Trzecia siła - Vladimir Wolff - ebook

Trzecia siła ebook

Vladimir Wolff

4,2
34,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Idea Międzymorza nabrała realnych kształtów. Polska zrealizowała plany, o których przed niemal wiekiem mówił Marszałek Piłsudski, i dołączyła do grona supermocarstw. Dyktuje warunki nie tylko w Europie, ale i na świecie.

Nie brakuje jej jednak wrogów. 

Polski konwój transportujący do rumuńskiej Konstancy pociski morze – morze staje się celem ataku. W Bukareszcie, a potem także w węgierskiej stolicy dochodzi do krwawych, antypolskich zamieszek. Ktoś ewidentnie próbuje wyrwać Rumunię i Węgry spod wpływu Warszawy...

Kim jest tajemnicza Ariadne? Czy po raz kolejny dojdzie do zmiany układu sił w tej części Europy? Podpułkownik Halicki oraz kapitan Galiński wyruszają z misją wyjaśnienia sytuacji.

Śmiałe i jakże często prorocze wizje Vladimira Wolffa przerażają coraz bardziej. Po „Metalowej burzy” i „Hydrze” czas na „Trzecią siłę”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 359

Oceny
4,2 (142 oceny)
65
49
23
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
dziadek125

Nie oderwiesz się od lektury

Znów extra.
00

Popularność




VLADIMIR WOLFF

Trzecia siła

 

 

© 2017 Vladimir Wolff

© 2017 WARBOOK Sp. z o.o.

 

 

Redaktor serii: Sławomir Brudny

 

Redakcja i korekta językowa: Agnieszka Zub

 

Projekt graficzny, skład, eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]

 

Ilustracja na okładce: Jan Jasiński

 

 

ISBN 978-83-645-2390-8

 

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.

ul. Bładnicka 65

43-450 Ustroń, www.warbook.pl

 

Praw­ni­cy i ban­kie­rzy. Dwa naj­gor­sze ro­dza­je ścier­wa, ja­kie no­si­ła zie­mia. Zda­niem Oska­ra Bo­rzęc­kie­go wszy­scy oni mo­gli­by wy­zdy­chać na bo­le­sne owrzo­dze­nie dup­ska. Od kie­dy wziął kre­dyt na miesz­ka­nie, a z żoną roz­wód, nie­na­wi­dził i jed­nych, i dru­gich. Wy­ra­cho­wa­ne, pier­do… Spo­koj­nie, Oska­rze, spo­koj­nie, bo się wy­koń­czysz i skoń­czy się tak, że do­sta­niesz za­wa­łu.

Ile­kroć o tym my­ślał, do­cho­dził do mo­men­tu, w któ­rym ci­śnie­nie za­czy­na­ło gwał­tow­nie ro­snąć. Już na­wet nie był zły na kre­dyt i byłą żonę, tyl­ko na tych wy­ra­cho­wa­nych piź­dziel­ców, któ­rzy obie­cy­wa­li zło­te góry, a póź­niej za­bie­ra­li całą wy­pła­tę na po­kry­cie kosz­tów pro­ce­so­wych oraz od­set­ki od od­se­tek. Spi­ra­la dłu­gów wy­da­wa­ła się nie mieć koń­ca, a to była tyl­ko część pro­ble­mu. Do tego do­cho­dzi­ły te wszyst­kie te­le­fo­ny z su­per­pro­po­zy­cja­mi: „Ma pan u nas kre­dy­cik? To może weź­mie pan ko­lej­ny, kon­so­li­da­cyj­ny?”. Skur­wy­sy­ny! Dzwo­ni­li po pięć, sześć razy dzien­nie – wciąż z nową ofer­tą.

Po­dob­no kie­dyś był nie­spo­ty­ka­nie spo­koj­nym czło­wie­kiem. Aż do mo­men­tu, kie­dy ko­lej­ny raz usły­szał w te­le­fo­nie przy­mil­ny gło­sik za­pew­nia­ją­cy, że oto po­ja­wi­ła się na­stęp­na szan­sa na… Ni­g­dy nie do­wie­dział się na co. Ru­gał pra­cow­ni­ka ban­ku przez do­bre pięć mi­nut sło­wa­mi ogól­nie uzna­ny­mi za ob­raź­li­we, dzi­wiąc się, że tak po­tra­fi. Ulga była nie­wiel­ka, ale przez ty­dzień miał spo­kój. Od tam­tej pory spo­ro się zmie­ni­ło. Już nie wy­słu­chi­wał do koń­ca uprzej­mych bred­ni, któ­re pły­nę­ły z słu­chaw­ki – bo to były bred­nie! Te­raz, w za­leż­no­ści od na­stro­ju, albo roz­łą­czał roz­mo­wę, albo w do­sad­nych sło­wach in­for­mo­wał, co mogą zro­bić ze swo­ją pro­po­zy­cją.

Wie­dział, że nie po­wi­nien tak się za­cho­wy­wać. To w koń­cu nie ucho­dzi­ło. Bądź co bądź był czło­wie­kiem na sta­no­wi­sku, ale co tam! Ta chwi­la sa­tys­fak­cji, kie­dy po dru­giej stro­nie li­nii za­pa­da­ła ci­sza, a on roz­ko­szo­wał się twar­dym brzmie­niem wła­sne­go gło­su, była bez­cen­na.

Z pro­ble­ma­mi chciał kie­dyś pójść do Ba­na­cha, swo­je­go kum­pla i sze­fa Agen­cji Wy­wia­du, i po­pro­sić o in­ter­wen­cję. Ma­jąc do po­mo­cy paru tych ko­za­ków, co to cho­dzi­li za ge­ne­ra­łem krok w krok, zro­bił­by w tym kra­ju po­rzą­dek. Żad­ne tam ko­sme­tycz­ne zmia­ny. Lu­dziom od razu za­czę­ło­by się żyć przy­jem­nie.

Za­cznie od ad­wo­ka­ta by­łej żony. Za każ­dym ra­zem, gdy wi­dział tę gład­ką piz­dę w le­xu­sie, sa­mo­cho­dzie, któ­ry kosz­to­wał gru­bo po­nad pół bań­ki, miał ocho­tę na… Spo­koj­nie, Oska­rze, spo­koj­nie. Przyj­dzie dzień, w któ­rym wszyst­kie two­je krzyw­dy zo­sta­ną wy­rów­na­ne. Emil nie po­wi­nien od­mó­wić. W koń­cu bez nie­go cały ten cyrk prze­sta­nie się krę­cić.

Ode­tchnął głę­biej. Nie­po­trzeb­nie tak się de­ner­wu­je. Wstał zza biur­ka i zro­bił parę kro­ków, przy­glą­da­jąc się pa­no­ra­mie mia­sta. Jak się do­brze nad tym za­sta­no­wić, pew­ne spra­wy mógł­by za­ła­twić sam, nie­któ­re nu­me­ry za­strzec i spra­wić, żeby od­po­wied­ni im­puls do­tarł do na­trę­ta i usma­żył ob­wo­dy w jego smart­fo­nie. Do­bre! To samo z me­ce­na­sem Da­nie­lem Przy­goń­skim. Do­sta­nie taką mi­kro­falę, że mu zwie­ra­cze pusz­czą.

– Pa­nie dy­rek­to­rze…

Jak się na­zy­wał ten gno­jek, któ­ry pró­bo­wał go na­stra­szyć, mó­wiąc, że miesz­ka­nie nie na­le­ży do nie­go, tyl­ko do ban­ku, i że jak się spóź­ni z jesz­cze jed­ną ratą, to wy­lą­du­je na bru­ku? Ko­łek? Pło­tek? Tak! Ja­nusz Pło­tek. By­dlak, ja­kich mało. Nie po­trze­bu­je Ba­na­cha, by po­li­czyć się z ta­kim śmie­ciem. „Za­mie­nię two­je ży­cie w pie­kło, tak samo, jak ty zro­bi­łeś to z moim. Masz in­te­li­gent­ny sa­mo­chód? A dom pe­łen elek­tro­nicz­nych cu­de­niek? Już po to­bie. Zna­czysz mniej…”.

– Pa­nie dy­rek­to­rze…

Nie­chęt­nie się od­wró­cił.

– Pan Mi­cha­lak i pan Ja­nic­ki cze­ka­ją.

– Do­brze, pani Ma­rzen­ko, niech wej­dą. – My­śli o ze­mście Bo­rzęc­ki chwi­lo­wo od­su­nął na bok. Mogą po­cze­kać. Przed nim zwy­kły dzień ro­bo­czy. Zwy­kły i nie­zwy­kły, bo pro­ble­my, z ja­ki­mi się bo­ry­kał, były do­syć skom­pli­ko­wa­ne.

– Po­dać kawę?

– Tak, pro­szę.

– A może… – Se­kre­tar­ka za­wie­si­ła głos.

– Słu­cham, pani Ma­rzen­ko.

– Pan coś dzi­siaj jadł?

– Nie zdą­ży­łem.

– Jak tak moż­na? Ner­wo­wy pan się zro­bił i ja­kiś taki bla­dy... W ka­drach mi po­wie­dzie­li, że urlo­pu to pan nie brał od pię­ciu lat!

– Ta­kie cza­sy.

– Co tam cza­sy! Jesz­cze się pan zmar­nu­je.

Bo­rzęc­ki przyj­rzał się se­kre­tar­ce uważ­niej. Ci­sow­ska może nie była pierw­szej mło­do­ści, ale i z nie­go ża­den ado­nis.

– No do­brze, to na co mogę li­czyć?

– Za­raz coś zor­ga­ni­zu­ję. – Ko­bie­ta ucie­szy­ła się. – Jak pa­no­wie skoń­czą, wszyst­ko bę­dzie przy­go­to­wa­ne.

– Będę zo­bo­wią­za­ny.

– Pro­szę się nie przej­mo­wać i nie jeść tych cia­stek. To aku­rat nic do­bre­go.

Bo­rzęc­ki zer­k­nął na pu­deł­ko z her­bat­ni­ka­mi. Praw­dę po­wie­dziaw­szy, od ich wi­do­ku do­sta­wał mdło­ści. Ja­kiś kon­kret­ny po­si­łek nie za­szko­dzi.

– To póź­niej, a te­raz, je­że­li moż­na…

– Już pro­szę.

Ci­sow­ska zni­kła, a na jej miej­scu po­ja­wi­li się Mi­cha­lak i Ja­nic­ki. Je­den z nich był do­cen­tem, dru­gi dok­to­rem, i to by­naj­mniej nie me­dy­cy­ny.

– Prze­pra­szam, że pa­no­wie cze­ka­li.

Do­cent Ma­rek Mi­cha­lak, bar­dziej śmia­ły, pod­szedł do prze­ło­żo­ne­go i uści­snął jego rękę. Ja­nic­ki po­śpie­szył za nim.

– Pro­szę. – Bo­rzęc­ki wska­zał sto­lik kon­fe­ren­cyj­ny. – Bar­dzo się cie­szę, że pa­nów wi­dzę. Mamy wie­le do prze­dys­ku­to­wa­nia. Szcze­gól­nie mar­twi mnie ten ostat­ni wy­pa­dek. O ile wiem, pan Mro­czek po­wo­li wra­ca do zdro­wia.

Mi­cha­lak z Ja­nic­kim spoj­rze­li po so­bie.

– Tak, pa­nie dy­rek­to­rze – od­rzekł ten dru­gi. – By­łem dzi­siaj u nie­go w szpi­ta­lu. Le­ka­rze mó­wią, że jego stan jest sta­bil­ny.

– Roz­ma­wia­li­ście?

– Or­dy­na­tor był prze­ciw­ny, ale ja­koś go prze­ko­na­łem.

– A sam Mro­czek jak za­pa­mię­tał wy­da­rze­nia?

– Pa­mię­ta, że wszedł do sali ano­ma­lii, hmm… To zna­czy…

– Wszy­scy wie­my, o co cho­dzi.

– …a póź­niej to już nic.

– A wcze­śniej?

– Wspo­mi­nał o szu­mie i stu­ka­niu. My­ślał, że ktoś robi so­bie z nie­go żar­ty...

Bo­rzęc­ki z roz­tar­gnie­niem po­dra­pał się po gło­wie. Sala ano­ma­lii. To tam prze­pro­wa­dza­li eks­pe­ry­men­ty z mini czar­ną dziu­rą. Mie­li na­dzie­ję, że na­stą­pi prze­łom... Ja­koś uda­ło się za­pa­no­wać nad eks­pe­ry­men­tem, ale wkrót­ce wszyst­ko za­czę­ło się pie­przyć. Lu­dzie ga­da­li… Wła­śnie – ga­da­li. Na­tu­ry zja­wi­ska, któ­re spra­wi­ło, że Fi­lip Mro­czek zo­stał unie­sio­ny w po­wie­trze i – co tu kryć – od­pły­nął, nie uda­ło się wy­ja­śnić do tej pory. Wieść o tym, co za­szło, lo­tem bły­ska­wi­cy obie­gła in­sty­tut. Po­gło­ski, już wcze­śniej ocie­ra­ją­ce się o fan­ta­sty­kę, po wy­pad­ku Mrocz­ka jesz­cze bar­dziej przy­bra­ły na sile. Tego, co się sta­ło, z pew­no­ścią nie moż­na było zlek­ce­wa­żyć. Je­że­li on, dy­rek­tor In­sty­tu­tu Wy­so­kich Tech­no­lo­gii Oskar Bo­rzęc­ki, cze­goś z tym nie zro­bi, stra­ci sza­cu­nek wszyst­kich. Kto wów­czas bę­dzie chciał pra­co­wać z ta­kim nie­udacz­ni­kiem jak on? Nikt.

Stąd dzi­siej­sze spo­tka­nie.

Bo­rzęc­ki spoj­rzał na sto­ją­cych przed nim roz­mów­ców. Mi­cha­lak zaj­mo­wał się astro­fi­zy­ką, Ja­nic­ki, jak twier­dził, chciał po­znać na­tu­rę wszech­świa­ta. Pro­szę bar­dzo – niech po­zna­je! Jest pole do po­pi­su. To, co tu­taj wy­pra­wia, prze­kra­cza wszel­kie gra­ni­ce.

– Od cze­go chce­cie za­cząć?

– Parę stan­dar­do­wych ba­dań – enig­ma­tycz­nie od­po­wie­dział do­cent.

– A je­że­li te nic nie wy­ka­żą?

– Pa­nie dy­rek­to­rze, nie siej­my pa­ni­ki. Ro­zu­miem, że mamy tu­taj do czy­nie­nia ze zja­wi­skiem, któ­re­go na­tu­ry nie zna­my. Mam parę po­dej­rzeń, ale to wszyst­ko. A tak przy oka­zji, chciał­bym za­py­tać, jak bę­dzie z fi­nan­so­wa­niem na­sze­go głów­ne­go pro­jek­tu?

– Mówi pan o Oce­anie?

– Tak.

– Nic nie zo­sta­ło jesz­cze prze­są­dzo­ne. Roz­mo­wy i kon­sul­ta­cje trwa­ją.

Na M/S Oce­an, tan­ko­wiec pły­wa­ją­cy pod ban­de­rą Li­be­rii, jak na ra­zie wy­asy­gno­wa­no środ­ki tak, że stał się w koń­cu wła­sno­ścią pol­skie­go ar­ma­to­ra. Jed­nost­ka za­ko­twi­czy­ła na re­dzie Świ­no­uj­ścia, cze­ka­jąc, aż za­pad­ną ko­lej­ne de­cy­zje. Prze­ro­bie­nie pół­ki­lo­me­tro­we­go tan­ke­ra na pły­wa­ją­ce la­bo­ra­to­rium, jak to wy­my­ślił Bo­rzęc­ki, wy­ma­ga­ło środ­ków, i to ko­lo­sal­nych. Mi­liard to nic. Jak już wszyst­ko zo­sta­nie ukoń­czo­ne, ca­łość za­mknie się w kwo­cie, jaka przy­słu­gi­wa­ła szkol­nic­twu na rok albo i wię­cej. Było ja­sne, że rząd nie wyda ta­kich pie­nię­dzy. Spon­so­rów na­le­ża­ło szu­kać gdzie in­dziej.

Ale czy nie ma w Pol­sce firm wy­pra­co­wu­ją­cych duże zy­ski? Wy­star­czy po­ga­dać z ich pre­ze­sa­mi! Więk­szość z nich po­tra­fi lo­gicz­nie my­śleć. Sło­wo tu, sło­wo tam i ja­koś to bę­dzie. Oskar był pe­wien, że znaj­dzie parę osób, któ­re mają wo­bec nie­go dług wdzięcz­no­ści. Taki Ba­nach! Pierw­szy przy­kład z brze­gu. W trak­cie ostat­nie­go kry­zy­su bez po­mo­cy Bo­rzęc­kie­go z pew­no­ścią by so­bie nie po­ra­dził. Tak na­praw­dę to on ura­to­wał kraj przed sto­cze­niem się w ot­chłań. W na­gro­dę do­stał od pre­zy­den­ta zło­ty ze­ga­rek i me­dal Orła Bia­łe­go. Świet­nie, za­wie­si go so­bie w ka­ju­cie nad biur­kiem... Jed­nak za­miast bły­sko­tek wo­lał­by bar­dziej przy­ziem­ne do­wo­dy wdzięcz­no­ści. Jak to mó­wią, ła­ska pań­ska na pstrym ko­niu jeź­dzi, a jego usłu­gi są dro­gie, więc niech le­piej prze­sta­ną uda­wać, że spra­wa zo­sta­ła za­mknię­ta.

– Z mo­jej stro­ny proś­ba jest taka. Pro­szę za­cho­wać da­le­ko idą­cą dys­kre­cję.

– Ależ to oczy­wi­ste. – Ja­nic­ki nie­spo­koj­nie po­ru­szył się na krze­śle.

– Pa­no­wie wie­dzą, jak nasi pra­cow­ni­cy re­agu­ją na plot­ki, i choć pan Mro­czek, jak się wy­da­je, wy­szedł z opre­sji cało, to za­ufa­nie do kie­row­nic­twa zo­sta­ło pod­wa­żo­ne.

– W świe­tle ostat­nich wy­da­rzeń…

– Pro­szę nie my­dlić mi oczu. Ja wiem, że w kra­ju nie dzie­je się naj­le­piej, ale to nie zna­czy, że my mamy wy­mów­kę. Niech każ­dy robi to, co do nie­go na­le­ży.

– Cho­dzą słu­chy, że mamy zo­stać pla­ców­ką zmi­li­ta­ry­zo­wa­ną – nie­spo­dzie­wa­nie wy­pa­lił Mi­cha­lak.

– Kto to panu po­wie­dział?

– Pa­nie dy­rek­to­rze, czy ja je­stem dziec­kiem? Prze­cież wiem, że na­sze ba­da­nia sta­no­wią pod­sta­wę dla przy­szłych tech­no­lo­gii, któ­re znaj­dą za­sto­so­wa­nie w si­łach zbroj­nych.

– Znaj­dą albo i nie znaj­dą.

– Ge­ne­rał Ba­nach wie już o ko­rzy­ściach, ja­kie od­nie­sie­my, po­kry­wa­jąc na­sze my­śliw­ce nową po­wło­ką an­ty­ra­da­ro­wą. F-16 bę­dzie miał ta­kie samo od­bi­cie jak F-22.

– To nie jest spra­wa dla ge­ne­ra­ła Ba­na­cha, ale dla do­wódz­twa wojsk lot­ni­czych!

– Wszyst­ko, co po­wie Ba­nach, zro­bią i tam­ci. Czy ja nie mam ra­cji?

– Pa­nie Mi­cha­lak, co nowa tech­no­lo­gia ma wspól­ne­go z wy­wia­dem?

– Od­no­szę wra­że­nie, zresz­tą nie tyl­ko ja, że na­szą pra­cą in­te­re­su­ją się wła­śnie oni. Nie­wie­lu na­szych ofi­ce­rów tu­taj go­ści, a ge­ne­rał Ba­nach bywa tu re­gu­lar­nie. In­te­re­su­je się tym, co ro­bi­my, a jego ofi­ce­ro­wie nas chro­nią.

– Do cze­go pan zmie­rza?

– Sko­ro je­ste­śmy pla­ców­ką po­wią­za­ną z or­ga­na­mi bez­pie­czeń­stwa, to i za­gro­że­nia są pew­nie duże.

– Ale…

– Pro­szę po­zwo­lić mi skoń­czyć. – Mi­cha­lak nie lu­bił, jak mu prze­ry­wa­no. Do­ty­czy­ło to rów­nież oso­by dy­rek­to­ra. – My tu mó­wi­my o spra­wie Mrocz­ka jak o wy­pad­ku, a może jego na­tu­ra ma zu­peł­nie inną przy­czy­nę?

– Jaką?

– Je­że­li to nie wy­pa­dek, a… No nie wiem, pró­ba za­ma­chu?

Oskar sze­rzej otwo­rzył oczy – o tym nie po­my­ślał. Ale je­śli spoj­rzeć na wy­da­rze­nia z in­nej stro­ny, rze­czy­wi­ście coś w tym mo­gło być. Nie­uda­ny sa­bo­taż, daj­my na to, albo ostrze­że­nie: nie idź­cie da­lej tą dro­gą, bo kon­se­kwen­cje mogą być strasz­ne! Na ra­zie ofia­rą był je­den czło­wiek, ale co bę­dzie da­lej? W tym wy­pad­ku od­po­wie­dzial­no­ści nie zrzu­ci na Mi­cha­la­ka i Ja­nic­kie­go. Sam musi o wszyst­ko za­dbać. I le­piej bę­dzie, je­śli z pro­ble­ma­mi upo­ra się jak naj­szyb­ciej.

***

Krzysz­tof Kusz, czter­dzie­sto­pię­cio­let­ni kie­row­ca osiem­na­sto­ko­ło­we­go truc­ka, od po­nad dwóch go­dzin od­czu­wał po­waż­ną nie­dy­spo­zy­cję. Od co naj­mniej go­dzi­ny w ka­bi­nie roz­le­ga­ły się do­no­śne bek­nię­cia i pierd­nię­cia, któ­rych w ża­den spo­sób nie po­tra­fił stłu­mić. Wie­dział, że jak spró­bu­je, bę­dzie jesz­cze go­rzej. Bar­dzo ża­ło­wał, że nie ma ze sobą żad­ne­go ze środ­ków tak re­kla­mo­wa­nych ostat­nio w te­le­wi­zji – bie­rzesz jed­ną pa­styl­kę i po kło­po­cie, a tak męcz się, czło­wie­ku, do­pó­ki nie do­je­dziesz do celu po­dró­ży.

Kusz do­sko­na­le wie­dział, w czym pro­blem. Nie­po­trzeb­nie na ostat­nim po­sto­ju zjadł ke­bab od tu­rec­kie­go sprze­daw­cy. Nie po­wi­nien tego ro­bić. Aśka ostrze­ga­ła go nie raz. Mło­dzie­niasz­kiem już nie był, or­ga­nizm miał swo­je ogra­ni­cze­nia, to te­raz kie­row­ca miał za swo­je.

Ko­lej­ny raz Ku­szo­wi nie­przy­jem­nie się od­bi­ło. Co ten skur­wiel wpa­ko­wał do środ­ka? Trut­kę na szczu­ry? A może to wina so­sów? Nie po­wi­nien brać tego pi­kant­ne­go. Po ostrych przy­pra­wach za­wsze miał zga­gę.

Po­peł­nił błąd. Zresz­tą, nie pierw­szy raz w ży­ciu. Na swo­je uspra­wie­dli­wie­nie miał tyl­ko to, że był bar­dzo głod­ny. Cią­gnę­li z Kra­ko­wa już dwu­dzie­stą go­dzi­nę. Trzy cią­gni­ki z na­cze­pa­mi, jed­na fur­go­net­ka ochro­ny z tyłu i SUV z przo­du. Wie­dział na­wet, co wio­zą; to nie była ja­kaś szcze­gól­na ta­jem­ni­ca: po­ci­ski mo­rze – mo­rze, któ­rych Po­la­cy mie­li w nad­mia­rze, a Ru­mu­ni po­trze­bo­wa­li ich na wczo­raj. Stąd i wy­pra­wa na tra­sie Kra­ków – Kon­stan­ca nad Mo­rzem Czar­nym. Tam ła­du­nek przej­mą ofi­ce­ro­wie ru­muń­skiej ma­ry­nar­ki wo­jen­nej. Co z nim zro­bią, to już ich spra­wa. Ist­nia­ła moż­li­wość, że co naj­mniej kil­ka wy­strze­lą w stro­nę tu­rec­kich jed­no­stek pa­tro­lo­wych kon­tro­lu­ją­cych akwen cał­kiem nie­da­le­ko od wy­brze­ża Ru­mu­nii.

Szko­da, że skrzyń nie wy­sła­no sa­mo­lo­ta­mi lub ko­le­ją, tyl­ko trans­por­tem ko­ło­wym, i to pry­wat­nej fir­my lo­gi­stycz­nej. Co praw­da, z ar­mią współ­pra­co­wa­li nie raz, ale Kusz czuł się nie­swój, ma­jąc za ple­ca­mi set­ki ki­lo­gra­mów ma­te­ria­łów wy­bu­cho­wych. Kie­row­nik coś tam tłu­ma­czył. Ofi­cjal­nie Pol­ska nie mia­ła ze sprze­da­żą nic wspól­ne­go. Po­ci­ski zo­sta­ły prze­ka­za­ne spół­ce han­dlu­ją­cej nad­wyż­ka­mi uzbro­je­nia. Bu­ka­reszt prze­bił ofer­tę in­nych za­in­te­re­so­wa­nych i tak wszedł w ich po­sia­da­nie. Kie­dy Kusz usły­szał to na­cią­ga­ne tłu­ma­cze­nie, za­chcia­ło mu się śmiać. Aku­rat! Same przy­pad­ki i do­bra wola za­in­te­re­so­wa­nych... Ta­kie bred­nie to w ga­ze­tach mo­gli wy­pi­sy­wać. To było zle­ce­nie rzą­do­we i od­bior­ca też był rzą­do­wy. Je­że­li się my­lił, to ochro­nia­rze byli po­bo­ro­wy­mi, a nie sta­ry­mi wy­ga­mi. Wy­star­czy­ło na nich spoj­rzeć – ośmiu fa­ce­tów o za­ka­za­nych ry­jach; nie chciał­by ich spo­tkać w ciem­nej ulicz­ce. Wszy­scy uzbro­je­ni w broń au­to­ma­tycz­ną. Każ­de­go, kto tyl­ko się zbli­żył, od­pę­dza­li na­tych­miast i bez zbęd­nych ce­re­gie­li. Po­la­cy i Ame­ry­ka­nie. Ga­da­li spe­cy­ficz­nym slan­giem, któ­re­go ni w ząb nie po­tra­fił zro­zu­mieć. Kij im w oko. Do Kon­stan­cy po­zo­stał ka­wa­łek, naj­wy­żej kil­ka­dzie­siąt ki­lo­me­trów.

Na­głe wzdę­cie spra­wi­ło, że moc­niej chwy­cił się kie­row­ni­cy. Ja­sna cho­le­ra, chy­ba nie da rady i bę­dzie mu­siał sko­czyć na stro­nę. Tyl­ko czy jest tu ja­kiś par­king? Po krza­kach cho­wać się nie bę­dzie.

Prze­szło. Ufff. Z ta­kim po­sto­jem za­wsze jest kło­pot. Mu­siał­by dać znać do­wód­cy kon­wo­ju, że pro­si o prze­rwę, ten za­czął­by do­py­ty­wać, o co cho­dzi, kum­ple by się śmia­li. Miał­by prze­sra­ne – do­słow­nie i w prze­no­śni. Ale lep­sze to niż jaz­da w za­faj­da­nych spodniach.

Ko­lej­ny skurcz prze­biegł przez je­li­ta kie­row­cy. Do­brze, że po­moc­ni­ka wy­gnał już wcze­śniej. Wal­dek to do­pie­ro miał­by uży­wa­nie! A swo­ją dro­gą, już ni­g­dy wię­cej nie weź­mie tego pa­skudz­twa do ust. Niech szlag tra­fi tych wszyst­kich ara­bu­sów, ra­zem z ich żar­ciem. Na­mno­ży­ło się tego dzia­do­stwa w Eu­ro­pie co nie­mia­ra. Na uli­cy to już co dru­gi zer­kał na nie­go nie­spo­koj­nym okiem. Jak tyl­ko któ­ryś tknie Aśkę, to ta­kie­mu nogi z dupy po­wy­ry­wa. W Pol­sce to jesz­cze nic, ale jak tyl­ko prze­kro­czy­li gra­ni­cę ze Sło­wa­cją w Łom­ni­cy-Zdro­ju, to wi­dział ich już całe ty­sią­ce. Do­pie­ro na po­sto­ju pod Ko­szy­ca­mi do­wie­dział się, że to Cy­ga­nie, a nie mu­zuł­ma­nie, i że Sło­wa­cja ma z nimi spo­ry pro­blem.

Spo­ry – to de­li­kat­nie po­wie­dzia­ne. Sły­szał, że do 2050 roku bę­dzie ich wię­cej niż rdzen­nych miesz­kań­ców. My­ślał, że ko­le­dzy ro­bią go w ko­nia, ale nie, tak było w isto­cie. Sło­wa­cy pra­wie się nie roz­mna­ża­li, a Cy­ga­nie jak naj­bar­dziej. Sta­ty­stycz­na sło­wac­ka ro­dzi­na mia­ła jed­no dziec­ko, rom­ska – od dzie­się­ciu w górę. De­mo­gra­fia. Po­dob­no przed­mie­ścia wszyst­kich du­żych i mniej­szych miast już przy­po­mi­na­ją slum­sy. Na wsi to samo. Cy­ga­nów pra­co­wa­ło nie­wie­lu, żyli głów­nie z za­sił­ków. Ja­kie pań­stwo wy­trzy­ma to, że z każ­dym ro­kiem za­sił­ko­wi­czów jest co­raz wię­cej? Sło­wa­cy prze­pad­ną i nie­po­trzeb­na była tu woj­na.

Na do­bra, Sło­wa­cy Sło­wa­ka­mi, Cy­ga­nie Cy­ga­na­mi, a jemu chcia­ło się jak naj­szyb­ciej do ki­bel­ka. Się­gnął do CB-ra­dia, gdy z le­wej stro­ny wy­ło­ni­ła się fur­go­net­ka volks­wa­ge­na T5. Ku­sza mało to ob­cho­dzi­ło, miał waż­niej­sze spra­wy na gło­wie. Bor­do­wy bo­lid tyl­ko śmi­gnął i zrów­nał się z wo­zem ochro­ny. Po­lak wi­dział to do­kład­nie, bo jego cią­gnik po­ru­szał się za­raz za SUV-em. Z jed­ną ręką na kie­row­ni­cy, a dru­gą trzy­ma­ją­cą mi­kro­fon, ob­ser­wo­wał, co się dzie­je. Tu nie było za dużo miej­sca na taką jaz­dę. Za­raz z na­prze­ciw­ka po­ja­wią się sa­mo­cho­dy i volks­wa­gen bę­dzie zmu­szo­ny zje­chać na pra­wy pas. A ten de­bil co zro­bi? Bę­dzie ska­kać? Idio­ta!

Kusz po­pra­wił bejs­bo­lów­kę na gło­wie. Kształt Ka­łasz­ni­ko­wa roz­po­znał od razu, gdy bocz­ne prze­su­wa­ne drzwi od­su­nę­ły się na bok. Lu­dzie, któ­rzy sie­dzie­li w T5, a było ich co naj­mniej czte­rech, otwo­rzy­li sko­or­dy­no­wa­ny ogień, pa­ku­jąc w sa­mo­chód ochro­ny la­wi­nę oło­wiu. Jako pierw­szy zgi­nął kie­row­ca SUV-a. Hon­da CR-V od­bi­ła naj­pierw w lewo, po­tem w pra­wo, zjeż­dża­jąc na po­bo­cze. Nie je­cha­li szyb­ko, tro­chę po­wy­żej 60 km/h, ale i tak wóz wpadł w po­ślizg i za­czął ko­zioł­ko­wać.

W pierw­szej se­kun­dzie Kusz zdrę­twiał, lecz szyb­ko od­rzu­cił mi­kro­fon i chwy­cił za drą­żek zmia­ny bie­gów. Nie może się za­trzy­mać. Tym ban­dy­tom wła­śnie o to cho­dzi­ło. Je­śli za­trzy­ma sa­mo­chód, bę­dzie po nim. Roz­pacz­li­wie pró­bo­wał przy­śpie­szyć, ale ma­newr szedł opor­nie. Cią­gnik z ła­dun­kiem to nie oso­bów­ka i roz­pę­du na­bie­ra po­wo­li.

Volks­wa­gen wciąż trzy­mał się przed nim. Szko­da. Gdy­by był parę me­trów bli­żej, mógł­by spró­bo­wać sta­ra­no­wać by­dla­ków, a tak po­zo­sta­ła tyl­ko mo­dli­twa.

– O w mor­dę, co oni ro­bią? – Kusz po­czuł prze­ra­że­nie, wi­dząc, że je­den z au­to­ma­tów jest skie­ro­wa­ny w jego szo­fer­kę. W ta­kiej sy­tu­acji nie­wie­le rze­czy moż­na zro­bić. Nie mógł się scho­wać, bo nie było gdzie. Szo­sa wio­dła pro­sto, nie było szan­sy ni­g­dzie zje­chać, nie mógł też się za­trzy­mać. – Kur­wa, co ro­bić? – za­klął gło­śno.

Ciąg my­śli Ku­sza zo­stał prze­rwa­ny, gdy se­ria z Ka­łasz­ni­ko­wa roz­trza­ska­ła przed­nią szy­bę sa­mo­cho­du, któ­ry pro­wa­dził. Choć sam nie zo­stał dra­śnię­ty, spa­ni­ko­wał i za­czął krę­cić kie­row­ni­cą, pró­bu­jąc wy­je­chać z li­nii ognia. Truck wje­chał na po­bo­cze, ta­ra­nu­jąc drzew­ka i krze­wy ro­sną­ce tuż przy szo­sie. Na ko­lej­ne mi­nu­ty ak­cji w tym ka­lej­do­sko­pie na­stę­pu­ją­cych po so­bie wy­da­rzeń Kusz miał wpływ tyl­ko w nie­wiel­kim stop­niu. W pierw­szym od­ru­chu pró­bo­wał za­sło­nić twarz przed odłam­ka­mi szkła fru­wa­ją­cy­mi w po­wie­trzu. Te su­kin­sy­ny wciąż do nie­go strze­la­ły. Mimo ry­czą­ce­go sil­ni­ka wy­raź­nie sły­szał ka­no­na­dę.

Cią­gnik pod­sko­czył na ja­kiejś nie­rów­no­ści, a on pod­sko­czył na sie­dze­niu tak wy­so­ko, że nie­mal do­tknął gło­wą su­fi­tu szo­fer­ki. Opadł na fo­tel z głu­chym ję­kiem. Gła­zu, któ­ry zna­lazł pod ko­ła­mi cię­ża­rów­ki, nie mógł doj­rzeć w ża­den spo­sób. Siła ude­rze­nia była ogrom­na i gdy­by nie pasy, z pew­no­ścią wy­le­ciał­by przez przed­nią szy­bę wprost na su­chą jak be­ton ru­muń­ską zie­mię. Wóz prze­chy­lił się i z hu­kiem prze­wró­cił na bok. Ko­niec jaz­dy. Kusz żył, był świa­do­my, ale to mo­gło się zmie­nić w każ­dym mo­men­cie. Le­żał te­raz w ja­kieś dziw­nej po­zy­cji, pró­bu­jąc się oswo­bo­dzić z przy­trzy­mu­ją­cych go pa­sów. Jego cia­ło do­sta­ło taką daw­kę ad­re­na­li­ny, że do­tych­cza­so­we do­le­gli­wo­ści mi­nę­ły, jak ręką od­jął. Bo­la­ły go że­bra, ale to już zu­peł­nie z in­nej przy­czy­ny. Chrząk­nął i wy­pluł na dłoń zmie­sza­ną ze śli­ną krew. Kur­wa, jest go­rzej, niż my­ślał.

Gdzieś z tyłu do­bie­ga­ły do jego uszu po­je­dyn­cze strza­ły i całe se­rie z bro­ni ma­szy­no­wej. Tam trwa­ła ma­sa­kra. Wie­dział, że je­śli nie wy­do­sta­nie się stąd jak naj­szyb­ciej, skoń­czy jak resz­ta.

– No da­lej, ru­szaj się! – po­na­glał sam sie­bie.

W po­bli­żu usły­szał gło­sy. Po­li­glo­tą ni­g­dy nie był. An­giel­ski czy nie­miec­ki miał opa­no­wa­ny tyl­ko na tyle, by za­py­tać o dro­gę czy ku­pić bi­let na me­tro. Fran­cu­skie­go czy hisz­pań­skie­go nie znał ni w ząb. Ci tu­taj zwra­ca­li się do sie­bie ja­ki­miś chra­pli­wy­mi dźwię­ka­mi, nie­przy­po­mi­na­ją­cy­mi Ku­szo­wi ni­cze­go, co sły­szał do tej pory.

Przez otwo­ry po ku­lach w szy­bie zo­ba­czył czy­jeś nogi w wor­ko­wa­tych spodniach i so­lid­nych tra­pe­rach. Wie­dział, co się te­raz sta­nie.

Przy­szli po nie­go. To ko­niec. Już nie zo­ba­czy Aśki i dzie­cia­ków. A mia­ło być, kur­wa, tak pięk­nie!

W jed­nym z otwo­rów po­ja­wi­ła się za­ma­sko­wa­na twarz, a chwi­lę póź­niej lufa pi­sto­le­tu. Padł strzał i Kusz do­stał w ra­mię. Bo­la­ło jak cho­le­ra. Ko­lej­ne po­ci­ski po­dziu­ra­wi­ły jego cia­ło jak sito, ale on już ni­cze­go nie czuł, bo po pierw­szym strza­le stra­cił przy­tom­ność.

Po­dob­nie dzia­ło się wszę­dzie tam, gdzie za­trzy­ma­ły się cią­gni­ki i po­jaz­dy ochro­ny. Roz­kaz dla za­bój­ców był wy­raź­ny – nie mógł prze­żyć nikt. A sko­ro tak, po­le­ce­nie na­le­ża­ło wy­ko­nać.

***

Ge­ne­rał Emil Ba­nach brał na swo­ją gło­wę wię­cej obo­wiąz­ków niż inni.

Je­że­li nie on, to kto?

Naj­le­piej orien­to­wał się we wszyst­kich po­wią­za­niach, ukła­dach i za­leż­no­ściach, wszak na­le­ża­ło to do jego obo­wiąz­ków. Jako szef Agen­cji Wy­wia­du Woj­sko­we­go czu­wał nad bez­pie­czeń­stwem pań­stwa i oby­wa­te­li. Tak mó­wi­ły re­gu­la­min, teo­ria i ho­nor żoł­nie­rza. W prak­ty­ce róż­nie z tym by­wa­ło. Nie raz na­gi­nał pra­wo w celu uzy­ska­nia do­raź­nych ko­rzy­ści. Tu sen­ty­men­ty na­le­ża­ło od­su­nąć na bok. Nie był z tego dum­ny, po pro­stu do­brze wy­ko­ny­wał swo­ją ro­bo­tę. Tak twier­dzi­li na­wet jego naj­za­ja­dlej­si prze­ciw­ni­cy. Nie bę­dzie bie­gał z każ­dą spra­wą do pro­ku­ra­tu­ry, pro­sząc o zgo­dę na za­in­sta­lo­wa­nie pod­słu­chu czy przej­rze­nie czy­je­goś kon­ta ban­ko­we­go. Od tego, by wro­go­wie nie do­my­śli­li się, że do­bie­ra im się do tył­ka, miał wła­snych spe­ców, ha­ke­rów, eks­per­tów od in­wi­gi­la­cji, a jak było trze­ba – to i od mo­krej ro­bo­ty. Tak, wła­śnie od mo­krej ro­bo­ty. Je­że­li ja­kie­muś fra­je­ro­wi wy­da­wa­ło się, że ist­nie­je tyl­ko po to, aby zbie­rać in­for­ma­cje, to był w gru­bym błę­dzie. Bez­pie­czeń­stwo pań­stwa to coś wię­cej. Na nie­wi­dzial­nym fron­cie sła­bość ozna­cza śmierć.

I żeby wszyst­ko do koń­ca było ja­sne – nie mia­ło zna­cze­nia, kim by­łeś: oby­wa­te­lem pol­skim, któ­ry zbłą­dził, czy też agen­tem wro­gie­go pań­stwa. Dzia­łasz na na­szym po­dwór­ku, więc mu­sisz li­czyć się z kon­se­kwen­cja­mi, rów­nież tymi naj­po­waż­niej­szy­mi. W cią­gu ostat­nich lat za kra­ty lub do pia­chu tra­fi­ło wię­cej wro­gów i zdraj­ców niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej.

Ba­nach nie raz za­sta­na­wiał się, czy w swo­ich dzia­ła­niach nie jest zbyt su­ro­wy, i za każ­dym ra­zem wnio­sek był taki sam. Je­śli od­pu­ści, bę­dzie po nich. Pol­ska i so­jusz­ni­cze kra­je Mię­dzy­mo­rza zo­sta­ną roz­szar­pa­ne przez są­sia­dów szyb­ciej, niż się to ko­mu­kol­wiek przy­śni­ło.

Od cza­sów, kie­dy byli pań­stwem po­gar­dza­nym w środ­ko­wej Eu­ro­pie, wie­le się zmie­ni­ło. Po la­tach sta­li się śmier­tel­nym wro­giem dla wie­lu, któ­rym wy­da­wa­ło się, że po upad­ku USA na­sta­nie na świe­cie nowy ład.

I na­stał.

Ale nie taki, ja­kie­go się spo­dzie­wa­no. We wcze­śniej­szych ukła­dan­kach nikt nie trak­to­wał Pol­ski po­waż­nie, co naj­czę­ściej spro­wa­dza­ło się do do­brej rady – le­piej siedź­cie ci­cho, bo je­śli nie, to się do­igra­cie.

Na­praw­dę, nie chciał na­ra­żać kra­ju na nie­bez­pie­czeń­stwo. Wie­dział, że le­piej żyć z in­ny­mi w zgo­dzie, a że zo­sta­li mo­car­stwem – wy­szło tak, jak wy­szło. W cza­sie ko­lej­ne­go za­krę­tu hi­sto­rii po­ja­wi­ły się oka­zje, o któ­rych wcze­śniej nikt nie od­wa­żył się na­wet po­my­śleć. Jed­ni słab­ną, dru­dzy idą w górę. Tak było i w ich przy­pad­ku. Po­wstał twór, któ­re­go jed­ni się bali, dru­dzy wy­szy­dza­li, ale nikt nie mógł po­wie­dzieć, że moż­na się z nim nie li­czyć.

Choć było już parę mi­nut po sie­dem­na­stej i w wie­lu biu­rach dzień urzę­do­wa­nia skoń­czył się go­dzi­nę wcze­śniej, dla Ba­na­cha trwał on w naj­lep­sze. W domu ge­ne­rał nie zja­wi się przed dwu­dzie­stą dru­gą, wró­ci pew­nie dużo póź­niej. Ktoś mu­siał trzy­mać rękę na pul­sie. Ba­nach peł­nił w koń­cu służ­bę, a nie od­bęb­niał parę go­dzin na pań­stwo­wej po­sa­dzie.

Wła­śnie chciał się ru­szyć i zejść do bu­fe­tu, by coś prze­trą­cić przed ko­lej­ny­mi spo­tka­nia­mi, gdy w ga­bi­ne­cie zja­wił się je­den z za­stęp­ców – puł­kow­nik Sta­ni­sław Osmec­ki. Po mi­nie ofi­ce­ra wi­dać było, że nie jest do­brze.

Ge­ne­rał opadł na fo­tel i splótł pal­ce na brzu­chu. Co tym ra­zem? Nie­szczę­ście o cha­rak­te­rze na­tu­ral­nym czy ta­kie spo­wo­do­wa­ne przez bliź­nie­go?

– Pa­nie ge­ne­ra­le…

– Do­bra, Sta­siu, mów, o co cho­dzi.

Osmec­ki przy­bli­żył się i po­dał prze­ło­żo­ne­mu de­pe­szę, któ­ra przy­szła przed chwi­lą.

Ba­nach się­gnął po oku­la­ry. Ostat­nio wzrok mu się po­gor­szył. Może trze­ba po­ga­dać z Bo­rzęc­kim? Ten na pew­no znaj­dzie roz­wią­za­nie pro­ble­mu. Ostat­nio wspo­mi­nał o ja­kichś cu­dow­nych so­czew­kach. Do­bry z Bo­rzęc­kie­go chłop, ale co­kol­wiek ma­rud­ny. Wciąż glę­dził o tym tan­kow­cu jak na­krę­co­ny. Na­pa­lił się na nie­go jak na mło­dą ci… No, mniej­sza z tym. Do­sta­nie to, cze­go chce, ale jesz­cze nie te­raz. Musi po­cze­kać do przy­szłe­go roku bu­dże­to­we­go. Może to i le­piej, że więk­szość eks­pe­ry­men­tów bę­dzie prze­pro­wa­dza­na z da­le­ka od miejsc za­miesz­ka­łych. Za któ­rymś ra­zem mogą nie mieć tyle szczę­ścia co ostat­nio i War­sza­wa znik­nie z po­wierzch­ni zie­mi, po­zo­sta­wia­jąc po so­bie kra­ter o śred­ni­cy pięć­dzie­się­ciu ki­lo­me­trów...

Ależ go wów­czas Bo­rzęc­ki wku­rzył! Czy on ro­zu­mu nie ma? Jak moż­na igrać z ży­ciem tylu lu­dzi?

W koń­cu wzrok ge­ne­ra­ła padł na de­pe­szę przy­nie­sio­ną przez ad­iu­tan­ta. Już w po­ło­wie czy­ta­nia wie­dział, że są w przeded­niu no­we­go kry­zy­su, nie znał tyl­ko ska­li za­gro­że­nia.

Do zda­rze­nia do­szło po­mię­dzy pięt­na­stą a szes­na­stą. Na miej­scu trwa­ła ak­cja ra­tun­ko­wa, a ru­muń­ska po­li­cja pod­ję­ła wszel­kie dzia­ła­nia ma­ją­ce do­pro­wa­dzić do schwy­ta­nia spraw­ców.

– Do­brze, Sta­siu, przy­po­mnij mi w paru sło­wach, o co cho­dzi.

– Mamy taką fir­mę, pa­nie ge­ne­ra­le. Na­zy­wa się De­fen­ce Gro­upe i ma sie­dzi­bę w Byd­gosz­czy. Kie­ru­je nią Wi­told So­kól­ski. To nasz czło­wiek, je­że­li mogę tak rzec. Wcze­śniej pra­co­wał w de­le­ga­tu­rze go­rzow­skiej. W służ­bie się nie wy­bił, ale miał nosa do in­te­re­sów. Z po­my­słem stwo­rze­nia fir­my po­szedł do pana po­przed­ni­ka. – Osmec­ki zer­k­nął na ge­ne­ra­ła, ale ten za­cho­wał olim­pij­ski spo­kój. – Miał kon­tak­ty, nie za dużo, ale na po­czą­tek wy­star­cza­ją­co. Han­dlo­wał bro­nią my­śliw­ską i spor­to­wą. Ścią­gał ją z Czech i Ukra­iny i roz­pro­wa­dzał na na­szym ryn­ku. Póź­niej za­ła­pał się na więk­szy kon­trakt, pięć­dzie­siąt BMP-1 po­szło do Su­da­nu, i chwa­ła mu za to. Ina­czej mu­sie­li­by­śmy po­nieść kosz­ty zło­mo­wa­nia, a tak Agen­cji Mie­nia Woj­sko­we­go wpa­dło tro­chę gro­sza. Praw­dzi­we in­te­re­sy za­czął krę­cić, kie­dy wy­lą­do­wa­li u nas jan­ke­si.

– Mo­żesz przejść do szcze­gó­łów? – po­na­glił puł­kow­ni­ka Ba­nach.

– Do za­rzą­du wsa­dzi­li­śmy na wszel­ki wy­pa­dek na­szą wtycz­kę, gdy­by przy­pad­kiem So­kól­skie­mu za­chcia­ło się do­ro­bić na boku. Ofi­cjal­nie są czy­ści. Pro­wa­dzą biz­nes za na­szą zgo­dą i tak, jak chce­my. Ru­mu­nom za to za­le­ża­ło na tych no­wych Har­po­onach. Ich proś­ba była tej na­tu­ry, że nie mo­gli­śmy od­mó­wić. Zresz­tą, im są bar­dziej po­trzeb­ne niż nam. Nie­wy­klu­czo­ne, że do­sta­ną nisz­czy­cie­la i trzy fre­ga­ty, żeby przy­trzy­mać Tur­ków za gar­dło.

– Tyl­ko ich?

– Ja wiem, pa­nie ge­ne­ra­le, że tam jesz­cze pły­wa flo­ta kil­ku in­nych państw, ale li­czą się tyl­ko ma­ry­nar­ki Tur­cji i Ro­sji. Resz­ta może co naj­wy­żej po­ma­rzyć o no­wych jed­nost­kach.

– Do rze­czy, Sta­siu, ostat­nio zro­bi­łeś się strasz­nym ga­du­łą.

Osmec­ki wes­tchnął. Z tym sta­rym pier­do­łą co­raz trud­niej było wy­trzy­mać.

– Z kon­trak­tem uwi­nę­li­śmy się w parę dni. To­war po­szedł do De­fen­ce Gro­upe, a oni za­ła­do­wa­li cię­ża­rów­ki, i jaz­da.

– Ochro­na?

– Też na­sza. Spraw­dze­ni lu­dzie.

– Pro­fe­sjo­na­li­ści, a dali się za­sko­czyć.

– Cza­sa­mi tak bywa. – Puł­kow­nik roz­ło­żył ręce. – Z pierw­szych usta­leń wy­ni­ka, że ak­cja była per­fek­cyj­nie za­pla­no­wa­na i wy­ko­na­na.

– Wła­śnie.

To nie byli ja­cyś pierw­si lep­si zło­dzie­je czy ban­dy­ci, któ­rzy za­ata­ko­wa­li kon­wój, li­cząc na duże zy­ski. O przy­pad­ku moż­na za­po­mnieć. To wy­raź­ne ostrze­że­nie – nie wtrą­caj­cie się w na­sze spra­wy. Tyl­ko kto mógł za tym stać? Ru­mu­ni? Cał­kiem praw­do­po­dob­ne. Tur­cy, Ro­sja­nie, is­la­mi­ści, na­cjo­na­li­ści? Tego się na­le­ża­ło do­wie­dzieć.

– Słu­chaj, Sta­siu, zaj­miesz się tą spra­wą – za­de­cy­do­wał Ba­nach.

– Tak jest, pa­nie ge­ne­ra­le. – Osmec­kie­mu nie po­zo­sta­ło nic in­ne­go, jak od­po­wie­dzieć zgod­nie z re­gu­la­mi­nem.

– Po­wiedz, czym się tam ostat­nio zaj­mo­wa­łeś?

– Tymi gno­ja­mi z de­san­tu, któ­rzy nam tu na­ro­bi­li ba­ła­ga­nu.

– Mamy wszyst­kich?

– Jesz­cze nie. Co naj­mniej je­den wciąż znaj­du­je się na wol­no­ści.

– Po trzech ty­go­dniach? – zdzi­wił się Ba­nach. – Jak to moż­li­we?

– Su­kin­syn jest do­bry. Bawi się z nami w ciu­ciu­bab­kę, ale za­gro­zić to nam nie za­gro­zi. Jak się w koń­cu zmę­czy, przyj­dzie do nas na ko­la­nach.

– Psia­krew! – zi­ry­to­wał się Ba­nach, ude­rza­jąc dło­nią o biur­ko. – Praw­da jest taka, że nie dość sku­tecz­nie pró­bu­je­cie go od­szu­kać.

– Kam­pi­nos prze­cze­sa­li­śmy trzy razy. Mamy tam wciąż co naj­mniej pół­to­ra ty­sią­ca lu­dzi, śmi­głow­ce, psy…

– Jego już tam daw­no nie ma!

– Łącz­no­ści ani kon­tak­tów też nie ma. Miał dzia­łać w struk­tu­rze ba­ta­lio­nu, a zo­stał sam jak pa­lec.

– Nie­mniej nie moż­na po­zwo­lić, by ukry­wał się da­lej, trze­ba go zła­pać i po­sta­wić przed są­dem.

– Prze­ka­żę spra­wę ma­jo­ro­wi Le­śniew­skie­mu.

– Do­brze – Ba­nach zgo­dził się z puł­kow­ni­kiem.

– Kie­dy mam je­chać?

– Do­kąd ty znów chcesz je­chać?

– Do Ru­mu­nii.

– Tu mi je­steś po­trzeb­ny. Na miej­scu. Nie będę tra­cił do­bre­go ofi­ce­ra, któ­ry po­je­dzie uże­rać się z tam­tej­szy­mi biu­ro­kra­ta­mi.

– My­śla­łem…

– Daj już spo­kój. – My­śli Ba­na­cha po­bie­gły w stro­nę kil­ku ewen­tu­al­nych kan­dy­da­tów, któ­rzy pod­ję­li­by się wy­ko­na­nia za­da­nia. – Co są­dzisz o ma­jo­rze Szy­mań­skim?

– Do­bry fa­cho­wiec – Osmec­ki ostroż­nie zgo­dził się z prze­ło­żo­nym. – Ale zaj­mo­wał się głów­nie kra­ja­mi Be­ne­luk­su, a nam jest po­trzeb­na oso­ba zna­ją­ca ru­muń­skie re­alia.

– Masz ra­cję. To może ka­pi­tan Alan Har­mon?

– Za ni­ski stop­niem. Mu­sie­li­by­śmy go wcze­śniej awan­so­wać – od­parł na­tych­miast puł­kow­nik. – A poza tym to Mu­rzyn... No, pa­nie ge­ne­ra­le, co jak co, ale Bu­ka­reszt może tego nie prze­łknąć.

– Niech się przy­zwy­cza­ja­ją.

– Go­to­wi jesz­cze po­my­śleć, że ro­bi­my im na złość...

– W ta­kim ra­zie sam ko­goś za­pro­po­nuj, Sta­siu.

Osmec­ki za­my­ślił się. Znał co naj­mniej kil­ku­na­stu do­brych ofi­ce­rów, któ­rzy mo­gli­by przy­pil­no­wać po­stę­pów śledz­twa. Układ roz­kła­dał się po rów­no: Po­la­cy i jan­ke­si. Ci ostat­ni to już wła­ści­wie oby­wa­te­le kra­ju nad Wi­słą, zwe­ry­fi­ko­wa­ni do gra­nic moż­li­wo­ści. Swo­ją lo­jal­ność udo­wod­ni­li pod­czas ostat­nie­go pu­czu, sta­jąc po stro­nie War­sza­wy i le­gal­ne­go rzą­du. Na pew­no było im trud­no, ale co zro­bić, ta­kie cza­sy. Każ­dy musi do­ko­nać wy­bo­ru i opo­wie­dzieć się za tym, co dla nie­go istot­ne.

– Puł­kow­nik Paul Na­ga­to.

Ba­nach spoj­rzał na ad­iu­tan­ta z no­wym za­in­te­re­so­wa­niem.

– A to mnie za­sko­czy­łeś.

– Z tego, co wie­my, wcze­śniej pra­co­wał na pla­ców­ce w Bel­gra­dzie. Mówi po wło­sku i nie­miec­ku. W 2011 zdo­był na­gro­dę w strze­la­niu z bro­ni krót­kiej. Póź­niej miał zo­stać za­stęp­cą at­ta­ché ame­ry­kań­skie­go w Au­strii.

– Ru­mu­nię zna? Był tam kie­dyś?

– Nie.

– Zje­dzą go na przy­staw­kę!

– Otrzy­ma wspar­cie. – Osmec­ki pró­bo­wał ura­to­wać kan­dy­da­tu­rę Pau­la Na­ga­to za wszel­ką cenę.

– Sta­siu, co ty mi tu… – Pa­lec ge­ne­ra­ła za­bęb­nił na bla­cie biur­ka. – Po­trze­bu­je­my tam dy­plo­ma­ty i re­wol­we­row­ca w jed­nym!

– Na­ga­to taki jest.

– Moim zda­niem jest zbyt… Jak to po­wie­dzieć? Gład­ki. Usta ma peł­ne wa­ze­li­ny.

– Ty­łek też.

– Sam wi­dzisz.

Rów­nież do Osmec­kie­go do­cie­ra­ły plot­ki o rze­ko­mym ho­mo­sek­su­ali­zmie ofi­ce­ra. Coś w tym mu­sia­ło być. Ta­kie po­mó­wie­nia nie bio­rą się prze­cież z po­wie­trza. Cie­ka­wa rzecz, Na­ga­to prze­kro­czył czter­dziest­kę i nie był żo­na­ty. To oczy­wi­ście o ni­czym jesz­cze nie świad­czy­ło, ale z pew­no­ścią da­wa­ło do my­śle­nia. Ge­ne­rał chy­ba miał w tej ma­te­rii ra­cję. Do de­li­kat­nych mi­sji Na­ga­to się nie nada­wał. Sko­ro nie on, to może… Nie, też nie. Dwu­me­tro­wy drą­gal z twa­rzą po­kry­tą śla­da­mi po opa­rze­niach, były do­wód­ca czoł­gu, strasz­ny typ, a wła­ści­wie po­nu­ry żni­wiarz. Do tego, żeby ko­goś po­stra­szyć, na­da­je się ide­al­nie. Już le­piej, jak Kuź­nec­ki po­je­dzie do Ki­jo­wa. Kie­dy wmie­sza się w sze­reg tam­tej­sze­go kor­pu­su dy­plo­ma­tycz­ne­go, wszy­scy na­ro­bią w ga­cie.

– Mam! – Ba­nach ude­rzył dło­nią w opar­cie fo­te­la i gwał­tow­nie wstał.

– Ale mnie pan ge­ne­rał na­stra­szył! – Osmec­ki osten­ta­cyj­nie zła­pał się za ser­ce.

– Ro­bisz się mięk­ki.

– Ja? Skąd­że zno­wu.

– Nie za­prze­czaj. Wiesz, że nie lu­bię, jak się ze mną dro­czysz.

– Ni­g­dy tego nie ro­bię.

– Niech ci bę­dzie.

– A ten kan­dy­dat?

– Ha­lic­ki.

– Ten od Ocho­ta To­wer? – upew­nił się puł­kow­nik.

– Ten sam. – Ba­nach zro­bił parę kro­ków w stro­nę okna, wy­raź­nie ucie­szo­ny wła­snym po­my­słem.

– Nie pod­le­ga nam, jest prze­cież żan­dar­mem.

– Sta­siu… – Ge­ne­rał od­wró­cił się w stro­nę przy­bocz­ne­go. – Nam pod­le­ga­ją wszy­scy. Czy to się im po­do­ba, czy nie. Wy­ra­zi­łem się ja­sno?

– Ja­śniej nie moż­na. Tyl­ko czy się zgo­dzi?

– Już two­ja w tym gło­wa.

– Pan prze­ce­nia moje moż­li­wo­ści! – Osmec­ki wie­dział, że jak Ba­nach na coś się uprze, nie ma mowy, żeby go od tego od­wieść.

– Pro­szę cię, nie mydl mi oczu.

– Nie je­stem w sta­nie przy­po­mnieć so­bie szcze­gó­łów. Ha­lic­ki już kil­ku­krot­nie od­dał nam znacz­ne przy­słu­gi. Wąt­pię, żeby te­raz chciał się an­ga­żo­wać w ko­lej­ną afe­rę.

– To nie jest ofer­ta – spro­sto­wał Ba­nach.

– Do­brze, pa­nie ge­ne­ra­le, ja się tam nie będę cze­piał słó­wek, ale pro­szę mi po­wie­dzieć, czy nie mamy ni­ko­go in­ne­go? W Jor­da­nii zo­stał cięż­ko rany. Le­d­wie prze­żył. Ta­kie zda­rze­nia po­zo­sta­wia­ją bli­zny nie tyl­ko na cie­le.

– Tym ra­zem nikt do nie­go nie bę­dzie strze­lał.

– Ma pan taką pew­ność?

– Wi­dzisz, ja w prze­ci­wień­stwie do cie­bie mam wia­rę w lu­dzi. Ha­lic­ki so­bie po­ra­dzi. Nie raz udo­wod­nił, że ma ana­li­tycz­ny umysł. Ry­zy­ka też się nie boi. Ru­mu­ni będą się z nim li­czyć.

– Sko­ro pan tak uwa­ża.

– Skon­tak­tu­jesz się z nim jak naj­szyb­ciej i po­pro­sisz, pa­mię­taj – po­pro­sisz, o sta­wie­nie się u cie­bie w pierw­szym do­god­nym ter­mi­nie. Jak już go uro­bisz… No co tak pa­trzysz?

– Tak się za­sta­na­wiam, jaką do­sta­nie mar­chew­kę.

– Awans na peł­ne­go puł­kow­ni­ka.

– Tro­chę mało.

– On ma my­śleć o służ­bie, nie o na­gro­dach. – Ba­na­cha ta­kie szcze­gó­ły mało ob­cho­dzi­ły.

– A kij?

– Ty jak zwy­kle nie­po­trzeb­nie wszyst­ko kom­pli­ku­jesz.

– Ja wiem, że to de­ta­le, jed­nak – jak się wy­da­je – istot­ne.

– Wiesz, co ci po­wiem? Za­nim ko­lej­ny raz za­czniesz dzie­lić włos na czwo­ro, po pro­stu do nie­go za­dzwoń i po­ga­daj. Sam bę­dziesz wie­dział, jak to ro­ze­grać. Wy­wa­żysz ar­gu­men­ty. Zresz­tą, masz w tej spra­wie moje cał­ko­wi­te bło­go­sła­wień­stwo. – Nim Ba­nach zdą­żył po­wie­dzieć wię­cej, ode­zwa­ła się jego ko­mór­ka. Się­gnął po nią i spraw­dził nu­mer, a na­stęp­nie ode­brał po­łą­cze­nie. – Już my­śla­łem, że o mnie za­po­mnia­łeś, Oska­rze… Co? No wi­dzisz, jak jest. Po­cze­kaj chwi­lę. – Ge­ne­rał od­su­nął apa­rat od ucha i przyj­rzał się Osmec­kie­mu. – Nie masz nic do ro­bo­ty?

Ofi­cer, chcąc nie chcąc, pod­niósł się z fo­te­la i ru­szył ku drzwiom. Już z ręką na klam­ce usły­szał prze­cią­gły jęk ge­ne­ra­ła.

Bo­rzęc­ki i te jego po­my­sły. Pew­nie znów su­szył Ba­na­cho­wi gło­wę o ko­lej­ną, jak to na­zy­wał, do­ta­cję.

Że też ge­ne­rał ma cier­pli­wość do na­trę­ta. Albo cho­dzi­ło o for­sę, albo o po­sprzą­ta­nie po ko­lej­nym nie­uda­nym eks­pe­ry­men­cie. To już po­wo­li sta­wa­ło się nud­ne. Do­brze, że on nie musi wy­słu­chi­wać ża­lów pro­fe­so­ra, ale cóż, jak nie po­sma­ru­jesz – nie po­je­dziesz.

Z tą my­ślą opu­ścił ga­bi­net sze­fa. Przy pro­ble­mach Ba­na­cha te jego to mały pi­kuś.

***

– Ten bę­dzie do­bry.

– Je­steś pew­na?

– Cał­ko­wi­cie.

Piotr Ha­lic­ki zo­gni­sko­wał wzrok na ży­ran­do­lu, któ­ry wi­siał tuż nad jego gło­wą. Pro­ble­mem nie był kształt czy wiel­kość, tyl­ko cena. 1699 zł. Ktoś naj­wy­raź­niej osza­lał, pro­po­nu­jąc taką kwo­tę. I za co? Za te kil­ka dru­tów, pa­łąk czy ce­ra­micz­ne kule? Obok wi­sia­ło jesz­cze droż­sze ba­dzie­wie, na­da­ją­ce się chy­ba tyl­ko do ga­le­rii ze sztu­ką no­wo­cze­sną, a nie do skle­pu z wy­po­sa­że­niem wnętrz. 3999 zł. Po­wi­nien zmie­nić za­wód i z żan­dar­ma prze­kwa­li­fi­ko­wać się na di­zaj­ne­ra.

– O co cho­dzi, ko­cha­nie?

– O nic. – Ha­lic­ki prze­łknął śli­nę. Wie­dział, że urzą­dze­nie z Ali­cją wspól­ne­go miesz­ka­nia po­chło­nie spo­rą kwo­tę, ale że ogra­bi go z oszczęd­no­ści ca­łe­go ży­cia, to już nie.

Trze­ba to męż­nie przy­jąć na kla­tę. Ina­czej się nie da. To w koń­cu Ali­cja była tu spe­cja­list­ką, a nie on. On tu ro­bił za kar­tę kre­dy­to­wą.

– Po­wiedz od razu, że ci się nie po­do­ba.

– Jest cu­dow­ny.

– Wła­śnie to sły­szę w two­im gło­sie... – Do­bry na­strój dziew­czy­ny nie­spo­dzie­wa­nie prysł. Jej uśmiech za­stą­pi­ło ma­lu­ją­ce się na ob­li­czu sku­pie­nie.

Bły­ska­wicz­nie do­my­ślił się, o co cho­dzi.

– Prze­pra­szam. – Zły sam na sie­bie nie bar­dzo wie­dział, jak wy­brnąć z tej przy­krej sy­tu­acji.

– Ja się nie gnie­wam. – Od­wró­ci­ła się do nie­go ple­ca­mi, wy­raź­nie da­jąc mu do zro­zu­mie­nia, co może zro­bić ze swo­imi prze­pro­si­na­mi.

Sto­ją­cy obok sprze­daw­ca udał, że ni­cze­go nie sły­szy, wbi­ja­jąc spoj­rze­nie w czub­ki swo­ich bu­tów lub, co bar­dziej praw­do­po­dob­ne, ze­zu­jąc w stro­nę Ali­cji.

Ha­lic­ki wbił ręce w kie­sze­nie i uda­wał obo­jęt­ność. Je­śli te­raz za­cznie ją na­ma­wiać do kup­na wy­bra­nej przed chwi­lą lam­py, bę­dzie jesz­cze go­rzej. Wyj­dzie na pa­lan­ta, któ­ry nie wie, cze­go chce. Choć ma­rzył, by mieć za­kup za sobą, mil­czał jak za­klę­ty. Zo­ba­czy­my, komu szyb­ciej znu­dzi się ta za­ba­wa, w koń­cu był mi­strzem w te kloc­ki. On, ma­jor żan­dar­me­rii, ła­mał wolę, ży­cio­ry­sy i cha­rak­te­ry nie ta­kim jak ona. Ma swój ho­nor i szyb­ciej pie­kło za­mar­z­nie, niż…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej