34,90 zł
Idea Międzymorza nabrała realnych kształtów. Polska zrealizowała plany, o których przed niemal wiekiem mówił Marszałek Piłsudski, i dołączyła do grona supermocarstw. Dyktuje warunki nie tylko w Europie, ale i na świecie.
Nie brakuje jej jednak wrogów.
Polski konwój transportujący do rumuńskiej Konstancy pociski morze – morze staje się celem ataku. W Bukareszcie, a potem także w węgierskiej stolicy dochodzi do krwawych, antypolskich zamieszek. Ktoś ewidentnie próbuje wyrwać Rumunię i Węgry spod wpływu Warszawy...
Kim jest tajemnicza Ariadne? Czy po raz kolejny dojdzie do zmiany układu sił w tej części Europy? Podpułkownik Halicki oraz kapitan Galiński wyruszają z misją wyjaśnienia sytuacji.
Śmiałe i jakże często prorocze wizje Vladimira Wolffa przerażają coraz bardziej. Po „Metalowej burzy” i „Hydrze” czas na „Trzecią siłę”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 359
Trzecia siła
© 2017 Vladimir Wolff
© 2017 WARBOOK Sp. z o.o.
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta językowa: Agnieszka Zub
Projekt graficzny, skład, eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]
Ilustracja na okładce: Jan Jasiński
ISBN 978-83-645-2390-8
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
43-450 Ustroń, www.warbook.pl
Prawnicy i bankierzy. Dwa najgorsze rodzaje ścierwa, jakie nosiła ziemia. Zdaniem Oskara Borzęckiego wszyscy oni mogliby wyzdychać na bolesne owrzodzenie dupska. Od kiedy wziął kredyt na mieszkanie, a z żoną rozwód, nienawidził i jednych, i drugich. Wyrachowane, pierdo… Spokojnie, Oskarze, spokojnie, bo się wykończysz i skończy się tak, że dostaniesz zawału.
Ilekroć o tym myślał, dochodził do momentu, w którym ciśnienie zaczynało gwałtownie rosnąć. Już nawet nie był zły na kredyt i byłą żonę, tylko na tych wyrachowanych piździelców, którzy obiecywali złote góry, a później zabierali całą wypłatę na pokrycie kosztów procesowych oraz odsetki od odsetek. Spirala długów wydawała się nie mieć końca, a to była tylko część problemu. Do tego dochodziły te wszystkie telefony z superpropozycjami: „Ma pan u nas kredycik? To może weźmie pan kolejny, konsolidacyjny?”. Skurwysyny! Dzwonili po pięć, sześć razy dziennie – wciąż z nową ofertą.
Podobno kiedyś był niespotykanie spokojnym człowiekiem. Aż do momentu, kiedy kolejny raz usłyszał w telefonie przymilny głosik zapewniający, że oto pojawiła się następna szansa na… Nigdy nie dowiedział się na co. Rugał pracownika banku przez dobre pięć minut słowami ogólnie uznanymi za obraźliwe, dziwiąc się, że tak potrafi. Ulga była niewielka, ale przez tydzień miał spokój. Od tamtej pory sporo się zmieniło. Już nie wysłuchiwał do końca uprzejmych bredni, które płynęły z słuchawki – bo to były brednie! Teraz, w zależności od nastroju, albo rozłączał rozmowę, albo w dosadnych słowach informował, co mogą zrobić ze swoją propozycją.
Wiedział, że nie powinien tak się zachowywać. To w końcu nie uchodziło. Bądź co bądź był człowiekiem na stanowisku, ale co tam! Ta chwila satysfakcji, kiedy po drugiej stronie linii zapadała cisza, a on rozkoszował się twardym brzmieniem własnego głosu, była bezcenna.
Z problemami chciał kiedyś pójść do Banacha, swojego kumpla i szefa Agencji Wywiadu, i poprosić o interwencję. Mając do pomocy paru tych kozaków, co to chodzili za generałem krok w krok, zrobiłby w tym kraju porządek. Żadne tam kosmetyczne zmiany. Ludziom od razu zaczęłoby się żyć przyjemnie.
Zacznie od adwokata byłej żony. Za każdym razem, gdy widział tę gładką pizdę w lexusie, samochodzie, który kosztował grubo ponad pół bańki, miał ochotę na… Spokojnie, Oskarze, spokojnie. Przyjdzie dzień, w którym wszystkie twoje krzywdy zostaną wyrównane. Emil nie powinien odmówić. W końcu bez niego cały ten cyrk przestanie się kręcić.
Odetchnął głębiej. Niepotrzebnie tak się denerwuje. Wstał zza biurka i zrobił parę kroków, przyglądając się panoramie miasta. Jak się dobrze nad tym zastanowić, pewne sprawy mógłby załatwić sam, niektóre numery zastrzec i sprawić, żeby odpowiedni impuls dotarł do natręta i usmażył obwody w jego smartfonie. Dobre! To samo z mecenasem Danielem Przygońskim. Dostanie taką mikrofalę, że mu zwieracze puszczą.
– Panie dyrektorze…
Jak się nazywał ten gnojek, który próbował go nastraszyć, mówiąc, że mieszkanie nie należy do niego, tylko do banku, i że jak się spóźni z jeszcze jedną ratą, to wyląduje na bruku? Kołek? Płotek? Tak! Janusz Płotek. Bydlak, jakich mało. Nie potrzebuje Banacha, by policzyć się z takim śmieciem. „Zamienię twoje życie w piekło, tak samo, jak ty zrobiłeś to z moim. Masz inteligentny samochód? A dom pełen elektronicznych cudeniek? Już po tobie. Znaczysz mniej…”.
– Panie dyrektorze…
Niechętnie się odwrócił.
– Pan Michalak i pan Janicki czekają.
– Dobrze, pani Marzenko, niech wejdą. – Myśli o zemście Borzęcki chwilowo odsunął na bok. Mogą poczekać. Przed nim zwykły dzień roboczy. Zwykły i niezwykły, bo problemy, z jakimi się borykał, były dosyć skomplikowane.
– Podać kawę?
– Tak, proszę.
– A może… – Sekretarka zawiesiła głos.
– Słucham, pani Marzenko.
– Pan coś dzisiaj jadł?
– Nie zdążyłem.
– Jak tak można? Nerwowy pan się zrobił i jakiś taki blady... W kadrach mi powiedzieli, że urlopu to pan nie brał od pięciu lat!
– Takie czasy.
– Co tam czasy! Jeszcze się pan zmarnuje.
Borzęcki przyjrzał się sekretarce uważniej. Cisowska może nie była pierwszej młodości, ale i z niego żaden adonis.
– No dobrze, to na co mogę liczyć?
– Zaraz coś zorganizuję. – Kobieta ucieszyła się. – Jak panowie skończą, wszystko będzie przygotowane.
– Będę zobowiązany.
– Proszę się nie przejmować i nie jeść tych ciastek. To akurat nic dobrego.
Borzęcki zerknął na pudełko z herbatnikami. Prawdę powiedziawszy, od ich widoku dostawał mdłości. Jakiś konkretny posiłek nie zaszkodzi.
– To później, a teraz, jeżeli można…
– Już proszę.
Cisowska znikła, a na jej miejscu pojawili się Michalak i Janicki. Jeden z nich był docentem, drugi doktorem, i to bynajmniej nie medycyny.
– Przepraszam, że panowie czekali.
Docent Marek Michalak, bardziej śmiały, podszedł do przełożonego i uścisnął jego rękę. Janicki pośpieszył za nim.
– Proszę. – Borzęcki wskazał stolik konferencyjny. – Bardzo się cieszę, że panów widzę. Mamy wiele do przedyskutowania. Szczególnie martwi mnie ten ostatni wypadek. O ile wiem, pan Mroczek powoli wraca do zdrowia.
Michalak z Janickim spojrzeli po sobie.
– Tak, panie dyrektorze – odrzekł ten drugi. – Byłem dzisiaj u niego w szpitalu. Lekarze mówią, że jego stan jest stabilny.
– Rozmawialiście?
– Ordynator był przeciwny, ale jakoś go przekonałem.
– A sam Mroczek jak zapamiętał wydarzenia?
– Pamięta, że wszedł do sali anomalii, hmm… To znaczy…
– Wszyscy wiemy, o co chodzi.
– …a później to już nic.
– A wcześniej?
– Wspominał o szumie i stukaniu. Myślał, że ktoś robi sobie z niego żarty...
Borzęcki z roztargnieniem podrapał się po głowie. Sala anomalii. To tam przeprowadzali eksperymenty z mini czarną dziurą. Mieli nadzieję, że nastąpi przełom... Jakoś udało się zapanować nad eksperymentem, ale wkrótce wszystko zaczęło się pieprzyć. Ludzie gadali… Właśnie – gadali. Natury zjawiska, które sprawiło, że Filip Mroczek został uniesiony w powietrze i – co tu kryć – odpłynął, nie udało się wyjaśnić do tej pory. Wieść o tym, co zaszło, lotem błyskawicy obiegła instytut. Pogłoski, już wcześniej ocierające się o fantastykę, po wypadku Mroczka jeszcze bardziej przybrały na sile. Tego, co się stało, z pewnością nie można było zlekceważyć. Jeżeli on, dyrektor Instytutu Wysokich Technologii Oskar Borzęcki, czegoś z tym nie zrobi, straci szacunek wszystkich. Kto wówczas będzie chciał pracować z takim nieudacznikiem jak on? Nikt.
Stąd dzisiejsze spotkanie.
Borzęcki spojrzał na stojących przed nim rozmówców. Michalak zajmował się astrofizyką, Janicki, jak twierdził, chciał poznać naturę wszechświata. Proszę bardzo – niech poznaje! Jest pole do popisu. To, co tutaj wyprawia, przekracza wszelkie granice.
– Od czego chcecie zacząć?
– Parę standardowych badań – enigmatycznie odpowiedział docent.
– A jeżeli te nic nie wykażą?
– Panie dyrektorze, nie siejmy paniki. Rozumiem, że mamy tutaj do czynienia ze zjawiskiem, którego natury nie znamy. Mam parę podejrzeń, ale to wszystko. A tak przy okazji, chciałbym zapytać, jak będzie z finansowaniem naszego głównego projektu?
– Mówi pan o Oceanie?
– Tak.
– Nic nie zostało jeszcze przesądzone. Rozmowy i konsultacje trwają.
Na M/S Ocean, tankowiec pływający pod banderą Liberii, jak na razie wyasygnowano środki tak, że stał się w końcu własnością polskiego armatora. Jednostka zakotwiczyła na redzie Świnoujścia, czekając, aż zapadną kolejne decyzje. Przerobienie półkilometrowego tankera na pływające laboratorium, jak to wymyślił Borzęcki, wymagało środków, i to kolosalnych. Miliard to nic. Jak już wszystko zostanie ukończone, całość zamknie się w kwocie, jaka przysługiwała szkolnictwu na rok albo i więcej. Było jasne, że rząd nie wyda takich pieniędzy. Sponsorów należało szukać gdzie indziej.
Ale czy nie ma w Polsce firm wypracowujących duże zyski? Wystarczy pogadać z ich prezesami! Większość z nich potrafi logicznie myśleć. Słowo tu, słowo tam i jakoś to będzie. Oskar był pewien, że znajdzie parę osób, które mają wobec niego dług wdzięczności. Taki Banach! Pierwszy przykład z brzegu. W trakcie ostatniego kryzysu bez pomocy Borzęckiego z pewnością by sobie nie poradził. Tak naprawdę to on uratował kraj przed stoczeniem się w otchłań. W nagrodę dostał od prezydenta złoty zegarek i medal Orła Białego. Świetnie, zawiesi go sobie w kajucie nad biurkiem... Jednak zamiast błyskotek wolałby bardziej przyziemne dowody wdzięczności. Jak to mówią, łaska pańska na pstrym koniu jeździ, a jego usługi są drogie, więc niech lepiej przestaną udawać, że sprawa została zamknięta.
– Z mojej strony prośba jest taka. Proszę zachować daleko idącą dyskrecję.
– Ależ to oczywiste. – Janicki niespokojnie poruszył się na krześle.
– Panowie wiedzą, jak nasi pracownicy reagują na plotki, i choć pan Mroczek, jak się wydaje, wyszedł z opresji cało, to zaufanie do kierownictwa zostało podważone.
– W świetle ostatnich wydarzeń…
– Proszę nie mydlić mi oczu. Ja wiem, że w kraju nie dzieje się najlepiej, ale to nie znaczy, że my mamy wymówkę. Niech każdy robi to, co do niego należy.
– Chodzą słuchy, że mamy zostać placówką zmilitaryzowaną – niespodziewanie wypalił Michalak.
– Kto to panu powiedział?
– Panie dyrektorze, czy ja jestem dzieckiem? Przecież wiem, że nasze badania stanowią podstawę dla przyszłych technologii, które znajdą zastosowanie w siłach zbrojnych.
– Znajdą albo i nie znajdą.
– Generał Banach wie już o korzyściach, jakie odniesiemy, pokrywając nasze myśliwce nową powłoką antyradarową. F-16 będzie miał takie samo odbicie jak F-22.
– To nie jest sprawa dla generała Banacha, ale dla dowództwa wojsk lotniczych!
– Wszystko, co powie Banach, zrobią i tamci. Czy ja nie mam racji?
– Panie Michalak, co nowa technologia ma wspólnego z wywiadem?
– Odnoszę wrażenie, zresztą nie tylko ja, że naszą pracą interesują się właśnie oni. Niewielu naszych oficerów tutaj gości, a generał Banach bywa tu regularnie. Interesuje się tym, co robimy, a jego oficerowie nas chronią.
– Do czego pan zmierza?
– Skoro jesteśmy placówką powiązaną z organami bezpieczeństwa, to i zagrożenia są pewnie duże.
– Ale…
– Proszę pozwolić mi skończyć. – Michalak nie lubił, jak mu przerywano. Dotyczyło to również osoby dyrektora. – My tu mówimy o sprawie Mroczka jak o wypadku, a może jego natura ma zupełnie inną przyczynę?
– Jaką?
– Jeżeli to nie wypadek, a… No nie wiem, próba zamachu?
Oskar szerzej otworzył oczy – o tym nie pomyślał. Ale jeśli spojrzeć na wydarzenia z innej strony, rzeczywiście coś w tym mogło być. Nieudany sabotaż, dajmy na to, albo ostrzeżenie: nie idźcie dalej tą drogą, bo konsekwencje mogą być straszne! Na razie ofiarą był jeden człowiek, ale co będzie dalej? W tym wypadku odpowiedzialności nie zrzuci na Michalaka i Janickiego. Sam musi o wszystko zadbać. I lepiej będzie, jeśli z problemami upora się jak najszybciej.
***
Krzysztof Kusz, czterdziestopięcioletni kierowca osiemnastokołowego trucka, od ponad dwóch godzin odczuwał poważną niedyspozycję. Od co najmniej godziny w kabinie rozlegały się donośne beknięcia i pierdnięcia, których w żaden sposób nie potrafił stłumić. Wiedział, że jak spróbuje, będzie jeszcze gorzej. Bardzo żałował, że nie ma ze sobą żadnego ze środków tak reklamowanych ostatnio w telewizji – bierzesz jedną pastylkę i po kłopocie, a tak męcz się, człowieku, dopóki nie dojedziesz do celu podróży.
Kusz doskonale wiedział, w czym problem. Niepotrzebnie na ostatnim postoju zjadł kebab od tureckiego sprzedawcy. Nie powinien tego robić. Aśka ostrzegała go nie raz. Młodzieniaszkiem już nie był, organizm miał swoje ograniczenia, to teraz kierowca miał za swoje.
Kolejny raz Kuszowi nieprzyjemnie się odbiło. Co ten skurwiel wpakował do środka? Trutkę na szczury? A może to wina sosów? Nie powinien brać tego pikantnego. Po ostrych przyprawach zawsze miał zgagę.
Popełnił błąd. Zresztą, nie pierwszy raz w życiu. Na swoje usprawiedliwienie miał tylko to, że był bardzo głodny. Ciągnęli z Krakowa już dwudziestą godzinę. Trzy ciągniki z naczepami, jedna furgonetka ochrony z tyłu i SUV z przodu. Wiedział nawet, co wiozą; to nie była jakaś szczególna tajemnica: pociski morze – morze, których Polacy mieli w nadmiarze, a Rumuni potrzebowali ich na wczoraj. Stąd i wyprawa na trasie Kraków – Konstanca nad Morzem Czarnym. Tam ładunek przejmą oficerowie rumuńskiej marynarki wojennej. Co z nim zrobią, to już ich sprawa. Istniała możliwość, że co najmniej kilka wystrzelą w stronę tureckich jednostek patrolowych kontrolujących akwen całkiem niedaleko od wybrzeża Rumunii.
Szkoda, że skrzyń nie wysłano samolotami lub koleją, tylko transportem kołowym, i to prywatnej firmy logistycznej. Co prawda, z armią współpracowali nie raz, ale Kusz czuł się nieswój, mając za plecami setki kilogramów materiałów wybuchowych. Kierownik coś tam tłumaczył. Oficjalnie Polska nie miała ze sprzedażą nic wspólnego. Pociski zostały przekazane spółce handlującej nadwyżkami uzbrojenia. Bukareszt przebił ofertę innych zainteresowanych i tak wszedł w ich posiadanie. Kiedy Kusz usłyszał to naciągane tłumaczenie, zachciało mu się śmiać. Akurat! Same przypadki i dobra wola zainteresowanych... Takie brednie to w gazetach mogli wypisywać. To było zlecenie rządowe i odbiorca też był rządowy. Jeżeli się mylił, to ochroniarze byli poborowymi, a nie starymi wygami. Wystarczyło na nich spojrzeć – ośmiu facetów o zakazanych ryjach; nie chciałby ich spotkać w ciemnej uliczce. Wszyscy uzbrojeni w broń automatyczną. Każdego, kto tylko się zbliżył, odpędzali natychmiast i bez zbędnych ceregieli. Polacy i Amerykanie. Gadali specyficznym slangiem, którego ni w ząb nie potrafił zrozumieć. Kij im w oko. Do Konstancy pozostał kawałek, najwyżej kilkadziesiąt kilometrów.
Nagłe wzdęcie sprawiło, że mocniej chwycił się kierownicy. Jasna cholera, chyba nie da rady i będzie musiał skoczyć na stronę. Tylko czy jest tu jakiś parking? Po krzakach chować się nie będzie.
Przeszło. Ufff. Z takim postojem zawsze jest kłopot. Musiałby dać znać dowódcy konwoju, że prosi o przerwę, ten zacząłby dopytywać, o co chodzi, kumple by się śmiali. Miałby przesrane – dosłownie i w przenośni. Ale lepsze to niż jazda w zafajdanych spodniach.
Kolejny skurcz przebiegł przez jelita kierowcy. Dobrze, że pomocnika wygnał już wcześniej. Waldek to dopiero miałby używanie! A swoją drogą, już nigdy więcej nie weźmie tego paskudztwa do ust. Niech szlag trafi tych wszystkich arabusów, razem z ich żarciem. Namnożyło się tego dziadostwa w Europie co niemiara. Na ulicy to już co drugi zerkał na niego niespokojnym okiem. Jak tylko któryś tknie Aśkę, to takiemu nogi z dupy powyrywa. W Polsce to jeszcze nic, ale jak tylko przekroczyli granicę ze Słowacją w Łomnicy-Zdroju, to widział ich już całe tysiące. Dopiero na postoju pod Koszycami dowiedział się, że to Cyganie, a nie muzułmanie, i że Słowacja ma z nimi spory problem.
Spory – to delikatnie powiedziane. Słyszał, że do 2050 roku będzie ich więcej niż rdzennych mieszkańców. Myślał, że koledzy robią go w konia, ale nie, tak było w istocie. Słowacy prawie się nie rozmnażali, a Cyganie jak najbardziej. Statystyczna słowacka rodzina miała jedno dziecko, romska – od dziesięciu w górę. Demografia. Podobno przedmieścia wszystkich dużych i mniejszych miast już przypominają slumsy. Na wsi to samo. Cyganów pracowało niewielu, żyli głównie z zasiłków. Jakie państwo wytrzyma to, że z każdym rokiem zasiłkowiczów jest coraz więcej? Słowacy przepadną i niepotrzebna była tu wojna.
Na dobra, Słowacy Słowakami, Cyganie Cyganami, a jemu chciało się jak najszybciej do kibelka. Sięgnął do CB-radia, gdy z lewej strony wyłoniła się furgonetka volkswagena T5. Kusza mało to obchodziło, miał ważniejsze sprawy na głowie. Bordowy bolid tylko śmignął i zrównał się z wozem ochrony. Polak widział to dokładnie, bo jego ciągnik poruszał się zaraz za SUV-em. Z jedną ręką na kierownicy, a drugą trzymającą mikrofon, obserwował, co się dzieje. Tu nie było za dużo miejsca na taką jazdę. Zaraz z naprzeciwka pojawią się samochody i volkswagen będzie zmuszony zjechać na prawy pas. A ten debil co zrobi? Będzie skakać? Idiota!
Kusz poprawił bejsbolówkę na głowie. Kształt Kałasznikowa rozpoznał od razu, gdy boczne przesuwane drzwi odsunęły się na bok. Ludzie, którzy siedzieli w T5, a było ich co najmniej czterech, otworzyli skoordynowany ogień, pakując w samochód ochrony lawinę ołowiu. Jako pierwszy zginął kierowca SUV-a. Honda CR-V odbiła najpierw w lewo, potem w prawo, zjeżdżając na pobocze. Nie jechali szybko, trochę powyżej 60 km/h, ale i tak wóz wpadł w poślizg i zaczął koziołkować.
W pierwszej sekundzie Kusz zdrętwiał, lecz szybko odrzucił mikrofon i chwycił za drążek zmiany biegów. Nie może się zatrzymać. Tym bandytom właśnie o to chodziło. Jeśli zatrzyma samochód, będzie po nim. Rozpaczliwie próbował przyśpieszyć, ale manewr szedł opornie. Ciągnik z ładunkiem to nie osobówka i rozpędu nabiera powoli.
Volkswagen wciąż trzymał się przed nim. Szkoda. Gdyby był parę metrów bliżej, mógłby spróbować staranować bydlaków, a tak pozostała tylko modlitwa.
– O w mordę, co oni robią? – Kusz poczuł przerażenie, widząc, że jeden z automatów jest skierowany w jego szoferkę. W takiej sytuacji niewiele rzeczy można zrobić. Nie mógł się schować, bo nie było gdzie. Szosa wiodła prosto, nie było szansy nigdzie zjechać, nie mógł też się zatrzymać. – Kurwa, co robić? – zaklął głośno.
Ciąg myśli Kusza został przerwany, gdy seria z Kałasznikowa roztrzaskała przednią szybę samochodu, który prowadził. Choć sam nie został draśnięty, spanikował i zaczął kręcić kierownicą, próbując wyjechać z linii ognia. Truck wjechał na pobocze, taranując drzewka i krzewy rosnące tuż przy szosie. Na kolejne minuty akcji w tym kalejdoskopie następujących po sobie wydarzeń Kusz miał wpływ tylko w niewielkim stopniu. W pierwszym odruchu próbował zasłonić twarz przed odłamkami szkła fruwającymi w powietrzu. Te sukinsyny wciąż do niego strzelały. Mimo ryczącego silnika wyraźnie słyszał kanonadę.
Ciągnik podskoczył na jakiejś nierówności, a on podskoczył na siedzeniu tak wysoko, że niemal dotknął głową sufitu szoferki. Opadł na fotel z głuchym jękiem. Głazu, który znalazł pod kołami ciężarówki, nie mógł dojrzeć w żaden sposób. Siła uderzenia była ogromna i gdyby nie pasy, z pewnością wyleciałby przez przednią szybę wprost na suchą jak beton rumuńską ziemię. Wóz przechylił się i z hukiem przewrócił na bok. Koniec jazdy. Kusz żył, był świadomy, ale to mogło się zmienić w każdym momencie. Leżał teraz w jakieś dziwnej pozycji, próbując się oswobodzić z przytrzymujących go pasów. Jego ciało dostało taką dawkę adrenaliny, że dotychczasowe dolegliwości minęły, jak ręką odjął. Bolały go żebra, ale to już zupełnie z innej przyczyny. Chrząknął i wypluł na dłoń zmieszaną ze śliną krew. Kurwa, jest gorzej, niż myślał.
Gdzieś z tyłu dobiegały do jego uszu pojedyncze strzały i całe serie z broni maszynowej. Tam trwała masakra. Wiedział, że jeśli nie wydostanie się stąd jak najszybciej, skończy jak reszta.
– No dalej, ruszaj się! – ponaglał sam siebie.
W pobliżu usłyszał głosy. Poliglotą nigdy nie był. Angielski czy niemiecki miał opanowany tylko na tyle, by zapytać o drogę czy kupić bilet na metro. Francuskiego czy hiszpańskiego nie znał ni w ząb. Ci tutaj zwracali się do siebie jakimiś chrapliwymi dźwiękami, nieprzypominającymi Kuszowi niczego, co słyszał do tej pory.
Przez otwory po kulach w szybie zobaczył czyjeś nogi w workowatych spodniach i solidnych traperach. Wiedział, co się teraz stanie.
Przyszli po niego. To koniec. Już nie zobaczy Aśki i dzieciaków. A miało być, kurwa, tak pięknie!
W jednym z otworów pojawiła się zamaskowana twarz, a chwilę później lufa pistoletu. Padł strzał i Kusz dostał w ramię. Bolało jak cholera. Kolejne pociski podziurawiły jego ciało jak sito, ale on już niczego nie czuł, bo po pierwszym strzale stracił przytomność.
Podobnie działo się wszędzie tam, gdzie zatrzymały się ciągniki i pojazdy ochrony. Rozkaz dla zabójców był wyraźny – nie mógł przeżyć nikt. A skoro tak, polecenie należało wykonać.
***
Generał Emil Banach brał na swoją głowę więcej obowiązków niż inni.
Jeżeli nie on, to kto?
Najlepiej orientował się we wszystkich powiązaniach, układach i zależnościach, wszak należało to do jego obowiązków. Jako szef Agencji Wywiadu Wojskowego czuwał nad bezpieczeństwem państwa i obywateli. Tak mówiły regulamin, teoria i honor żołnierza. W praktyce różnie z tym bywało. Nie raz naginał prawo w celu uzyskania doraźnych korzyści. Tu sentymenty należało odsunąć na bok. Nie był z tego dumny, po prostu dobrze wykonywał swoją robotę. Tak twierdzili nawet jego najzajadlejsi przeciwnicy. Nie będzie biegał z każdą sprawą do prokuratury, prosząc o zgodę na zainstalowanie podsłuchu czy przejrzenie czyjegoś konta bankowego. Od tego, by wrogowie nie domyślili się, że dobiera im się do tyłka, miał własnych speców, hakerów, ekspertów od inwigilacji, a jak było trzeba – to i od mokrej roboty. Tak, właśnie od mokrej roboty. Jeżeli jakiemuś frajerowi wydawało się, że istnieje tylko po to, aby zbierać informacje, to był w grubym błędzie. Bezpieczeństwo państwa to coś więcej. Na niewidzialnym froncie słabość oznacza śmierć.
I żeby wszystko do końca było jasne – nie miało znaczenia, kim byłeś: obywatelem polskim, który zbłądził, czy też agentem wrogiego państwa. Działasz na naszym podwórku, więc musisz liczyć się z konsekwencjami, również tymi najpoważniejszymi. W ciągu ostatnich lat za kraty lub do piachu trafiło więcej wrogów i zdrajców niż kiedykolwiek wcześniej.
Banach nie raz zastanawiał się, czy w swoich działaniach nie jest zbyt surowy, i za każdym razem wniosek był taki sam. Jeśli odpuści, będzie po nich. Polska i sojusznicze kraje Międzymorza zostaną rozszarpane przez sąsiadów szybciej, niż się to komukolwiek przyśniło.
Od czasów, kiedy byli państwem pogardzanym w środkowej Europie, wiele się zmieniło. Po latach stali się śmiertelnym wrogiem dla wielu, którym wydawało się, że po upadku USA nastanie na świecie nowy ład.
I nastał.
Ale nie taki, jakiego się spodziewano. We wcześniejszych układankach nikt nie traktował Polski poważnie, co najczęściej sprowadzało się do dobrej rady – lepiej siedźcie cicho, bo jeśli nie, to się doigracie.
Naprawdę, nie chciał narażać kraju na niebezpieczeństwo. Wiedział, że lepiej żyć z innymi w zgodzie, a że zostali mocarstwem – wyszło tak, jak wyszło. W czasie kolejnego zakrętu historii pojawiły się okazje, o których wcześniej nikt nie odważył się nawet pomyśleć. Jedni słabną, drudzy idą w górę. Tak było i w ich przypadku. Powstał twór, którego jedni się bali, drudzy wyszydzali, ale nikt nie mógł powiedzieć, że można się z nim nie liczyć.
Choć było już parę minut po siedemnastej i w wielu biurach dzień urzędowania skończył się godzinę wcześniej, dla Banacha trwał on w najlepsze. W domu generał nie zjawi się przed dwudziestą drugą, wróci pewnie dużo później. Ktoś musiał trzymać rękę na pulsie. Banach pełnił w końcu służbę, a nie odbębniał parę godzin na państwowej posadzie.
Właśnie chciał się ruszyć i zejść do bufetu, by coś przetrącić przed kolejnymi spotkaniami, gdy w gabinecie zjawił się jeden z zastępców – pułkownik Stanisław Osmecki. Po minie oficera widać było, że nie jest dobrze.
Generał opadł na fotel i splótł palce na brzuchu. Co tym razem? Nieszczęście o charakterze naturalnym czy takie spowodowane przez bliźniego?
– Panie generale…
– Dobra, Stasiu, mów, o co chodzi.
Osmecki przybliżył się i podał przełożonemu depeszę, która przyszła przed chwilą.
Banach sięgnął po okulary. Ostatnio wzrok mu się pogorszył. Może trzeba pogadać z Borzęckim? Ten na pewno znajdzie rozwiązanie problemu. Ostatnio wspominał o jakichś cudownych soczewkach. Dobry z Borzęckiego chłop, ale cokolwiek marudny. Wciąż ględził o tym tankowcu jak nakręcony. Napalił się na niego jak na młodą ci… No, mniejsza z tym. Dostanie to, czego chce, ale jeszcze nie teraz. Musi poczekać do przyszłego roku budżetowego. Może to i lepiej, że większość eksperymentów będzie przeprowadzana z daleka od miejsc zamieszkałych. Za którymś razem mogą nie mieć tyle szczęścia co ostatnio i Warszawa zniknie z powierzchni ziemi, pozostawiając po sobie krater o średnicy pięćdziesięciu kilometrów...
Ależ go wówczas Borzęcki wkurzył! Czy on rozumu nie ma? Jak można igrać z życiem tylu ludzi?
W końcu wzrok generała padł na depeszę przyniesioną przez adiutanta. Już w połowie czytania wiedział, że są w przededniu nowego kryzysu, nie znał tylko skali zagrożenia.
Do zdarzenia doszło pomiędzy piętnastą a szesnastą. Na miejscu trwała akcja ratunkowa, a rumuńska policja podjęła wszelkie działania mające doprowadzić do schwytania sprawców.
– Dobrze, Stasiu, przypomnij mi w paru słowach, o co chodzi.
– Mamy taką firmę, panie generale. Nazywa się Defence Groupe i ma siedzibę w Bydgoszczy. Kieruje nią Witold Sokólski. To nasz człowiek, jeżeli mogę tak rzec. Wcześniej pracował w delegaturze gorzowskiej. W służbie się nie wybił, ale miał nosa do interesów. Z pomysłem stworzenia firmy poszedł do pana poprzednika. – Osmecki zerknął na generała, ale ten zachował olimpijski spokój. – Miał kontakty, nie za dużo, ale na początek wystarczająco. Handlował bronią myśliwską i sportową. Ściągał ją z Czech i Ukrainy i rozprowadzał na naszym rynku. Później załapał się na większy kontrakt, pięćdziesiąt BMP-1 poszło do Sudanu, i chwała mu za to. Inaczej musielibyśmy ponieść koszty złomowania, a tak Agencji Mienia Wojskowego wpadło trochę grosza. Prawdziwe interesy zaczął kręcić, kiedy wylądowali u nas jankesi.
– Możesz przejść do szczegółów? – ponaglił pułkownika Banach.
– Do zarządu wsadziliśmy na wszelki wypadek naszą wtyczkę, gdyby przypadkiem Sokólskiemu zachciało się dorobić na boku. Oficjalnie są czyści. Prowadzą biznes za naszą zgodą i tak, jak chcemy. Rumunom za to zależało na tych nowych Harpoonach. Ich prośba była tej natury, że nie mogliśmy odmówić. Zresztą, im są bardziej potrzebne niż nam. Niewykluczone, że dostaną niszczyciela i trzy fregaty, żeby przytrzymać Turków za gardło.
– Tylko ich?
– Ja wiem, panie generale, że tam jeszcze pływa flota kilku innych państw, ale liczą się tylko marynarki Turcji i Rosji. Reszta może co najwyżej pomarzyć o nowych jednostkach.
– Do rzeczy, Stasiu, ostatnio zrobiłeś się strasznym gadułą.
Osmecki westchnął. Z tym starym pierdołą coraz trudniej było wytrzymać.
– Z kontraktem uwinęliśmy się w parę dni. Towar poszedł do Defence Groupe, a oni załadowali ciężarówki, i jazda.
– Ochrona?
– Też nasza. Sprawdzeni ludzie.
– Profesjonaliści, a dali się zaskoczyć.
– Czasami tak bywa. – Pułkownik rozłożył ręce. – Z pierwszych ustaleń wynika, że akcja była perfekcyjnie zaplanowana i wykonana.
– Właśnie.
To nie byli jacyś pierwsi lepsi złodzieje czy bandyci, którzy zaatakowali konwój, licząc na duże zyski. O przypadku można zapomnieć. To wyraźne ostrzeżenie – nie wtrącajcie się w nasze sprawy. Tylko kto mógł za tym stać? Rumuni? Całkiem prawdopodobne. Turcy, Rosjanie, islamiści, nacjonaliści? Tego się należało dowiedzieć.
– Słuchaj, Stasiu, zajmiesz się tą sprawą – zadecydował Banach.
– Tak jest, panie generale. – Osmeckiemu nie pozostało nic innego, jak odpowiedzieć zgodnie z regulaminem.
– Powiedz, czym się tam ostatnio zajmowałeś?
– Tymi gnojami z desantu, którzy nam tu narobili bałaganu.
– Mamy wszystkich?
– Jeszcze nie. Co najmniej jeden wciąż znajduje się na wolności.
– Po trzech tygodniach? – zdziwił się Banach. – Jak to możliwe?
– Sukinsyn jest dobry. Bawi się z nami w ciuciubabkę, ale zagrozić to nam nie zagrozi. Jak się w końcu zmęczy, przyjdzie do nas na kolanach.
– Psiakrew! – zirytował się Banach, uderzając dłonią o biurko. – Prawda jest taka, że nie dość skutecznie próbujecie go odszukać.
– Kampinos przeczesaliśmy trzy razy. Mamy tam wciąż co najmniej półtora tysiąca ludzi, śmigłowce, psy…
– Jego już tam dawno nie ma!
– Łączności ani kontaktów też nie ma. Miał działać w strukturze batalionu, a został sam jak palec.
– Niemniej nie można pozwolić, by ukrywał się dalej, trzeba go złapać i postawić przed sądem.
– Przekażę sprawę majorowi Leśniewskiemu.
– Dobrze – Banach zgodził się z pułkownikiem.
– Kiedy mam jechać?
– Dokąd ty znów chcesz jechać?
– Do Rumunii.
– Tu mi jesteś potrzebny. Na miejscu. Nie będę tracił dobrego oficera, który pojedzie użerać się z tamtejszymi biurokratami.
– Myślałem…
– Daj już spokój. – Myśli Banacha pobiegły w stronę kilku ewentualnych kandydatów, którzy podjęliby się wykonania zadania. – Co sądzisz o majorze Szymańskim?
– Dobry fachowiec – Osmecki ostrożnie zgodził się z przełożonym. – Ale zajmował się głównie krajami Beneluksu, a nam jest potrzebna osoba znająca rumuńskie realia.
– Masz rację. To może kapitan Alan Harmon?
– Za niski stopniem. Musielibyśmy go wcześniej awansować – odparł natychmiast pułkownik. – A poza tym to Murzyn... No, panie generale, co jak co, ale Bukareszt może tego nie przełknąć.
– Niech się przyzwyczajają.
– Gotowi jeszcze pomyśleć, że robimy im na złość...
– W takim razie sam kogoś zaproponuj, Stasiu.
Osmecki zamyślił się. Znał co najmniej kilkunastu dobrych oficerów, którzy mogliby przypilnować postępów śledztwa. Układ rozkładał się po równo: Polacy i jankesi. Ci ostatni to już właściwie obywatele kraju nad Wisłą, zweryfikowani do granic możliwości. Swoją lojalność udowodnili podczas ostatniego puczu, stając po stronie Warszawy i legalnego rządu. Na pewno było im trudno, ale co zrobić, takie czasy. Każdy musi dokonać wyboru i opowiedzieć się za tym, co dla niego istotne.
– Pułkownik Paul Nagato.
Banach spojrzał na adiutanta z nowym zainteresowaniem.
– A to mnie zaskoczyłeś.
– Z tego, co wiemy, wcześniej pracował na placówce w Belgradzie. Mówi po włosku i niemiecku. W 2011 zdobył nagrodę w strzelaniu z broni krótkiej. Później miał zostać zastępcą attaché amerykańskiego w Austrii.
– Rumunię zna? Był tam kiedyś?
– Nie.
– Zjedzą go na przystawkę!
– Otrzyma wsparcie. – Osmecki próbował uratować kandydaturę Paula Nagato za wszelką cenę.
– Stasiu, co ty mi tu… – Palec generała zabębnił na blacie biurka. – Potrzebujemy tam dyplomaty i rewolwerowca w jednym!
– Nagato taki jest.
– Moim zdaniem jest zbyt… Jak to powiedzieć? Gładki. Usta ma pełne wazeliny.
– Tyłek też.
– Sam widzisz.
Również do Osmeckiego docierały plotki o rzekomym homoseksualizmie oficera. Coś w tym musiało być. Takie pomówienia nie biorą się przecież z powietrza. Ciekawa rzecz, Nagato przekroczył czterdziestkę i nie był żonaty. To oczywiście o niczym jeszcze nie świadczyło, ale z pewnością dawało do myślenia. Generał chyba miał w tej materii rację. Do delikatnych misji Nagato się nie nadawał. Skoro nie on, to może… Nie, też nie. Dwumetrowy drągal z twarzą pokrytą śladami po oparzeniach, były dowódca czołgu, straszny typ, a właściwie ponury żniwiarz. Do tego, żeby kogoś postraszyć, nadaje się idealnie. Już lepiej, jak Kuźnecki pojedzie do Kijowa. Kiedy wmiesza się w szereg tamtejszego korpusu dyplomatycznego, wszyscy narobią w gacie.
– Mam! – Banach uderzył dłonią w oparcie fotela i gwałtownie wstał.
– Ale mnie pan generał nastraszył! – Osmecki ostentacyjnie złapał się za serce.
– Robisz się miękki.
– Ja? Skądże znowu.
– Nie zaprzeczaj. Wiesz, że nie lubię, jak się ze mną droczysz.
– Nigdy tego nie robię.
– Niech ci będzie.
– A ten kandydat?
– Halicki.
– Ten od Ochota Tower? – upewnił się pułkownik.
– Ten sam. – Banach zrobił parę kroków w stronę okna, wyraźnie ucieszony własnym pomysłem.
– Nie podlega nam, jest przecież żandarmem.
– Stasiu… – Generał odwrócił się w stronę przybocznego. – Nam podlegają wszyscy. Czy to się im podoba, czy nie. Wyraziłem się jasno?
– Jaśniej nie można. Tylko czy się zgodzi?
– Już twoja w tym głowa.
– Pan przecenia moje możliwości! – Osmecki wiedział, że jak Banach na coś się uprze, nie ma mowy, żeby go od tego odwieść.
– Proszę cię, nie mydl mi oczu.
– Nie jestem w stanie przypomnieć sobie szczegółów. Halicki już kilkukrotnie oddał nam znaczne przysługi. Wątpię, żeby teraz chciał się angażować w kolejną aferę.
– To nie jest oferta – sprostował Banach.
– Dobrze, panie generale, ja się tam nie będę czepiał słówek, ale proszę mi powiedzieć, czy nie mamy nikogo innego? W Jordanii został ciężko rany. Ledwie przeżył. Takie zdarzenia pozostawiają blizny nie tylko na ciele.
– Tym razem nikt do niego nie będzie strzelał.
– Ma pan taką pewność?
– Widzisz, ja w przeciwieństwie do ciebie mam wiarę w ludzi. Halicki sobie poradzi. Nie raz udowodnił, że ma analityczny umysł. Ryzyka też się nie boi. Rumuni będą się z nim liczyć.
– Skoro pan tak uważa.
– Skontaktujesz się z nim jak najszybciej i poprosisz, pamiętaj – poprosisz, o stawienie się u ciebie w pierwszym dogodnym terminie. Jak już go urobisz… No co tak patrzysz?
– Tak się zastanawiam, jaką dostanie marchewkę.
– Awans na pełnego pułkownika.
– Trochę mało.
– On ma myśleć o służbie, nie o nagrodach. – Banacha takie szczegóły mało obchodziły.
– A kij?
– Ty jak zwykle niepotrzebnie wszystko komplikujesz.
– Ja wiem, że to detale, jednak – jak się wydaje – istotne.
– Wiesz, co ci powiem? Zanim kolejny raz zaczniesz dzielić włos na czworo, po prostu do niego zadzwoń i pogadaj. Sam będziesz wiedział, jak to rozegrać. Wyważysz argumenty. Zresztą, masz w tej sprawie moje całkowite błogosławieństwo. – Nim Banach zdążył powiedzieć więcej, odezwała się jego komórka. Sięgnął po nią i sprawdził numer, a następnie odebrał połączenie. – Już myślałem, że o mnie zapomniałeś, Oskarze… Co? No widzisz, jak jest. Poczekaj chwilę. – Generał odsunął aparat od ucha i przyjrzał się Osmeckiemu. – Nie masz nic do roboty?
Oficer, chcąc nie chcąc, podniósł się z fotela i ruszył ku drzwiom. Już z ręką na klamce usłyszał przeciągły jęk generała.
Borzęcki i te jego pomysły. Pewnie znów suszył Banachowi głowę o kolejną, jak to nazywał, dotację.
Że też generał ma cierpliwość do natręta. Albo chodziło o forsę, albo o posprzątanie po kolejnym nieudanym eksperymencie. To już powoli stawało się nudne. Dobrze, że on nie musi wysłuchiwać żalów profesora, ale cóż, jak nie posmarujesz – nie pojedziesz.
Z tą myślą opuścił gabinet szefa. Przy problemach Banacha te jego to mały pikuś.
***
– Ten będzie dobry.
– Jesteś pewna?
– Całkowicie.
Piotr Halicki zogniskował wzrok na żyrandolu, który wisiał tuż nad jego głową. Problemem nie był kształt czy wielkość, tylko cena. 1699 zł. Ktoś najwyraźniej oszalał, proponując taką kwotę. I za co? Za te kilka drutów, pałąk czy ceramiczne kule? Obok wisiało jeszcze droższe badziewie, nadające się chyba tylko do galerii ze sztuką nowoczesną, a nie do sklepu z wyposażeniem wnętrz. 3999 zł. Powinien zmienić zawód i z żandarma przekwalifikować się na dizajnera.
– O co chodzi, kochanie?
– O nic. – Halicki przełknął ślinę. Wiedział, że urządzenie z Alicją wspólnego mieszkania pochłonie sporą kwotę, ale że ograbi go z oszczędności całego życia, to już nie.
Trzeba to mężnie przyjąć na klatę. Inaczej się nie da. To w końcu Alicja była tu specjalistką, a nie on. On tu robił za kartę kredytową.
– Powiedz od razu, że ci się nie podoba.
– Jest cudowny.
– Właśnie to słyszę w twoim głosie... – Dobry nastrój dziewczyny niespodziewanie prysł. Jej uśmiech zastąpiło malujące się na obliczu skupienie.
Błyskawicznie domyślił się, o co chodzi.
– Przepraszam. – Zły sam na siebie nie bardzo wiedział, jak wybrnąć z tej przykrej sytuacji.
– Ja się nie gniewam. – Odwróciła się do niego plecami, wyraźnie dając mu do zrozumienia, co może zrobić ze swoimi przeprosinami.
Stojący obok sprzedawca udał, że niczego nie słyszy, wbijając spojrzenie w czubki swoich butów lub, co bardziej prawdopodobne, zezując w stronę Alicji.
Halicki wbił ręce w kieszenie i udawał obojętność. Jeśli teraz zacznie ją namawiać do kupna wybranej przed chwilą lampy, będzie jeszcze gorzej. Wyjdzie na palanta, który nie wie, czego chce. Choć marzył, by mieć zakup za sobą, milczał jak zaklęty. Zobaczymy, komu szybciej znudzi się ta zabawa, w końcu był mistrzem w te klocki. On, major żandarmerii, łamał wolę, życiorysy i charaktery nie takim jak ona. Ma swój honor i szybciej piekło zamarznie, niż…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej