Pierwsze starcie - Vladimir Wolff - ebook + książka

Pierwsze starcie ebook

Vladimir Wolff

4,3
36,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Jeszcze nigdy zwycięstwo nie wydawało się tak nierealne, a konsekwencje klęski tak koszmarne.

 

Pojawili się jak grom z jasnego nieba. Dosłownie. A to dopiero początek...

Inwazja z kosmosu, która musiała w końcu nastąpić – a jednak nikt nie jest na nią gotowy.

Totalna katastrofa, ludzkość na krawędzi zagłady – a jednak wciąż podzielona. 

Upadają potęgi, zawodzą najnowsze technologie ‒ a jednak wciąż tli się nadzieja.

 

Są polscy komandosi i jest wola walki – do końca.

Bo kto wie, co jest po drugiej stronie…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 375

Oceny
4,3 (346 ocen)
168
120
45
10
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Izzat

Dobrze spędzony czas

Interesująca koncepcja ataku obcych sił na ziemię i obrony ludzkości przed inwazją sił obcych.
00
Piotrbialy1979

Dobrze spędzony czas

Książka ciekawa. takiej opowieści jeszcze nie czytałem. Polecam. Idę do drugiej części.
00

Popularność




VLADIMIR WOLFF

Pierwsze starcie

 

 

© 2018 Vladimir Wolff

© 2018 WARBOOK Sp. z o.o.

 

 

Redaktor serii: Sławomir Brudny

 

Redakcja i korekta językowa: Zespół redakcyjny

 

eBook: Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]

 

Ilustracja na okładce: Jan Jakub Jasiński

Okładka: Paweł Gierula

 

 

ISBN 978-83-65904-20-1

 

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.

ul. Bładnicka 65

43-450 Ustroń, www.warbook.pl

motto:

Kto umiera odważnie, ten i tak jest martwy.

S.C. Gwynne,

„Wrzask rebeliantów. Historia geniusza wojny secesyjnej”,

tłum. Jan Dzierzgowski

Prolog

Strach jest tak wiel­ki, że dła­wi od­dech, a nad­miar ad­re­na­li­ny w ży­łach za­miast po­ma­gać, pa­ra­li­żu­je cia­ło.

Co się z nim dzie­je, do dia­bła?

Zo­stał wy­szko­lo­ny. Po­znał tech­ni­ki za­bi­ja­nia, o ja­kich nor­mal­ni lu­dzie nie mają po­ję­cia, a te­raz, kie­dy przy­szła go­dzi­na pró­by, czu­je, że wszyst­kie jego umie­jęt­no­ści są na nic.

Pole bi­twy przy­po­mi­na rzeź­nię. Do­oko­ła za­le­ga­ją po­roz­ry­wa­ne cia­ła ko­le­gów. Jesz­cze parę mi­nut temu każ­dy z nich try­skał zdro­wiem i ener­gią, a te­raz są to skrwa­wio­ne ludz­kie strzę­py. Tu ręka, tam noga, ka­wa­łek da­lej gło­wa w heł­mie bo­jo­wym.

– Wen­tyl, kur­wa, za­pier­da­laj na lewo, po­móż Szczu­ro­wi i Ły­se­mu!

Wrzask pod­po­rucz­ni­ka wy­ry­wa jego umysł z le­tar­gu. Mózg zno­wu za­czy­na funk­cjo­no­wać, pró­bu­jąc do­sto­so­wać się do skraj­nych wa­run­ków pola wal­ki.

Bie­gnie, sa­piąc jak lo­ko­mo­ty­wa. Ma na so­bie opo­rzą­dze­nie i ka­ra­bi­nek, cho­ciaż wszyst­ko to wo­bec ak­tu­al­ne­go za­gro­że­nia wy­da­je się dzie­cię­cą za­baw­ką.

O ile przed chwi­lą nie mógł się ru­szać, tak te­raz strach do­da­je mu skrzy­deł. Pę­dzi jak wi­cher, dłu­gi­mi su­sa­mi, byle prę­dzej zna­leźć się przy ko­le­gach.

Kil­ka­dzie­siąt me­trów za jego ple­ca­mi zdro­wo łup­nę­ło. Fala ude­rze­nio­wa wali go w ple­cy i rzu­ca twa­rzą do zie­mi. Przez chwi­lę nic nie sły­szy, w ustach czu­je peł­no pia­chu. Na do­da­tek au­to­mat po­le­ciał gdzieś w bok.

To­czy nie­przy­tom­nym wzro­kiem po oko­li­cy, sta­ra­jąc się wy­ło­wić szcze­gó­ły i ogar­nąć sy­tu­ację.

Szlag by to tra­fił. To nie­spra­wie­dli­we. Dla­cze­go te­raz i dla­cze­go tak? Po­dob­no wszyst­ko szło w do­brym kie­run­ku i na­gle kom­plet­nie się spier­do­li­ło.

Zbie­ra się w so­bie, pod­no­si broń i bie­gnie da­lej. Już nie­da­le­ko. Po­dwój­na ar­ma­ta ZU-23-2 za­mon­to­wa­na na pace cię­ża­ro­we­go sta­ra zie­je ogniem. Szczur i Łysy ro­bią, co mogą, żeby utrzy­mać cią­gły ogień, lecz w ogól­nym cha­osie ich wy­sił­ki wy­da­ją się mało sku­tecz­ne.

Ka­pral Grze­gorz Mar­kow­ski, zwa­ny Szczu­rem, kiwa na nie­go, do­da­jąc otu­chy. Plu­to­no­wy Piotr Ły­skow­ski, czy­li Łysy, nie ma cza­su na ta­kie głu­po­ty. Wy­pa­tru­je po­szcze­gól­nych ce­lów i co ja­kiś czas na­ci­ska spust. Ar­ma­ta wy­plu­wa z luf ko­lej­ne se­rie, z któ­rych prze­ciw­nik nic so­bie nie robi. La­ta­ją­ce ma­szy­ny wro­ga są zbyt szyb­kie, aby je na­mie­rzyć. Po­tra­fią za­wi­snąć nie­ru­cho­mo w po­wie­trzu, by uła­mek se­kun­dy póź­niej śmi­gnąć z pręd­ko­ścią od­rzu­tow­ca. Ich opły­wo­we kształ­ty przy­wo­dzą na myśl dra­pież­ni­ki go­tu­ją­ce się do sko­ku. Sil­ni­ki z tyłu i po bo­kach ja­śnie­ją błę­kit­ną po­świa­tą, a dział­ka umiesz­czo­ne pod ka­dłu­bem sie­ką czy­stą ener­gią po pró­bu­ją­cych się bro­nić Po­la­kach.

Ta wal­ka nie ma sen­su. Obroń­cy zo­sta­ną wy­bi­ci. To oczy­wi­ste dla każ­de­go, kto ob­ser­wu­je bi­twę, a mimo to od­gry­za­ją się jak po­tra­fią.

Sto me­trów na pra­wo gą­sie­ni­co­wy wóz bo­jo­wy za­mie­nia się w kulę ognia. Roz­to­pio­ny me­tal pry­ska na wszyst­kie stro­ny. Przed czymś ta­kim nie ma jak uciec.

– Wen­tyl, amu­ni­cja! Tyl­ko szyb­ko!

Po­jazd amu­ni­cyj­ny stoi dwa­dzie­ścia me­trów da­lej. Wen­tyl rzu­ca się w jego kie­run­ku, jak­by jed­nym sko­kiem chciał po­ko­nać cały dy­stans. Nogi grzę­zną w ko­le­inach, bieg sta­je się udrę­ką. Dy­szy i plu­je, ale w koń­cu do­pa­da cię­ża­rów­ki. Ni­ko­go przy niej nie ma.

Nie­do­brze.

Sam musi wdra­pać się na górę i wy­cią­gnąć skrzyn­kę z po­ci­ska­mi ka­li­bru dwa­dzie­ścia trzy mi­li­me­try. Za­sob­nik jest cięż­ki jak skur­wy­syn. To w koń­cu nie byle pest­ki do au­to­ma­tu, tyl­ko so­lid­ny ka­li­ber. Zrzu­ca je­den na zie­mię i szu­ka ko­lej­ne­go.

Gdzie po­dzia­ła się ob­słu­ga? Ma wszyst­ko ro­bić sam?

Zmor­do­wa­ny do gra­nic moż­li­wo­ści ze­ska­ku­je na zie­mię i chwy­ta skrzy­nię za sta­lo­wy uchwyt.

Ar­ma­ta milk­nie. Wen­tyl oglą­da się za sie­bie z nie­po­ko­jem. Tego wi­do­ku nie za­po­mni do koń­ca ży­cia. Prze­la­tu­ją­cy w po­bli­żu po­jazd wro­ga po­sy­ła wiąz­kę ener­gii w stro­nę ostrze­li­wu­ją­ce­go się ze­sta­wu prze­ciw­lot­ni­cze­go Hib­ne­ryt. Cię­ża­rów­ka eks­plo­du­je z gło­śnym hu­kiem. Na ma już Szczu­ra i Ły­se­go. Nie ma ni­cze­go. Jest tyl­ko wróg na po­chmur­nym nie­bie, nic so­bie nie­ro­bią­cy z ich wy­sił­ków. Ich broń oka­za­ła się nic nie war­ta. Tym ka­ra­bin­kiem, któ­ry mu zo­stał, to Wen­tyl naj­wy­żej może po­strze­lać do wró­bli na da­chu.

Gdzie siły po­wietrz­ne, na któ­re wy­ło­żo­no gru­be mi­liar­dy, a gdy przy­szło co do cze­go, to nikt ich nie wi­dział? Do tej pory zo­ba­czy­li tyl­ko je­den śmi­gło­wiec, i to roz­bi­ty. Wrak spo­czy­wał na skra­ju pola, tuż pod la­sem, w do­dat­ku na­le­żał do Ame­ry­ka­nów i nie był sztur­mo­wym Apa­chem, lecz trans­por­to­wym Black Haw­kiem.

Po­dob­no byli przy­go­to­wa­ni.

Tyl­ko do cze­go?

Taka woj­na, ja­kiej się spo­dzie­wa­li, nie wy­bu­chła. Przy­szła zu­peł­nie inna, z prze­ciw­ni­kiem, któ­re­go nie prze­wi­dzie­li, i w wa­run­kach, o ja­kich im się nie śni­ło.

Byli ostat­nią czy też pierw­szą li­nią obro­ny? Pa­trząc na oko­li­cę, miał wra­że­nie, że ra­czej ostat­nią. Dy­mią­ce szcząt­ki cię­ża­ró­wek, bo­jo­wych wo­zów pie­cho­ty, dział sa­mo­bież­nych i czoł­gów nie po­zo­sta­wia­ły złu­dzeń. Po­dob­no zgru­po­wa­nie, do któ­re­go na­le­że­li, było jed­nym z sil­niej­szych w ar­mii, a co się sta­ło? Kom­plet­na jat­ka bez szan­sy na re­wanż. Jak tak da­lej pój­dzie, zo­sta­ną uni­ce­stwie­ni w parę ty­go­dni. Wszy­scy, co do jed­ne­go. Prze­ciw­nik oka­zał się bez­li­to­sny, a na do­da­tek dys­po­no­wał przy­tła­cza­ją­cą prze­wa­gą tech­no­lo­gicz­ną. To zu­peł­nie tak, jak­by bar­ba­rzyń­ca uzbro­jo­ny w ma­czu­gę pró­bo­wał wal­czyć z żoł­nie­rzem dys­po­nu­ją­cym ka­ra­bi­nem ma­szy­no­wym.

Do tej pory wła­ści­wie mie­li szczę­ście. Tych parę cio­sów, ja­kie przy­ję­li, było ni­czym w po­rów­na­niu z tym, co spo­tka­ło głów­ne po­tę­gi mi­li­tar­ne Zie­mi.

Zresz­tą, co on tam wie. Jest je­dy­nie ma­łym try­bi­kiem w wiel­kiej ma­chi­nie. W każ­dej chwi­li może za­stą­pić go inny.

Ta ma­sa­kra, któ­rej był świad­kiem, to je­dy­nie mała po­tycz­ka, choć za­koń­czo­na cał­ko­wi­tą klę­ską. Może le­piej zgi­nąć te­raz, oszczę­dza­jąc so­bie dal­szej eg­zy­sten­cji, któ­ra ry­so­wa­ła się ra­czej w ciem­nych bar­wach?

Ten spła­che­tek zie­mi nie­da­le­ko Po­zna­nia po­wi­nien być dla nich na­ucz­ką. Nor­mal­ny czło­wiek na wi­dok ta­kiej rze­zi prze­cież mu­siał­by za­sta­no­wić się dwa razy, za­nim pod­jął­by dal­sze dzia­ła­nia. Ale dla nich al­ter­na­ty­wa była pro­sta – mają cze­kać na śmierć jak sta­do ba­ra­nów, czy może le­piej zgi­nąć w obro­nie tego, co ko­cha­ją?

Od­po­wiedź na­su­wa­ła się sama.

Będą wal­czyć.

Do koń­ca.

Na­wet je­że­li nie ma szans na zwy­cię­stwo. ■

Rozdział pierwszy

1:

Parę mie­się­cy wcze­śniej.

– Wi­tam wszyst­kich. Na­zy­wam się Wie­nia­wa, star­szy sier­żant Piotr Wie­nia­wa, i je­stem wa­szym in­struk­to­rem. Zgło­si­li­ście się na ochot­ni­ka, więc pre­ten­sje miej­cie tyl­ko do sie­bie. Po­wiem wprost: ten kurs ukoń­czy paru z was. Może z dzie­się­ciu, a może i mniej. Resz­ta wró­ci do swo­ich jed­no­stek. Oprócz mnie jest tu jesz­cze paru mo­ich po­moc­ni­ków, któ­rych za­da­niem jest od­dzie­le­nie zia­ren od plew. Wy­bie­rze­my naj­lep­szych z was. Czy to ja­sne?

Wie­nia­wie od­po­wie­dział nie­wy­raź­ny po­mruk.

– Nie je­dli­ście, kur­wa, śnia­da­nia, pa­nien­ki?

– Tak jest, pa­nie sier­żan­cie!

Tym ra­zem na­tę­że­nie okrzy­ku było od­po­wied­nie.

– Każ­dy z was do­sta­nie opa­skę z nu­me­rem. Za­kła­da­my ją na pra­we ra­mię. Wa­sze na­zwi­ska, stop­nie i do­tych­cza­so­we przy­dzia­ły mnie nie in­te­re­su­ją. Może na ko­lej­nym eta­pie szko­le­nia po­zna­my się le­piej, ale na ra­zie je­ste­ście dla mnie zwy­kły­mi re­kru­ta­mi.

Wie­nia­wa po­wiódł po­nu­rym wzro­kiem wzdłuż sto­ją­ce­go na­prze­ciw nie­go szpa­le­ru żoł­nie­rzy. Każ­dy z nich już prze­szedł uni­tar­kę i od­słu­żył swo­je. Wy­wo­dzi­li się z róż­nych jed­no­stek pie­cho­ty, de­san­tu czy zwia­du, ale te­raz pró­bo­wa­li wspiąć się na ko­lej­ny szcze­bel w woj­sko­wej hie­rar­chii i za­słu­żyć na ciem­no­zie­lo­ny be­ret ko­man­do­sa.

Pod­sta­wy mo­gli so­bie da­ro­wać. Se­lek­cja wy­ło­ni naj­spraw­niej­szych i naj­bar­dziej za­har­to­wa­nych spo­śród nich i to oni do­stą­pią za­szczy­tu wstą­pie­nia do sił spe­cjal­nych.

Gdy Wie­nia­wa mó­wił, jego po­moc­ni­cy roz­da­wa­li opa­ski. W ten pięk­ny, sło­necz­ny po­ra­nek wy­prę­że­ni na bacz­ność żoł­nie­rze roz­po­czy­na­li nową przy­go­dę. Dla jed­nych bę­dzie ona krót­ka, inni za­ba­wią tu tro­chę dłu­żej. Za­le­d­wie paru do­trwa do koń­ca.

– W pra­wo zwrot, bie­giem marsz – za­rzą­dził Wie­nia­wa. – Za­raz zo­ba­czy­my, ja­kie z was orły.

2:

Pięć dni póź­nej ka­pral Krzysz­tof Zda­no­wicz po­czuł, że zna­lazł się na skra­ju fi­zycz­ne­go i psy­chicz­ne­go wy­czer­pa­nia. Ni­g­dy wcze­śniej nie był tak zmę­czo­ny. Ruch ręką czy nogą wy­da­wał się po­nad jego siły, a co tu do­pie­ro mó­wić o mar­szo­bie­gu na dwa­dzie­ścia ki­lo­me­trów, któ­ry miał się roz­po­cząć za chwi­lę.

– Ży­jesz? – Wie­nia­wa, któ­ry prze­cho­dził przed fron­tem moc­no już okro­jo­nej kom­pa­nii, za­trzy­mał się przy mło­dym ka­pra­lu.

– Tak jest, pa­nie sier­żan­cie.

– A brzmisz tak, jak­byś chciał umrzeć.

– Daję radę. – Zda­no­wi­czo­wi wy­da­wa­ło się, że za­raz prze­wró­ci się na tra­wę, a mimo to stał, zbie­ra­jąc ostat­nie siły.

– God­ne po­dzi­wu – mruk­nął pod­ofi­cer. – Ostat­ni przy­dział?

– 12 Bry­ga­da Zme­cha­ni­zo­wa­na.

– Pie­cho­ciarz – stwier­dził in­struk­tor.

– Tak jest, pa­nie sier­żan­cie.

– I jak się wam słu­ży­ło?

– Bar­dzo do­brze, ale…

– No słu­cham.

– Ja lu­bię zmia­ny.

– To się chwa­li, mło­dy. Po­trze­bu­je­my ta­kich jak ty. Tyl­ko mnie nie za­wiedź­cie.

– Tak jest.

Wie­nia­wa od­szedł, usta­wia­jąc się na prze­dzie ko­lum­ny. To on nada­wał tem­po. Sta­ry skur­czy­byk. Do­bie­gał czter­dziest­ki, a trzy­mał się jak mło­dy bóg. Tyl­ko po­zaz­dro­ścić kon­dy­cji. Jak on to robi? Wsta­je o czwar­tej rano i dyga w sa­mot­no­ści? Nor­mal­nie ludz­ki or­ga­nizm ma swo­je ogra­ni­cze­nia. Po trzy­dzie­st­ce to już w za­sa­dzie mo­gi­ła, a przy nim wy­mię­kli dużo młod­si i wy­spor­to­wa­ni re­kru­ci.

Ko­rzy­sta­jąc z oka­zji, ka­pral wy­pił tro­chę wody z ma­nier­ki i otarł spo­co­ną twarz. Dwa­dzie­ścia ki­lo­sów. Ma­sa­kra. Przez to sta­nie na bacz­ność mię­śnie sztyw­nia­ły i za­nim roz­ru­sza je na do­bre, mi­nie parę mi­nut.

Sto­ją­cy obok kum­pel chwiał się na no­gach, a jego kre­do­wo­bia­łe ob­li­cze świad­czy­ło, że nie jest z nim do­brze.

– Ja­siu, co ci jest?

– Rzy­gać mi się chce.

– Te­raz?

– No…

– Opa­nuj się. Za­wa­lisz bieg i Wie­nia­wa wy­wa­li cię na zbi­ty pysk. Masz już jed­no ostrze­że­nie.

– Spró­bu­ję.

Ko­lum­na ru­szy­ła szyb­kim mar­szem. Przez na­stęp­ne trzy­sta me­trów nic się nie dzia­ło, aż w koń­cu idą­cy obok Zda­no­wi­cza chło­pak zgiął się w pół i zwy­mio­to­wał pro­sto pod swo­je nogi. Zwar­ty szyk uległ ro­ze­rwa­niu. Re­ak­cja Wie­nia­wy była na­tych­mia­sto­wa.

– Co się tam dzie­je?

– Ku­bisz osłabł.

– Co zro­bił? – Sier­żant już pod­bie­gał w ich kie­run­ku.

– Źle z nim, pa­nie sier­żan­cie.

Tym­cza­sem Ku­bisz padł na błot­ni­stą dro­gę zwi­nię­ty w kłę­bek.

– Ja­sna cho­le­ra. We­zwać ka­ret­kę. Żeby nam tyl­ko nie zszedł. – In­struk­tor uklęk­nął przy cho­rym, któ­ry wy­glą­dał na nie­zbyt przy­tom­ne­go. – Czło­wie­ku, jak się czu­jesz?

Ku­bisz nie od­po­wie­dział. Od­dy­chał z tru­dem, a z ust za­czął to­czyć krwa­wą pia­nę.

– Mó­wił coś? – Wie­nia­wa do­py­ty­wał Zda­no­wi­cza.

– Je­dy­nie, że boli go brzuch.

– Nic wię­cej?

– Nie.

– Za­wsze są ja­kieś pro­ble­my.

Więk­sza część gru­py oto­czy­ła le­d­wie dy­szą­ce­go Ku­bi­sza. Nikt nic nie mó­wił. Nie­któ­rzy wy­glą­da­li na­wet na za­do­wo­lo­nych z chwi­li prze­rwy.

– Cze­go się ga­pi­cie?! – Złość pod­ofi­ce­ra eks­plo­do­wa­ła z siłą gra­na­tu. – Jaz­da da­lej. Na­wroc­ki, przej­mu­jesz do­wo­dze­nie… Albo nie. Ty, jak się na­zy­wasz?

– Zda­no­wicz.

– To po­każ, chło­pie, co po­tra­fisz. Od tej pory to two­ja kom­pa­nia.

– Tak jest – od­parł nie­pew­nie.

– Rano wi­dzę wszyst­kich w kom­ple­cie na pla­cu ape­lo­wym. Nich mi jesz­cze je­den wy­wi­nie taki nu­mer, a po­pa­mię­ta­cie mnie na dłu­go. Wy­ko­nać.

Roz­kaz był wy­raź­ny.

– Za mną.

Re­kru­ci usta­wi­li się spraw­nie w zwar­ty pod­od­dział.

Jak na ra­zie nie­wie­le prze­bie­gli. Przed nimi cała resz­ta.

Za­po­wia­da­ła się dłu­ga noc.

3:

By­cie kon­tro­le­rem ru­chu po­wietrz­ne­go to od­po­wie­dzial­ne za­ję­cie, a już by­cie kon­tro­le­rem na ta­kim lot­ni­sku jak lon­dyń­skie He­ath­row to za­ję­cie eks­tre­mal­nie od­po­wie­dzial­ne. W cią­gu doby przyj­mo­wa­no i od­pra­wia­no stąd ty­sią­ce sa­mo­lo­tów w naj­dal­sze za­kąt­ki glo­bu, a wszyst­kie na­le­ża­ło bez­piecz­nie spro­wa­dzić na zie­mię lub też wy­słać w po­wie­trze, bez na­ra­ża­nia ży­cia pa­sa­że­rów znaj­du­ją­cych się na ich po­kła­dach.

Dzi­siej­szy dzień ni­czym nie róż­nił się od po­zo­sta­łych. Wciąż te same pro­ble­my i wy­zwa­nia. Nie­któ­rzy mu­sie­li lą­do­wać szyb­ciej niż po­zo­sta­li. Ka­pi­tan sa­mo­lo­tu Emi­ra­tes zgło­sił, że na po­kła­dzie ma męż­czy­znę z za­wa­łem ser­ca, zaś ci z Brus­sels Air­li­nes in­for­mo­wa­li o ro­dzą­cej ko­bie­cie. W obu przy­pad­kach po­trzeb­na była na­tych­mia­sto­wa po­moc le­kar­ska.

Mark Demp­sey oczy­wi­ście wie­dział, jak po­stą­pić. Od dwu­dzie­stu lat ty­rał w tym za­wo­dzie i ra­dził so­bie do­sko­na­le. Na­le­żał do tych pra­cow­ni­ków, bez któ­rych nie moż­na się było obejść. Co­dzien­ny stres spra­wił, że w wie­ku czter­dzie­stu pię­ciu lat zu­peł­nie osi­wiał. Już nie raz chciał pie­prz­nąć całą tę ro­bo­tę w cho­le­rę. Wy­pa­lał się w niej. Przez nią roz­pa­dło się jego mał­żeń­stwo. Żona osku­ba­ła go co do gro­sza i wy­je­cha­ła na Ka­na­ry w po­szu­ki­wa­niu lep­szej przy­szło­ści. On trwał jak ska­ła, a ra­czej ska­mie­li­na. Tak się czuł. Był di­no­zau­rem, w do­dat­ku przez ali­men­ty le­d­wo wią­zał ko­niec z koń­cem. Zo­sta­ło mu pięć lat do eme­ry­tu­ry. Co da­lej? Nie miał po­ję­cia.

Demp­sey łyk­nął zim­nej kawy i prze­cią­gnął się w fo­te­lu. Do koń­ca zmia­ny po­zo­sta­ła go­dzi­na. Póź­niej za­pa­ku­je się w sa­mo­chód, wstą­pi do mo­no­po­lo­we­go, zro­bi drob­ne za­ku­py i roz­wa­li się przed te­le­wi­zo­rem w ocze­ki­wa­niu na sen.

Przed sobą miał ekran z za­zna­czo­ny­mi po­zy­cja­mi ma­szyn pod­cho­dzą­cych do lą­do­wa­nia. Przy każ­dym z sym­bo­li wy­świet­lał się kod iden­ty­fi­ka­cyj­ny. Wła­śnie na ścież­ce po­dej­ścia zna­lazł się lot 820 z Kapsz­ta­du, gdy uwa­gę Mar­ka przy­kuł sła­bo wi­docz­ny obiekt na skra­ju wy­świe­tla­cza. Tak sła­by, że le­d­wo do­strze­gal­ny. Sys­tem nie po­tra­fił go zi­den­ty­fi­ko­wać.

Co jest?

Po­chy­lo­ny nad mo­ni­to­rem pró­bo­wał usta­lić, co się wła­ści­wie dzie­je. Na wy­so­ko­ści dwóch ty­się­cy me­trów le­ciał Air­bus 380 li­nii Air Fran­ce, za nim Bo­eing 777 Ame­ri­can Air­li­nes i jesz­cze bra­zy­lij­ski Em­bra­er Avian­ca Bra­zil. Tu wszyst­ko gra­ło, tyl­ko co ro­bił ten du­pek w ma­szy­nie dys­po­zy­cyj­nej, któ­ra naj­wy­raź­niej za­plą­ta­ła się w prze­strzeń po­wietrz­ną nad He­ath­row, i dla­cze­go nikt go nie po­in­for­mo­wał o tym lo­cie? Każ­dy pi­lot wie­dział, co ro­bić, a ten co? Z cho­in­ki się urwał?

– Air Fran­ce lot pięć-je­den-dwa. Zgłoś się. Tu dys­po­zy­tor wie­ży He­ath­row – rzu­cił do mi­kro­fo­nu.

– Air Fran­ce lot pięć-je­den-dwa zgła­szam się – od­po­wiedź przy­szła po se­kun­dzie.

– Co wi­dzisz na po­łu­dnie od sie­bie? – to nie było naj­mą­drzej­sze py­ta­nie, ale mu­siał je za­dać.

Jak zo­sta­nie za­kłó­co­ny roz­kład lo­tów, lot­ni­sko i li­nie stra­cą mi­lio­ny, a wszyst­ko przez ja­kie­goś dur­nia, nie­zna­ją­ce­go pro­ce­dur.

– Nic nie wi­dzę.

– Na pew­no?

– Mo­ment…

Demp­sey sły­szał nie­wy­raź­ną roz­mo­wę pi­lo­tów. Pew­nie zo­sta­li za­sko­cze­ni jego py­ta­niem.

– Jest…

– Ale co? – na­ci­skał Demp­sey. Nie utrzy­mał­by się w tym za­wo­dzie, gdy­by byle co go mo­gło zde­ner­wo­wać, nie­mniej spra­wa pil­nie wy­ma­ga­ła wy­ja­śnie­nia.

– Ja­sny świe­cą­cy punkt, zu­peł­nie jak­by słoń­ce od­bi­ja­ło się w szkla­nej kuli. – Głos pi­lo­ta za­drżał.

– Duży jest?

– Trud­no po­wie­dzieć. Mam wra­że­nie, że zmie­nia kształt. Raz jest kulą, a raz jak­by dys­kiem. Mo­że­cie po­wie­dzieć, co to ta­kie­go?

Ja­sna cho­le­ra. Po­dob­ne zda­rze­nie po­wtó­rzy­ło się przed ty­go­dniem i przed dwo­ma. Wte­dy też taki obiekt po­ja­wił się nad Lon­dy­nem. Zja­wi­skiem za­in­te­re­so­wa­ły się siły po­wietrz­ne. Kon­tro­le­rzy do­sta­li in­struk­cje po­stę­po­wa­nia. Za­su­ge­ro­wa­no… fuck, do­kład­nie tak: za­su­ge­ro­wa­no, nie mó­wiąc wprost, że mają do czy­nie­nia z taj­ną bro­nią, pra­wie nie­wi­dzial­nym dla ra­da­rów dro­nem, któ­ry zo­stał wy­pusz­czo­ny w ce­lach zwia­dow­czych.

Wy­pusz­czo­ny przez kogo? Ro­sjan? Ame­ry­ka­nów? I cze­go te gnoj­ki szu­ka­ły nad Lon­dy­nem? Mało to cie­kaw­szych miejsc? Ktoś naj­wy­raź­niej po­stra­dał zmy­sły. Jak tak moż­na? Tu są ty­sią­ce lu­dzi, któ­rych bez­pie­czeń­stwo zo­sta­ło za­gro­żo­ne, trze­ci raz w tym ty­go­dniu. Po pro­stu od­strze­lić gnoj­ka.

Demp­sey ode­tchnął i przy­wo­łał kie­row­ni­ka zmia­ny.

– No, Mark, je­że­li to nic pil­ne­go… Za­ję­ty je­stem.

– Słu­chaj, Ke­ith, znów mamy to samo.

– To zna­czy?

– Bła­host­ką nie za­wra­cał­bym ci gło­wy. – Spoj­rze­nie Demp­seya z mo­ni­to­ra prze­su­nę­ło się na sze­fa. – Po­patrz tu­taj.

Ke­ith Mal­lo­ry, pięć­dzie­się­cio­pię­cio­let­ni oty­ły Wa­lij­czyk, wy­glą­dał na do­bro­dusz­ne­go mi­sia. Może i taki był w isto­cie, ale w tym roz­la­złym ciel­sku dzia­łał umysł ści­sły, ana­li­tycz­ny i ostry jak brzy­twa. Był pi­lo­tem, zdo­był wszyst­kie moż­li­we upraw­nie­nia cy­wil­ne i woj­sko­we, a w cią­gu ćwierć­wie­cza pra­cy na mię­dzy­na­ro­do­wych lot­ni­skach wi­dział już nie­jed­no. Tym ra­zem więc tyl­ko za­ci­snął usta. Gry­mas nadał jego twa­rzy nie­przy­jem­ny wy­raz.

– Do­bra. Po­wia­do­mię kogo trze­ba.

– A co z tymi?

– Pil­nuj ich. I niech spra­woz­da­ją, co wi­dzą. Po­rów­na się.

– To­bie też się wy­da­je, że to spraw­ka ja­kie­goś idio­ty?

Mal­lo­ry nie od­po­wie­dział. Szyb­kim kro­kiem zbli­żył się do swo­je­go sta­no­wi­ska, się­gnął do te­le­fo­nu i wy­brał od­po­wied­ni nu­mer.

– Mówi Ke­ith Mal­lo­ry z He­ath­row. Mamy pro­blem – po­wie­dział ci­chym gło­sem, ma­su­jąc kark pod koł­nie­rzy­kiem bia­łej ko­szu­li.

4:

Po­rucz­nik Geo­r­ge Lin­coln uwa­żał się za po­wietrz­ne­go asa. Może i nie ze­strze­lił jesz­cze pię­ciu wro­gich sa­mo­lo­tów, ale do­świad­cze­nia mu nie bra­ko­wa­ło. La­tał nad Afga­ni­sta­nem, Ira­kiem i Sy­rią w ra­mach wal­ki z Pań­stwem Is­lam­skim. Tro­chę ża­ło­wał, że prze­ciw­ni­cy nie dys­po­no­wa­li wła­sny­mi jed­nost­ka­mi lot­ni­czy­mi. Wte­dy miał­by szan­sę się wy­ka­zać, a tak po­zo­sta­wa­ło zrzu­cać bom­by na kry­ją­cych się po za­ro­ślach bo­jow­ni­ków. Zwłasz­cza koń­ców­ka tych zma­gań była fru­stru­ją­ca. W tym okre­sie dżi­ha­dy­ści stra­ci­li więk­szość po­sia­da­ne­go sprzę­tu, a nędz­ne reszt­ki, ja­kie po­zo­sta­ły, rdze­wia­ły po­ukry­wa­ne w naj­róż­niej­szych dziu­rach. Wo­bec przy­gnia­ta­ją­cej prze­wa­gi ko­ali­cji w po­wie­trzu wo­le­li się nie wy­chy­lać. Trud­no im się było dzi­wić. Więk­szość chcia­ła żyć, na­wet je­że­li po śmier­ci obie­cy­wa­no mę­czen­ni­kom dzie­siąt­ki hu­rys.

Dziś Lin­coln od­by­wał lot tre­nin­go­wy. Jego Ty­pho­on opu­ścił han­gar wcze­śnie rano. Wcze­śniej prze­szedł okre­so­wy prze­gląd i te­raz na­le­ża­ło spraw­dzić, czy wszyst­kie me­cha­ni­zmy dzia­ła­ją jak na­le­ży.

Wy­star­to­wał z bazy RAF Co­nings­by i nie spo­dzie­wał się szcze­gól­nych wra­żeń do cza­su, aż zo­stał wy­wo­ła­ny przez ope­ra­to­ra ra­da­ru AWACS-a, krą­żą­ce­go gdzieś nad Mo­rzem Pół­noc­nym. Z tego, co zro­zu­miał, Ro­sja­nie po raz ko­lej­ny pró­bo­wa­li za­pu­ścić się nad Wiel­ką Bry­ta­nię i te za­pę­dy na­le­ża­ło po­wstrzy­mać.

Zdzi­wił się, usły­szaw­szy, że ma le­cieć na po­łu­dnie i prze­chwy­cić obiekt nad Lon­dy­nem. Ni­cze­go wię­cej mu nie prze­ka­za­no, tyl­ko ogól­ne na­mia­ry.

Eu­ro­fi­gh­ter Ty­pho­on to zna­ko­mi­ty my­śli­wiec. Może nie tak za­awan­so­wa­ny tech­nicz­nie jak F-22 czy F-35, ale ni­cze­go mu nie bra­ku­je. Dzię­ki dwóm sil­ni­kom dwu­prze­pły­wo­wym Eu­ro­Jet EJ200 jest szyb­ki, z ła­two­ścią osią­ga pręd­kość dwóch ma­chów, a po­łą­cze­nie ta­kie­go na­pę­du z od­po­wied­nią kon­struk­cją i ukła­da­mi ste­ro­wa­nia za­pew­nia mu świet­ną ma­new­ro­wość.

Choć pla­no­wa­no lot tre­nin­go­wy, nie za­po­mnia­no o uzbro­je­niu. Na kra­wę­dziach skrzy­deł za­in­sta­lo­wa­no po­ci­ski po­wie­trze-po­wie­trze IRIS-T, a bę­ben dział­ka Mau­ser BK-27 był pe­łen. Je­że­li Ro­sja­nie wy­cię­li im ja­kiś nu­mer, da im po­pa­lić. W prze­strzeń po­wietrz­ną Wiel­kiej Bry­ta­nii nie moż­na wla­ty­wać bez­kar­nie, bez po­no­sze­nia ja­kich­kol­wiek kon­se­kwen­cji. Lin­coln jesz­cze nie wie­dział, co zro­bi, ale po­pa­mię­ta­ją go na dłu­go.

Po­rucz­nik był bo­jo­wo na­sta­wio­ny, ale przy tym zły jak wszy­scy dia­bli na do­wódz­two, mi­ni­stra i samą pre­mier, że – w imię tak zwa­nych oszczęd­no­ści – zdol­no­ści bo­jo­we RAF-u spa­da­ły na łeb na szy­ję. Wszę­dzie cię­cia. Gdzie nie spoj­rzeć szu­ka­no spo­so­bu, by ob­ciąć bu­dżet. To nie­sły­cha­ne. Czy tym pa­lan­tom przy ko­ry­cie wy­da­je się, że moż­na ciąć bez koń­ca? Za­da­nie miał wy­ko­nać sam. Gdzie po­dzia­ła się resz­ta? Czyż­by wszyst­kich skie­ro­wa­no nad Wy­spy Owcze? Pięć­dzie­siąt mil da­lej ope­ro­wał ze­spół ro­syj­skich okrę­tów. Cie­ka­we, co tam ru­skie ro­bią, że po­trzeb­na im taka asy­sta? Ostat­nie do­nie­sie­nia wy­wia­dow­cze nie mó­wi­ły, że bę­dzie go­rą­co.

Obo­jęt­nie, co za­szło, kró­lew­skie siły zo­sta­ły za­sko­czo­ne, a tak nie po­win­no się stać. Wy­cho­dzi na to, że ich obro­na jest dziu­ra­wa jak ser szwaj­car­ski. Tym pa­ta­ła­chom z Do­wning Stre­et wy­da­je się pew­nie, że jak prze­zna­czą fun­du­sze na ko­lej­ny lot­ni­sko­wiec, to w ten spo­sób te­mat obron­no­ści mają z gło­wy. Tro­chę wię­cej po­my­ślun­ku, dro­dzy pa­no­wie. I pa­nie. Bądź­cie re­ali­sta­mi, a nie fan­ta­sta­mi.

– Wejdź na kurs je­den-osiem-dwa – do­biegł go ze słu­cha­wek głos kon­tro­le­ra.

Le­ciał nie­mal do­kład­nie na po­łu­dnie, na wy­so­ko­ści trzech ty­się­cy me­trów. Dla­cze­go nie zo­stał skie­ro­wa­ny bar­dziej na wschód? Czyż­by prze­chwy­ce­nia na­le­ża­ło do­ko­nać już nad samą sto­li­cą? W tym roju sa­mo­lo­tów i he­li­kop­te­rów wo­kół sze­ściu lot­nisk? Fa­tal­nie to wy­glą­da­ło.

Wkrót­ce zie­lo­ne po­ła­cie la­sów i pól za­czę­ły prze­cho­dzić w sza­rość te­re­nów za­bu­do­wa­nych. Dla Lin­col­na nie mia­ło to zna­cze­nia. Wciąż nie wie­dział, cze­go ma się spo­dzie­wać. Gdzie jest ten ta­jem­ni­czy obiekt, któ­ry za­gra­ża bez­pie­czeń­stwu pań­stwa? Czy nikt mu nie może po­wie­dzieć nic kon­kret­ne­go?

In­for­ma­cje o tym, że ści­ga nie sa­mo­lot, lecz dro­na, na­de­szła, gdy już za­czął tra­cić na­dzie­ję na od­na­le­zie­nie na­past­ni­ka.

Le­piej póź­no niż wca­le.

5:

– Gdzie jest te­raz? – Ke­ith Mal­lo­ry stał za ple­ca­mi Mar­ka, pró­bu­jąc ukryć zde­ner­wo­wa­nie.

– Prze­su­nął się nad Lu­ton.

– Wi­dzia­łeś, skąd się zja­wił?

– Zni­kąd. Po pro­stu się po­ja­wił, zu­peł­nie jak­by pio­run strze­lił.

– Pio­run, mó­wisz.

– Ke­ith, ty mnie nie łap za sło­wa, tyl­ko po­wiedz, co wiesz.

– Tyle samo, co i ty. – Mal­lo­ry zmru­żył oczy. – To spra­wa bez­pie­czeń­stwa na­ro­do­we­go. Nie chciał­bym być w skó­rze tego dow­cip­ni­sia, jak już go zła­pią. Za taki wy­bryk do­sta­nie parę la­tek za kra­ta­mi. Na­ra­ził ty­sią­ce lu­dzi. Ty mi po­wiedz, Mark, co oni mają w gło­wach, wy­ci­na­jąc ta­kie nu­me­ry?

– Mnie py­tasz?

– A kogo? Tę małą, co przy­szła za Gold­ber­ga? Miną lata, za­nim na­bie­rze do­świad­cze­nia.

– Nie wy­trzy­ma tak dłu­go – od­rzekł Demp­sey z po­wąt­pie­wa­niem.

Miał po­wo­dy tak my­śleć. Nowi, któ­rzy przy­cho­dzi­li w miej­sce sta­rych wy­ja­da­czy, na ogół nie za­grze­wa­li dłu­go miej­sca i od­cho­dzi­li do mniej­szych por­tów. Stres ro­bił swo­je. Młyn tu jest strasz­ny. Niby pra­cu­je ich dwa­na­ścio­ro, niby mają pół go­dzi­ny prze­rwy po każ­dym pół­to­ra­go­dzin­nym wpa­try­wa­niu się w ekran, niby na każ­dym kro­ku wspo­ma­ga­ją ich dzie­siąt­ki sys­te­mów kom­pu­te­ro­wych… Ale nie daj Boże coś się sta­nie, kon­se­kwen­cje będą strasz­ne. A je­śli ko­muś nie prze­ma­wia­ły do wy­obraź­ni set­ki pa­lą­cych się zwłok na Te­ne­ry­fie w 1977 roku, to miał gdzieś w tyle gło­wy hi­sto­rię now­szą, z 2002: po ka­ta­stro­fie nad Über­lin­gen, kie­dy to w po­wie­trzu zde­rzy­ły się cy­wil­ny trans­por­to­wiec i pa­sa­żer­ska ma­szy­na z dzieć­mi z Basz­ki­rii, za­mor­do­wa­ny zo­stał kon­tro­ler z Zu­ry­chu, któ­ry w du­żej mie­rze do­pro­wa­dził do tra­ge­dii. Mor­der­ca oczy­wi­ście tra­fił za krat­ki, ale po­mścił żonę, syna i cór­kę.

– Tak są­dzisz?

– Ja to wiem, Ke­ith.

– I tak nie­dłu­go na­sze miej­sce zaj­mą kom­pu­te­ry.

– Ty jak zwy­kle swo­je – mruk­nął Demp­sey. – He­ath­row do Ae­ro­fło­tu sześć-pięć-zero, zejdź na ty­siąc pięć­set me­trów.

Dron dro­nem, a on miał masę ro­bo­ty.

– Co on robi? – Pa­lec Mal­lo­ry’ego wska­zał je­den z sym­bo­li. – Osza­lał?

– Ae­ro­fłot sześć-pięć-zero, masz zejść na ty­siąc pięć­set me­trów. Po­twierdź po­le­ce­nie.

Czy oni w ogó­le ro­zu­mie­ją po an­giel­sku? Cza­sa­mi Mar­ko­wi wy­da­wa­ło się, że są z tym po­waż­ne pro­ble­my.

Pa­sa­że­ro­wie je­dli, spa­li, czy­ta­li i po­chła­nia­li ko­lej­ne drin­ki, nie­świa­do­mi wszyst­kie­go, co dzia­ło się wo­kół nich. Ufa­li per­so­ne­lo­wi, tym­cza­sem nie za­wsze sta­je on na wy­so­ko­ści za­da­nia.

– Ae­ro­fłot sześć-pięć-zero, sły­szysz mnie?

Ci­sza. Bo­eing 777-300 ER jak gdy­by ni­g­dy nic da­lej le­ciał swo­im ko­ry­ta­rzem, głu­chy na wszel­kie we­zwa­nia.

To, co wy­da­rzy­ło się póź­niej, było jak zły sen. Nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­ny obiekt, któ­ry – jak się wy­da­wa­ło – opu­ścił prze­strzeń po­wietrz­ną nad Lon­dy­nem, wró­cił, a na do­da­tek po­ru­szał się z szo­ku­ją­cą pręd­ko­ścią po­nad trzech ma­chów. Taka szyb­kość dla dro­na była nie­osią­gal­na. Przy­naj­mniej tak wy­da­wa­ło się Demp­sey­owi i Mal­lo­ry’emu.

Ro­syj­ska ma­szy­na wy­ko­na­ła unik, do­pie­ro te­raz scho­dząc ni­żej. Czyż­by pi­lo­ci do­strze­gli za­gro­że­nie i za­re­ago­wa­li? Tro­chę nie w porę.

Na­gle Demp­sey wy­raź­nie usły­szał ro­syj­skie okrzy­ki.

– Ma­cie mó­wić… o mój Boże… – Z wra­że­nia Mar­ko­wi za­schło w gar­dle.

Obiekt prze­ciął kurs Tu­po­le­wa ni­czym po­cisk. Przez mo­ment wy­da­wa­ło się, że nic ta­kie­go się nie sta­ło. Szyb­ko oka­za­ło się, że to po­zo­ry. Ma­szy­na ru­nę­ła na zie­mię wprost na gę­sto za­bu­do­wa­ną dziel­ni­cę Ho­un­slow.

6:

Ty­pho­on pruł at­mos­fe­rę, po­zo­sta­wia­jąc za sobą bia­łą smu­gę kon­den­sa­cyj­ną. Dzień był nie­mal bez­chmur­ny, wi­docz­ność zna­ko­mi­ta, tyl­ko na­pro­wa­dza­nie tro­chę szwan­ko­wa­ło. Ope­ra­tor w AWACS-ie nie po­tra­fił do­kład­nie okre­ślić po­zy­cji prze­chwy­ty­wa­ne­go obiek­tu. Raz dron miał być nad Lu­ton, kie­dy in­dziej nad City. Przy ta­kiej do­kład­no­ści to cała eska­dra nic nie znaj­dzie. Go­rzej, że i jego ra­dar nie dzia­łał tak jak trze­ba. Bę­dzie to mu­siał zgło­sić. Sys­tem PI­RA­TE, pa­syw­ne urzą­dze­nie do śle­dze­nia ce­lów w pod­czer­wie­ni, spraw­dza­ło się le­piej. Znał po­ło­że­nie pięć­dzie­się­ciu naj­bliż­szych ma­szyn, ale nie tego skur­czy­by­ka, któ­ry wle­ciał nad Bry­ta­nię jak do sie­bie.

Je­że­li to ma­szy­na w tech­no­lo­gii ste­alth, to mogą być kło­po­ty. Sku­tecz­na po­wierzch­nia od­bi­cia fal ra­da­ro­wych ta­kie­go obiek­tu jest nie­wiel­ka. Wy­cho­dzi­ło, że Ro­sja­nie wy­cię­li im nie­zły nu­mer.

Po­now­nie spraw­dził PI­RA­TE. Tym ra­zem uzy­skał od­czyt. Już wie­dział, gdzie kry­je się na­past­nik.

Po­ło­żył ma­szy­nę na no­wym kur­sie. Gnał z peł­ną mocą sil­ni­ków, lecz na ra­zie nie ko­rzy­stał z do­pa­la­czy. Nie mu­siał. Ty­pho­on god­ny był swo­jej na­zwy.

– Żni­wiarz, masz ze­zwo­le­nie na ze­strze­le­nie wro­ga.

O prze­chwy­ce­niu i zmu­sze­niu do lą­do­wa­nia już sły­szał, ale żeby za­raz ła­do­wać w Ro­sjan ra­kie­ty, to jesz­cze nie. Sy­tu­acja mu­sia­ła wy­mknąć się spod kon­tro­li.

– Mo­że­cie po­wtó­rzyć?

– Masz znisz­czyć wro­gi obiekt. Po­twierdź.

– Po­twier­dzam, mam znisz­czyć wro­gi obiekt – po­wtó­rzył i spró­bo­wał wy­god­niej usa­do­wić się w fo­te­lu.

– Na He­ath­row do­szło do ka­ta­stro­fy. Jest wie­le ofiar.

To spo­ro wy­ja­śnia­ło. Przy­naj­mniej roz­ka­zy były ja­sne. Wie­dział, co ma ro­bić, i nie wa­hał się.

Do ta­kich mi­sji zo­stał wy­szko­lo­ny.

We­dług wska­zań sys­te­mów od obiek­tu dzie­li­ło go pięć­dzie­siąt mil. Wła­ści­wie to tyle, co nic. IRIS-T to pre­cy­zyj­na ra­kie­ta do wal­ki na krót­kim dy­stan­sie, któ­rą trud­no zmy­lić, lecz jej za­sięg wy­no­si tro­chę po­nad trzy­na­ście mil. Jak Ro­sja­nie do­sta­ną nią pro­sto pod ogon, to moc­no się zdzi­wią. Już za chwi­lę.

Na ho­ry­zon­cie do­strzegł ja­sno świe­cą­cy punkt. Nie był to ża­den „swój” sa­mo­lot, a więc był „obcy”, w do­dat­ku na kur­sie ko­li­zyj­nym. To wy­star­czy. Ale za­su­wa! Je­że­li to wy­strze­lo­na w jego kie­run­ku ra­kie­ta, to dla­cze­go sys­te­my obron­ne ni­cze­go nie za­sy­gna­li­zo­wa­ły?

Ko­lej na nie­go. Po­cisk zszedł z pro­wad­ni­cy i z pręd­ko­ścią trzech ma­chów po­mknął przed sie­bie. Lin­coln, oba­wia­jąc się ata­ku, na wszel­ki wy­pa­dek wy­ko­nał unik. Nie­po­trzeb­nie. Wróg da­lej le­ciał swo­im kur­sem. Jesz­cze tro­chę przy­spie­szył, ale nie za wie­le.

– Żni­wiarz, ści­gasz UFO.

– Do­pie­ro te­raz mi o tym mó­wi­cie?

Na­sta­wił się na Ro­sjan, a ści­ga ob­cych. Ja­sne. Kie­dy tyl­ko te łaj­zy w AWACS-ie nie po­tra­fią zi­den­ty­fi­ko­wać ma­szy­ny, to od razu UFO.

Lin­coln cia­snym za­wro­tem wró­cił do prze­ciw­ni­ka.

IRIS-T w tym cza­sie do­szła celu. Gło­wi­ca eks­plo­do­wa­ła, sie­jąc odłam­ka­mi. Na świe­tli­stym obiek­cie nie zro­bi­ło to naj­mniej­sze­go wra­że­nia.

O, w mor­dę… To fak­tycz­nie nie był sa­mo­lot, tyl­ko coś na kształt dys­ku.

Od­bez­pie­czył dział­ko i od­dał krót­ką se­rię. Po­tem dru­gą i trze­cią. Dysk od­szedł ła­god­nym łu­kiem i po­ci­ski prze­le­cia­ły obok. Po­rucz­nik od­pa­lił dru­gą ra­kie­tę. Le­ciał te­raz bez­po­śred­nio za wro­giem, lecz dy­stans po­mię­dzy nimi po­now­nie za­czął się po­więk­szać.

Tra­fie­nie. Do­sko­na­le. Tym ra­zem już się nie wy­mkną. Szko­da, że nie miał wię­cej ra­kiet. Dział­ko mu­sia­ło wy­star­czyć. Oby tyl­ko nie spie­przyć koń­ców­ki. Wi­raż ro­bił się co­raz cia­śniej­szy. Wy­da­wa­ło się, że Ty­pho­on pod­sko­czył, gdy Lin­coln ko­lej­ny raz na­ci­snął spust.

Błę­kit­na po­świa­ta była je­dy­ną rze­czą, jaką do­strzegł. Czyż­by chy­bił? To nie­moż­li­we. Je­że­li tak, to mógł się uwa­żać za naj­więk­sze­go pe­chow­ca wśród pi­lo­tów na świe­cie.

7:

Ad­mi­rał Wik­tor Usza­kow w za­my­śle­niu po­tarł nie­ogo­lo­ny pod­bró­dek, przy­glą­da­jąc się ostat­nim in­for­ma­cjom. Ka­ta­stro­fa na He­ath­row, choć tra­gicz­na, nie zro­bi­ła na nim więk­sze­go wra­że­nia. Do­syć miał wła­snych pro­ble­mów. Jako do­wód­ca Flo­ty Pół­noc­nej Fe­de­ra­cji Ro­syj­skiej od­po­wia­dał za lu­dzi i sprzęt wart mi­liar­dy ru­bli. Go­rzej, gdy tra­cił jed­no i dru­gie.

Przed kil­ko­ma dnia­mi urwał się kon­takt z jed­nym z okrę­tów pod­wod­nych, i to nie kon­wen­cjo­nal­nym, ale ato­mo­wym, mo­gą­cym wy­strze­li­wać po­ci­ski ma­new­ru­ją­ce z wy­rzut­ni tor­pe­do­wych. K-154 „Tigr” wy­pły­nął w rejs te­sto­wy po dłu­gim re­mon­cie po­łą­czo­nym z głę­bo­ką mo­der­ni­za­cją sys­te­mów łącz­no­ści i uzbro­je­nia. Przez ty­go­dnie nic się nie dzia­ło. K-154 pły­wał, sku­tecz­nie uni­ka­jąc wy­kry­cia przez ame­ry­kań­skie okrę­ty i sa­mo­lo­ty pa­tro­lo­we. Wszyst­ko szło do­sko­na­le, aż na­gle na dwa ty­go­dnie przed po­wro­tem do bazy Po­lar­nyj ode­bra­no dziw­ny mel­du­nek, tym bar­dziej nie­po­ko­ją­cy, że urwa­ny w po­ło­wie i ze sło­wa­mi, któ­rych nie da­wa­ło się od­czy­tać.

Z de­pe­szy wy­ni­ka­ło, że okręt zo­stał wy­kry­ty – ale przez kogo? Siły NATO na pół­noc­nym Atlan­ty­ku nie pro­wa­dzi­ły żad­nych dzia­łań. Na­wet je­śli „Tigr” na­tra­fił­by na ame­ry­kań­skie­go lub bry­tyj­skie­go pod­wod­nia­ka, rów­nież nie by­ło­by w tym nic nad­zwy­czaj­ne­go. Do ta­kich zda­rzeń do­cho­dzi­ło wy­star­cza­ją­co czę­sto, by ma­ry­na­rze obu flot zna­li pro­ce­du­ry, a przede wszyst­kim nie sia­li pa­ni­ki. Nor­mal­na spra­wa. Zo­sta­jesz wy­kry­ty, wy­co­fu­jesz się. To nie mógł być po­wód do ta­kie­go dra­ma­tycz­ne­go i dziw­ne­go mel­dun­ku.

Nie­szczę­sna wia­do­mość le­ża­ła przed Usza­ko­wem. „Zo­sta­li­śmy wy­kry­ci. Nie zdo­ła­my uciec”. Z tego wy­ni­ka­ło, że byli ści­ga­ni, co ad­mi­ra­ło­wi nie mie­ści­ło się w gło­wie. Sto­sun­ki z NATO nie za­wsze ukła­da­ły się ró­żo­wo, ale nikt nie dą­żył do otwar­tej kon­fron­ta­cji. Po dru­giej stro­nie też znaj­du­ją się roz­sąd­ni lu­dzie.

Oczy­wi­ście ad­mi­rał o zda­rze­niu po­in­for­mo­wał mi­ni­stra obro­ny, a ten pre­mie­ra i pre­zy­den­ta. Utra­ta ta­kiej jed­nost­ki to spra­wa wiel­kiej wagi. Za­to­nię­cie „Kur­ska” od­bi­ja­ło się im czkaw­ką już od dwóch de­kad.

Je­że­li te­raz sy­tu­acja mia­ła­by się po­wtó­rzyć, po­le­cą gło­wy. Jego na pew­no. Trud­no, może na­wet odejść na eme­ry­tu­rę w nie­sła­wie, je­śli­by dzię­ki temu za­ło­ga wró­ci­ła cała.

Pierw­sze, co zro­bił, to wy­słał w re­jon zda­rze­nia wła­sne okrę­ty. Niech szu­ka­ją. Je­że­li to nic nie da, bę­dzie na­ci­skał, żeby wy­stą­pić z ofi­cjal­ną proś­bą o po­moc. An­gli­cy są roz­sąd­ni, nie od­mó­wią, a na do­da­tek dys­po­nu­ją od­po­wied­nim sprzę­tem i do­świad­cze­niem. Ato­mo­we okrę­ty pod­wod­ne nie prze­pa­da­ją ot, tak so­bie.

Do­wód­ca K-154 był sta­rym wygą, jed­nost­ka spraw­na jak mało któ­ra, za­ło­ga zgra­na, a jed­nak do­szło do wy­pad­ku. Tyl­ko w ten spo­sób Usza­kow po­tra­fił to so­bie wy­tłu­ma­czyć. Na­wet je­że­li fak­tycz­nie Ame­ry­ka­nie czy An­gli­cy po­go­ni­li i po­stra­szy­li „Ti­gra”, to prze­cież go nie za­to­pi­li.

Co tu dużo mó­wić – mar­twił się. Nie tyl­ko o ży­cie pięć­dzie­się­ciu ma­ry­na­rzy. Ro­sji gro­zi­ła ko­lej­na na­ro­do­wa trau­ma. Mało ich ostat­nio prze­cho­dzi­li? Nie po­zwa­lał so­bie zwąt­pić, że wszyst­ko skoń­czy się do­brze, lecz zda­wał so­bie spra­wę, że czas na ewen­tu­al­ny ra­tu­nek kur­czy się bły­ska­wicz­nie.

Brze­mię od­po­wie­dzial­no­ści przy­gnia­ta­ło bar­ki ad­mi­ra­ła nie­zno­śnym cię­ża­rem. A tak się cie­szył, kie­dy otrzy­mał to sta­no­wi­sko przed pół ro­kiem. Za­czął wpro­wa­dzać wła­sne po­rząd­ki i nie­spo­dzie­wa­nie do­szedł do koń­ca tej przy­go­dy.

Jesz­cze dziś ma otrzy­mać z Mo­skwy ści­słe wy­tycz­ne, co ro­bić. De­cy­zje za­pa­da­ły po­nad jego gło­wą, ale to le­piej. Na ra­zie naj­gor­sze jest cze­ka­nie i nie­pew­ność dła­wią­ca gar­dło. Jed­ne­go i dru­gie­go miał po dziur­ki w no­sie. ■

Rozdział drugi

1:

Mało kto sły­szał o Pro­gra­mie Iden­ty­fi­ka­cji Za­awan­so­wa­nych Za­gro­żeń Po­wietrz­no-Ko­smicz­nych (Ad­van­ced Ae­ro­spa­ce Thre­at Iden­ti­fi­ca­tion, AATI). I nic dziw­ne­go. Pro­gram był taj­ny, nie­du­ży, a Pen­ta­gon wo­lał się nie chwa­lić, w co ła­do­wa­ne są mi­lio­ny do­la­rów.

Dla wie­lu była to zwy­kła ście­ma, ma­ją­ca przy­kryć fun­du­sze na czar­ne ope­ra­cje i pro­jek­ty. Kogo ob­cho­dzi­li ko­smi­ci? Chy­ba tyl­ko sza­leń­ców oglą­da­ją­cych po nocy „Star Tre­ka” i po­wtór­ki „Dnia Nie­pod­le­gło­ści”. Nor­mal­ni lu­dzie nie mar­nu­ją cza­su na ta­kie du­pe­re­le.

A jed­nak.

AATI po­wstał pod ko­niec mi­nio­ne­go wie­ku i od tam­tej pory dzia­łał, tro­piąc ob­cych, gdzie się tyl­ko dało. Pierw­szy szef, Luis Eli­zon­do, od­szedł na eme­ry­tu­rę. Jego god­nym na­stęp­cą zo­stał El­liott An­der­son, ofi­cer wy­wia­du z trzy­dzie­sto­let­nim sta­żem. Ze­spół, któ­ry prze­jął, skła­dał się z fa­chow­ców z naj­róż­niej­szych dzie­dzin, od bio­tech­no­lo­gii po­czy­na­jąc, a na spe­cach od łącz­no­ści i ha­ke­rach koń­cząc. Wszyst­kim im przy­świe­cał je­den cel – udo­wod­nić, że Zie­mię od­wie­dza­ją obcy.

Pro­ste i trud­ne za­ra­zem.

Dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć pro­cent do­cie­ra­ją­cych do nich wia­do­mo­ści to prze­sa­dzo­ne plot­ki, oszu­stwa lub zja­wi­ska pod­da­ją­ce się ra­cjo­nal­nym wy­tłu­ma­cze­niom. Nie­mniej ten je­den pro­cent, któ­ry po­zo­sta­wał, da­wał do my­śle­nia. An­der­son głę­bo­ko wie­rzył, że znaj­dą klucz do po­zna­nia ta­jem­ni­cy. Ob­cych na­le­ża­ło wy­tro­pić i…

Wła­śnie, co da­lej? To ra­czej nie za­błą­ka­ni brzy­da­le w ro­dza­ju ET, chcą­cy ko­niecz­nie po­wró­cić do domu. Film Spiel­ber­ga na­ro­bił spo­ro za­mie­sza­nia, po­dob­nie jak i „Bli­skie spo­tka­nia trze­cie­go stop­nia”. Puł­kow­nik w ogó­le nie brał pod uwa­gę ewen­tu­al­no­ści, że obca cy­wi­li­za­cja mia­ła­by po­ko­nać ol­brzy­mie trud­no­ści tech­no­lo­gicz­ne, or­ga­ni­za­cyj­ne, zdo­być się na taki wy­si­łek fi­nan­so­wy czy ener­ge­tycz­ny, prze­być trud­ne do wy­obra­że­nia od­le­gło­ści tyl­ko po to, aby przy­wi­tać się i na­wią­zać przy­ja­zne re­la­cje. Prze­cież to bez sen­su. Je­że­li już by to zro­bi­ła, jej cel mu­siał być zu­peł­nie inny.

Ba­da­cze przy­pusz­cza­li, że roz­wi­nię­tych cy­wi­li­za­cji we wszech­świe­cie może być na­wet dwie­ście pięć­dzie­siąt ty­się­cy i nie był to by­naj­mniej żart. W tylu mniej wię­cej miej­scach ist­nia­ły wa­run­ki do roz­wo­ju ży­cia, ja­kie zna­my. Oczy­wi­ście mo­gło ono tam po­wstać, nie mu­sia­ło. Ale też na od­wrót – nie był tak za­ro­zu­mia­ły, by są­dzić, że Zie­mia, trze­cia pla­ne­ta od Słoń­ca, jest jed­nym je­dy­nym, wy­bra­nym miej­scem, któ­re za­miesz­ku­ją ro­zum­ne isto­ty.

Co praw­da mimo dzie­się­cio­le­ci ob­ser­wa­cji ko­smo­su nie zna­le­zio­no naj­mniej­sze­go śla­du ist­nie­nia ko­smi­tów, lecz to oczy­wi­ście nic nie zna­czy­ło. Po pro­stu ich sy­gna­ły nie zo­sta­ły ode­bra­ne lub roz­po­zna­ne.

An­der­son wstał od biur­ka, pod­szedł do eks­pre­su, na­lał so­bie kawy i po­pa­trzył na wi­szą­cy na ścia­nie ob­ra­zek przed­sta­wia­ją­cy start mi­sji Apol­lo 13. Na zdję­ciu obok wid­niał wa­ha­dło­wiec „Co­lum­bia”. Nie­gdyś ka­mie­nie mi­lo­we w pod­bo­ju ko­smo­su, obec­nie re­lik­ty za­mierz­chłej prze­szło­ści. W po­rów­na­niu z tym, czym dys­po­no­wa­li obcy, to za­pew­ne mniej niż łuk i dzi­da.

Zmarsz­czył czo­ło, gdy go­rą­cy płyn spły­nął na ję­zyk. Miał o czym my­śleć. Lu­bił za­gad­ki, ale puz­zle, któ­re mu­siał te­raz ukła­dać, za­czę­ły go prze­ra­stać.

Ostat­ni­mi cza­sy znacz­nie przy­by­ło in­for­ma­cji o UFO. Ta­jem­ni­cze świa­tła wi­dzia­no w wie­lu miej­scach i na wszyst­kich kon­ty­nen­tach. Me­dia pod­grze­wa­ły at­mos­fe­rę. Co zro­bić, już taka ich na­tu­ra. Rze­czy­wi­sta przy­czy­na awa­rii prą­du w Szan­gha­ju le­ża­ła w złym opro­gra­mo­wa­niu i nie­wła­ści­wej kon­ser­wa­cji sprzę­tu, po­dob­nie jak uszko­dze­nia na mię­dzy­na­ro­do­wej sta­cji ko­smicz­nej. To się zda­rza. Każ­dy się myli. Nie­mniej me­dia roz­dmu­cha­ły te zda­rze­nia po­nad mia­rę. Może to i do­brze – w za­le­wie szo­ku­ją­cych new­sów ukry­ło się to, co istot­ne, a tro­chę tego było.

Po pierw­sze re­jo­nem szcze­gól­ne­go za­in­te­re­so­wa­nia ob­cych sta­ły się wiel­kie aglo­me­ra­cje. Przy­pa­dek znad Lon­dy­nu oka­zał się szcze­gól­ny. Miej­sce, gdzie spadł ta­jem­ni­czy obiekt, zo­sta­ło oto­czo­ne przez ar­mię, a na miej­scu już pra­co­wał je­den z te­re­no­wych ze­spo­łów AATI. Na wy­ni­ki z pew­no­ścią przyj­dzie tro­chę po­cze­kać, lecz An­der­son już te­raz wie­le so­bie po nich obie­cy­wał. Być może wresz­cie zdo­bę­dą po­za­ziem­ską tech­no­lo­gię.

Po dru­gie: spra­wa ro­syj­skiej ło­dzi pod­wod­nej. Po­dob­nie jak Ko­le­gium Po­łą­czo­nych Sze­fów Szta­bów, tak i puł­kow­nik otrzy­mał in­for­ma­cje, że okręt spo­czął na dnie Mo­rza Nor­we­skie­go, na pół­noc­ny wschód od Wysp Owczych. Ro­sja­nie ock­nę­li się tro­chę po nie­wcza­sie i do­pie­ro te­raz za­czę­li ba­dać przy­czy­ny zda­rze­nia.

Ofi­cjal­nie Pen­ta­gon o ni­czym nie wie­dział. Po co zdra­dzać wro­go­wi wszyst­kie ta­jem­ni­ce. Za­ło­dze K-154 w ni­czym to nie po­mo­że. Zgi­nę­ła po ata­ku na pod­mor­ski obiekt, któ­ry nie na­le­żał do żad­ne­go z mo­carstw. Nowa ge­ne­ra­cja sys­te­mu SO­SUS, słu­żą­ce­go do na­mie­rza­nia ro­syj­skich okrę­tów pod­wod­nych, prze­chwy­ci­ła ostat­nią trans­mi­sję „Ti­gra”, okre­śli­ła punkt, w któ­rym do­szło do zda­rze­nia, i prze­ka­za­ła inne in­try­gu­ją­ce dane. Na ra­zie oprócz okrę­tów Flo­ty Pół­noc­nej nikt inny się tam nie za­pusz­czał z oba­wy przed nie­zna­nym. Ani oni, ani An­gli­cy nie chcie­li tra­cić jed­no­stek w tak nie­ja­snych oko­licz­no­ściach, a poza tym wcho­dze­nie w pa­ra­dę wku­rzo­nym Ro­sja­nom to nie naj­lep­szy po­mysł. Obie stro­ny wie­le razy uprzy­krza­ły so­bie ży­cie. Niech emo­cje opad­ną. Być może uda się na­wią­zać nić po­ro­zu­mie­nia. Niech w koń­cu do świa­do­mo­ści przy­wód­ców do­trze fakt, że na­le­ży współ­dzia­łać, a nie sta­wiać na po­dzia­ły.

Zda­niem An­der­so­na coś nie­do­bre­go wi­sia­ło w po­wie­trzu.

Do­kład­nie za go­dzi­nę miał się spo­tkać z se­kre­ta­rzem obro­ny. Je­że­li za­po­wia­dał się nowy kry­zys, to nad­cho­dził ci­chym kro­kiem, a nie wśród huku bły­ska­wic.

2:

Ka­pi­tan Alan Irving, szef eu­ro­pej­skie­go ze­spo­łu AATI, wy­siadł z te­re­no­we­go Hu­mvee, trzy­ma­jąc w ręku te­le­fon…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej