potwór wyczuł niebezpieczeństwo i już szykował się do skoku. Tylne łapy napięły się, a cielsko wygięło w iście cyrkowym łuku.
Spust był ledwo wyczuwalny pod palcem, choć Matthias już dawno odpiłował kabłąk, bowiem nieraz przeszkadzał strzelać w rękawicach, co mogło kosztować życie.
Trzy strzały przeszyły powietrze. Trafił raz, choć nie śmiertelnie. Pocisk strzaskał prawą przednią łapę. Gdyby nie to, przy kolejnym susie canid znalazłby się tuż przy nim. Przy poprawce prawie spanikował. Dał krok do tyłu i wlazł w to przeklęte świństwo, ale już nic na to nie mógł poradzić. Może go nie zeżre.
Tym razem seria doszła celu. Pierwszy pocisk ugodził w klatkę piersiową, drugi w gardło, a trzeci roztrzaskał łeb. Nim mutant skonał, czołgał się jeszcze chwilę, pazurami drąc beton, aż zaległ dwa metry od człowieka.
Matthias ze strachu ponownie się cofnął. Pod stopami coś zachrzęściło. Spojrzał w dół. Stał w świecącym zielsku, z którego pył pokrywał co najmniej do kostek tkaninę opinającą buty. Przestraszył się tak samo jak wtedy, gdy canid wpatrywał się w niego wściekłym wzrokiem.
Niepotrzebnie w ogóle się zatrzymał, zmarnował cenne minuty, a na dodatek wystawił się na śmiertelne niebezpieczeństwo. Jedyne, co mu pozostało, to dynamiczny odwrót.
Zaczął biec, co chwila oglądając się do tyłu. Od stacji Friedrichstraße dzieliło go jakieś czterysta metrów. Wystarczy, by zginąć.
Pot szybko zaczął zalewać mu oczy i znowu nie mógł go zetrzeć. Rosła w nim bezsilna wściekłość.
Stop.
Zwrot i przejrzenie sytuacji. Dwa kolejne canidy wyłoniły się z mroku. Nie tak wielkie jak przywódca sfory, ale też duże. Najpierw ten bliżej. Suchy dźwięk wystrzału wsiąkł w ciszę okolicy. Zwierz przeleciał przez grzbiet i znieruchomiał. Teraz drugi. Już widział szare cielsko w celowniku. Palec musnął spust, gdy bestia wiedziona szóstym zmysłem nagle zmieniła kierunek biegu. Poruszała się tak szybko, że Matthias nie był w stanie dokładnie wycelować. Niech to szlag! Dystans zmniejszał się błyskawicznie.
Wystrzelił trzy razy z rzędu, za każdym razem chybiając. Zaczął się cofać. Canid gnał z lewej strony, przeskoczył przez jakąś stertę gruzu i ponownie znalazł się na otwartej przestrzeni.
Tym razem strzelcowi się udało. Kula odbiła się od czaszki, urywając ucho z kosmatego łba.
Szczęka kłapnęła w powietrzu, a całym cielskiem zachwiało.
Wycelował i tym razem trafił w kręgosłup. Jeszcze nie zabił, choć rana pewnie była śmiertelna. Przenikliwy skowyt niemal odebrał mu zmysły. Wytężył wszystkie siły, zmienił magazynek i rzucił się do ucieczki. Nie dobijał canida, musiał oszczędzać amunicję.
Podobno kiedyś ludzie biegali dla przyjemności. Nie widział w tym większego sensu. Po co tak się męczyć? Każdą, nawet najmniejszą porcję energii należy przeznaczać na przetrwanie, a nie marnować na jakieś fanaberie.
Po około pięćdziesięciu metrach zatrzymał się i obrócił, ciężko dysząc. Prawo czysto, lewo czysto. Zwrot i kolejne kilkadziesiąt metrów walki z własną słabością. Wiedział, że potwory już go osaczają. Mógł ich nie widzieć, ale one tu były, podkradały się coraz bliżej. Czaiły na granicy światła i mroku w oczekiwaniu okazji do ataku. Szumiąca w uszach krew oraz kaptur na głowie sprawiały, że niewiele słyszał. Musiał zdać się całkowicie na instynkt i doświadczenie.
Przez moment w głowie zaświtał mu pomysł, by gdzieś w pobliżu poszukać bezpiecznego schronienia. Zaszyć się w jakiś kąt i przeczekać najgorsze.
Już ledwie dyszał, zaraz upadnie, a wtedy… Spokojnie, tylko spokojnie. Jak zacznie panikować, to po nim.
Ciemność wokół zaczęła gęstnieć. Przyśpieszył, sadził teraz ogromnymi susami. Musiał uważać nie tylko na mutanty, ale i żeby nie rozedrzeć kombinezonu o wystające gdzieniegdzie kawałki pordzewiałych prętów.
Gdy minął rozsypany narożny gmach przy dawnej Dorotheenstraße, wyrósł przed nim budynek dworca Friedrichstraße. Samotna postać zdawała się pełnić wartę tuż przy wejściu.
Strzelanie w biegu to kiepski pomysł, właściwie jedynie sposób na marnowanie amunicji, choć nieraz nie ma innego wyjścia. Szary stwór stał nieruchomo. Takiego zachowania Matthias nie potrafił wyjaśnić, dopiero po sekundzie zorientował się, że to nie potwór, tylko drugi stalker.
Tamten w końcu drgnął, wydawało się, że automat mierzy wprost w Matthiasa. Echo karabinowych strzałów odbiło się od ruin. Matthias nie zwolnił nawet na moment. Teraz, gdy wiedział, że jest osłaniany, poczuł się raźniej, pozwolił sobie nawet na odrobinę nadziei.
Chyba się pośpieszył. Niespodziewanie na jego głowę padł cień. Matthiasa skulił się mimowolnie i to go uratowało. Szpony zacisnęły się w powietrzu, chybiając o włos.
Upadł. Już nie zważał na to, czy kombinezon jest cały. Przeturlał się, starając nie nadziać na własny karabinek. Szybki obrót i tuż nad sobą zobaczył rozpostarte błoniaste skrzydła, a między nimi potężny dziób z rzędem ostrych jak sztylety zębów. Stwór właśnie zamierzał zacisnąć paszczękę na jego głowie. Gdy paszcza się rozwarła, skorzystał z okazji, by wywalić w jej środek od razu połowę magazynka. Mutanta rzuciło do tyłu, ale i tak zdążył jeszcze zahaczyć ofiarę jednym ze skrzydeł.
Uderzenie w ciemię było tak silne, że Matthias zobaczył gwiazdy, zachwiał się i upadł na kolano. Zachował jednak przytomność i zdążył podeprzeć się dłonią. Terkot karabinu nie cichł teraz nawet na chwilę. Na dodatek stwór nad nim wydał z siebie przyprawiający o dreszcz ryk bólu. Matthias najchętniej zatkałby sobie uszy.
Dosyć tego opierdalania się, albo się zmobilizuje, albo zostanie pożarty. Nieznacznie obrócił głowę, próbując zorientować się, gdzie podziało się monstrum, i najszybciej, jak był w stanie, ruszył przed siebie osłaniany przez samotnego strzelca.
Jakiś inteligentniejszy od pozostałych, a może bardziej głodny canid począł zachodzić go z prawej. Jeszcze chwila i odetnie Matthiasa od bezpiecznego schronienia. Stalker wypalił w jego kierunku, lecz bez widocznego efektu.
Tak to my się bawić nie będziemy. Matthias zatrzymał się niemal w miejscu. Tym razem bez składania się i celowania strzelił z biodra. Może i trafił, bo zwierzę znikło z pola widzenia. Całe szczęście, gdyż wystrzelał resztę magazynku. Był teraz zupełnie bezbronny.
Zaczął pędzić tak, jakby goniło go całe piekło. Poniekąd tak było.
Człowiek, który osłaniał Matthiasa, przestał strzelać, widać jemu również zabrakło amunicji.
Trzydzieści metrów finiszu stalker pokonał kompletnie bez sił. Nie oglądał się za siebie, tylko z rozpędu wpadł w ciemny tunel wiodący w dół. Po jednej i drugiej stronie piętrzyły się arkusze blachy i kawały betonowych płyt. Część z nich walała się tu od dawna, pozostałe zostały ułożone w ten sposób, by przejście zwężało się, wiodąc do pierwszej ze śluz. Pełniący tam wartę człowiek już otwierał stalowe drzwi. Matthias wpadł w uchylone skrzydło i omal nie wywalił się jak długi. Odbił się od ściany i w końcu wytracił prędkość. Drugi ze stalkerów deptał Matthiasowi po piętach. Głuchy łomot obwieścił, że zostali odcięci od świata zewnętrznego, choć wciąż jeszcze nie byli całkiem bezpieczni.
Był tak wyczerpany, że potrzebował pomocy towarzysza, by zejść schodami na poziom peronów.
Drugie drzwi wydawały się solidniejsze, wręcz pancerne. Załomotali w nie ustalonym kodem: jeden długi, dwa szybkie i jeszcze raz na koniec – dopiero teraz zostali wpuszczeni.
Cały problem z berlińskim metrem był taki, że dawało schronienie podczas zwykłego lotniczego bombardowania, ale co zrobić, gdy na miasto spadnie nuklearna pożoga?
Wybudowanie odpowiednich zabezpieczeń wymagało ogromnego wysiłku. Większości materiałów dostarczyło samo metro – przydała się blacha i kształtowniki z wagonów, które już nie jeździły, kamienne i betonowe płyty, którymi wyłożone były stacje. Doprowadzenie wszystkiego do jakiego takiego stanu zajęło lata.
Wysiłek opłacił się. Od dawna żadne bydlę nie zeszło w dół na darmową przekąskę. Matthias nawet nie chciał myśleć, ile to ludzi wcześniej przypłaciło życiem niefrasobliwość inżynierów, którzy projektując ten podziemny świat, nie pomyśleli o wojnie atomowej, mutantach i tak dalej. Zamiast schronów zostawili potomności ziemianki. Nie było potężnych wrót odcinających metro od powierzchni, nie było magazynów żywności, leków i paliwa, była tylko prowizorka.
Dobrze, że tamten okres mają już za sobą. ■
Matthias odrzucił kaptur do tyłu i odetchnął pełną piersią. Gdyby nie to, że włosy miał ścięte na delikatnego jeżyka, na głowie stroszyłby się jeden wielki kołtun.
Sweter i koszulę mógłby wyżymać. Upłynęła minuta, nim zdołał wychrypieć pierwsze słowo.
– Dzięki.
– Nie ma za co. – Jorge był tylko kilka lat od niego starszy, lecz posiadał wszystkie te cechy, których brak Matthias boleśnie odczuwał.
Wysoki i barczysty, przyciągał wzrok zarówno kobiet, jak i mężczyzn. Regularne rysy twarzy psuła blizna zaczynająca się przy lewym uchu i idąca łukiem w stronę nosa. A może wręcz przeciwnie – dodawała niepowtarzalnego uroku, jakiejś zawziętości, której on na pewno nie posiadał?
Przy nim Matthias czuł się jak niezbyt udana kopia – niższy, lżejszy, o nijakiej twarzy, i, co tu dużo mówić, w przeciwieństwie do Jorgego nigdy nie był duszą towarzystwa. Jorge potrafił znaleźć się w każdej sytuacji, natomiast Matthias unikał ludzi, czując się w ich towarzystwie obco i niepewnie.
To, że żył i funkcjonował, zawdzięczał właśnie Jorgemu, który go wyszkolił i wziął na wspólnika. Do tej pory Matthias nie potrafił zrozumieć, jak do tego doszło – zabrakło kandydatów czy też Jorgego zdjęła litość na widok przybłędy, jakim Matthias do niedawna był? A może kierowały nim jakieś inne względy? Tego nie wiedział, wszelako po którejś z kolei bezowocnej rozmowie przestał drążyć.
Mimo swoich starań nie zawsze potrafił sprostać wymaganiom mentora. Czuł się wtedy jak piąte koło u wozu. W ogóle najczęściej nurtowało go pytanie, jak długo Jorge z nim wytrzyma, zanim nie kopnie go w tyłek i nie pośle do diabła.
W skład ich zespołu wchodził jeszcze jeden członek – Nerd, nerwowy dwunastolatek o nastroszonych włosach koloru popiołu i wiecznie wytrzeszczonych oczach. Młody nie wychodził na powierzchnię, pełnił za to funkcje pomagiera, nosił za nimi sprzęt, przygotowywał legowisko i pilnował dobytku, kiedy oni wychodzili na górę.
Przygarnęli go parę miesięcy temu na jednej ze stacji znajdujących się pod rządami brunatnych. Robił u nich za niewolnika. Służył tam już tak długo, że zapomniał, jak się nazywa i jak to się stało, że został niewolnikiem. Jorge odkupił go za wszystko, co zdobyli podczas tamtej wyprawy. Ta dobroć, podobnie jak i w jego przypadku, wciąż zdumiewała Matthiasa, uświadamiając mu, że Jorge nie jest taki jak reszta. Jorge był po prostu inny.
Nerd już na nich czekał, odebrał broń i pozostały ekwipunek.
– Jak było?
Matthias łyknął z podanej manierki i przepłukał usta.
– Nic ciekawego. Canidy o mało nie odgryzły mi tyłka – mruknął.
– Naprawdę?
– A jak myślałeś? – warknął.
Nie powinien tak się zachowywać, ale nie był w humorze. Prawdę mówiąc, nigdy nie był.
Wartownicy nie spuszczali z nich wzroku. W ręku karabinki, za pasem noże i kindżały, łyse łby i długie brody. Witajcie w miejscu, gdzie pełną i jedyną władzę sprawuje Liga Muzułmańska.
Z głębi stacji dobiegł ich śpiew muezina zwołującego na modlitwę. Minaret nie był potrzebny, dźwięk po korytarzach rozchodził się doskonale. Nie przeszkadzały liczne dywany, makaty i kilimy.
Do Ligi należała część linii U6 od Stadtmitte aż po Naturkundemuseum i zdaniem Matthiasa stacje te były najbarwniejsze w całej sieci. Kupcy wędrowali w obu kierunkach i dalej, handel odchodził na całego. Przychodzili tu ludzie z najbardziej odległych rejonów, by podziwiać cuda lub posłuchać opowieści. Za Naturkundemuseum było nieco gorzej, dworce od Schwartzkopffstraße po Seestraße znajdowały się we władaniu islamskich radykałów. Obowiązywało tam prawo szariatu, a każdy obcy natychmiast trafiał do brygad roboczych fedrujących tunel na wschód, w stronę mitycznej Nowej Mekki. Tak Matthias słyszał, bowiem sami nigdy tam się nie zapuszczali. Pracy było pod dostatkiem na bardziej przyjaznych stacjach.
Czyściciel, odpowiedzialny za dekontaminację namydlonych kombinezonów w kabinie prysznicowej, zamknął natrysk i skinął ogoloną głową na znak, że mogą już iść.
– Pośpieszcie się.
Jorge pozbył się kombinezonu i teraz stał w samej koszuli. Nikt nie lubi, jak się go popędza, a już stalker wracający z powierzchni na takie zaczepki był wyjątkowo czuły, niemniej klient płacił i wymagał. Nie należało się ociągać. Matthias również pozbył się kombinezonu najszybciej, jak potrafił, i podążył za oddalającym się Jorgem, przerzuciwszy torbę z łupami przez ramię. Nerd został, by wysuszyć i spakować kombinezony.
Zagłębili się w bazar. Trafili akurat na porę modlitwy, więc nie musieli się przepychać między targującymi. Straganiarze klęczeli przy swoich stoiskach, przy okazji pewnie ich pilnując, a reszta mężczyzn skupiła się na pustej przestrzeni w przeciwległym końcu peronu i tam biła rytualne pokłony.
Każdą ze stacji pozostającą we władaniu Ligi zarządzał osobny emir. Ten z Friedrichstraße dobiegał sześćdziesiątki i nazywał się Ashan. Niegdyś potężne chłopisko, obecnie wyglądał jak dętka, z której wypuszczono powietrze. Nadrabiał miną i sumiastymi wąsami. Tak długich Matthias nie widział jeszcze u nikogo. Rezydował w osobnym brezentowym namiocie, wyłożonym dywanem i poduszkami. Wskazał im miejsce i usiedli po turecku, częstując się słabą herbatą. Matthiasowi natychmiast zrobiło się wstyd dziurawych skarpet.
– Opowiadajcie.
Jorge westchnął. Zdawanie relacji z wyprawy nie było niczym niezwykłym, ale zawsze go nużyło. Spośród wszystkich zainteresowanych najbardziej spragnieni wieści byli ci, którzy pamiętali czas sprzed zagłady.
– Było… – zaczął ostrożnie Jorge.
– No…
– Jak zawsze – dokończył zwięźle.
Tak lakoniczna odpowiedź poruszyła emira. Już otwierał usta, by udzielić reprymendy, lecz się powstrzymał. Był panem życia i śmierci muzułmanów, a nie wolnych ludzi. W stosunku do nich musiał się hamować.
– Przy uniwersytecie wzrosło promieniowanie, nie mam pojęcia dlaczego. Należałoby to jeszcze sprawdzić – dodał Jorge.
– Jakieś podejrzenia?
– Może naniosło cholerstwa ściekiem. – O Szprewie nikt nie mówił inaczej jak „ściek”. Nie po tym, co nią teraz płynęło. – Pomiar powtórzymy… może za miesiąc? – zasugerował.
Ashan wolno kiwnął głową.
– W pobliżu widziałem ślady mutantów.
– Mało ich tu… – prychnął naczelnik stacji.
– Znam wszystko, co znajduje się nad nami. – Palec Jorgego wskazał na brezentowy sufit, choć oczywiście miał na myśli betonowy strop. – Łażę tam od lat i jak mówię, że pojawiło się coś nowego, to tak jest – kontynuował stalker powoli i dobitnie.
Ashan zasępił się i to nie dlatego, że nie wierzył Jorgemu, wprost przeciwnie – miał do niego pełne zaufanie. Jeżeli stalker twierdził, że znalazł nowe ślady, to mogło wróżyć kłopoty.
– Pójdziesz?
– Powiedziałem: nie teraz.
– Dobrze zapłacę – kusił Ashan.
– Spotkajmy się za… trzy tygodnie.
Przemyślenie propozycji zajęło emirowi krótką chwilę. Podrapał się przy tym po brodzie i przygładził wąsy.
– Jak chcesz – przystał w końcu Ashan. – A teraz pokaż, co tam znalazłeś.
Łupów nie było wiele. Po pierwsze, tereny w centrum były już mocno przetrząśnięte i znalezienie wartościowych przedmiotów graniczyło z cudem. Po drugie, tym razem nie wychodzili jedynie na poszukiwania, przy okazji wykonali parę innych robótek.
Ostatnio w cenie było złoto. Żaden ze stalkerów nie potrafił tego zrozumieć, bo po co komu złoto w metrze? Niemniej ich też pytano o nie przy każdej okazji, częściej nawet niż o wieści z bardziej odległych stron, więc usiłowali sprostać zapotrzebowaniu. W poszukiwaniu kruszcu Matthias wybrał się aż do Pergamonu, lecz nie dość, że niczego nie znalazł, to na dodatek o mało nie przypłacił wyprawy życiem.
Jorgemu bardziej się poszczęściło. Kilka srebrnych widelców i łyżeczek po przetopieniu znajdzie nowe zastosowanie. Kalkulator z baterią słoneczną był tylko ciekawostką, tak samo jak poobtłukiwany talerz z malunkiem tancerki pośrodku.
Emir przyjrzał się wszystkiemu, nie ukrywając rozczarowania. Niewiele pomogło, gdy Matthias dorzucił wielofunkcyjny scyzoryk.
– To wszystko?
Jorge wzruszył ramionami.
– Nie chcesz, to nie bierz.
Ashan wybrał srebra, nóż, a po namyśle dołożył kalkulator. Talerz odłożył na bok.
– Dam trzydzieści nabojów – powiedział po zastanowieniu.
– Sześćdziesiąt.
– Żartujesz.
– Idź sam albo wyślij któregoś ze swoich. – Wszyscy wiedzieli, że to był żart. Muzułmanie nie chodzili na powierzchnię, przeszkadzały im w tym brody. Dla żarliwego wyznawcy Proroka broda liczyła się bardziej od życia. Nie utnie jej tylko po to, żeby wciągnąć na twarz maskę przeciwgazową.
– Trzydzieści pięć.
Jorge wstał, zgarniając wszystko.
– Jak nie chcesz, opchniemy wszystko na Spittelmarkt, mają tam niezły kantor, prawda, Matthias?
– Pewnie, że tak.
– Dajcie spokój.
– Umowa to umowa i, o ile mnie pamięć nie myli, dawałeś minimum sześćdziesiąt za zwiad, a nie trzydzieści. Nie wiedziałem, że jesteś takim sknerą.
– Dobra, niech będzie moja strata. Czterdzieści.
– Wiesz co… a zresztą… – Jorge machnął ręką. – Matthias, mam prośbę: jeżeli jeszcze raz wpadnę na pomysł, by przytargać tu swój tyłek, to wcześniej mnie zastrzel, bo z tym szczurem więcej interesów robić nie będę.
– Masz rację, będziemy ich omijać szerokim łukiem.
– Poczekajcie.
– Na co?
– Dogadamy się.
– Pięćdziesiąt pięć. I ani naboju mniej.
– Pięćdziesiąt.
– Niech ci będzie.
Już bez dalszych ceregieli naboje wylądowały na dywanie. Matthias wolał je przeliczyć. W takich sprawach nie należało ufać Ashanowi.
– Jest czterdzieści siedem – oznajmił po chwili.
– Naprawdę? – Stary kanciarz robił wrażenie zaskoczonego, wszelako westchnął i dorzucił brakujące trzy pociski kalibru 5,56 mm w mosiężnych łuskach. – Musiałem się pomylić. Oczy już nie te co dawniej. Złota przypadkiem nie macie?
– Ashan, po co ci złoto? – zapytał Jorge. – Chcesz się tym obwiesić?
– Nie ja. – Emir splótł dłonie na brzuchu i odchylił się do tyłu. – Kalif ma nową kobietę.
No tak, teraz wszystko się wyjaśniło. Kalif, zwierzchnik całej muzułmańskiej społeczności, planował kolejny ślub. Każdy z naczelników szykował prezent, a cóż bardziej ucieszy kobietę od świecidełek?
– To ci nowina. – Jorge rozbawiony klepnął się w uda.
– Nie żartujcie. Same przez to kłopoty. Skąd ja wezmę dodatkowe trzy kozy?
– Podobno twoja stacja jest jedną z najbogatszych.
– Chciałbym, żeby tak było.
Na problemy Ashana niewiele mogli poradzić. On miał swoją robotę, a oni swoją. Muzułmanie w metrze nie gardzili wieprzowiną, coś w końcu trzeba jeść. W paru miejscach metra uczyniono z tego całkiem dochodowy proceder, niemniej z kozami był problem. Ich hodowlą zajmowali się jedynie ortodoksyjni wyznawcy Allaha na dwóch czy trzech stacjach. Podobnie jak prosię takie bydlę zeżre wszystko, a jego odchody mogą użyźnić plantacje grzybów – drugi z podstawowych produktów spożywczych mieszkańców podziemi. Jedyny kłopot ze świniami to smród. Dla muzułmanina był on nie do wytrzymania. Nieczyste zwierzę kalało prawowiernego. Prawdę mówiąc i Matthiasowi w pobliżu ferm robiło się niedobrze. Z mięsem na talerzu nikt nie miał takich problemów.
– Pora na nas – zadecydował Jorge.
– Już idziecie? Zostańcie jeszcze trochę – zachęcił emir kurtuazyjnie, bynajmniej nie nalegając. Zrobili swoje i jazda. Zobaczą się za miesiąc, jak Allah pozwoli.
Dopili napar i zebrali się do wyjścia.
– Wezyr o was pytał – oznajmił naczelnik na odchodnym.
– Ma robotę?
– Pewnie tak.
– Dobrze.
Jorge nie wnikał w szczegóły. Nie musiał. Ktoś o nich pytał, widać potrzebował skorzystać z usług.
Czekała ich zatem mała wyprawa. Wezyr rządził na Stadtmitte. Niby niedaleko, ale tak naprawdę trudno powiedzieć, ile czasu spędzą w tunelach pomiędzy dworcami.
– Macie glejt. – Ashan nabazgrał coś na karteczce. Następnie wydobył z kieszeni kurty osobistą pieczęć i pudełko z tuszem i opatrzył dokument swoim znakiem. Misterny grawerunek stempla, wykonany jeszcze na górze, poświadczał oryginalność dokumentu.
Jorge rzucił okiem, odczekał moment, aż tusz wyschnie, i schował glejt do swojej kurtki. Niby mieli poruszać się wciąż po terytorium Ligi, ale mieli do przejścia dwie stacje, z których każda miała swojego emira z ambicjami i własną polityką, nie zawadzi więc pismo, że okaziciel spieszy na wezwanie samego wezyra. Im to może pomóc, Ashan przysłuży się wezyrowi, wszyscy będą zadowoleni.
Nerd jak wierny pies czekał na zewnątrz. Cały ich dobytek został porządnie spakowany, wraz z czystymi już kombinezonami. Plecaki opatrzone zostały specjalnymi zawieszkami, gwarantującymi, że nie stanowią źródła promieniowania. Nieważne, jak długo przebywali na powierzchni, pewne procedury obowiązywały zawsze i wszystkich stalkerów.
Po prawdzie, radiacja była już o wiele niższa niż kiedyś, na początku. Wtedy, tuż po zagładzie, w ciągu paru minut łapało się taką dawkę promieniowania, że po paru dniach konało się, wyrzygując własne płuca. Właśnie wówczas na niezabezpieczonych stacjach zmarło najwięcej berlińczyków. Jak mówiono, federalne władze przetrwały w schronach pod Reichstagiem, podczas gdy zwykli obywatele padali jak muchy. Metro okazało się zwykłym systemem komunikacyjnym, a nie cudownym miejscem, azylem gwarantującym ocalenie. Ludzie kotłowali się jak w tyglu z wrzątkiem. Każdy poszukiwał swojego miejsca.
Mimo rozbudowanej sieci tuneli głównych i technicznych, przejść i dojściówek, nie było tu tak wiele miejsca, jakby się mogło wydawać. A wszystko przez układ, w jakim zaprojektowano metro. Część tras idących pod ziemią niespodziewanie wychodziła na powierzchnię, by po kilkuset metrach ponownie zejść do tuneli. Do tego metro w rozmaity sposób przecinało się i łączyło z kolejką naziemną. Ponadto wiele dworców obsługujących tylko metro było bardzo płytko położonych, a każdy z masą otwartych na oścież wejść, wind i innych ułatwień, które nagle stały się przekleństwem. Część z nich zawalono, inne pozatykano tak jak na Friedrichstraße. Każdy inżynier, technik czy majster budowlany był na wagę złota. Bez tych cichych bohaterów metro w ogóle by nie przetrwało.
Matthias mało co pamiętał. Zdaje się, że umysł wyparł tamte potworne zdarzenia. Ojca w ogóle sobie nie przypominał, wędrował z matką i siostrą. Któregoś dnia Lizzy zniknęła, matka poszła jej szukać i już nie wróciła. Próbował je znaleźć. Nadaremnie. Miał wówczas pięć lat, może siedem…
Odebrał automat od młodego i zarzucił ciężar na ramiona. Nerdowi przyszło w udziale dźwiganie kombinezonów. Ruszyli. Oni z przodu, chłopak za nimi.
Dworzec nie należał do szczególnie wielkich, peron i torowiska były zajęte przez rzędy namiotów, pomiędzy którymi suszyło się pranie. Środki bezpieczeństwa ograniczono do niezbędnego minimum.
Mało kto próbował zadzierać z Ligą Muzułmańską. W konfliktach toczonych w metrze stanowiła pokaźną siłę, a że jej ludzie nie wychodzili na powierzchnię, obchodziło nielicznych. Do takich spraw zatrudniała najemników. Całą resztę załatwiała we własnym zakresie.
Zresztą z nią przynajmniej można było się dogadać. Od enklaw opanowanych przez RAF, brunatnych czy anarchistów lepiej było trzymać się z daleka.
Klucząc po peronie, zeszli w końcu na dawne torowisko. Przed nimi otwierała się ciemność. Ilekroć Matthias wchodził do tunelu, odnosił wrażenie, że zagłębia się w trzewia olbrzymiego potwora chcącego ich zeżreć i przeżuć tak dokładnie, że nie pozostanie po nich najmniejszy ślad.
Namiastka cywilizacji pozostała za nimi. Przed nimi ponad kilometr drogi, podzielony stacjami mniej więcej równo na trzy części. Już nie oglądał się za siebie, mrok przyzywał. ■
Takie przejście ze stacji na stację to niby nic trudnego, wystarczyło przestawiać nogi i wypatrywać zagrożenia od przodu – dla wytrwałych wędrowców to rutyna. Najważniejsze to nie zamyślać się, wciąż być czujnym.
A przecież bywało, że ludzie ginęli pomiędzy poszczególnymi dworcami, na prostej drodze. Nikt nie potrafił wytłumaczyć, co się stało. Co prawda takiego jednego, co już myśleli, że przepadł na zawsze, znaleźli dużo później na drugim końcu linii. Jak się okazało, zwiał od żony, jej gderania i wiecznego czarnowidztwa. Chłop odetchnął w końcu pełną piersią, odżył, znalazł nową kobietę, założył rodzinę, taa… metro zna takie przypadki.
Z drugiej strony jednak innym razem ekipa ślusarzy próbowała pokonać pięćsetmetrowy odcinek, bodaj przed Oranienburger Tor, na którym nie znajdowały się żadne boczne przejścia. I przepadli. Szukano ich później całymi tygodniami, dokładnie sprawdzając każdy centymetr tunelu. I nic. Kamień w wodę. Trzech ludzi to nie jeden. I co?
Zdarzali się i tacy, którzy słyszeli dobiegający zza ścian odgłos przejeżdżających pociągów, zupełnie jakby tuż obok istniała lepsza wersja tej rzeczywistości, która stała się ich udziałem.
Matthias nieraz zastanawiał się, czy jest to możliwe – składy, które nadal przewożą ludzi, czysta woda kapiąca z kranów, światło i zapasy żywności tak ogromne, że wystarczą dla wszystkich na kolejne sto lat.
On sam, nie raz i nie dwa, odczuwał delikatne drżenie, którego w żaden sposób nie potrafił wytłumaczyć. Wibracje rozchodziły się po korytarzach niczym muśnięcia skrzydeł motyla. Nie potrafił powiedzieć, skąd się wzięły, wszelako nikogo o to nie pytał. Z takimi, co za dużo mówią, zawsze są kłopoty. Mielą ozorem i nigdy nie wiadomo, czym to się skończy.
Jorge również o niczym nie wiedział. Gotów pomyśleć, że Matthias postradał zmysły, nerwy ma w strzępach, a takiego wspólnika nie potrzebował. W końcu prowadził solidną spółkę. Jak zacznie bredzić, stracą do siebie zaufanie. Jorge pójdzie po rozum do głowy i Matthias zostanie sam ze swoimi problemami.
Zatem milczał, co nie znaczyło, że nie słuchał innych. A ludzie gadali – o złotym pociągu, o potworach wychodzących ze ścian, o umarłych, którzy nawiedzali przeklęte miejsca, i o mieście, którego mieszkańcy nie doświadczyli tego co oni.
Ta ostatnia opowieść podobała się Matthiasowi najbardziej ze wszystkich. Nie tylko zresztą jemu. Tak to już jest, że lubimy słuchać nie tylko o nieszczęściach innych, ale i o cudach znajdujących się na wyciągnięcie ręki.
Latarka dawała tyle światła co nic. Zamiast białej lub żółtej smugi mrok rozpraszała słaba żarówka zasilana jeszcze słabszą baterią. Dobrze, że w ogóle działała. Przy następnej wyprawie na powierzchnię należało rozejrzeć się za nowym zasilaniem. Bez tego ani rusz.
– Ashan był jakiś niespokojny. – Kroki Jorgego wydawały się bardziej sprężyste od szurania Matthiasa i Nerda.
– Zdaje ci się.
– Wiem, co mówię.
– To pewnie przez ten ślub – ziewnął Matthias. – Słyszałeś, co powiedział, kalif się żeni.
– A bo to pierwszy raz.
– Pfff…
– Mówię ci, że za tym coś się kryje. – Jorge niechętnie zmieniał zdanie.
– Niby co?
– Pożyjemy, zobaczymy.
Uwaga towarzysza ponownie przypomniała zdarzenia dzisiejszego dnia. Aż dreszcz przeszedł Matthiasowi po plecach.
– Byłem w Pergamonie – przyznał niespodziewanie.
– Co? Po cholerę tam łaziłeś?!
– Ashan wspominał o złocie – próbował wytłumaczyć się Matthias, zmieszany tym niespodziewanym wybuchem.
– A tobie wydawało się, że tam w gablotach znajdziesz odpowiedni towar? Niektórym kompletnie odbija. Złoto! Nażrą się nim czy jak?
– Niepotrzebnie się wściekasz.
Zapadło niezręczne milczenie. Może faktycznie Jorge miał rację, a on łaził nie tam, gdzie trzeba, i szukał całkowicie zbędnych rzeczy.
– Byłbym zapomniał. – Poszperał w torbie i z jej dna wyłowił żarówkę. Odkręcił ją z lampy biurowej ustawionej w pomieszczeniu magazynowym.
– Co to?
– Sześćdziesięciowatowa. U wezyra wkupne jak znalazł.
Jorge ledwo powstrzymał uśmiech.
– Będą z ciebie ludzie.
Znaleźli się w miejscu, gdzie nie dochodziło światło z Friedrichstraße, a lamp Unter den Linden jeszcze nie dało się dostrzec. Nerd posapywał z wysiłku za ich plecami. Gdyby nie to, spowijałaby ich idealna cisza, no może niezupełnie idealna – gdzieś po ścianach ciurkała woda. Przystanęli. Wątłe światełko latarki wydobyło z ciemności długą kałużę wzdłuż torów. Niemal niedostrzegalny strumyczek brał swój początek ze szczeliny na łączeniu dwóch betonowych bloków obudowy tunelu. System odprowadzania nie działał już tak sprawnie jak kiedyś. Wielu krakało, że z czasem wszystko się zawali, grzebiąc mieszkańców pod ruinami. Te pęknięcia to pierwszy zwiastun nadchodzącego nieszczęścia. Matthias w zasadzie się z nimi zgadzał – metro bez gruntownych napraw w końcu zacznie się sypać. Natura upomni się o swoje. Kolejne pokolenia nie dostaną nawet tej szansy, jaką oni mieli.
Podetknął licznik Geigera do tafli wody. Praktycznie czysto.
Wyprostował się i zaczął poprawiać plecak, żeby równomiernie rozłożyć ciężar na plecach… i wtedy usłyszał szum. Nie jakiś tam szum, lecz odgłos tarcia, jakby mokre szuranie.
Rozejrzał się zdezorientowany. Coś podobnego zdarzyło się Matthiasowi po raz pierwszy. Dźwięk dolatywał gdzieś z przodu, z miejsca, w którym rozpłynęła się sylwetka Jorgego.
Wytrzeszczył oczy, próbując przebić nieprzeniknioną zasłonę mroku. Zrobił krok i przystanął. Miał nadzieję, że się przesłyszał, ale nie… Znowu usłyszał to samo.
Racjonalna część jego umysłu natychmiast podsunęła rozwiązanie – nastąpił kolejny przeciek lub powiększał się dotychczasowy. Woda zaczyna wypłukiwać piasek, ot i cała tajemnica. Za bardzo się przejmuje. Umysł płata mu figle i tyle.
Właściwie już w to uwierzył, gdy ujrzał grube, wężowate cielsko. Widok był tak niespodziewany, że omal nie przewrócił się z wrażenia. Około dwudziestu metrów przed nim ze ściany wysuwały się jakieś mięsiste sploty, przesuwały w poprzek korytarza i nikły po przeciwległej stronie.
Matthias zamknął oczy. Nie chciał tego oglądać. Nikt normalny by nie chciał.
Raz, dwa, trzy… Przełknął ślinę, odetchnął. Dobra, nie ma co się mazgaić. Spodziewał się, że wszystko powróciło do normy.
Mylił się, i to bardzo. Ogromny wąż wciąż tam był, jego cielsko przesuwało się w tym samym rytmie.
Oszalałem, pomyślał Matthias.
Zbyt długo przebywał na powierzchni i oto skutki radiacji. Promieniowanie przepaliło jakiś obwód czy bezpiecznik w mózgu i masz. Albo jakiś guz mu na coś uciska. A może wcale nie oszalał i ten potwór był tak samo realny jak on, Nerd czy Jorge?
Właśnie, gdzie się podziewa Jorge? Chciał krzyczeć, lecz nie potrafił się zdobyć na tak desperacki wysiłek. Koszmar trwał i trwał. Nigdy by nie przypuszczał, że coś podobnego stanie się jego udziałem.
W końcu wizja zaczęła blednąć, a przed nim stanął Jorge.
– Co z tobą? – zapytał starszy stalker podejrzliwie i ułożył automat z przodu na skrzyżowanych ramionach.
Matthias szybko zamrugał oczami.
– Widziałeś?
Jorge czujnie rozejrzał się na boki.
– Niby co?
– Nie, nic… – Serce w piersi biło nierównym rytmem. Był tak przestraszony jak rankiem podczas potyczki z mutantami.
Kolejne pytanie nie padło, towarzysz po prostu odwrócił się na pięcie i pomaszerował przed siebie. Matthias zbierał się w sobie jeszcze przez chwilę, tak że nawet Nerd wyminął go bokiem i poczłapał za Jorgem.
Omamu nie dawało się zrzucić na karb stresu. W niebezpieczeństwie znajdował się nie raz i nie dwa, a później i sen miał dobry, i apetyt znakomity. Myśl o Ashanie dorzucającym kwasu do herbaty odrzucił jako niedorzeczną. Naczelnik nie posunąłby się do czegoś podobnego. Co więc zaszło?
Pełen obaw podszedł do ściany i dotknął szorstkiej powierzchni. Jak okiem sięgnąć, całość to jeden wielki monolit, bez najmniejszych pęknięć, tak samo z jednej, jak i z drugiej strony torowiska. Nie dałoby się tu wetknąć ostrza noża, nie mówiąc o gadzie wypełzającym z bocznego otworu.
Być może na powierzchni panowało wyższe promieniowanie, sam słyszał, jak Jorge wspominał o tym Ashanowi, przenikało do metra i oddziaływało na psychikę. Inaczej nie potrafił sobie tego wytłumaczyć. Jemu przywidział się wąż, ciekawe, co dostrzegą inni.
– Idziesz w końcu? – z oddali dobiegł go ponaglający głos Jorgego.
Pobiegł truchtem. Chciał jak najszybciej opuścić to miejsce.
Co i rusz oglądał się za siebie. Paraliż, jaki go wcześniej opanował, miał też swoje dobre strony, przynajmniej nie zaczął strzelać na oślep. Rykoszety mogły poranić ludzi.
Wizja, jaką przeżył, należała do najmniej przyjemnych. Niby nic takiego się nie stało, ale jeśli zacznie powątpiewać w swoje zmysły, straci pracę. A nic innego nie potrafił robić.
Tu nikt nie odchodził na emeryturę, jak ponoć było kiedyś, co najwyżej dostawał lżejsze zajęcie.
Co prawda na wielu stacjach poszukiwano takich jak on, a wśród stalkerów byli lepsi i gorsi, lecz zawsze trzymali jakiś poziom.
Trudno, nie każdy sprawdzał się w tej robocie. On najwyraźniej dochodził do końca. Gdyby poćwiczył czytanie, mógłby przekładać papierki na biurku, i to pod warunkiem że zatrudni się u brunatnych, a tak wraz z wieloma innymi niedołęgami będzie pilnował świń albo plantacji grzybów w którejś z niezależnych stacji. Obojętnie, co wybierze, będzie nieszczęśliwy.
Ze złości walnął pięścią w betonową ścianę. Czuł, że pech będzie go prześladował do końca życia. ■
Przez Unter den Linden przeszli, nie zatrzymując się. Jorge skorzystał z glejtu od Ashana. Dwóch znudzonych strażników na peronie kiwnęło tylko głowami i stalkerzy poszli dalej. Matthias nawet trochę żałował, bowiem ani razu jeszcze nie udało mu się zatrzymać na tej stacji, choć przechodził tędy dziesiątki razy, za to sporo słyszał o jej dolnym poziomie. Może kiedyś.
Podobnie było na Französische Straße, z tym że tu już zwolnili, widząc przed sobą ciżbę ludzi w tunelu za stacją. Mieli zatem czas przyjrzeć się tutejszemu bazarowi, dość podobnemu do tego na Friedrichstraße, aczkolwiek tutaj bardziej rzucała się w oczy broń, zarówno palna, jak i biała. Pięknej roboty szabla kosztowała pełen magazynek do G36 – przynajmniej tak informował spory napis nad stoiskiem, do tego toporki i ostrza do rzucania, noże i bagnety, wybór taki, że każdy znajdzie coś na własną kieszeń.
Warty przepuściły ich bez ceregieli, wymienili tylko zwyczajowe pozdrowienia i odpowiedzi. Gdy weszli w kolejny tunel, musieli zwolnić. Tym razem nie szli sami, przyszło im wlec się w ogonie większej karawany. Mogli co prawda próbować się przepchnąć, skoro jednak Jorgemu takie tempo nie przeszkadzało, to jemu tym bardziej.
Tuż przed nimi zrobił się zator, a to z powodu rdzewiejącego składu, który zagłada dopadła w tym właśnie miejscu. Ludzie nim jadący już dawno rozeszli się na wszystkie strony, część pewnie nie żyła, a wagony nadal stały, przeszkadzając w swobodnej komunikacji. Dlaczego nikt ich nie rozebrał, stanowiło dla Matthiasa zagadkę.
Chcąc przejść dalej, należało wspiąć się po schodkach, przejść przez cały pociąg i wysiąść po drugiej stronie. Niby niewiele, lecz gdy się ma co najmniej dwie pełne torby towaru, nie jest to już takie łatwe. Do uszu Matthiasa dobiegały przekleństwa, posapywania i złośliwe docinki. Handlarze zdecydowanie nie pochodzili ze stacji Ligi Muzułmańskiej.
– To jak?
– Na raz… Na dwa…
– Gdzie mnie łapiesz, gnoju! – Starsza handlarka o całkiem sporej tuszy najwyraźniej nie potrafiła unieść nogi tak wysoko, by oprzeć but o pierwszy stopień. – Łapy poprzetrącam!
Pomagierzy pokładali się ze śmiechu. Ten, który próbował ją podsadzić, dostał w pysk. Nie przejął się tym wcale. Dopingowany przez kolegów zabrał się do pomocy.
– Droga Ilse, noga wyżej…
– Już ja cię oduczę obmacywać przyzwoitą kobietę. – Jej oburzenie nie miało granic.
– …a rękę tutaj.
– Nie dotykaj mnie, zboczeńcu.
Słowa słowami, lecz na górę jakoś trzeba się było wdrapać. Kierując się radami, zrobiła w końcu, co jej kazano.
– A teraz w górę… jazda.
Kumple pomogli, nie obyło się bez pisków i złorzeczeń.
– Łajdacy.
– Z nami pani nie zginie.
Wesoła trójka kupców wyglądała na starych wyjadaczy. Ich bagażem dałoby się obdzielić co najmniej pięćdziesiąt osób.
– Ilse, bez kielicha się nie obejdzie. – Powiązane sznurkiem pakunki, a nawet jedna całkiem jeszcze porządna walizka, znikały w gardzieli pociągu.
– Panowie z nami? – zapytał ten, który podsadzał kobietę.
– Tak wypadło. – Jorge sprawnie wdrapał się na schodki. Matthias przepuścił przodem Nerda i spojrzał za siebie. Nie żeby czegoś się obawiał, ale tak na wszelki wypadek, z nawyku.
W środku pociąg był kompletnie wybebeszony. Zabrano siedzenia, poręcze i ścianki działowe. Kto chciał, mógł odpocząć na podłodze. Lepsze to niż siedzenie na zimnym betonie.
– A dokąd to idziecie?
– Na Stadtmitte, potem się zobaczy. – Wrodzona niechęć do udzielania informacji nieraz się przydawała. A bo to wiadomo, kto pyta? Facet niby wiekowy, pięćdziesiątka na karku, zapadnięte oczy i strąki niemytych włosów okalające twarz, na oko sterany życiem dziadek. A jak okaże się szpiegiem wroga? Brunatni, jak i RAF, w zasadzie nie lubili nikogo. Jednym marzyła się Nowa Rzesza, drugim społeczna równość i w imię tych ideałów potrafili toczyć wojny nie mniej krwawe od tych, które kiedyś wyniszczały ludzkość.
– W interesach?
– Nie wasza sprawa, dziadku.
– Może i nie. – Handlarz nie wydawał się urażony. – Zapytać tylko chciałem.
– O co?
– Na Bayerischer Platz bezpiecznie dojdziemy? Może ochronę wynająć?
– Stać was?
– W kilku idziemy, to się złożymy – odpowiedział tamten. – Dwadzieścia nabojów na głowę. To jak?
Propozycji, choć była kusząca, nie przyjęli, wykręcając się pilniejszą robotą, za to podłej jakości skręta Matthias nie odmówił. Co prawda w kopciuchu handlarza więcej było siana niż zielska, ale dym gryzł w gardle aż miło. Jorge nie palił.
– W zeszłą niedzielę na Wittenbergplatz to dopiero zrobił się cyrk. – Jak zwykle przy tego typu okazjach zaczęły się pogaduszki. – Poszliśmy tam z Helmutem. – Rzeczony kiwnął głową. Z postury i wyglądu wydawał się klonem kolegi.
– Podobno mają tam małpę w klatce? – zapytał Nerd.
– A mają, mają. Kto chce, może obejrzeć.
– Prawdziwa?
– A jakże! – Mężczyzna wydawał się zadowolony z zainteresowania, jakie wzbudził. – Jak dasz jej banana, to tańczy i skacze. – Handlarze zaśmiali się z własnego dowcipu.
– Nerd, nie słuchaj go. – Matthiasowi zrobiło się żal chłopaka, który owoce widział jedynie na zdjęciach, jak on sam zresztą.
– Mówię do Helmuta, żebyśmy poszli do baru, mają tam taki, nazywa się Pod Czerwonym Klonem, szefem jest tam Steffi, świetny kucharz, jak poprosisz, to zrobi ci taką golonkę, że palce lizać. – Facet trajkotał jak nakręcony. – I piwo mają tam całkiem niezłe, bo te szczyny, co podają gdzie indziej, zupełnie nie nadają się do picia. Idziemy więc, a tu jak nie…
– Granat?
– Jaki tam granat – żachnął się handlarz. – Przyjechała banda tych dziwaków z RAF-u.
– Daleko ich zaniosło.
– A daleko, daleko – przytaknął mężczyzna. – Ale tym razem nie wszczynali burd. Za to opowiadali niestworzone historie.
Matthiasa po skręcie ogarnęła błogość, powieki zaczęły ciążyć, ziewnął, wpychając pięść do ust. Dym przynajmniej zagłuszył lekkie ssanie w żołądku.
– Jak mówili, na Pankow pojawiły się dziwne mutanty, a co najgorsze, nie dawało się ich zabić.
– Jak to? – zapytał ktoś ciekawie.
Cała senność uleciała z Matthiasa momentalnie. Każda nowa informacja o stworach zamieszkujących powierzchnię była niezwykle cenna. Obok Jorge poruszył się zaciekawiony.
– Co mówili dokładnie?
– Że dostali cynk o pełnych magazynach, a jak zjawili się na miejscu, wpadli w zasadzkę. Ledwie wyszli na górę i już… – Dłoń opowiadającego przecięła powietrze na wysokości gardła. – Przewodnik wysadził się, jak tylko zobaczył, z czym mają do czynienia. Kilku próbowało strzelać, ale to nic nie pomogło. Kule ich nie sięgały. Reszta uciekła.
– Mutanty zombi.
Atmosfera w wagonie zgęstniała. Każdy czuł, że to może być ich koniec. Walka z potworem, którego nie da się zabić, jest bezcelowa.
– Gadanie. – Pierwsza z przygnębienia otrząsnęła się Ilse.
– Przysięgali, że to prawda.
– A na co oni mogą przysięgać? – Kobieta poprawiła płaszcz i sięgnęła po pakunek owinięty sznurkiem. – A tobie, Andreas, radzę nie opowiadać więcej takich bzdur. Dzieci tylko straszysz… – Pogłaskała Nerda po głowie w odruchu troski i ruszyła w drogę. – Zombi, też coś… Szkoda, że nie słyszycie, co wygadujecie.
Andreas, Helmut i reszta towarzystwa nie ociągała się dłużej. Przed nimi szmat drogi. Dziś już pewnie nie dojdą, przenocują na którejś z niezależnych stacji, a rankiem powędrują dalej.
***
– Jorge…
– Proszę, Mati, nie teraz.
– Jedno pytanie.
– Jeżeli musisz. – Stalker poczekał, aż Matthias doń dojdzie.
– Pamiętasz, co mówił ten facet?
– Każde słowo.
– I?
– Co „i”, człowieku, co „i”?
– Sam wspominałeś o nowych mutantach – ciągnął Matthias niezrażony, choć poirytowanie Jorgego zaczęło go niepokoić. Wcześniej taki nie był. – Widziałeś je czy nie? Bo jeżeli to taka bajka, by wyciągnąć dodatkową zapłatę od Ashana, to nie mam zastrzeżeń. Stary dał się nabrać. Następnym razem zażądamy więcej.
– Ja nie żartowałem. – Jorge wytarł dłonie o drelichowe spodnie. – No, nie wytrzeszczaj tak oczu. To jeszcze niczego nie przesądza.
– Tak myślisz?
– Na razie mamy opowieść tego faceta. Zresztą on sam nic nie wie, tylko słyszał z drugiej ręki. Jak dla mnie to żaden dowód. Sam wiesz. Czerwony coś od kogoś usłyszał, podał dalej, ale połowę przekręcił. Potem ten handlarz to samo. To ile prawdy zostało? Trzeba być frajerem, żeby wierzyć we wszystko, co mówią. – To chyba było wszystko, co Jorge chciał powiedzieć, bo odwrócił się i ruszył w stronę nieodległej stacji.
Matthiasowi nie pozostało nic innego, jak podążyć jego śladem. Może faktycznie za bardzo się przejmował, a poranna przygoda wytrąciła go z równowagi bardziej, niż do tej pory przypuszczał. Wszędzie wypatrywał zagrożeń, których nie było. Zacznie popadać w paranoję.
Potarł czoło. Poczuł nieprzyjemny skurcz gdzieś w trzewiach. Zacisnął zęby i opanował mdłości. Od rana niewiele jadł. Miska wodnistej zupy, herbata i skręt to wszystko, co miał dziś w gębie. Nic dziwnego, że dostaje omamów.
Kaszlnął raz i drugi. Na nic to się zdało.
Istniała jeszcze druga możliwość: zachorował. Liczył się z taką ewentualnością od początku, to ryzyko wkalkulowane w zajęcie stalkera, ale tak naprawdę nie brał tego poważnie pod uwagę.
I tak wiodło mu się lepiej od pozostałych. Już choćby to, że widział przestrzenie niedostępne dla tych, którzy gnieździli się na dole, czyniło z Matthiasa kogoś wyjątkowego. Ci urodzeni przed zagładą wiedzieli, o czym mówi. Ci, którzy przyszli na świat już w metrze, nie potrafili sobie tego nawet wyobrazić.
Podobno człowiek jest w stanie wytrzymać w każdych warunkach. Przeżyje nawet tam, gdzie szczury wyzdychają. Poniekąd tak właśnie się działo. Berlińczycy zostali takimi szczurami tunelowymi. Dwadzieścia lat w nędzy i ciasnocie, gdzie najdziksze idee znajdowały swoją pożywkę. Ilu z nich jest w stanie pozostać przy zdrowych zmysłach, niemal codziennie ocierając się o śmierć? Nawet w tak skrajnych warunkach ludzie nie potrafili działać jak wspólnota i wypracować wspólnego systemu obronnego. Każdy pilnował swojego, przy okazji próbując uszczknąć coś pozostałym.
Przed wojną berlińskie metro liczyło ponad sto trzydzieści kilometrów długości na dziesięciu liniach i sto siedemdziesiąt trzy stacje. Odliczając odcinki, gdzie torowisko wiodło po powierzchni, a więc obecnie nie nadawało się do użytku, oraz odseparowane wskutek przypadkowych i celowych zawałów, zostało jakieś dziewięćdziesiąt kilometrów tuneli, w których żyło trochę ponad trzydzieści tysięcy ludzi. Tyle pozostało z trzyipółmilionowej aglomeracji. Szanse, że na powierzchni nadal ktoś żyje, to znaczy ktoś, kogo można nazwać człowiekiem, były żadne. Matthias nigdy nie słyszał, by jakikolwiek stalker spotkał kogoś na górze. Możliwe, że ocaleli też jacyś ludzie w innych miastach Niemiec, gdzie istniało metro, lecz nie było jak się o tym przekonać. Nie ocalał żaden sprzęt do komunikacji, nikt też nie próbował tam się wybrać, zresztą po co? Żeby na miejscu przekonać się o ludzkiej bezsilności? Najwytrwalszy stalker nie przetrzyma na powierzchni kilkunastu godzin. Jeśli nie umrze na skutek choroby popromiennej, to tylko dlatego, że wcześniej mutanty rozerwą go na strzępy.
Nabrał do płuc wilgotnego powietrza. Automat ciążył, lecz przecież nie odda broni młodemu stojącemu tuż obok.
– Ja im wierzę. – Słowa Nerda zabrzmiały jak dźwięk pilnika na szkle.
– Co mówiłeś?
– Wierzę we wszystko, co mówili.
– Nie powinieneś się tak przejmować.
– A co, jeżeli oni mają rację?
Na tak zadane pytanie Matthias nie znalazł odpowiedzi.
– Nie wiem – powiedział po prostu. – Są mądrzejsi ode mnie.
– Jorge?
– Owszem, Jorge też, lecz nie jego miałem na myśli. Tu niedaleko mieszkają prawdziwi mędrcy. Kiedyś wykładali na uniwersytetach.
– A co to takiego?
– Szkoła dla wybitnie zdolnych. – Przypomniał sobie dawno zasłyszane określenie.
Nerd wyglądał na rozczarowanego, trudno powiedzieć czym, jego opinią o Jorgem czy też informacją o uniwersytecie, a może wiadomością o szkole, do której on nigdy nie pójdzie.
– Muszą być bardzo starzy.
– Kto?
– Mędrcy.
– O, tak – przytaknął Matthias. – Sami nie wiedzą, ile mają lat – dodał sarkastycznie.
Wypytywanie młodego było męczące. Zadawał pytania, na które nie było odpowiedzi. Potrafił wprawić w zakłopotanie nawet Jorgego. Jak już Nerd zaczął drążyć temat, to do upadłego. Na szczęście nie zdarzało się to zbyt często.
Matthias wcale mu się nie dziwił. Gdzie chłopak zdobędzie choć trochę ogłady i wiedzy jak nie przy nich? Na razie próby nauczenia młodego liter skończyły się fiaskiem. Dla Nerda pismo stanowiło całkowitą abstrakcję. Z całej ich trójki jedynie Jorge płynnie czytał i pisał. Matthiasowi wychodziło to nieszczególnie. Czasami miewał trudności z przypomnieniem sobie poszczególnych liter. Liczenie szło mu jeszcze gorzej. W granicach stu poruszał się swobodnie, ale też więcej nie było mu potrzebne. Dodawanie i odejmowanie ujdzie, mnożenie to już wyliczanie drogi w przestrzeni kosmicznej.
Zresztą, pocieszał się, jak tu czytać, skoro stacje były oświetlone tylko nielicznymi ledami dającymi tylko tyle światła, by na siebie nie powpadać. Reflektorów i mocniejszych lamp używano w ostateczności, w przypadku zagrożenia całej społeczności, jak atak z zewnątrz, czy doniosłego wydarzenia – a takim z pewnością będzie ślub kalifa.
Dobrze będzie zobaczyć cały dworzec rzęsiście oświetlony. Takie chwile przechodzą do historii. ■
Sądząc po liczbie rupieci zalegających w siedzibie wezyra, był on co najmniej dwa razy bogatszy od Ashana. Ten niewysoki, ruchliwy mężczyzna o ascetycznych rysach twarzy wypełniał sobą całą przestrzeń. Na widok Jorgego i Matthiasa wyraźnie się ucieszył, czego najlepszym dowodem było, że podjął ich całkiem przyzwoitą potrawką.
Matthias nie wnikał, co jest w środku, najważniejsze, że było ciepłe i nikt nie krzywił się, gdy poprosił o dokładkę. Jorge zachowywał się bardziej powściągliwie.
Na jednej ze ścian wisiał spory obrazek przedstawiający słońce zachodzące nad wielką połacią piasku i jakieś garbate zwierzę. Wezyr nieustannie gapił się na tę fotografię, jakby czerpiąc z niej natchnienie.
– Powiedz mi, Jorge, kiedy ostatni raz się widzieliśmy?
– Niech pomyślę… – Stalker podparł głowę dłonią. – Zaraz… tak: po waszym ostatnim ramadanie, jeżeli mnie pamięć nie myli. Mieliście problem z tą dojściówką i ghulem.
– A tak…
Wspomnienie nie należało do najprzyjemniejszych. Przez parę tygodni nikt nie potrafił zrozumieć, jak to się dzieje, że pomiędzy Stadtmitte a Mohrenstraße zaczynają znikać ludzie. Zaczęło się od dzieci, a skończyło na dorosłych, i to takich, którzy swobodnie obchodzili się z bronią.
Znalezienie obgryzionych kości w bocznym odgałęzieniu uzmysłowiło wszystkim, że to nie żarty. Posłano po nich, biegłych w takiej robocie. Może nie byli tani, za to skuteczni. Szybko okazało się, z kim, a właściwie z czym muszą się zmierzyć. Ten młody ghul był nietypowy. Nie tylko żywił się trupami, lecz również polował, a to czyniło z niego osobny podgatunek, lepiej przystosowany do obecnych warunków. Nie grasował po cmentarzach, by wykopać zmarłych, tylko zaciągał ofiarę w odosobnione miejsce, zostawiał na parę dni, aż mięso dostatecznie skruszało, i dopiero wtedy wracał najeść się do syta.
Trudno powiedzieć, skąd się tu wziął. Jorge nie wdawał się w przypuszczenia, dziwił się tylko, że stwór nie poszedł do nieodległego dworca Potsdamer Platz. Tam, w całym podziemnym labiryncie, nikt by go nigdy nie wyśledził, choć i Stadtmitte to właściwie dwie stacje połączone długim Mysim Tunelem, więc i w jej okolicy nie brakowało zakamarków, w których mógł się ukrywać.
Zamiast uganiać się za potworem, zastawili pułapkę, wystawiając zwłoki ostatniego zmarłego. Nikt nie wiedział, skąd przyniosło tego dziadygę. Przylazł i zmarł w jakimś kącie. Przynajmniej nie był kłopotliwy. Na ostatek zostanie poświęcony dla wspólnego dobra. Ghul zwabiony odpowiednim zapachem powinien nadejść szybko. Jorge spodziewał się, że nastąpi to w ciągu dwudziestu czterech godzin.
Czekali tydzień. Używali masek filtracyjnych, inaczej także z nich mutant zrobiłby sobie posiłek. Gdy w końcu się pojawił, okazał się większy od znanych im pobratymców. Pergaminowa skóra okrywała szkielet z nieproporcjonalnie długimi kończynami. Matthiasowi wydawało się nawet, że świeci w ciemnościach.
Pierwszy strzał przeszedł przez potwora bez wyraźnego efektu, dopiero kolejne na tyle poszatkowały organy wewnętrzne, że padł, wijąc się w konwulsjach, a mimo to życie nie chciało z niego ujść. Długo trwało, zanim znieruchomiał. Na ostatek, tak na wszelki wypadek, ucięli bestii łeb, a truchło spalili na zewnątrz. Nad szczątkami Jorge wyrecytował odpowiedni fragment Koranu, tak jak obiecał wezyrowi. Bestia została unicestwiona pod każdym względem.
Za wzorowe załatwienie sprawy wezyr dorzucił jeszcze dwa magazynki ponad umówioną cenę. Od tamtej pory się nie widzieli.
– Kolejny ghul?
– Nie… – Naczelnik nieznacznie pochylił się do przodu. – Nic tak banalnego.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Jorge, przecież wiesz, są różne potwory.
– Powiesz w końcu, o co chodzi?
– Kalif ma syna – wycedził wreszcie wezyr.
– Samira, jedynego następcę – odparł Jorge. – Chłopak ma już ze trzynaście lat.
– Piętnaście – sprostował naczelnik. – A teraz, gdy dowiedział się o kolejnym ślubie ojca, kompletnie mu odbiło.
– Nie bardzo rozumiem.
– Przepadł, poszedł sobie, nikt nie wie gdzie. – Dostojnik rozłożył ręce. – Kalif się wściekł.
– Wcale się nie dziwię.
– Zaufani szukali u naszych i na niezależnych stacjach.
– Kiedy to było?
– Cztery dni temu.
Jorge potarł zarośnięty policzek. Cztery dni to szmat czasu, wiele może się wydarzyć, a dla kogoś takiego jak Samir metro to niebezpieczne miejsce. Kiedy nieodpowiedni ludzie zorientują się, kim jest, zajmą się nim tak dokładnie, że nie pozostanie z gówniarza najmniejsza kosteczka. Krótko mówiąc, jako władca obu tuneli północ–południe kalif miał wielu wrogów i niewielu przyjaciół. Na pewno zacznie się mścić, a wtedy tunele i stacje spłyną krwią. Gromady młodych, zdrowych mężczyzn zaczną wyrzynać się w walce o korytarze. Pewnie brunatni i RAF-owcy nie omieszkają skorzystać z zamieszania – wybuchnie wojna na całego. Szanse na przeżycie jego grupki stopnieją niemal do zera, nie mieli za sobą nikogo.
Może peryferyjnych dworców nikt nie ruszy, były zbyt odległe i mało znaczące, ale one i tak bez pomocy większych ośrodków na skrzyżowaniach linii padną same. Może za rok, a może za pięć, ale padną.
Cywilizacja to pewnie zbyt wielkie słowo. Chociaż może nie, jeśli tylko tutaj, w Berlinie, przetrwali ludzie. Właśnie. Co, jeżeli są ostatnią ludzką gromadą w Europie? Ba – na świecie? Ano nic. Inni już wyginęli, a w Berlinie, co prawda, ludzie przeżyli, lecz zamiast ciągnąć to dalej, powyrzynają się sami.
Życie zawsze jest lepsze od śmierci, nawet takie życie. Przecież nie wiesz, co się wydarzy za dzień, za dwa, może spotkasz swoje przeznaczenie, a może wszystko odmieni się na dobre, promieniowanie ustąpi, wypuszczając więźniów podziemi na powierzchnię. Podobno nic nie trwa wiecznie. Podobno.
– Mamy go odnaleźć, tak?
– Po starej znajomości.
– Proszę cię, nie bierz mnie na sentymenty, za stary jestem.
– Kalif was wynagrodzi.
– Wolę, żeby mi wisiał przysługę. – Jorge strzelił palcami. – Żadnych tam magazynków, karabinów, lekarstw czy nałożnic, rozumiesz? Jak znajdziemy się w potrzebie, to się zgłosimy, a on nie będzie mógł odmówić. Jasne?
– Masz wygórowane oczekiwania. – Wezyr świdrował stalkera wzrokiem. – Inni są tańsi.
– Być może, ale nie tak skuteczni jak my.
– Bądź poważny, mam iść do kalifa z twoimi żądaniami? Wyśmieje mnie.
– To nie mój problem.
– Matthias, powiedz coś.
– Jorge jest szefem.
– A bodaj was. – Wezyr się skrzywił. Jego małe oczka miotały błyskawice. – Niczego nie obiecuję – zastrzegł.
– Wystarczy mi twoje słowo.
Napięcie wyraźnie zelżało.
– Dobrze.
– Mów, co wiesz – odezwał się tym razem Matthias, z trudem panując nad emocjami. Odpoczął. Był gotów stawić czoła nowym wyzwaniom.
– Samira ostatni raz widziano w okolicach Hallesches Tor. Kręcił się tam z jakimiś podejrzanymi typami. W każdym bądź razie nie był to nikt od nas.
Matthiasa wcale nie nęciła perspektywa odbicia syna kalifa z rąk brunatnych czy RAF-u. Ale ci jeszcze nie byli tacy najgorsi. Trafiali się zupełni zwyrodnialcy, niewiele różniący się od mutantów. To zadziwiające, jak szybko bestie w ludzkiej skórze adaptują się do panujących w metrze warunków. Wcześniej karmili się własną nienawiścią i wyobraźnią, nie mając szans na spełnienie swoich rojeń, a tu nagle wszystkie drzwi stanęły przed nimi otworem. Rób, co chcesz, nie ma ograniczeń czy nadzoru. W takich okolicznościach łatwo stracić resztki człowieczeństwa.
– Co dalej?
– Dalej nic, przecież mówiłem. Znikł. Naczelnik Hallesches Tor o mało nie dostał zawału, tak się przejął.
– Wyobrażam sobie – uśmiechnął się Jorge. – To jak, Mati, bierzemy zlecenie?
Zabrzmiało to o wiele lepiej od „bierzemy robotę” czy „idziemy rozejrzeć się za gówniarzem”. Skąd on znał takie słowa?
– Jasne.
– Mam jeszcze jedną prośbę – dodał wezyr, nim zdążyli wstać. – Weźmiecie kogoś ze sobą.
– Mowy nie ma. Pracujemy sami.
– Nie chrzań, przyda wam się dodatkowy człowiek.
– Od kiedy zrobiłeś się taki troskliwy? – zakpił Jorge. – Nie lubię, gdy ktoś obcy pęta się na linii ognia.
– Z tym nie będzie problemu. Wiem, co mówię.
– A co się stanie, jak się nie zgodzę?
– Uznam naszą umowę za nieważną. I kończmy tę dyskusję. Jak się nie podoba, zatrzymywać nie będę.
Jorge zacisnął zęby. Widać było, że w tej kwestii wezyr nie ustąpi.
– Świetnie, czeka na was pod zegarem – zakończył wezyr pośpiesznie, jakby był wyjątkowo zajętym człowiekiem. – Do zobaczenia. I bez Samira się nie pokazujecie. – Ostatnie słowa zabrzmiały jak groźba.
***
– Nie wiem, czy dobrze robimy – odezwał się Jorge po chwili milczenia.
– Chcesz się wycofać?
– Przez te cztery dni wszystko mogło się zdarzyć. – Niespodziewanie wątpliwości poruszyły stalkera. – O cholera…
Od zegara dzieliło ich najwyżej kilka metrów. To jedno miejsce na całym dworcu było doskonale oświetlone. Dopóki na tarczy przesuwały się wskazówki, życie toczyło się ustalonym torem.
Na jednym „cholera” się nie skończyło. Jorge zaklął ponownie, dając upust targającym nim emocjom.
Jasmin.
Jeszcze jej tu brakowało.
W przeciwieństwie do towarzysza Matthias jedynie westchnął. Rozumiał niechęć Jorgego. Dziewczyna potrafiła być wkurzająca, uważając się za Bóg wie kogo. Ale była też skuteczna, brała każdą robotę, jaką jej zaproponowano. Odstrzelić potwora czy człowieka? Co za różnica? W przeciwieństwie do reszty stalkerów nie wyróżniała się z tłumu wzrostem czy muskulaturą, acz drobna też nie była. Po prostu przeciętna. Włosy obcięte tuż przy skórze. Inaczej się nie dało. Przy dłuższej fryzurze paski maski przeciwgazowej potrafiły się splątać i co wtedy? Rwać kudły z głowy czy ciąć nożycami? Głupia sprawa.
Matthias nie słyszał, by kiedykolwiek Liga Muzułmańska wynajmowała kobietę stalkerkę. Widać wezyr był zdesperowany.
Jasmin stała odwrócona do nich plecami. Jej sylwetkę skrywała wojskowa panterka, workowate spodnie i obszerna kurtka. Odwróciła się, gdy podeszli bliżej. Wydawało się, że chce splunąć na ich widok.
– Ja też się cieszę, że cię widzę – powiedział Jorge z kwaśną miną.
Jasmin zmełła w ustach jakieś słowo. Dla Matthiasa zabrzmiało to jak „łajzy”. Jak tu jej nie lubić?
– A to sobie wezyr znalazł szpicla – szepnął Jorge, tak aby dziewczyna ich nie usłyszała.
– Będzie kablować?
– A jak… larwa.
Matthias do Jasmin nic nie miał, co najwyżej drażniła go jej złośliwość i – jak twierdzono – dosyć niefrasobliwy stosunek do zasad bezpieczeństwa.
Głosy, że jej odbija, chyba nie mijały się zbytnio z prawdą. Szybko wpadała w furię, a wtedy biedny sukinsyn, który stanął jej na drodze. Jak mówiła stugębna plotka, kiedyś pobiła na śmierć jakiegoś naczelnika stacji tylko dlatego, że ten zwlekał z zapłatą. Oczywiście nikt nie wiedział, kim był naczelnik i jaka to stacja. Najważniejsze, że fama ją wyprzedzała.
Matthiasa nagle rozbolały nogi. Najchętniej przysiadłby na krawędzi peronu i odpoczął. Wszystko przez to, że za dużo zjadł. Potrawka nagle podeszła mu do gardła. Z trudem utrzymał ją w przełyku.
Odetchnął głębiej. Przeszło.
– Co się gapisz, jełopie?
– Przepraszam – bąknął niewyraźnie. Nie będzie tłumaczył się z chwilowej niedyspozycji.
Plecak nosiła wielki, ze stelażem, cały czerwony z czarnymi aplikacjami. Z boku czerniała pochwa przytroczonego samurajskiego miecza. Dobrami ukrytymi w środku zapewne dałoby się obdzielić co najmniej kilka osób.
Tak też pewnie myślała czereda dzieciaków podchodząca z boku. Przewietrzyć kieszenie i chodu, a kto gwizdnie miecz, ten mistrz nad mistrze. Kto takiemu podskoczy? Byli blisko, wystarczyło sięgnąć drobnymi łapkami i już, marzenia stają się rzeczywistością.
Szczęku przeładowywanego automatu nie da się z niczym pomylić. Nabój znalazł się w komorze, wystarczyło lekko nacisnąć na spust. Dzieciarnia rozbiegła się z krzykiem. Pozostał jakiś malec, który wyłożył się jak długi, rozdzierając przy okazji spodnie w kroku. Wrzeszczał przy tym wniebogłosy, trudno powiedzieć, czy z bólu, czy ze strachu przed ojcowskim paskiem.
– Co jest, Jasmin, nie lubisz dzieci?
– Lepiej pilnuj swoich spraw.
– Właśnie to robię. – Matthias zrobił parę kroków w stronę chłopca, złapał za kołnierz i ustawił do pionu. – Zmiataj.
Dzieciak wyrwał przed siebie, nie oglądając się na nic.
– Uważaj, żeby miłosierdzie przypadkiem cię nie zabiło.
Nie zdobył się na ripostę, popatrzył tylko na Jorgego, u niego szukając ratunku.
Stalker smarknął w palce. Jemu było wszystko jedno.
***
– Spotkałeś kiedyś tego całego Samira?
– Raz. Nie wiedziałem, że to on, o tym dowiedziałem się dopiero później – wycedził Jorge. – Plątał się po stacjach z jakimś wąsatym typem.
– Kalifem?