34,90 zł
Dramatyczny finał wielkiej wojny
Czas niepewności: jak nie przegrać wygranej wojny, gdy przybywa niechcianych sojuszników? Jak uciec przed własnym narodem i wszechobecnymi wrogami? Jak pokonać największe państwo na świecie, by tego świata nie pogrążyć w chaosie? To pytania prezydentów, premierów i generałów.
Jak dożyć do jutra, jak nie dać się roznieść na strzępy czołgom, szturmowcom, bombom, rakietom i pociskom? To pytania dziesiątek tysięcy żołnierzy i cywilów.
W brawurowym finale krwawej epopei rozpoczętej Stalową Kurtyną niezrównany Vladimir Wolff jak zawsze oddaje głos im wszystkim, a nam pozwala być świadkami tryumfów polskiego oręża i poczuć smak dziejowej sprawiedliwości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 650
© 2014 Vladimir Wolff
© 2014 WARBOOK Sp. z o.o.
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta językowa: Zespół redakcyjny
eBook, redakcja techniczna, skład, typografia:
Ilona i Dominik TrzebińscyDu Châteaux, atelier@duchateaux.pl
Ilustracja na okładce: Tomasz Tworek
ISBN 978-83-64523-15-1
Ustroń 2014
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
43-450 Ustroń, www.warbook.pl
Wszelkie podobieństwo do osób i sytuacji rzeczywistych jest jak najbardziej zamierzone.
Młody iglasty las w tym miejscu był szczególnie gęsty. Wysoka, zbita ściana zieleni ciągnęła się jak okiem sięgnąć. Miało to swoje dobre strony – w tym labiryncie łatwo było zniknąć. Palisada rudych pni wokół ograniczała widoczność do kilkunastu metrów, a niewysokie pagórki dawały złudne poczucie bezpieczeństwa. Tylko wszechobecne gałęzie i gałązki zahaczały o mundury i oporządzenie, co upodabniało marsz do przedzierania się przez niekończące się kolczaste krzaki.
Ten las od innych różniło jeszcze coś. Kapitan Timothy Walsh zauważył to, gdy tylko desantował się ze swoimi zwiadowcami z Black Hawka UH-60. Wszystko wyglądało na martwe. Nie widział i nie słyszał ptaków, o obecności dzikich zwierząt nie wspominając. W powietrzu unosił się swąd spalenizny, chemikaliów i czegoś, co kapitanowi kojarzyło się z prosektorium.
Walsh i siedmiu jego ludzi nie byli żółtodziobami. Jako zwiadowcy 62 MEU (Jednostki Ekspedycyjnej Piechoty Morskiej) widzieli niejedno, zwłaszcza w przeciągu ostatnich paru tygodni.
Niektórym aż trudno było uwierzyć, że jest dopiero 20 maja. Jeszcze 9 maja nic nie wskazywało na wybuch światowego konfliktu. Niemniej terroryści, którzy opanowali rosyjskie wyrzutnie rakiet balistycznych, wiedzieli, co robią. Jeden pocisk spadł na Morze Karskie wprost na nowe pola wydobywcze ropy i gazu, niszcząc przy okazji luksusowy wycieczkowiec z tysiącami ludzi na pokładzie, wśród których znalazł się premier Federacji Rosyjskiej Dmitrij Miedwiediew. Drugi, który próbowano zestrzelić dopiero tuż nad Moskwą, wywołał w stolicy efekt elektromagnetyczny o niespotykanej do tej pory skali. Dalej wszystko poszło już szybko. Rosja zaczęła pękać w szwach, Władimira Putina nie przekonały zapewnienia, że Stany Zjednoczone nie mają z tym nic wspólnego, a parę nieprzemyślanych posunięć postawiło sprawy pomiędzy mocarstwami na ostrzu noża.
•
Idący w szpicy zwiadowca przystanął. Gdy znieruchomiał, z uczernioną twarzą i w kamuflażu, stał się zupełnie niewidoczny. Reszta poszła za jego przykładem, poszukała ukrycia i stopiła się z terenem.
– O co chodzi? – zapytał Walsh przez radio.
– Według GPS-a już prawie dotarliśmy – usłyszał w odpowiedzi.
Kapitan zerknął na własny hełmowy HUD i sprawdził pozycję. Kapral miał rację. Znajdowali się najwyżej pięćdziesiąt jardów od drogi będącej celem misji. Rozejrzał się ponownie, by dojrzeć niebezpieczeństwo. Cisza jak wcześniej. Nawet najlżejszy wiaterek nie szumiał pomiędzy gałęziami, jedynie smród wyraźnie się nasilił. Obrócił się i dostrzegł wbitych w niego sześć par oczu. Ludzie zachowywali spokój, choć czuło się napięcie.
– Naprzód.
Przed nim z zachodu na wschód rozciągał się garb terenu. Walsh zatrzymał wszystkich i sam się na niego wspiął. Mniej więcej w połowie pagórka skulił się w sobie, opadł na kolana i położył na brzuchu. Ostatni odcinek pokonał, odpychając się tylko stopami. Wystawił do góry karabinek M4 z zainstalowaną kamerą. Na wyświetlaczu zobaczył, co znajduje się za wzniesieniem. Przełknął ślinę – właśnie czegoś podobnego się spodziewał. Uniósł się, przyłożył automat do ramienia i sam spojrzał na pobojowisko. Przed nim rozciągał się widok jak z sennego koszmaru. Podczas niedawnej ofensywy wojsk Federacji w tym właśnie miejscu została zbombardowana rosyjska brygada. Co najmniej kilkaset wraków czołgów, bojowych wozów piechoty, pojazdów zwiadowczych i ciężarówek zaśmiecało szosę wiodącą z Pskowa do Võru w Estonii.
To zgrupowanie nawet nie zdążyło powalczyć. Super Hornety i Falcony dorwały je tuż za granicą. Naloty powtarzały się aż do skutku, to jest do czasu zupełnego wykluczenia go z działań. Nie trwało to długo – po obezwładnieniu systemów przeciwlotniczych przyszła kolej na oddziały pancerne i zmechanizowane. Amunicja kasetowa czyniła ogromne spustoszenie. Większość żołnierzy poległa w swoich pojazdach, zapewne nawet nie zdając sobie sprawy, co się dzieje.
Kapitan wstał z kolan. Przez chwilę przyglądał się wrakom we wszystkich możliwych stadiach destrukcji. Niektóre spłonęły doszczętnie, inne wyglądały jedynie na lekko uszkodzone. Niespodziewanie żołądek podjechał mu do gardła. Hektolitry spalonego paliwa nie zdołały zamaskować mdławej woni rozkładu. Czuć ją było wszędzie. Kaszlnął raz i drugi. Szybko rozwinął pasek miętowej gumy do żucia i wsunął do ust.
Z miejsca, w którym stał, szosa wyglądała tak, jakby jej środkiem przeszło ogniste tornado, pozostawiając na obrzeżach koszmarne, poczerniałe złomowisko. Sporo maszyn powbijało się w inne, tworząc upiorne rzeźby. Niektóre stały z dala od pozostałych, tam gdzie dopadło je przeznaczenie.
Walsh szybko się zorientował, że to nie setki, lecz tysiące wraków tkwią na tej strasznej drodze. Pojazdy wojskowe mieszały się z cywilnymi i budowlanymi. Nawet z autokarami. Jeden z nich leżał tuż przed nim. Amerykanin zmusił się, by sprawdzić, co jest w środku. Szkielet był całkowicie ogołocony z szyb, zaś z opon i plastików zostały czarne smugi na blachach karoserii. Przód był zmiażdżony, więc kapitan skierował się do tyłu. M4 wycelował przed siebie. Im bliżej, tym bardziej nieswojo się czuł. Właściwie, czego się bał? Chyba jedynie tego, co zobaczy.
Zajrzał do środka, lecz niewiele dostrzegł. Rozsuwane drzwi były otwarte. Na stopniach spoczywał wojskowy kamasz. Trącił go butem. Dopiero gdy podniósł wzrok wyżej, dostrzegł ciało, a właściwie to, co z niego zostało. Nie chciał już wchodzić, zrobił jeszcze tylko parę kroków wzdłuż boku pojazdu. Natychmiast tego pożałował.
Nalot zaskoczył pasażerów zapchanego do granic możliwości autokaru – ich zwęglone szczątki wypełniały szkielet maszyny. Fragmenty spazmatycznie powykrzywianych rąk, może głów, wystawały ponad krawędzie okien. Walsh wiedział, że ten widok pozostanie w jego pamięci do końca życia.
Zawrócił i zobaczył roztrzaskany BMP. W otwartych drzwiach desantowych tłoczyły się poczerniałe ciała. Jednemu żołnierzowi nawet udało się wyskoczyć. Leżał teraz przy gąsienicy z szeroko rozrzuconymi ramionami, spalony na węgiel.
W to miejsce dowództwo powinno wysłać nie zwiadowców, a drużyny grabarzy. I to najlepiej kilka od razu. Pracy dla nich było tu w nadmiarze.
Wycofał się w miejsce wolne od zwłok i wraków. Nie wszyscy podkomendni tak dobrze znieśli widok zmasakrowanych ciał, jak on. Jeden z sierżantów kucał, oparłszy dłonie na resztkach Kamaza, targany gwałtownymi torsjami. Tego pojazdu nie potraktowano kasetówką, raczej seriami z działek pokładowych. Pod poszarpaną plandeką kłębiła się sterta ciał i rojowisko much.
Walsh stanął za nim i klepnął go w plecy, gestem nakazując zejść na pobocze. Młody człowiek podniósł się niepewnie i rękawem bluzy wytarł nitki gęstej śliny, zwisające mu z ust.
– Nie przejmuj się. Każdemu może się zdarzyć.
Kapitan przywołał wszystkich do siebie i oddział ponownie zagłębił się w las, maszerując na wschód. Według wskazań GPS-a znajdowali się niecały kilometr od granicy z Federacją Rosyjską. Jeżeli nic nie stanie na przeszkodzie, powinni tam dotrzeć w kwadrans. Każdy z nich liczył się z możliwością napotkania Rosjan, lecz do tej pory nie natknęli się na ani jednego – żywego. Polegli się nie liczyli. Pięćset metrów dalej Walsh zatrzymał grupę, wystawił ubezpieczenie i z dwoma najtwardszymi, jak mu się wydawało, zwiadowcami ponownie skierował się na międzynarodową szosę.
W tym miejscu ucierpiała nie tylko sama jezdnia z poboczem. Po jej obu stronach ciągnął się pas wypalonej ziemi o szerokości kilkudziesięciu metrów. Ze sporej części drzew pozostały nadpalone kikuty pni. Dlaczego nie spaliły się do końca? Być może przyszedł deszcz i zgasił pożar. Tak podpowiadała logika. Wolał zastanawiać się nad takimi szczegółami, gdy przyszło mu poruszać się wśród tych zgliszczy. Poza tym szlak wyglądał podobnie do drogi na Võru, którą szli niedawno – okopcony, pogięty złom tkwił na drodze i poboczach. Przy każdym kroku spod butów wzbijał się szary kłąb lotnego popiołu. Okolica wyglądała jak plan filmu katastroficznego. Tyle że to nie był film.
– Szefie. – Stłumiony głos jednego z sierżantów wyrwał kapitana z odrętwienia.
– Co jest?
Ten nie odpowiedział, tylko palcem wskazał kierunek. Koncentracja powróciła momentalnie. Daleko na prawo kręcili się jacyś ludzie.
Wszyscy wiedzieli, co robić. Pierwszy ze zwiadowców skrył się w przydrożnym rowie i omiótł okolicę lufą karabinu maszynowego M249 SAW. Drugi znalazł się za rozbitym ciężarowym ZiŁ-em 131. Ślady niewielkiego krzyża w jaśniejszym tle na karoserii pozwalały rozpoznać w wozie mobilny punkt sanitarny. Walsh przykucnął za wypaloną do cna skorupą UAZ-a.
Zza krawędzi maski wystawił karabinek, ustawiając pokrętłem ogniskową kamery na zbliżenie. Chwilę trwało, zanim zlokalizował miejsce wskazane przez sierżanta.
Obcy nie wyglądali na żołnierzy, mimo iż byli uzbrojeni. Naliczył ich co najmniej dziesięciu, w niekompletnych sortach mundurowych, spod których wystawały części cywilnej garderoby. Im dłużej się im przyglądał, tym mniej wiedział, co o nich sądzić. Nie zachowywali się jak hieny cmentarne rozszabrowujące resztki ocalałego mienia. Z drugiej strony, co robili w tym zapomnianym przez wszystkich miejscu? Nigdy się nie dowie, jeśli nie podejdą bliżej.
Dał znak i wycofali się po własnych śladach. Teraz, już znacznie ostrożniej, rozpoczęli podchody. Ośmiu przeciwko dziesięciu, nie dawał tamtym najmniejszych szans. Podchodzenie przeciwnika opanowane mieli do perfekcji. Znali już teren, a sami grasanci ułatwili sprawę, rozchodząc się na wszystkie strony, wymieniając uwagi i paląc papierosy. Walsh szybko zorientował się, że to nie Rosjanie, tylko Estończycy. Odetchnął, lecz wciąż pozostawał czujny.
Podkradł się do człowieka wyglądającego na przywódcę. Zaszedł nieszczęśnika od tyłu, gdy ten rozmawiał z jednym ze swoich ludzi – wysokim, młodym mężczyzną o posturze siłacza. Cicho gwizdnął, zwracając ich uwagę. Na jego widok starszy otworzył usta. Papieros spadł na ziemię. Wycelowany automat robił wrażenie.
– Czego tu szukacie? – zapytał Amerykanin. Jeżeli faktycznie byli Estończykami, to parę słów po angielsku wydukają. – Rosjanie?
– Nie – szybko odpowiedział młodszy.
– To wszystko, co macie do powiedzenia?
– Myśleliśmy, że jesteśmy sami. – W głosie starszego brzmiała nuta niepokoju.
Walsh opuścił nieco lufę M4. Nie celował już w głowę, tylko w pierś.
– Jesteśmy z Võru, z tamtejszej jednostki Ligi Obrony. Kazano nam rozpoznać ten teren.
– I robicie to tak niefrasobliwie?
– Nikt nie widział tu Rosjan od paru dni.
– Daliście im solidnego łupnia. Już nie wrócą – dodał młodszy.
– Nie byłbym tego taki pewien.
Estończycy podeszli bliżej, otaczając rozmawiających kręgiem. Dla nich amerykańscy żołnierze byli bohaterami ratującymi ojczyznę przed kolejną inwazją. Jak zapewne sądzili, koniec wojny był bliski, Moskwa została upokorzona, a ich kraj czekała świetlana przyszłość. Walsh nie miał nic przeciwko temu, jednak nie przysłano go tu, by podziwiał widoki. Przestał mierzyć do Estończyka i obejrzał się wstecz.
– Gdzie przejście?
– O, tamten wypalony barak.
Mimo wyraźnej wskazówki miejsca nie sposób było dostrzec. Jak okiem sięgnąć, przestrzeń zalegały wypalone wraki i zwęglone zwłoki. Trakt w głąb Federacji wyglądał tak samo jak szosa po tej stronie granicy.
Coś mówiło Walshowi, że panujący wokół spokój jest jedynie chwilowy. Wkrótce zapewne nadciągną pierwsze jednostki marines i być może pozostałe jednostki II Korpusu. Wahadło przemocy jeszcze nie znieruchomiało. Tylko kto uprzątnie ten bałagan? Zerknął przez ramię. Zdaje się, że tutejszą Ligę Obrony i oddziały inżynieryjne czekała masa roboty. ■
– Zebraliśmy już cały materiał dowodowy. Pragnę zapewnić, że postaramy się zagwarantować panu w pełni niezależne postępowanie sądowe. Proszę się nie krzywić, doskonale wiem, o czym pan myśli, i wcale się nie dziwię. Pańskie zachowanie od początku do końca wskazywało na nieprzejednanie nieprzychylną postawę wobec naszego państwa. Drobna uwaga: wszelkie próby zaprzeczania zostaną źle odebrane przez sąd. Lepiej od razu do wszystkiego się przyznać i wyrazić skruchę. Sąd to też ludzie. Taka postawa może im się spodobać. Może, ale nie musi – zastrzegł śledczy. – Wtedy wyrok będzie odpowiednio mniejszy i spędzony w łagodniejszych warunkach. No i na koniec... Między nami... Po co panu to było? Skąd taka wrogość wobec nas? Wiązać się z wywiadem trzeciego państwa na szkodę kraju, który nic panu nie zrobił? Nic z tego nie rozumiem. Ale to już jak pan chce. Podane motywy nie wydają się logiczne. – Mężczyzna skończył przydługą przemowę, równocześnie przeglądając akta. Parafował dokumenty w odpowiednich miejscach, opatrzył datami i pieczątkami. – Z mojej strony to w zasadzie wszystko.
– Kto oprócz mnie znajdzie się na ławie oskarżonych? – Norton Shepard nie spuszczał spojrzenia z oblicza Rosjanina.
– Rozprawa będzie publiczna, lecz bez nagłośniania w mediach. Tylko tyle, ile trzeba – burknął śledczy. – I dotyczy wyłącznie pana.
– A pozostali?
– Ich obejmie odrębne postępowanie.
– Teraz to z kolei ja was nie rozumiem. – Norton podniósł do góry obie skute kajdankami dłonie i podrapał się za uchem. – Na początku straszycie procesem pokazowym, a kończycie zwykłą rozprawą.
– Nam to wystarczy.
– Świadkowie oczywiście wystąpią?
– Mamy zeznania. Osobista obecność nie jest wymagana.
Nadzieja, że ujrzy Sonię, prysła jak bańka mydlana. Przynajmniej zajrzałby tej suce w oczy, a najchętniej je wydrapał. Gorącą miłość zastąpiła równie gorąca nienawiść. Nie lubił, gdy ktoś bawił się jego emocjami. Nigdy nic dobrego z tego nie wynikało.
– Od początku wszystko wygląda na farsę – prychnął.
– Tylko w pana mniemaniu – odparł Rosjanin. – My traktujemy to poważnie. Śmiertelnie poważnie. – Dobrotliwy uśmieszek ustąpił miejsca nieprzyjemnemu grymasowi.
Umysł Sheparda pracował na najwyższych obrotach. Wiele rzeczy nie pasowało do całości. W końcu w siedzibie anarchistów zatrzymano kilka osób: paru miejscowych, jego i Wirskiego. Jeden z Polaków zginął zastrzelony przez Sonię. Tego szklistego spojrzenia Andrzeja nie zapomni nigdy.
Skoro akcja zakończyła się tak wielkim sukcesem, dlaczego nie chcą jej wykorzystać? Przynajmniej na początku takie były założenia – wielka pokazówka udowadniająca całemu światu, jak nikczemni i perfidni są wrogowie Federacji. Po paru dniach zmieniono koncepcję. Ostatecznie został tylko on, i to w jakimś podrzędnym procesie. Ciekawe, co się za tym kryło? Najprostsze wyjaśnienie, że Amerykanie próbowali dogadać się w jego sprawie, wydawało mu się mało prawdopodobne. Albo sprawy dla samych Rosjan przybrały fatalny obrót, albo... aż uśmiechnął na tę myśl.
– Wirski wam zwiał – powiedział głośno, bacznie przypatrując się rozmówcy.
– Tego aspektu śledztwa nie będziemy poruszać. – Rosjanin nie spuścił wzroku.
– Zwiał wam! – Nort zaniósł się śmiechem. Najbardziej bawiła go powaga oficera.
– Cisza! – Pięść walnęła w biurko z całej siły, lecz masywny mebel stłumił uderzenie. – Potrafię sobie poradzić z takim gnojem jak ty.
Shepard powoli się uspokajał. Coś trzeszczało w wielkiej biurokratycznej machinie. Zresztą dotyczyło to całego kraju, do czego – jak usilnie starano się to udowodnić – właśnie on się przyczynił. No, no...
– Proces odbędzie się w ciągu paru dni, ale nie tutaj, tylko w Moskwie. – Śledczy rozpoczął wypełnianie w komputerze odpowiedniego formularza.
– Czym sobie zasłużyłem na takie wyróżnienie?
– Niczym. Uznaliśmy, że tak będzie lepiej.
– Dobrze wiecie, że jestem niewinny.
– Dowody mówią co innego.
– Większość z nich została spreparowana.
– Doprawdy? Proszę mnie nie rozśmieszać. Taka taktyka obrony jest do niczego, a właściwie... – Oficer przerwał wypełnianie kolejnej rubryki. – Dostanie pan adwokata.
– Z urzędu?
– Nie. Z FSB. – Tym razem poczuciem humoru wykazał się śledczy. – Proszę godzić się na to, co zaproponuje, taka moja dobra rada. No, gotowe. – Rosjanin nacisnął enter, puszczając dokument w obieg. – Jakieś pytania?
– Raczej prośba.
– Słucham.
– Chciałbym dostać jakieś książki.
– Zobaczę, co da się zrobić, oczywiście niczego nie obiecuję. Jeszcze coś?
– Raczej nie.
– Otrzymał pan nauczkę. Proszę wyciągnąć z niej wnioski. – Oficer uniósł słuchawkę telefonu i rzucił krótkie: „Możecie go zabrać”, po czym złożył dłonie jak do modlitwy. – Żegnam, bo już raczej się nie zobaczymy.
– Kto wie – odpowiedział Shepard. – Świat jest pełen tajemnic.
•
Andrzej Wirski westchnął. Pozwolił sobie na tyle i aż tyle. Bark promieniował bólem, ale znacznie mniejszym niż ten, który odczuwał parę dni wcześniej. Postrzał okazał się groźny, niemniej nie zagrażał życiu. Troskliwa opieka Tamary czyniła cuda. Opiekowała się nim lepiej od niejednego lekarza.
Miała w tym wprawę – kiedyś studiowała medycynę, a przy okazji dorabiała jako pielęgniarka.
– Jak to wygląda? – zapytał siedzącą za nim dziewczynę.
– Oby tak dalej.
Czuł chłodny dotyk palców na plecach.
– W nocy bolało.
– Mówiłam, żebyś spał na brzuchu, inaczej szwy puszczą.
– Na brzuchu nie lubię.
– Twój problem.
W drewnianej daczy na dalekich przedmieściach Petersburga każde skrzypnięcie starej konstrukcji było doskonale słyszalne. Osoba pokonująca schody nie śpieszyła się, mimo że pokonywała po dwa stopnie naraz. W końcu stanęła pod drzwiami i rozległo się pukanie.
– Tak?
Głowę do pokoju wsunął jeden z agentów CIA, z którym Wirski ostatnio współpracował.
– Jeff ma dla ciebie jakąś niespodziankę.
– Już schodzę.
Wciągnął na grzbiet koszulę i odwrócił się do Tamary.
– Sama widzisz, co się dzieje.
– Nic nie mówiłam.
Pocałował ją delikatnie w usta.
– Zaraz wracam.
– Nie obiecuj niczego, czego nie będziesz w stanie dotrzymać.
Wyszedł z pokoju, cicho domykając drzwi. Na dole przy paru komputerach pracował człowiek, którego znał pod imieniem Jeff. Z oblicza trzydziestopięcioletniego zastępcy dyrektora departamentu zajmującego się sprawami Federacji wyzierało zmęczenie. Po kilku dniach nieprzerwanej pracy nie mogło być inaczej. Wyczerpanie wyostrzyło semickie rysy twarzy funkcjonariusza tej jednej z największych agencji wywiadowczych na świecie.
– Nie mów, że siedzisz tu całą noc – zagadnął Polak.
– Całą nie. Harry mi pomagał i patrz, na co trafiliśmy.
Andrzej pochylił się nad monitorem, by odczytać tekst.
– Dmitrij się odezwał.
– No.
Z hakerem pracującym wcześniej dla generała Skokowa w tajnej informatycznej jednostce przygotowującej wojnę w cyberprzestrzeni utracili kontakt kilka dni wcześniej. Z powodu zdrady Sonii wpadli wtedy wszyscy biorący udział w akcji. Z łap Skokowa zdołał ujść tylko on. Zawdzięczał to Tamarze i jej przyjaciółce, dopiero później nawiązali z nim kontakt przedstawiciele CIA. Wiadomość Rosjanina brzmiała lakonicznie: „Żyję. Nic mi nie jest” – ale lepsza taka od głuchego milczenia.
– Kiedy zostawiłeś wiadomość na koncie?
– Wczoraj wieczorem, około 22:30.
– A odpowiedział dziś, dziesięć godzin później. Myślisz, że Skokow wciągnął go do projektu?
– Całkiem prawdopodobne, potrzebuje jak najwięcej ludzi. – Jeff otarł chusteczką wilgotne czoło. – Prawdę mówiąc, nie wierzyłem, że zdoła odpowiedzieć. Już raz zdradził. Generał pewnie pilnuje, by znów czegoś nie zmalował.
– Zapytaj, gdzie jest. Zobaczymy, co odpowie.
Amerykanin wysłał wiadomość i się wylogował.
– Nie spodziewam się odzewu przed wieczorem.
Andrzej pomyślał o tym samym. Od ostatniego spotkania na pewno wiele się wydarzyło. Agenci generała szantażem bądź przemocą mogli zmusić hakera do współpracy. Wystarczyła zwykła obietnica darowania życia. Kto nie ulegnie takiej pokusie? Być może ten, z którym teraz się kontaktowali, to wcale nie Dmitrij, tylko podstawiony człowiek. Na tym etapie nie mieli możliwości sprawdzenia, jak jest w istocie. Pragnął tylko wierzyć, że sprzęt Amerykanów jest odpowiednio zabezpieczony i psy łańcuchowe Skokowa nie zostaną spuszczone z uwięzi.
Na myśl o ponownym wpadnięciu im w łapy przez grzbiet Wirskiego przeszedł dreszcz. Prędzej palnie sobie w łeb. Chociaż tego akurat już nie był taki pewny. Obiecał, że uchroni Tamarę przed najgorszym. Takiego przyrzeczenia niepodobna złamać. Prędzej da się pokroić na kawałki.
– To nie wszystko. – Jeff przeszedł do kolejnej niespodzianki. – Przechwyciliśmy jeszcze coś.
– „My” to znaczy kto?
– Langley, Fort Meade... czy to ważne? Dostałem odpowiedź na moje pytanie. Ktoś się postarał, więc są wyniki. – Agent wzruszył ramionami, a jego palce ponownie zatańczyły na klawiaturze.
– Czego dotyczy?
– Twojego... kumpla, a naszego rodaka.
Krótka przerwa na zastanowienie pomiędzy słowami „twojego” a „kumpla” nie uszła uwagi Wirskiego. Czy wiedzieli, że był jego oficerem prowadzącym? Pytanie wciąż pozostawało otwarte. Na pewno domyślali się tego i owego, to nie ulegało wątpliwości, jednak czy przejdą do porządku dziennego nad werbunkiem amerykańskiego obywatela? Nie wszystkim takie postępowanie musi się podobać. Motywacje i uwarunkowania mogą niewiele znaczyć. Albo jest się naszym szpiegiem, albo cudzym. Norton był cudzym, czyli jego – niby sojusznika, ale...
– Gdzie jest Nort?
– Zupełnie niedaleko. Siedzi w areszcie na Lebiediewa. W ciągu paru dni ma zostać przeniesiony do Moskwy. Powoli... – Jeff powstrzymał go dłonią. – Też o tym pomyślałem.
– Wiesz, co mu grozi? – zapytał Wirski, spodziewając się odpowiedzi w rodzaju: „Przecież to twoja robota”.
– Nie naciskaj. To nie takie proste.
– Jeżeli nie chcesz, przyjrzę się temu sam.
– Z tą dziurą w plecach niewiele zrobisz.
– Jak dasz mi Harry’ego i Huge’a do dyspozycji, to szanse wzrosną.
– Nawet oni nie są cudotwórcami. – Amerykanin pozostawał niewzruszony.
– Jak rozumiem, chcesz siedzieć na tyłku i czekać?
– Mniej więcej.
– W takim razie po co szopka z tym wszystkim?
– Rozpatruję różne opcje.
– Na przykład jakie?
– Pamiętasz moją propozycję?
Zdaje się, że wrócili do punktu wyjścia. Całkiem niedawno już o tym rozmawiali. Kolejne napomknięcie o tym samym wzbudziło niepokój u Andrzeja. Sprawa zahaczała o szantaż: pomożemy Shepardowi, jak ty pomożesz nam. Tak jakby Norton nie był obywatelem ich państwa. Dla CIA może to drobiazg, on pod tym względem był bardziej lojalny.
– Słuchaj, Jeff, przymus na mnie nie działa.
– Czy ja cię do czegoś przymuszam? – prawie szczerze zdziwił się agent. – Jak wspomniałem, nic nie jest przesądzone.
– Już i tak robicie sporo szumu – zauważył Polak. – Ile masz zespołów do dyspozycji? Co najmniej kilka, mam rację? Zrobimy taką akcję, że będą nas wspominać przez dziesięciolecia.
– Jak mówiłem, to nie takie proste.
– Czy ja mówię, że jest?
– Do tej pory wszystko robiliśmy na naszych warunkach, a ty najwyraźniej chcesz zaatakować agentów służby federalnej.
– To nie FBI, tylko FSB, nie zapominaj.
– Niczego nie obiecuję. Robię to dlatego, że numer z Dmitrijem wydaje się sensowny. Chciałbym, żebyś o tym pamiętał.
Ostatnia doba upłynęła spokojnie. Aż za spokojnie, jak na gust podporucznika Tomasza Maciejewskiego. Ciągle spodziewał się nalotu lub przynajmniej ataku pociskami rakietowymi krótkiego zasięgu, takimi jak Toczka. W życiu nie był tak zdenerwowany, podskakiwał na każdy wystrzał i bezustannie spoglądał za siebie.
Reszta załóg przeżywała podobne katusze. Poza nielicznymi weteranami żołnierze 22 Brygady nie wąchali prochu, dopiero starcie pod Iwaszkami pokazało, ile są warci. Pobili wówczas Rosjan i Białorusinów próbujących zamknąć większą część sił II Korpusu w kotle. Nikt nie spodziewał się aż takiego sukcesu – nieostrzelani rekruci, wsparci grupą instruktorów oraz zupełnie nowym sprzętem, który dopiero przyszło im poznawać, spisali się nadspodziewanie dobrze.
Nikt nie oczekiwał od nich heroizmu, a jednak zamienili prawie pewną klęskę w zaskakujące zwycięstwo. Niemniej sukces odczuli na własnej skórze. Polegli i ranni to koszt każdej bitwy. Dodatkowo po cichu odsyłano na tyły tych, którzy nie mogli wypełniać obowiązków z powodu zaburzeń psychicznych. Nie każdy nadawał się na żołnierza, nawet ochotnik. Ostateczną cenzurę wystawiała sama walka, po niej każdy tracił niewinność.
Gdy było już po wszystkim, najchętniej wykasowałby parę ostatnich dni z pamięci. Ilekroć przymykał oczy, widział niesamowicie okaleczone zwłoki, ciała porozrywane eksplozjami przez detonującą amunicję, spalone i takie, którym śmierć zadano na sto innych sposobów. Widział również ludzi niemających widocznych ran, lecz i tak martwych. Nawet nie chciał doszukiwać się przyczyn. Przez ostatni tydzień postarzał się o dziesięć lat. Co gorsza, zapowiadało się, że ich przeżycia to ledwie preludium do dalszych wypadków.
Przerzut 22 Brygady na północ zorganizowano sprawnie. Abramsy załadowano na platformy, im podstawiono autokary. Prawdę mówiąc, wolał jechać czołgiem, zawsze to pancerz nad głową i odrobina więcej wygody. Tu nawet nie można było wyciągnąć nóg przed siebie – wszyscy siedzieli stłoczeni jak sardynki w puszce. Do tego dochodziło wyposażenie i broń osobista, poupychane pod nogami, w przejściu i gdzie się dało. Jeden plus, że siedział z przodu, więc obserwował szosę.
Jechali całą noc, zrywami, często stając na poboczach lub dla odmiany pędząc na złamanie karku przez dłuższe odcinki drogi. Mini Beryl, czyli wersja karabinka ze skróconą lufą, cały czas spoczywał na kolanach. Tak na wszelki wypadek. Chodź sporo grup specnazu zostało już wybitych, to nie znaczyło, że wszystkie. Z każdej strony dochodziły informacje o potyczkach i zasadzkach. Spadochroniarze 101 Dywizji oraz lokalna samoobrona zaciekle tępili Rosjan, a i tak podobno jeden z oddziałów dotarł pod samą kwaterę główną wojsk koalicyjnych w Rydze i dopiero tam został rozbity. Podobnie rzecz się miała z bazą marynarki w Tallinie i lotniskami międzynarodowymi w stolicach wszystkich nadbałtyckich państw, o pomniejszych celach nie wspominając.
Przeczucie go nie myliło. Parę minut po piątej rano minęli punkt kontrolny opodal łotewskiej Daugavpils. Ponurzy żandarmi i rząd co najmniej dwudziestu ciał już zapakowanych w brezentowe worki świadczyli o stoczonej niedawno walce. Bojowy AH-64 Apache jeszcze kręcił się w pobliżu. Potrzaskany Humvee wciąż stał, tylko zepchnięty na pobocze. Autobus przyśpieszył, ale Maciejewski jeszcze zdążył zauważyć żołnierzy z psami tropiącymi znikających w pobliskim lesie. Gdyby przejeżdżali godzinę wcześniej, to samo, co załodze Humvee, mogło przytrafić się właśnie im.
Parę godzin później zjechali z głównej szosy na boczny trakt. Kolejne pół kilometra i byli na miejscu.
Maciejewski wysiadł jako pierwszy, zarządził zbiórkę i zaczął zastanawiać się, gdzie ulokować ludzi. Nic nie zostało przygotowane. Przed nimi rozciągał się kawał pola nad jeziorem otoczonym lasem. Obóz zapewne dopiero był w planach. Zżymał się na brak sprzętu i panujący chaos. Nikt nic nie wiedział, łącznie z samym Stefańskim, dowódcą batalionu. Kolejne godziny upłynęły na oczekiwaniu, dopiero widok ośmiokołowego ciężkiego transportera Hipopotam trochę rozwiał dręczące go obawy. Parę pojazdów zjechało po łagodnym stoku i zaparkowało tuż nad wodą. Za nimi wyłoniły się znacznie mniejsze Rosomaki i ciężarówki. Od kierowcy Jelcza usłyszał o utknięciu konwoju z Abramsami gdzieś pod Kownem.
Zaklął. Cholerny pech.
– Widziałeś to osobiście czy ktoś przekazał przez radio? – zapytał szofera.
– Skierowano nas objazdem – przyznał tamten niechętnie. – Ale tam korek na co najmniej dziesięć kilometrów. Daję słowo.
– Całkiem możliwe. – Kierowcę poparł Stefański, który wyglądał na równie zdenerwowanego, tyle że trzymał fason i nie okazywał irytacji.
– Skąd pan wie? – zainteresował się Maciejewski.
– Widziałem z powietrza. Zator może nie na dziesięć, ale na dwa kilometry na pewno.
Przy okazji się wyjaśniło, w jaki sposób kapitan dołączył tak prędko, mimo że nie wyruszył razem z nimi.
– Jak pan myśli, długo tu zabawimy?
– Przeszliśmy pod rozkazy II Korpusu. Podobno generał Raymond Cooper jest nami zachwycony – odparł zagadnięty.
– Brak mu własnych ludzi? – Podporucznik wzruszył ramionami.
– Nie o to chodzi. Nie przyjechaliśmy tu po to, by podziwiać widoki.
– A po co?
Pytanie padło od niechcenia, ale odpowiedź pozwalała przygotować się na najbliższą przyszłość. Z grubsza wiedział, o co chodzi, nie był aż takim ignorantem, szukał tylko potwierdzenia własnych przemyśleń. Ci, którymi dowodził, też nie byli idiotami, zadawali pytania i oczekiwali sensownych odpowiedzi.
Stefański nie śpieszył się, poprawił pas i sprawdził, czy pistolet tkwi w kaburze.
– Cooper nie dysponuje wieloma ciężkimi jednostkami, o czym zapewne wiesz. 3 Dywizja Piechoty to za mało, tym bardziej że ostatnio poniosła straty.
– Za mało do czego?
– No pomyśl – zachęcił Stefański.
– Więc jednak...
– To jedyne logiczne rozwiązanie.
Maciejewskiemu zakręciło się w głowie, głośno przełknął ślinę i potarł skronie. Amerykańska pomoc za parę miliardów nie była przecież bezinteresowna. Jeżeli ktoś chciał wiedzieć, co Polacy będą musieli dać w zamian, to właśnie się dowiedział. Dostaliśmy Abramsy i Bradleye, a w rewanżu weźmiemy udział w ofensywie. Może nie wszystko było takie proste, jednak dla niego do tego się sprowadzało.
– Kiedy?
– Tego nie wiem, lecz spodziewam się, że w ciągu najbliższych siedemdziesięciu dwóch godzin.
Pod podporucznikiem ugięły się nogi. Tempo zawrotne. Niby wiedział, czego oczekiwać, ale słowa kapitana zmieszały go.
– Tak szybko...
– Dopilnuj, by wszyscy dobrze wypoczęli. Jak zjawią się nasze Abramsy, zatankujemy i uzupełnimy amunicję. Należy wykonać wszystkie drobne naprawy, na które starczy czasu – uciął dowódca.
– Tak jest.
– Nie wiem, co planuje Cooper i cała reszta jajogłowych z jego sztabu oraz Pentagon. Domyślam się tylko, że chodzi o szybką operację i zakończenie tego całego bałaganu, zanim będzie za późno.
•
Maciejewski zwijał się jak w ukropie, krążąc po wciąż rozrastającym się obozie. Trudno to nawet było nazwać obozem. Po prostu w całej okolicy szybko zaczęło przybywać pojazdów i żołnierzy, a że nie zanosiło się na długi postój, to całokształt zdominowała improwizacja w ramach kontrolowanego bałaganu.
Podporucznik odetchnął dopiero po południu, na widok pierwszego ciągnika siodłowego i niskopodwoziowej platformy. Załogi zakrzątnęły się przy wozach. Wkrótce pierwsze Abramsy zaparkowano, zachowując przepisowe, co najmniej stumetrowe odległości pomiędzy maszynami. Następnie należało sprawdzić wszystkie systemy i przygotować czołgi do walki.
M1A2SEP, w którym podporucznik prowadził pierwszą bitwę, swoje już przeszedł. Długa krecha i nadpalona farba na pancerzu wieży wyraźnie wskazywały miejsce, gdzie oberwali. Wtedy się udało, pancerz okazał się mocny, inaczej Maciejewski nie stałby tu i nie podziwiał kanciastej konstrukcji.
– Makała, odpal turbinę.
Mechanik znikł we wnętrzu. Ponad otwór włazu wystawała jego głowa w hełmofonie, co wyglądało dość egzotycznie – amerykański pancerz i rosyjska grzebieniasta ochrona głowy. Wcześniej jakoś tego nie zauważył. Silniki zaskoczyły od razu przy zgodnym westchnieniu załogi. Łoskot pracującego silnika zagłuszył echo odległej detonacji. Upłynął ułamek sekundy, zanim podporucznik zidentyfikował hałas i obrócił się za siebie, rejestrując wydarzenia.
Ponad lasem rósł słup dymu, podtrzymywany przez pomarańczowe płomienie. Maciejewski próbował sobie przypomnieć, kto znajdował się w tamtym miejscu, odległym o jakiś kilometr, i nie potrafił. Na niebie wyraźnie widać było jeszcze srebrzystą plamkę uchodzącego na wschód samolotu. Kolana odruchowo zgięły się jak do padu, na szczęście szybko do głosu wrócił rozsądek. Czołgista zerwał się do biegu i wskoczył na pancerz. Nie potrzebował pomocy – przytrzymawszy się obłego przedmuchiwacza w połowie lufy, wspiął się na wieżę, odbezpieczył wukaem, sprawdził taśmę z półcalowymi pociskami i przesunął dźwignię odbezpieczenia broni.
Gdzie ten sukinsyn? Przesunął lufę z lewa na prawo, lecz przeciwnik znajdował się już daleko od miejsca nalotu. Co prawda w ślad za nim rzucił się jakiś odrzutowiec znajdujący się w pobliżu, ale czy szturmowiec zostanie zestrzelony, nie było to pewne.
Na razie pojawił się jeden samolot przeciwnika, jednak gdy nadleci więcej, rozniosą ich na kawałki. Czy dowództwo zdoła zorganizować obronę przeciwlotniczą? Jak dotąd jej nie dostrzegał. Tylko głupiec mógłby sądzić, że Rosjanie podkulą ogon i spokojnie poczekają na nieuniknione.
Zsunął się do wnętrza wieży na swoje stanowisko i sprawdził, co z pozostałymi wozami kompanii. Zdaje się, że batalion nie ucierpiał, ale zawsze lepiej się upewnić. Od jednego z dowódców czołgów dowiedział się, co zaszło – zniszczeniu uległa cysterna obsługująca Bradleye piechoty, przy czym żaden BWP nie został trafiony. Paru poparzonych już odtransportowano do szpitala, kierowca niestety nie przeżył.
Wygramolił się i usadowił na zewnątrz. Z jednej strony, chciał, żeby już było po wszystkim, a z drugiej strony, bał się tego, co przyniesie przyszłość.
Pozycja w niewielkim zagajniku wydawała się dobra. Widzieli stąd szosę i zjazd na północ, a co najważniejsze, od Petersburga dzieliło ich najwyżej trzysta kilometrów. Na samą myśl o tym Walsh czuł dreszcz emocji. W swoim życiu odwiedził wiele państw, i to nie zawsze w maskującym kombinezonie i z karabinkiem w dłoniach. Rozgrabione muzeum starożytności w Bagdadzie do tej pory przyprawiało go o ból serca. Jeżeli Ermitaż zostanie potraktowany w ten sam sposób, nie tylko Rosjanie utracą wiele zabytków o decydującym dla kultury znaczeniu, ale on sam też już nie zobaczy tych wspaniałości na własne oczy. Zamiast oryginałów – tylko blade cienie w przewodnikach bądź albumach.
Chyba jedynie on martwił się tym, co nastąpi. Reszta drużyny nie wybiegała myślami dalej niż parę godzin naprzód, co najwyżej oczekując końca misji i tych chwil odpoczynku przed kolejną wyprawą. Piwo i hamburgery były bliższe ich sercom niż holenderskie malarstwo z końca XVII wieku.
Nie samymi marzeniami człowiek żyje. Już wkrótce ssanie w żołądku stało się dotkliwe, a polowe racje nie wzbudzały w kapitanie entuzjazmu. Żeby nie myśleć o jedzeniu, skoncentrował się na drodze. Na tym odcinku już nie dostrzegali aż tylu rozbitych pojazdów. Owszem, było ich sporo, tyle że nie w takiej masie, jak po estońskiej stronie granicy. Kilka nadpalonych BTR-ów rdzewiało na poboczu. Kierunek jazdy wskazywał na wschód, czyli zostały zniszczone już po głównym nalocie. Jakiś gorliwy pilot urządził sobie strzelecki tor przeszkód, nie odpuszczając uciekinierom. Właściwie to dobrze, że ich wtedy tu nie było. Przy prędkościach sięgających siedmiuset węzłów lotnik walił do wszystkiego, co podeszło, a Walsh od urodzenia był przywiązany do każdej ze swoich kończyn.
Zagajnik znajdował się daleko od wraków i smród rozkładających się zwłok do nich nie dochodził, tylko raz nozdrza kapitana wychwyciły słodkawy odór, gdy zawiało z tamtej strony. Do tego aspektu wojny nie przyzwyczai się nigdy. Ciała powinny już dawno zostać zabrane. Rosyjskie drużyny grabarzy nie wykazały się pilnością, może były daleko od feralnego miejsca. Zresztą trudno mieć o to pretensje, grabarz też człowiek, a wszystko działo się w zawrotnym tempie.
Nie uważał się za proroka, ale jeśli wszystko potoczy się zgodnie z jego przypuszczeniami, to dotychczasowe wydarzenia będą tylko przygrywką do tego, co ich czeka. Do niedawna nikt nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Jeszcze w tym roku na ćwiczeniach czy prywatnie sporo mówiło się o Damaszku bądź Teheranie, natomiast Petersburg albo Moskwa wydawały się miastami, do których nigdy nie zawitają.
Cholera, ale się popieprzyło. Europejskiego teatru działań wojennych już od dawna nie brano pod uwagę, w Federacji Rosyjskiej upatrując raczej przeciwwagi mogącej zneutralizować choć część islamskich ruchów z Azji Środkowej. Po wyjściu NATO z Afganistanu spodziewano się niepokojów od Turkiestanu po Kirgistan i nie pomylono się. Z komunikatów radiowych płynął jednoznaczny przekaz – muzułmanie wykorzystują okazję. Odkąd zabrakło protektora, dotychczasowe reżimy chwiały się w posadach, lecz nikt nie kwapił się wyrokować, co wyłoni się z tego tygla nienawiści. Jedni mówili o nowym kalifacie, drudzy o afganizacji Zakaukazia. Zdaniem Walsha tak dobrze nie będzie. Ogromne zasoby surowców naturalnych w końcu przez kogoś zostaną zagospodarowane, a jak znał życie – zyski zasilą fundusz walki z niewiernymi, czyli w konsekwencji z nimi, Amerykanami. Przez najbliższe parę lat nie zostaną odesłani na tyły, więc o pracę mógł być spokojny. Marna to pociecha, chociaż są gorsze zajęcia. Na przykład nie chciałby się znaleźć w skórze prezydenta: jedna błędna decyzja i wszystko się sypie. Ciekawe, czy po wysłaniu tylu ludzi na rzeź można wieczorem usiąść w fotelu przed telewizorem, zagrzechotać lodem w szklance wypełnionej whisky i obejrzeć skutki wydanych wcześniej poleceń. Przy czymś takim jego własne zadanie zdało się kapitanowi łatwe jak kobiety.
Zmienił pozycję, żeby oprzeć się plecami o pień modrzewia. Najchętniej przymknąłby oczy i odpłynął daleko. Potrząsnął głową i roztarł powieki. Odrobinę pomogło. Ciśnienie skoczyło, gdy na szosie dostrzegł opancerzonego Tigra i BTR-90. Dlaczego nikt o tym nie zameldował? Pospali się czy co?
– Uwaga, Charlie, w zasięgu wzroku.
Automat powędrował do ramienia, zamontowana na nim luneta pozwalała bliżej przyjrzeć się gościom.
Kierowca Tigra jechał powoli, omijając z daleka wszelkie możliwe niebezpieczeństwa. W końcu wóz się zatrzymał, a ze środka wyskoczyli zwiadowcy.
Czyli ktoś w końcu się ocknął i nakazał sprawdzić, co też porabiają jankesi. Zobaczymy, co stanie się dalej, pomyślał. Ten zwiad to jeszcze nic takiego. Gorzej, jak za nimi pójdzie reszta. Przez chwilę wydawało się, że Rosjanie nie dysponują już rezerwami i wszystko, co posiadali, utracili podczas ostatniej ofensywy. No, może nie wszystko, ale ci, którzy uszli z życiem, nie stanowili jakiejś znaczącej siły bojowej. Dotyczyło to zarówno oddziałów atakujących od wschodu, jak i Białorusinów wspierających ofensywę od południa. Rozgromiono trzy brygady, dwie kolejne poniosły dotkliwe straty, natomiast ci tutaj wyglądali na nowych. Znajdowali się za daleko, by zidentyfikować oznaczenia na pojazdach, o ile wcześniej nie zostały zamalowane, mimo to łatwo było dostrzec w nich zawodowców. Wystarczyło spojrzeć, jak się poruszają, wyszukując osłony. Znajdowali się na własnym terytorium i nic nie świadczyło o obecności przeciwnika, a jednak wpojone nawyki powodowały, że zachowywali daleko posuniętą ostrożność. Należeli do elity, tak jak chłopcy Walsha.
Na tym odcinku Rosjanie dysponowali tylko jedną taką jednostką – 76 Pskowską Dywizją Powietrzno-Szturmową, wschodzącą w skład sił szybkiego reagowania. Z tego, co pamiętał, jej szlak bojowy wyglądał nader interesująco – Afganistan, Czeczenia, Gruzja... W swoim czasie poszedł kontrolowany przeciek, że formacja jest szykowana do interwencji w Syrii, oczywiście po stronie Baszara al-Asada. Kapitanowi nie chciało się w to wierzyć, choć kto wie, co Władimirowi Władimirowiczowi chodziło po głowie. W sumie rosyjskie siły powietrznodesantowe dysponowały znacznym potencjałem, ba... jak się nad tym głębiej zastanowić, nikt inny nie mógłby się z nimi równać. Podobnie jak do marines, trafiali tam najlepsi ludzie – kogoś, kto nie chciał służyć w desancie, nie da się zmusić do skoku ze spadochronem. Zawsze wysoko umotywowani, w przeciwieństwie do kolegów z jednostek zmechanizowanych, dadzą z siebie wszystko.
Przez plecy kapitana przebiegł dreszcz. Nikt nie twierdził, że będzie łatwo. Wiadomo, że przeszkody będą się piętrzyć wraz z posuwaniem się w głąb Federacji, a pierwsza właśnie zmaterializowała się w postaci tych spadochroniarzy. Przesunął lunetę wzdłuż ginącej w oddali szosy. Na razie nic nie zapowiadało sił postępujących za patrolem. I dobrze, ci w zupełności wystarczą. Co prawda jedna rakieta z samolotu czy Predatora rozwiązywała problem, a takie wsparcie w razie konieczności otrzymałby w ciągu paru minut, ale ktoś w końcu zainteresuje się zaginionym patrolem, a lepiej, żeby przeciwnik na razie nie zwracał uwagi na tę okolicę.
Uznał, że wystarczy tego dobrego, uruchomił radio i wysłał wiadomość. Niech mądrzejsi od niego postanowią, co z tym fantem zrobić.
– Aktualnie napotykamy jedynie sporadyczne trudności. Generał Cooper jest dobrej myśli. Jak zapewnia, w ciągu następnych dwunastu godzin będzie gotowy do działania. – Oficer referujący bardzo się starał, by wypowiedź zabrzmiała rzeczowo i uspokajająco.
– Cooper tak powiedział? – prychnął komendant Korpusu Piechoty Morskiej generał Alan Preston.
– To jego słowa. – Kapitan nie do końca wiedział, jak odpowiedzieć na to pytanie.
– Alan, chciałbyś go kimś zastąpić? – Przewodniczący Kolegium Połączonych Szefów Sztabów James Wilson zwrócił się do Prestona.
– Paru moich ludzi marzy o tym.
– Nie mówię o twoich podwładnych, tylko o dowódcach sił lądowych. – Wilson doprecyzował pytanie.
– Dlaczego nie może być to ktoś od nas?
– Bo na razie ja jestem tutaj szefem – warknął przewodniczący.
Obaj doskonale wiedzieli, o co chodzi – oficerowie marines słynęli z agresywności. Tak ich szkolono: wylądować, zająć teren i już nikomu nie ustąpić. Ci z sił lądowych musieli dwa razy zastanowić się nad podjęciem decyzji i konsekwencjami, jakie przyniosą. Cooper nie był wyjątkiem, w bitwie obronnej poradził sobie nie najgorzej. A jeśli wykaże się w natarciu, to dojdzie do Petersburga w czterdzieści osiem godzin.
Przeklęte miasto spędzało Wilsonowi sen z powiek. Zdawało się tak blisko, a jednak stanowiło wyzwanie. W swojej niedawnej historii armia Stanów Zjednoczonych toczyła parę bitew o podobnym charakterze, wystarczyło wspomnieć o ofensywie Tet czy zajęciu Bagdadu, wszelako w porównaniu z Petersburgiem tamte operacje wyglądały na potyczki.
Oczywiście miło było się łudzić – wejdą do miasta bez jednego wystrzału i zostaną przywitani kwiatami. Być może zwykli mieszkańcy zrozumieją, że nie są ich wrogami. Ponawiane propozycje współpracy, mające rozwiązać konflikt środkami politycznymi, odbijały się od murów Kremla. Ba, Putin robił wszystko, by taką współpracę zniszczyć w zarodku. Po zatopieniu lotniskowca USS „Ronald Reagan” Amerykanie stracili cierpliwość. Targana wewnętrznymi konfliktami Federacja słabła z dnia na dzień. Jej system dowodzenia został naruszony, a nawet największy kraj na świecie nie był w stanie prowadzić działań na wszystkich frontach równocześnie – atakowali Japończycy i separatyści syberyjscy na Dalekim Wschodzie, muzułmanie w Azji Środkowej i na Kaukazie, do tego doszedł bałagan na Dalekiej Północy i nieudana ofensywa w państwach bałtyckich, podczas której wytracono wiele ciężkich brygad z zachodniego kierunku operacyjnego.
Jak tak dalej pójdzie, do końca miesiąca Federacja stanie się trupem. Wilson wciąż nie potrafił zrozumieć, jaką logiką kierował się Putin. Z zewnątrz wyglądało to tak, jakby za wszelką cenę próbował zaprzepaścić cały dotychczasowy wysiłek włożony w modernizację państwa. Nie trafiały do niego żadne argumenty, jak szaleniec trwał na dawno utraconych pozycjach. Czy on naprawdę wyobrażał sobie, że może zaatakować Amerykanów i ich sojuszników i wygrać tę wojnę małym kosztem albo przegrać bez żadnych konsekwencji?
Wilson nie zgadzał się z pomysłem, który lansował wiceprezydent Joe Biden i jego frakcja, by poprzestać na przejęciu kontroli nad obszarami strategicznymi, głównie tymi zasobnymi w ropę i gaz – bo co z resztą?
Każdy laik widział jedno – Rosji podcięto nogi. Kraj padał, a jak już upadnie, wstrząsy rozejdą się z niebywałą siłą po całym świecie. Już odczuwali tego skutki, a będzie zdecydowanie gorzej. Destrukcja groziła nie tylko Federacji, ale również Ukrainie i Białorusi, o takich państwach jak Kazachstan czy Turkmenistan nie wspominając. Na dobrą sprawę globalny porządek znowu ulegnie przemodelowaniu. Dziesiątki milionów ludzi na milionach kilometrów kwadratowych terenu znajdą się poza wszelką kontrolą. Koszmarna perspektywa. Idealne miejsce dla wszelkiego rodzaju nawiedzionych i politycznych hochsztaplerów oraz terrorystów i bandytów wszelkiej maści. Może lepiej, że Japończycy usadowią się we Władywostoku, a Chińczycy zajmą interesujące ich obszary. Przynajmniej spróbują zaprowadzić tam porządek – ten argument silnie lansowany przez kolejną polityczną frakcję, skupioną przy sekretarzu stanu, również uznawał za niedorzeczny.
Najbardziej logiczne wydawało się zastąpienie obecnej ekipy zasiadającej na Kremlu inną, która byłaby gotowa do współpracy i potrafiła zerwać z niechlubną przeszłością, przez co miałaby możliwość wyprowadzenia kraju na prostą. Przy maksymalnym wysiłku obu stron może by coś z tego wyszło. I tu dochodził do kolejnego wyzwania – wcale nie dysponowali takimi możliwościami, jak by chcieli. Co prawda wielu twierdziło, że wojskowym zawsze wszystkiego było za mało, ale w obliczu zadań, jakie na niego czekały, obawiał się najgorszego: utkną gdzieś daleko od granicy, unieruchomieni na olbrzymiej przestrzeni, we wrogim środowisku, aż zostaną stratowani przez hordy głodnych i zdesperowanych ludzi.
Dywizje, którymi dysponował, przedstawiały olbrzymią siłę bojową, jednak rozproszone na paru frontach nie będą już tak skuteczne. Wielu zagadnień z nim nie konsultowano, stawiając cele polityczne ponad militarnymi. Może to i dobrze, choć rozkazu zajęcia drugiego co do wielkości miasta Rosji do końca nie rozumiał. Jeżeli już atakować, to należało kierować się ku sercu Federacji, czyli na Moskwę. Opanowanie Petersburga miałoby sens tylko wtedy, gdyby chciano tam ustanowić osobny ośrodek władzy pozostający w opozycji do dotychczasowego prezydenta. Podczas najbliższego spotkania z Craigiem poruszy ten temat. Jak na razie ustanowienie rządu alternatywnego wobec Putina nie pojawiło się w dyskusjach, a nawet w plotkach. Wcześniej czy później taka informacja trafiłaby do jego uszu, a przecież któraś z agencji musiała nad takim scenariuszem pracować. A jeżeli nie, to może zlecić opracowanie go własnym służbom?
Ledwo założył nogę na nogę, a lewy łokieć położył na blacie stołu i zaczął analizować tę kwestię, gdy do sali konferencyjnej dostarczono kawę. Ładna blondynka w granatowej marynarce i spódnicy sięgającej kolan wyglądała na zakłopotaną widokiem tylu gwiazdek w jednym pomieszczeniu. W konsekwencji wycofała się tak szybko, że wielu z zebranych nie zwróciło na panią porucznik najmniejszej uwagi.
Na paru wielkich ekranach zajmujących lewą ścianę na bieżąco wyświetlano informacje z całego świata oraz dzienniki nadawane przez największe sieci telewizyjne. Już samo monitorowanie mediów wymagało pracy całej ekipy analityków. Świat nie stał w miejscu, równolegle z wydarzeniami w Rosji w pozostałych częściach globu dochodziło do większych i mniejszych kryzysów. Do większości z nich w jakoś sposób musieli się ustosunkować, raz czy dwa pogrozić palcem, a nawet poprosić ambasadora jakiegoś kraju na dywanik do sekretarza stanu, tak jak to się stało z przedstawicielem Argentyny.
Buenos Aires od zawsze twierdziło, że powróci na Falklandy-Malwiny i – jak się wydawało – z jego punktu widzenia była ku temu idealna okazja. Oczy wszystkich zwrócone były w drugą stronę, angielski przeciwnik zaangażował się w Europie, więc co stało na przeszkodzie? Oczywiście brytole nie puszczą tego płazem, zareagują na pewno, to jednak osłabi koalicję na głównym froncie. Zresztą, co tam jakieś wyspy na południowym Atlantyku. Jeżeli Pekin uderzy na Tajwan, USA nie będą w stanie temu się przeciwstawić. Na szczęście państwo skośnookich robotników i chłopów wiązało swoją przyszłość, przynajmniej najbliższą, z zupełnie innym regionem.
– John, powiesz, co o tym myślisz?
Admirałowi Johnowi Collinsowi, szefowi operacji morskich, w ostatnich dniach przybyło siwych włosów, zaczął się lekko garbić i stracił swój dotychczasowy entuzjazm.
– Na Bałtyku dajemy radę. I tak większą część roboty odwalają za nas Szwedzi, Polacy i Finowie.
– A co z tym Kilo, który rozwalił nam konwój niedaleko Bornholmu?
– Poszedł na dno na północ od Rugii – odparł admirał. – Wspólna robota Polaków i Duńczyków.
– Mam rozumieć, że panujemy nad całym akwenem?
– Na wodzie i pod wodą nic nam nie zagraża, również udział lotnictwa Federacji został ograniczony do minimum. Obecnie koncentrujemy się na obszarze od Morza Karskiego do Morza Barentsa. Mamy namierzone dziewięćdziesiąt pięć procent jednostek, jakimi jeszcze dysponuje. Właściwie do pierwszego etapu operacji „Miecz Thora” wszystko jest przygotowane. Już wcześniej Rosjanie ponosili dotkliwe porażki. – Collins rozłożył ręce. – Część jednostek została unieruchomiona w bazach w Siewieromorsku, Archangielsku i Murmańsku oraz w Amdermie. Akurat w tym ostatnim przypadku chodzi o statki pomocnicze biorące udział w akcji ratunkowej.
– Powiedz, John, mogą nam jeszcze zaszkodzić?
– Wszystkie boomery mamy pod kontrolą – odpowiedział admirał. – Albo powiem raczej tak: staramy się mieć. Jak dopisze nam szczęście...
– Akurat na to lepiej nie liczyć. Jeżeli choć jeden z nich wystrzeli rakiety, zniknie parę naszych największych miast.
– Zrobimy to tak, by nam się nic nie stało, a przynajmniej się postaramy.
– Większość moich ludzi jest zdania, że Putin nie zdecyduje się na atak – powiedział poważnie Ralph Lovell, dowodzący lotnictwem.
– Już raz to zrobił.
– W skali taktycznej – odparł lotnik. – Zmasowane uderzenie nuklearne na Stany... Chryste Panie, nawet nie chcę myśleć o skutkach. Co prawda godzinę później zostanie z nich radioaktywny pył, ale mimo wszystko...
– Już samo prowadzenie działań środkami konwencjonalnymi przynosi dosyć cierpień. Włączenie do akcji broni niekonwencjonalnej spowoduje, że po wojnie zostaną same ruiny. Ja nie chcę brać czegoś podobnego na własne sumienie. – Collins wstał i zrobił parę kroków po pomieszczeniu.
– A jak nie będziemy mieli wyboru? – Komendant korpusu marines wbił spojrzenie w admirała.
– Zareagujemy adekwatnie do sytuacji. – Collins przystanął. – Myślisz, że mnie jest łatwo po tym, co te bydlaki zrobiły na Morzu Północnym? Nigdy nie podejrzewałem ich o taki tupet.
– Uznali, że tak będzie najlepiej.
– Pies ich... – żachnął się admirał.
– Owszem, masz rację. – Wilson przychylił się do zdania Collinsa. – Z drugiej strony, nasza administracja od dawna nie miała tak wysokiego poparcia. Dziewięćdziesiąt dwa i pół procenta! Przed biurami werbunkowymi stoi co najmniej dwieście tysięcy chłopaków i dziewcząt. – Wskazał palcem na jeden z ekranów, gdzie dziennikarz wskazywał na kłębiący się za nim tłum młodych ludzi. Tu i ówdzie powiewały flagi. Miejsca, gdzie dokonywano zaciągu, w ogóle nie dawało się dostrzec.
– Za parę tygodni stracą zapał – ponuro przepowiedział Preston. – Pierwszy szok minie, jak tylko stacje zaczną prezentować słupki strat. Wystarczy jedna pogrążona w rozpaczy rodzina i zostaniemy zasypani pytaniami w rodzaju: „Co my tam, do cholery, robimy?”. Zobaczycie. Ci ludzie nie myślą racjonalnie, zaraz wszelkiej maści lewacy zaczną mówić o spisku mającym na celu podbój świata. Gdyby w tej chwili naszym prezydentem był republikanin, rozszarpano by go na strzępy.
– Będziemy kontrolować przepływ informacji.
– A co to da? – wybuchnął Preston. – Nikt już nie rozmawia przez stacjonarne telefony, dziennikarz wciśnie się wszędzie, nie upilnujemy wszystkich. Poza tym Rosjanie wiedzą, jak ważne są media, i wykorzystają każdą sposobność do przedstawienia swoich racji.
– Zablokujemy Russia Today – zaproponował Lovell.
Akurat podgląd tej stacji niewiele dawał, bo właśnie zakończył się jeden z reportaży o dzielnych energetykach naprawiających ostatnią zepsutą transformatorownię w obwodzie moskiewskim i zaraz puszczono kolejny o ekipie kolejowej uwijającej się przy uszkodzonym moście na Wołdze. Wilson właściwie się nie zdziwił. Do większości mieszkańców Federacji przykra prawda docierała z trudem i sporo jeszcze brakowało, by odczuli ją na własnej skórze.
– Nie zapominajmy o zadaniu, jakie stoi przed nami – mruknął głównodowodzący.
– Wszystkie znaki na niebie i ziemi w tej chwili wskazują na jedno: ruszyli 76 Desantową z Pskowa. Jeżeli chcą nią zatkać dziurę na drodze do Petersburga, to nie jest najlepszy pomysł.
– Niemcy zatykali spadochroniarzami przerwane przez Sowietów linie frontu.
– To mogą być najdzielniejsi ludzie, tylko że nie sprostają naszym Abramsom. Zresztą dlaczego ma mnie to martwić? – Komendant korpusu marines zatarł ręce.
– Nie śpiesz się tak z defiladą. W obronie są równie skuteczni, co w ataku.
– A najskuteczniejsi w rozpędzaniu cywili saperkami. Pod tym względem nie mają sobie równych – nie ustępował Preston.
– Nie doceniasz ich – ostrzegł Wilson. – Jeżeli myślisz, że podejmą walkę z czołówkami pancernymi, to się mylisz. Ja obstawiam szarpanie naszych tyłów. Zamiast nacierać, zaczniemy ochraniać nasze konwoje i w końcu staniemy, bo wozom zabraknie paliwa bądź amunicji. Nie zapominaj o najważniejszym: to ich teren, znają tam każdy kamień, lasek i strumyk. Na ćwiczeniach przemierzyli cały obszar niezliczoną ilość razy.
– A jakie to ma znaczenie? – wybuchnął Preston. – Jeżeli chcecie mnie nastraszyć przykładem Napoleona czy Hitlera, to jesteście w błędzie. To ludzie tacy sami jak my, a nie nadprzyrodzone istoty, jak staracie się ich przedstawić. Niby co potrafią takiego, czego my nie potrafimy? – Generał poczekał chwilę, ale nikt się nie odezwał, więc kontynuował: – Podlegają takim samym ograniczeniom, co wszyscy. Myślicie, że nie czują głodu i zmęczenia? Powiem wam, w czym tkwi ich elitarność: są po prostu lepiej zmotywowani od całej reszty.
– Niedługo przyjdzie nam zweryfikować pogląd na tę sprawę – powiedział Lovell. – Tylko nie popełniajmy tych samych błędów, co w Iraku.
– Chcesz ich przeciągnąć na naszą stronę? – zapytał głównodowodzący.
– Jak już pozabijamy większość z nich, a resztę odeślemy do domu z dziesięcioma dolarami w kieszeni? Nic dobrego z tego nie wyniknie.
– Te sprawy pozostają w gestii czynników politycznych.
– Chyba nie do końca. – Admirał zmrużył oczy. – Zastanów się dobrze, James. Mamy wykonać brudną robotę, a w kwestiach politycznych siedzieć cicho? Lepiej, jak tym razem nas posłuchają. Może będzie łatwiej, jeśli już teraz zaczniemy przemawiać im do rozumu.
– Przynajmniej nie ma dwóch nienawidzących się wzajemnie stron – podsunął Lovell.
– Jeżeli myślisz, że z tego powodu szybciej się dogadamy, to się mylisz – odparł Collins. – Nawet bolszewicy mieli z tym problem. Chłopskie bunty złamała dopiero kolektywizacja.
– Większość z tych chłopów przeniosła się do miast.
– Co nie zwalnia nas z odpowiedzialności za znalezienie rozwiązania.
– To nie jest jedyny problem, jaki mamy. – Wilson powstrzymał rozwijającą się sprzeczkę. – Pierwsze grupy chińskich zwiadowców przekroczyły rosyjską granicę w kilkunastu miejscach. Doszło do paru potyczek, lecz jak zapewne wiecie, oddziały wierne Moskwie są za słabe do powstrzymania otwartej interwencji. To, co w zupełności wystarczyło do pokonania secesjonistów, w przypadku obecnego zagrożenia co najwyżej umożliwi ewakuację największych ośrodków miejskich i zniszczenie sieci komunikacyjnej. Bez zdecydowanego wsparcia z powietrza nie mają co myśleć o obronie.
– A to wsparcie zapewnić możemy tylko my – powiedział dowodzący lotnictwem.
– Tak to wygląda.
Nikt nie potrafił przewidzieć, na co zdecyduje się Pekin. Przemieszczenie oddziałów w stronę granicy z Federacją można było odczytać jedynie jako chęć zabezpieczenia się przed tym, co działo się na północy, lecz członkowie Kolegium Połączonych Szefów Sztabów aż takimi optymistami nie byli. Dla nich zamysł był jasny: po co płacić za coś, co znajdowało się na wyciągnięcie ręki, a na dodatek należało do politycznego trupa? Sama Syberia to jedno, dawne republiki środkowoazjatyckie to drugie. Tam, co prawda, dominowali muzułmanie – jak na razie zajęci sobą, ale w razie potrzeby nie pozostaną bierni. Mimo to – słabi politycznie i militarnie – nie sprostają Chińczykom. Dojście do wyznaczonych celów zajmie piechurom z ludowo-wyzwoleńczej armii najwyżej parę dni. Pola wydobywcze zostaną zabezpieczone wcześniej przez oddziały desantowe i specjalne, a Amerykanie nie będą w stanie temu zapobiec. Putin, głuchy na jakikolwiek kompromis, wolał się trzymać straconych pozycji, niż podjąć rozmowy.
Na samym początku wydawało się, że wszystko pójdzie dobrze. Wspólna akcja ratunkowa na Morzu Karskim stanowiła krok w dobrym kierunku, aż nagle coś zaczęło się psuć. Nikt nie przewidział, że spirala przemocy nakręci się w tak nieprawdopodobnym tempie. Chaos ogarniał kolejne państwa, również te, które do tej pory znajdowały się na obrzeżach głównego nurtu wydarzeń. Nawet Stany Zjednoczone, dysponujące największym potencjałem militarnym na świecie, nie mogły przeciwdziałać wszystkiemu. Już podczas niedawnego kryzysu ukraińskiego jedność Sojuszu Północnoatlantyckiego okazała się mitem. Każdy większy kraj realizował własne założenia, bez oglądania się na pozostałych. Zresztą, kto podczas wciąż niewygasłego kryzysu chciałby dodatkowo ładować się w działania zbrojne daleko od własnych granic?
Wilson nie miał im tego za złe. Dobrze, że mógł jeszcze polegać na sprawdzonych sojusznikach. Oni nadawali ton, lecz wiadomo było, że niebezinteresownie. Oczywiście najgłośniej będą krzyczeć obrońcy swobód obywatelskich i ci wszyscy, którym okazja przeszła koło nosa.
– Lista celów w Chinach. – Lovell uprzedził pozostałych i na jednym z monitorów wyświetlił zestawienie wszystkich obiektów przeznaczonych do unicestwienia w pierwszej kolejności. Centra dowodzenia, łączności i wszystko, co wiązało się z telekomunikacją, systemy obrony przeciwlotniczej oraz ośrodki związane z produkcją broni masowego rażenia. Szczególny nacisk położono na zneutralizowanie broni atomowej. Dotyczyło to w równym stopniu składów i wyrzutni lądowych, jak i przenoszących ją okrętów podwodnych.
W przypadku tak dużego kraju wykaz zdawał się nie kończyć, a to i tak był tylko wstęp do dalszych bombardowań. Walki na lądzie nikt na razie nie przewidywał, może oprócz niewielkich działań sił specjalnych. Oczywiście, wariant siłowy brany był pod uwagę jako ostateczność, gdy wyczerpane zostaną wszystkie pozostałe możliwości. Ta konfrontacja przyniosłaby cierpienia większe niż wszystko, co się do tej pory wydarzyło, a czegoś podobnego chyba nikt nie chciał.
– Ej, Losza, Losza, aleś się wpierdolił. – Dimka Milutin poklepał przyjaciela po ramieniu.
Z jednej strony, chciało mu się śmiać, a z drugiej, płakać nad losem Aloszy Anodina. Ile to on razy słyszał tekst „ja ją kochałem, a ona mnie nie...”? No, może nie setki, za to dziesiątki razy na pewno. Gdyby za każdym razem dostawał za wysłuchanie rubelka na wódkę, to już dawno popadłby w alkoholizm, a tymczasem nie – trzymał się dobrze, bo co znaczy ćwiartka przed obiadem i druga po nim, w końcu wiek ma swoje prawa, a on dobiegał sześćdziesiątki. Upragniona emerytura czaiła się za horyzontem, lecz jak zwykle do wszystkiego wmieszał się los i odsunął spokojną starość w bliżej niesprecyzowaną przyszłość. A wracając do Loszy: że też drug musiał sobie wziąć taką sukę za żonę. Baba puszczała się na prawo i lewo, a z chłopa pozostał ledwie strzęp człowieka. Kumple dobrze radzili – zastrzel szmatę, a jak sam nie dasz rady, pomożemy. Niestety, wszystko skończyło się wyjątkowo niefortunnie. Sam Anodin ledwie uszedł śmierci spod kosy, gdy żoneczka w przypływie wściekłości, czy raczej w pijackim amoku, rzuciła w męża kuchennym nożem. Ostrze przecięło ramię, karmazynowe krople krwi zrosiły podłogę, a poszkodowany w ciężkim szoku uciekł z mieszkania.
Dalej było jeszcze gorzej, bo okazało się, że na Bogu ducha winnym Anodinie ciąży niespłacony kredyt z odsetkami rosnącymi jak szalone. W końcu ofiara niewyżytej kobiety zdecydowała się pójść po rozum do głowy i przerwać to błędne koło. Pierwszą rozprawę rozwodową wyznaczono na zeszły poniedziałek. I co? Oczywiście nic, jako że kraj stanął na krawędzi przepaści, prywatne problemy obywateli zostały odsunięte na bok, a chwatów takich jak oni – Milutin i Anodin – potrzebowano w pierwszej kolejności. Służba konwojowa to nie byle co! Do niej ojczyzna potrzebowała nad wyraz odpowiedzialnych osób, takich, co to ani łapówki nie wezmą, ani więźnia z dobroci serca nie wypuszczą. Nawet prokurator to co innego. Taki urzędnik kierował się kodeksem i własną intuicją. Oni w każdych okolicznościach pozostawali wierni przysiędze.
Milutin podpisał podsunięty formularz przekazania więźnia. Za każdym razem na wszelki wypadek robił tak samo – z bazgrołów nie dawało się odczytać niczego – i zupełnie odruchowo schował pożyczony długopis do własnej kieszeni. Strażnik więzienny chrząknął znacząco i wyciągnął rękę.
– Aha. – Długopis, niby niechcący, spadł na beton więziennego dziedzińca. – Chodź, Losza, zobaczymy, jakiego gagatka przyjdzie nam konwojować. – Poprawił czapkę na głowie. Potnik lepił się do skóry czoła, a dochodziła dopiero siódma rano.
Więzień mrużył oczy od słońca, stojąc przed budynkiem administracyjnym. Wyglądał na kawał chłopa, przerastał konwojentów co najmniej o pół głowy. Ponure spojrzenie potrafiło przepalić na wylot, lecz na nich nie robiło to wrażenia.
Milutin podszedł bliżej i sprawdził kajdanki spinające kostki i nadgarstki aresztanta. Wszystko grało, podobnie jak łańcuch przyczepiony do metalowych bransolet. W swojej karierze Dimka widział setki czy nawet tysiące podobnych do niego. Buntowników nigdy nie brakowało. Takich zresztą lubił najmniej, bo mordercy czy dewianci wcale mu nie przeszkadzali, o ile nie wchodzili w drogę. W konwoju zdarzały się najróżniejsze rzeczy, nie raz i nie dwa potrafił wyprostować takiego, który zgrywał zbytniego chojraka. Kto raz wpadł w łapy systemu, był mielony systematycznie i bez litości.
– Taa... czym podpadł? – zapytał strażnika stojącego obok.
– Szpiegostwo.
– Gdzie się taka gnida uchowała? No jak, Loszka, pakujemy towar i jedziemy. Na lotnisku nie będą czekali.
Przerobiony UAZ potrafił zmieścić na pace kilku takich jak ten, lecz tym razem przetransportują tylko jednego. Przeważnie robili to w trzech, niestety, ich kumpel Łazar rozchorował się nagle po zjedzeniu przydziałowej konserwy. Nikomu nic nie było, tylko on zwijał się w bólach. Podejrzana sprawa. Milutin solennie obiecał sobie, że po południu odwiedzą Łazara i sprawdzą, co tak naprawdę dolega przyjacielowi.
Chwycili aresztanta pod łokcie i powlekli ku budzie. Tuż przed nim Dimka złapał więźnia za kark i przydusił ku ziemi. Szybki ruch i osobnik wylądował w środku.
– Tak dla pewności. – Milutin ponaglił Anodina.
Ze stalowego pręta przyspawanego tuż pod sufitem wystawała dodatkowa para kajdanek. Alosza wyciągnął kluczyki i kazał podopiecznemu unieść ręce do góry, po czym spiął nadgarstki obręczami.
– Wystarczy tych pieszczot.
Tylne drzwiczki zostały zatrzaśnięte, a blokada zamka przekręcona.
Milutin zasiadł za kierownicą i przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik zaskoczył od razu. UAZ wolno podjechał do bramy. Wrota się rozsunęły i wytoczyli się na ulicę. Wóz skręcił w lewo i pojechał w stronę najbliższego skrzyżowania.
– Nie masz czego żałować – Dimka wrócił do przerwanego wątku. – Poboli i przejdzie, tak to już jest.
W odpowiedzi usłyszał westchnienie Aloszy.
– Mało to bab na świecie? Widziałeś tę nową z kadr? No mówię, miód nie kobita. Czysty ogień w oczach, a jaka postawna! Ha, z taką to i...
Próba zagadania Anodina nie przyniosła efektu, więc Milutin w końcu zamilkł i włączył radio. Niech miła muzyczka urozmaici przejażdżkę. Nic z tego, zamiast relaksujących dźwięków odezwał się poważny głos spikera, przypominający z całą brutalnością o niewesołej rzeczywistości:
Informacje przekazane ze sztabu 58 Armii potwierdzają jednoznacznie, że jej oddziały odparły wroga i powróciły na zajmowane do tej pory pozycje. Jednocześnie chwilowo została przerwana łączność ze sztabem 201 Dywizji Zmechanizowanej w Duszanbe, wszelako – jak twierdzą źródła wojskowe – po kilkudniowych niepokojach w stolicy Tadżykistanu panuje względny spokój...
– Słuchaj, Losza, ci dopiero mają kłopoty. – Dimka wrzucił prawy kierunkowskaz i poczekał, aż rozklekotany KrAZ przed nim zjedzie na bok.
– Nic dobrego z tego nie wyniknie – powiedział Anodin.
Cholerny zawalidroga przed nimi ani myślał ustąpić miejsca. Dimka delikatnie skręcił kierownicą w lewo, chcąc wyprzedzić ciężarówkę. Nic z tego, z przeciwka nadjeżdżał kolejny pojazd.
– Masz ci los – mruknął pod nosem.
Tymczasem KrAZ sunął tak wolno, jakby chciał stanąć w miejscu, co też wkrótce nastąpiło.
– Losza...
– Tak?
– Coś mi tu...
Gangsterskie napady w środku miasta nie zdarzały się w Petersburgu od dawna. To nie Ameryka, lecz spokojny kraj ciężko pracujących ludzi. Zerknął we wsteczne lusterko. Z tyłu podjeżdżał zielonkawy Daewoo, niechybnie przywieziony na lawecie z Polski, i zatrzymał się tuż za nimi. Wszyscy stali tak blisko siebie, że nie można było wykonać żadnego manewru. Milutin sięgnął do kabury. Nie żeby się wystraszył, co to, to nie, ale – jak mówią – strzeżonego Matka Boska Kazańska chroni. W ostateczności poprosi przez radio o wsparcie. W pobliżu znajdowało się dość patroli, by dotrzeć w parę minut. Jak na razie zwlekał. Nie chciał ściągnąć na siebie kpin kolegów, jeśli poprosi o pomoc, a wszystko okaże się zbiegiem okoliczności.
•
Przebywał w tym kraju od niedawna, więc wszystko, co działo się dookoła, nosiło dlań znamiona egzotyki. Wcześniej pracował w południowej Europie, trochę w Turcji. Trudno mówić, że był nowicjuszem, a mimo to – choć widział wiele – Rosja wciąż potrafiła go zadziwić. Jednego nie wiedział – jaki układ zawarł Jeff z tym Polakiem, lecz prawdę mówiąc, niewiele go to obchodziło. On był od roboty, i to takiej, w której niewielu ludzi chciało się babrać.
Podobno większość osób ma problemy z zabiciem kogoś z niewielkiej odległości. On wprost przeciwnie. Nóż czy pistolet, wszystko jedno, czym się posługiwał. W obu przypadkach był bliski doskonałości, eliminował wrogów jakby od niechcenia.
Nieraz się zastanawiał, co z nim jest nie tak – żadnych wyrzutów sumienia i twarzy śniących się o trzeciej nad ranem. Nawet nigdy nie próbował policzyć osób, które zabił. Niby w jakim celu? To nie trofea wieszane nad kominkiem. Po prostu ktoś to musiał zrobić i tyle. Psychiatra, u którego przechodził rutynowe badania, nic nie powiedział i odesłał go z powrotem do zespołu. Żeby wszystko było jasne: tortury wzbudzały w nim odrazę. Te sprawy pozostawiał Harry’emu, mającemu mniej oporów w tym względzie. Oczywiście, dokończenie roboty przypadało jemu, ale skoro inaczej się nie da...
Wcisnął hamulec do oporu. Wywrotka KrAZ, którą kierował, stanęła z głośnym sapnięciem, z tyłu podjechał żółty UAZ, a za nim zielona osobówka. Zdaje się, że byli w komplecie.
•
Nerwy miał napięte jak postronki. Właściwie w ogóle nie powinien tutaj przebywać. Awantura, jaką zrobiła Tamara, wprawiła Andrzeja w zdumienie. Został wyzwany od niewdzięczników i... – o tym akurat wolał zapomnieć – i że jeszcze nie jest do końca wykurowany, a już się naraża. Oczywiście usłyszał, że jak wyjdzie, ma już nie wracać. Logiczne argumenty zdawały się na nią nie działać. Oczy ciskały płomienie, a od krzyku pękła żarówka pod sufitem. Schodząc na dół, napotkał współczujące spojrzenie Jeffa, Harry zaś pokręcił głową i czym prędzej ulotnił się z daczy.
Co też ją opętało? Przecież wszystko dobrze się układało. Taki temperament nie zdarzał się często, w dodatku Tamara wyglądała na spokojną dziewczynę. Niestety, jak się okazuje – pozory mylą.
Sama akcja opierała się na czystej improwizacji. Mniej więcej znali trasę przejazdu z aresztu przy ulicy Lebiediewa na lotnisko. Udało im się dowiedzieć, że Nortona odsyłano do Moskwy zwykłym wojskowym transportem, a nie specjalnym samolotem w towarzystwie agentów federalnych. KrAZ-a skradli z placu budowy godzinę temu. Nadawał się idealnie: wielka wywrotka, w razie potrzeby mogąca staranować dowolny samochód, jaki stanie na drodze. Daewoo podprowadzili wcześniej z jakiegoś osiedla na południu Petersburga.
Doświadczenie mówiło im, że działanie bez wcześniej przygotowanego planu często kończy się jatką postronnych i wpakowaniem się w kłopoty, ale nie mieli wyboru. Jedynej szansy upatrywali w szybkości – jeżeli w pół minuty nie uporają z problemem, to znaczy, że nie nadają się do tej roboty.
Huge wyskoczył z szoferki pierwszy, od niechcenia kopnął w oponę i w bezradnym geście rozłożył ręce. Z tyłu do UAZ-a podszedł Wirski, obrzucając zawalidrogę stekiem przekleństw. Huge nie pozostał dłużny, wyzwiska latały w powietrzu jak plastikowe frisbee, gdy podchodzili do siebie z naprzeciwka.
Konwojenci wyglądali na rozbawionych całą sytuacją – dwóch nerwowych kierowców obrzucało się epitetami na środku drogi. Tylko po co jednemu z nich nożyce do cięcia metalu?
Ulica pusta, do dzieła.