36,90 zł
Jeszcze nigdy zwycięstwo nie wydawało się tak nierealne, a konsekwencje klęski tak koszmarne.
Pojawili się jak grom z jasnego nieba. Dosłownie. A to dopiero początek...
Inwazja z kosmosu, która musiała w końcu nastąpić – a jednak nikt nie jest na nią gotowy.
Totalna katastrofa, ludzkość na krawędzi zagłady – a jednak wciąż podzielona.
Upadają potęgi, zawodzą najnowsze technologie ‒ a jednak wciąż tli się nadzieja.
Są polscy komandosi i jest wola walki – do końca.
Bo kto wie, co jest po drugiej stronie…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 375
Pierwsze starcie
© 2018 Vladimir Wolff
© 2018 WARBOOK Sp. z o.o.
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta językowa: Zespół redakcyjny
eBook: Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]
Ilustracja na okładce: Jan Jakub Jasiński
Okładka: Paweł Gierula
ISBN 978-83-65904-20-1
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
43-450 Ustroń, www.warbook.pl
Kto umiera odważnie, ten i tak jest martwy.
S.C. Gwynne,
„Wrzask rebeliantów. Historia geniusza wojny secesyjnej”,
tłum. Jan Dzierzgowski
Strach jest tak wielki, że dławi oddech, a nadmiar adrenaliny w żyłach zamiast pomagać, paraliżuje ciało.
Co się z nim dzieje, do diabła?
Został wyszkolony. Poznał techniki zabijania, o jakich normalni ludzie nie mają pojęcia, a teraz, kiedy przyszła godzina próby, czuje, że wszystkie jego umiejętności są na nic.
Pole bitwy przypomina rzeźnię. Dookoła zalegają porozrywane ciała kolegów. Jeszcze parę minut temu każdy z nich tryskał zdrowiem i energią, a teraz są to skrwawione ludzkie strzępy. Tu ręka, tam noga, kawałek dalej głowa w hełmie bojowym.
– Wentyl, kurwa, zapierdalaj na lewo, pomóż Szczurowi i Łysemu!
Wrzask podporucznika wyrywa jego umysł z letargu. Mózg znowu zaczyna funkcjonować, próbując dostosować się do skrajnych warunków pola walki.
Biegnie, sapiąc jak lokomotywa. Ma na sobie oporządzenie i karabinek, chociaż wszystko to wobec aktualnego zagrożenia wydaje się dziecięcą zabawką.
O ile przed chwilą nie mógł się ruszać, tak teraz strach dodaje mu skrzydeł. Pędzi jak wicher, długimi susami, byle prędzej znaleźć się przy kolegach.
Kilkadziesiąt metrów za jego plecami zdrowo łupnęło. Fala uderzeniowa wali go w plecy i rzuca twarzą do ziemi. Przez chwilę nic nie słyszy, w ustach czuje pełno piachu. Na dodatek automat poleciał gdzieś w bok.
Toczy nieprzytomnym wzrokiem po okolicy, starając się wyłowić szczegóły i ogarnąć sytuację.
Szlag by to trafił. To niesprawiedliwe. Dlaczego teraz i dlaczego tak? Podobno wszystko szło w dobrym kierunku i nagle kompletnie się spierdoliło.
Zbiera się w sobie, podnosi broń i biegnie dalej. Już niedaleko. Podwójna armata ZU-23-2 zamontowana na pace ciężarowego stara zieje ogniem. Szczur i Łysy robią, co mogą, żeby utrzymać ciągły ogień, lecz w ogólnym chaosie ich wysiłki wydają się mało skuteczne.
Kapral Grzegorz Markowski, zwany Szczurem, kiwa na niego, dodając otuchy. Plutonowy Piotr Łyskowski, czyli Łysy, nie ma czasu na takie głupoty. Wypatruje poszczególnych celów i co jakiś czas naciska spust. Armata wypluwa z luf kolejne serie, z których przeciwnik nic sobie nie robi. Latające maszyny wroga są zbyt szybkie, aby je namierzyć. Potrafią zawisnąć nieruchomo w powietrzu, by ułamek sekundy później śmignąć z prędkością odrzutowca. Ich opływowe kształty przywodzą na myśl drapieżniki gotujące się do skoku. Silniki z tyłu i po bokach jaśnieją błękitną poświatą, a działka umieszczone pod kadłubem sieką czystą energią po próbujących się bronić Polakach.
Ta walka nie ma sensu. Obrońcy zostaną wybici. To oczywiste dla każdego, kto obserwuje bitwę, a mimo to odgryzają się jak potrafią.
Sto metrów na prawo gąsienicowy wóz bojowy zamienia się w kulę ognia. Roztopiony metal pryska na wszystkie strony. Przed czymś takim nie ma jak uciec.
– Wentyl, amunicja! Tylko szybko!
Pojazd amunicyjny stoi dwadzieścia metrów dalej. Wentyl rzuca się w jego kierunku, jakby jednym skokiem chciał pokonać cały dystans. Nogi grzęzną w koleinach, bieg staje się udręką. Dyszy i pluje, ale w końcu dopada ciężarówki. Nikogo przy niej nie ma.
Niedobrze.
Sam musi wdrapać się na górę i wyciągnąć skrzynkę z pociskami kalibru dwadzieścia trzy milimetry. Zasobnik jest ciężki jak skurwysyn. To w końcu nie byle pestki do automatu, tylko solidny kaliber. Zrzuca jeden na ziemię i szuka kolejnego.
Gdzie podziała się obsługa? Ma wszystko robić sam?
Zmordowany do granic możliwości zeskakuje na ziemię i chwyta skrzynię za stalowy uchwyt.
Armata milknie. Wentyl ogląda się za siebie z niepokojem. Tego widoku nie zapomni do końca życia. Przelatujący w pobliżu pojazd wroga posyła wiązkę energii w stronę ostrzeliwującego się zestawu przeciwlotniczego Hibneryt. Ciężarówka eksploduje z głośnym hukiem. Na ma już Szczura i Łysego. Nie ma niczego. Jest tylko wróg na pochmurnym niebie, nic sobie nierobiący z ich wysiłków. Ich broń okazała się nic nie warta. Tym karabinkiem, który mu został, to Wentyl najwyżej może postrzelać do wróbli na dachu.
Gdzie siły powietrzne, na które wyłożono grube miliardy, a gdy przyszło co do czego, to nikt ich nie widział? Do tej pory zobaczyli tylko jeden śmigłowiec, i to rozbity. Wrak spoczywał na skraju pola, tuż pod lasem, w dodatku należał do Amerykanów i nie był szturmowym Apachem, lecz transportowym Black Hawkiem.
Podobno byli przygotowani.
Tylko do czego?
Taka wojna, jakiej się spodziewali, nie wybuchła. Przyszła zupełnie inna, z przeciwnikiem, którego nie przewidzieli, i w warunkach, o jakich im się nie śniło.
Byli ostatnią czy też pierwszą linią obrony? Patrząc na okolicę, miał wrażenie, że raczej ostatnią. Dymiące szczątki ciężarówek, bojowych wozów piechoty, dział samobieżnych i czołgów nie pozostawiały złudzeń. Podobno zgrupowanie, do którego należeli, było jednym z silniejszych w armii, a co się stało? Kompletna jatka bez szansy na rewanż. Jak tak dalej pójdzie, zostaną unicestwieni w parę tygodni. Wszyscy, co do jednego. Przeciwnik okazał się bezlitosny, a na dodatek dysponował przytłaczającą przewagą technologiczną. To zupełnie tak, jakby barbarzyńca uzbrojony w maczugę próbował walczyć z żołnierzem dysponującym karabinem maszynowym.
Do tej pory właściwie mieli szczęście. Tych parę ciosów, jakie przyjęli, było niczym w porównaniu z tym, co spotkało główne potęgi militarne Ziemi.
Zresztą, co on tam wie. Jest jedynie małym trybikiem w wielkiej machinie. W każdej chwili może zastąpić go inny.
Ta masakra, której był świadkiem, to jedynie mała potyczka, choć zakończona całkowitą klęską. Może lepiej zginąć teraz, oszczędzając sobie dalszej egzystencji, która rysowała się raczej w ciemnych barwach?
Ten spłachetek ziemi niedaleko Poznania powinien być dla nich nauczką. Normalny człowiek na widok takiej rzezi przecież musiałby zastanowić się dwa razy, zanim podjąłby dalsze działania. Ale dla nich alternatywa była prosta – mają czekać na śmierć jak stado baranów, czy może lepiej zginąć w obronie tego, co kochają?
Odpowiedź nasuwała się sama.
Będą walczyć.
Do końca.
Nawet jeżeli nie ma szans na zwycięstwo. ■
Parę miesięcy wcześniej.
– Witam wszystkich. Nazywam się Wieniawa, starszy sierżant Piotr Wieniawa, i jestem waszym instruktorem. Zgłosiliście się na ochotnika, więc pretensje miejcie tylko do siebie. Powiem wprost: ten kurs ukończy paru z was. Może z dziesięciu, a może i mniej. Reszta wróci do swoich jednostek. Oprócz mnie jest tu jeszcze paru moich pomocników, których zadaniem jest oddzielenie ziaren od plew. Wybierzemy najlepszych z was. Czy to jasne?
Wieniawie odpowiedział niewyraźny pomruk.
– Nie jedliście, kurwa, śniadania, panienki?
– Tak jest, panie sierżancie!
Tym razem natężenie okrzyku było odpowiednie.
– Każdy z was dostanie opaskę z numerem. Zakładamy ją na prawe ramię. Wasze nazwiska, stopnie i dotychczasowe przydziały mnie nie interesują. Może na kolejnym etapie szkolenia poznamy się lepiej, ale na razie jesteście dla mnie zwykłymi rekrutami.
Wieniawa powiódł ponurym wzrokiem wzdłuż stojącego naprzeciw niego szpaleru żołnierzy. Każdy z nich już przeszedł unitarkę i odsłużył swoje. Wywodzili się z różnych jednostek piechoty, desantu czy zwiadu, ale teraz próbowali wspiąć się na kolejny szczebel w wojskowej hierarchii i zasłużyć na ciemnozielony beret komandosa.
Podstawy mogli sobie darować. Selekcja wyłoni najsprawniejszych i najbardziej zahartowanych spośród nich i to oni dostąpią zaszczytu wstąpienia do sił specjalnych.
Gdy Wieniawa mówił, jego pomocnicy rozdawali opaski. W ten piękny, słoneczny poranek wyprężeni na baczność żołnierze rozpoczynali nową przygodę. Dla jednych będzie ona krótka, inni zabawią tu trochę dłużej. Zaledwie paru dotrwa do końca.
– W prawo zwrot, biegiem marsz – zarządził Wieniawa. – Zaraz zobaczymy, jakie z was orły.
Pięć dni późnej kapral Krzysztof Zdanowicz poczuł, że znalazł się na skraju fizycznego i psychicznego wyczerpania. Nigdy wcześniej nie był tak zmęczony. Ruch ręką czy nogą wydawał się ponad jego siły, a co tu dopiero mówić o marszobiegu na dwadzieścia kilometrów, który miał się rozpocząć za chwilę.
– Żyjesz? – Wieniawa, który przechodził przed frontem mocno już okrojonej kompanii, zatrzymał się przy młodym kapralu.
– Tak jest, panie sierżancie.
– A brzmisz tak, jakbyś chciał umrzeć.
– Daję radę. – Zdanowiczowi wydawało się, że zaraz przewróci się na trawę, a mimo to stał, zbierając ostatnie siły.
– Godne podziwu – mruknął podoficer. – Ostatni przydział?
– 12 Brygada Zmechanizowana.
– Piechociarz – stwierdził instruktor.
– Tak jest, panie sierżancie.
– I jak się wam służyło?
– Bardzo dobrze, ale…
– No słucham.
– Ja lubię zmiany.
– To się chwali, młody. Potrzebujemy takich jak ty. Tylko mnie nie zawiedźcie.
– Tak jest.
Wieniawa odszedł, ustawiając się na przedzie kolumny. To on nadawał tempo. Stary skurczybyk. Dobiegał czterdziestki, a trzymał się jak młody bóg. Tylko pozazdrościć kondycji. Jak on to robi? Wstaje o czwartej rano i dyga w samotności? Normalnie ludzki organizm ma swoje ograniczenia. Po trzydziestce to już w zasadzie mogiła, a przy nim wymiękli dużo młodsi i wysportowani rekruci.
Korzystając z okazji, kapral wypił trochę wody z manierki i otarł spoconą twarz. Dwadzieścia kilosów. Masakra. Przez to stanie na baczność mięśnie sztywniały i zanim rozrusza je na dobre, minie parę minut.
Stojący obok kumpel chwiał się na nogach, a jego kredowobiałe oblicze świadczyło, że nie jest z nim dobrze.
– Jasiu, co ci jest?
– Rzygać mi się chce.
– Teraz?
– No…
– Opanuj się. Zawalisz bieg i Wieniawa wywali cię na zbity pysk. Masz już jedno ostrzeżenie.
– Spróbuję.
Kolumna ruszyła szybkim marszem. Przez następne trzysta metrów nic się nie działo, aż w końcu idący obok Zdanowicza chłopak zgiął się w pół i zwymiotował prosto pod swoje nogi. Zwarty szyk uległ rozerwaniu. Reakcja Wieniawy była natychmiastowa.
– Co się tam dzieje?
– Kubisz osłabł.
– Co zrobił? – Sierżant już podbiegał w ich kierunku.
– Źle z nim, panie sierżancie.
Tymczasem Kubisz padł na błotnistą drogę zwinięty w kłębek.
– Jasna cholera. Wezwać karetkę. Żeby nam tylko nie zszedł. – Instruktor uklęknął przy chorym, który wyglądał na niezbyt przytomnego. – Człowieku, jak się czujesz?
Kubisz nie odpowiedział. Oddychał z trudem, a z ust zaczął toczyć krwawą pianę.
– Mówił coś? – Wieniawa dopytywał Zdanowicza.
– Jedynie, że boli go brzuch.
– Nic więcej?
– Nie.
– Zawsze są jakieś problemy.
Większa część grupy otoczyła ledwie dyszącego Kubisza. Nikt nic nie mówił. Niektórzy wyglądali nawet na zadowolonych z chwili przerwy.
– Czego się gapicie?! – Złość podoficera eksplodowała z siłą granatu. – Jazda dalej. Nawrocki, przejmujesz dowodzenie… Albo nie. Ty, jak się nazywasz?
– Zdanowicz.
– To pokaż, chłopie, co potrafisz. Od tej pory to twoja kompania.
– Tak jest – odparł niepewnie.
– Rano widzę wszystkich w komplecie na placu apelowym. Nich mi jeszcze jeden wywinie taki numer, a popamiętacie mnie na długo. Wykonać.
Rozkaz był wyraźny.
– Za mną.
Rekruci ustawili się sprawnie w zwarty pododdział.
Jak na razie niewiele przebiegli. Przed nimi cała reszta.
Zapowiadała się długa noc.
Bycie kontrolerem ruchu powietrznego to odpowiedzialne zajęcie, a już bycie kontrolerem na takim lotnisku jak londyńskie Heathrow to zajęcie ekstremalnie odpowiedzialne. W ciągu doby przyjmowano i odprawiano stąd tysiące samolotów w najdalsze zakątki globu, a wszystkie należało bezpiecznie sprowadzić na ziemię lub też wysłać w powietrze, bez narażania życia pasażerów znajdujących się na ich pokładach.
Dzisiejszy dzień niczym nie różnił się od pozostałych. Wciąż te same problemy i wyzwania. Niektórzy musieli lądować szybciej niż pozostali. Kapitan samolotu Emirates zgłosił, że na pokładzie ma mężczyznę z zawałem serca, zaś ci z Brussels Airlines informowali o rodzącej kobiecie. W obu przypadkach potrzebna była natychmiastowa pomoc lekarska.
Mark Dempsey oczywiście wiedział, jak postąpić. Od dwudziestu lat tyrał w tym zawodzie i radził sobie doskonale. Należał do tych pracowników, bez których nie można się było obejść. Codzienny stres sprawił, że w wieku czterdziestu pięciu lat zupełnie osiwiał. Już nie raz chciał pieprznąć całą tę robotę w cholerę. Wypalał się w niej. Przez nią rozpadło się jego małżeństwo. Żona oskubała go co do grosza i wyjechała na Kanary w poszukiwaniu lepszej przyszłości. On trwał jak skała, a raczej skamielina. Tak się czuł. Był dinozaurem, w dodatku przez alimenty ledwo wiązał koniec z końcem. Zostało mu pięć lat do emerytury. Co dalej? Nie miał pojęcia.
Dempsey łyknął zimnej kawy i przeciągnął się w fotelu. Do końca zmiany pozostała godzina. Później zapakuje się w samochód, wstąpi do monopolowego, zrobi drobne zakupy i rozwali się przed telewizorem w oczekiwaniu na sen.
Przed sobą miał ekran z zaznaczonymi pozycjami maszyn podchodzących do lądowania. Przy każdym z symboli wyświetlał się kod identyfikacyjny. Właśnie na ścieżce podejścia znalazł się lot 820 z Kapsztadu, gdy uwagę Marka przykuł słabo widoczny obiekt na skraju wyświetlacza. Tak słaby, że ledwo dostrzegalny. System nie potrafił go zidentyfikować.
Co jest?
Pochylony nad monitorem próbował ustalić, co się właściwie dzieje. Na wysokości dwóch tysięcy metrów leciał Airbus 380 linii Air France, za nim Boeing 777 American Airlines i jeszcze brazylijski Embraer Avianca Brazil. Tu wszystko grało, tylko co robił ten dupek w maszynie dyspozycyjnej, która najwyraźniej zaplątała się w przestrzeń powietrzną nad Heathrow, i dlaczego nikt go nie poinformował o tym locie? Każdy pilot wiedział, co robić, a ten co? Z choinki się urwał?
– Air France lot pięć-jeden-dwa. Zgłoś się. Tu dyspozytor wieży Heathrow – rzucił do mikrofonu.
– Air France lot pięć-jeden-dwa zgłaszam się – odpowiedź przyszła po sekundzie.
– Co widzisz na południe od siebie? – to nie było najmądrzejsze pytanie, ale musiał je zadać.
Jak zostanie zakłócony rozkład lotów, lotnisko i linie stracą miliony, a wszystko przez jakiegoś durnia, nieznającego procedur.
– Nic nie widzę.
– Na pewno?
– Moment…
Dempsey słyszał niewyraźną rozmowę pilotów. Pewnie zostali zaskoczeni jego pytaniem.
– Jest…
– Ale co? – naciskał Dempsey. Nie utrzymałby się w tym zawodzie, gdyby byle co go mogło zdenerwować, niemniej sprawa pilnie wymagała wyjaśnienia.
– Jasny świecący punkt, zupełnie jakby słońce odbijało się w szklanej kuli. – Głos pilota zadrżał.
– Duży jest?
– Trudno powiedzieć. Mam wrażenie, że zmienia kształt. Raz jest kulą, a raz jakby dyskiem. Możecie powiedzieć, co to takiego?
Jasna cholera. Podobne zdarzenie powtórzyło się przed tygodniem i przed dwoma. Wtedy też taki obiekt pojawił się nad Londynem. Zjawiskiem zainteresowały się siły powietrzne. Kontrolerzy dostali instrukcje postępowania. Zasugerowano… fuck, dokładnie tak: zasugerowano, nie mówiąc wprost, że mają do czynienia z tajną bronią, prawie niewidzialnym dla radarów dronem, który został wypuszczony w celach zwiadowczych.
Wypuszczony przez kogo? Rosjan? Amerykanów? I czego te gnojki szukały nad Londynem? Mało to ciekawszych miejsc? Ktoś najwyraźniej postradał zmysły. Jak tak można? Tu są tysiące ludzi, których bezpieczeństwo zostało zagrożone, trzeci raz w tym tygodniu. Po prostu odstrzelić gnojka.
Dempsey odetchnął i przywołał kierownika zmiany.
– No, Mark, jeżeli to nic pilnego… Zajęty jestem.
– Słuchaj, Keith, znów mamy to samo.
– To znaczy?
– Błahostką nie zawracałbym ci głowy. – Spojrzenie Dempseya z monitora przesunęło się na szefa. – Popatrz tutaj.
Keith Mallory, pięćdziesięciopięcioletni otyły Walijczyk, wyglądał na dobrodusznego misia. Może i taki był w istocie, ale w tym rozlazłym cielsku działał umysł ścisły, analityczny i ostry jak brzytwa. Był pilotem, zdobył wszystkie możliwe uprawnienia cywilne i wojskowe, a w ciągu ćwierćwiecza pracy na międzynarodowych lotniskach widział już niejedno. Tym razem więc tylko zacisnął usta. Grymas nadał jego twarzy nieprzyjemny wyraz.
– Dobra. Powiadomię kogo trzeba.
– A co z tymi?
– Pilnuj ich. I niech sprawozdają, co widzą. Porówna się.
– Tobie też się wydaje, że to sprawka jakiegoś idioty?
Mallory nie odpowiedział. Szybkim krokiem zbliżył się do swojego stanowiska, sięgnął do telefonu i wybrał odpowiedni numer.
– Mówi Keith Mallory z Heathrow. Mamy problem – powiedział cichym głosem, masując kark pod kołnierzykiem białej koszuli.
Porucznik George Lincoln uważał się za powietrznego asa. Może i nie zestrzelił jeszcze pięciu wrogich samolotów, ale doświadczenia mu nie brakowało. Latał nad Afganistanem, Irakiem i Syrią w ramach walki z Państwem Islamskim. Trochę żałował, że przeciwnicy nie dysponowali własnymi jednostkami lotniczymi. Wtedy miałby szansę się wykazać, a tak pozostawało zrzucać bomby na kryjących się po zaroślach bojowników. Zwłaszcza końcówka tych zmagań była frustrująca. W tym okresie dżihadyści stracili większość posiadanego sprzętu, a nędzne resztki, jakie pozostały, rdzewiały poukrywane w najróżniejszych dziurach. Wobec przygniatającej przewagi koalicji w powietrzu woleli się nie wychylać. Trudno im się było dziwić. Większość chciała żyć, nawet jeżeli po śmierci obiecywano męczennikom dziesiątki hurys.
Dziś Lincoln odbywał lot treningowy. Jego Typhoon opuścił hangar wcześnie rano. Wcześniej przeszedł okresowy przegląd i teraz należało sprawdzić, czy wszystkie mechanizmy działają jak należy.
Wystartował z bazy RAF Coningsby i nie spodziewał się szczególnych wrażeń do czasu, aż został wywołany przez operatora radaru AWACS-a, krążącego gdzieś nad Morzem Północnym. Z tego, co zrozumiał, Rosjanie po raz kolejny próbowali zapuścić się nad Wielką Brytanię i te zapędy należało powstrzymać.
Zdziwił się, usłyszawszy, że ma lecieć na południe i przechwycić obiekt nad Londynem. Niczego więcej mu nie przekazano, tylko ogólne namiary.
Eurofighter Typhoon to znakomity myśliwiec. Może nie tak zaawansowany technicznie jak F-22 czy F-35, ale niczego mu nie brakuje. Dzięki dwóm silnikom dwuprzepływowym EuroJet EJ200 jest szybki, z łatwością osiąga prędkość dwóch machów, a połączenie takiego napędu z odpowiednią konstrukcją i układami sterowania zapewnia mu świetną manewrowość.
Choć planowano lot treningowy, nie zapomniano o uzbrojeniu. Na krawędziach skrzydeł zainstalowano pociski powietrze-powietrze IRIS-T, a bęben działka Mauser BK-27 był pełen. Jeżeli Rosjanie wycięli im jakiś numer, da im popalić. W przestrzeń powietrzną Wielkiej Brytanii nie można wlatywać bezkarnie, bez ponoszenia jakichkolwiek konsekwencji. Lincoln jeszcze nie wiedział, co zrobi, ale popamiętają go na długo.
Porucznik był bojowo nastawiony, ale przy tym zły jak wszyscy diabli na dowództwo, ministra i samą premier, że – w imię tak zwanych oszczędności – zdolności bojowe RAF-u spadały na łeb na szyję. Wszędzie cięcia. Gdzie nie spojrzeć szukano sposobu, by obciąć budżet. To niesłychane. Czy tym palantom przy korycie wydaje się, że można ciąć bez końca? Zadanie miał wykonać sam. Gdzie podziała się reszta? Czyżby wszystkich skierowano nad Wyspy Owcze? Pięćdziesiąt mil dalej operował zespół rosyjskich okrętów. Ciekawe, co tam ruskie robią, że potrzebna im taka asysta? Ostatnie doniesienia wywiadowcze nie mówiły, że będzie gorąco.
Obojętnie, co zaszło, królewskie siły zostały zaskoczone, a tak nie powinno się stać. Wychodzi na to, że ich obrona jest dziurawa jak ser szwajcarski. Tym patałachom z Downing Street wydaje się pewnie, że jak przeznaczą fundusze na kolejny lotniskowiec, to w ten sposób temat obronności mają z głowy. Trochę więcej pomyślunku, drodzy panowie. I panie. Bądźcie realistami, a nie fantastami.
– Wejdź na kurs jeden-osiem-dwa – dobiegł go ze słuchawek głos kontrolera.
Leciał niemal dokładnie na południe, na wysokości trzech tysięcy metrów. Dlaczego nie został skierowany bardziej na wschód? Czyżby przechwycenia należało dokonać już nad samą stolicą? W tym roju samolotów i helikopterów wokół sześciu lotnisk? Fatalnie to wyglądało.
Wkrótce zielone połacie lasów i pól zaczęły przechodzić w szarość terenów zabudowanych. Dla Lincolna nie miało to znaczenia. Wciąż nie wiedział, czego ma się spodziewać. Gdzie jest ten tajemniczy obiekt, który zagraża bezpieczeństwu państwa? Czy nikt mu nie może powiedzieć nic konkretnego?
Informacje o tym, że ściga nie samolot, lecz drona, nadeszła, gdy już zaczął tracić nadzieję na odnalezienie napastnika.
Lepiej późno niż wcale.
– Gdzie jest teraz? – Keith Mallory stał za plecami Marka, próbując ukryć zdenerwowanie.
– Przesunął się nad Luton.
– Widziałeś, skąd się zjawił?
– Znikąd. Po prostu się pojawił, zupełnie jakby piorun strzelił.
– Piorun, mówisz.
– Keith, ty mnie nie łap za słowa, tylko powiedz, co wiesz.
– Tyle samo, co i ty. – Mallory zmrużył oczy. – To sprawa bezpieczeństwa narodowego. Nie chciałbym być w skórze tego dowcipnisia, jak już go złapią. Za taki wybryk dostanie parę latek za kratami. Naraził tysiące ludzi. Ty mi powiedz, Mark, co oni mają w głowach, wycinając takie numery?
– Mnie pytasz?
– A kogo? Tę małą, co przyszła za Goldberga? Miną lata, zanim nabierze doświadczenia.
– Nie wytrzyma tak długo – odrzekł Dempsey z powątpiewaniem.
Miał powody tak myśleć. Nowi, którzy przychodzili w miejsce starych wyjadaczy, na ogół nie zagrzewali długo miejsca i odchodzili do mniejszych portów. Stres robił swoje. Młyn tu jest straszny. Niby pracuje ich dwanaścioro, niby mają pół godziny przerwy po każdym półtoragodzinnym wpatrywaniu się w ekran, niby na każdym kroku wspomagają ich dziesiątki systemów komputerowych… Ale nie daj Boże coś się stanie, konsekwencje będą straszne. A jeśli komuś nie przemawiały do wyobraźni setki palących się zwłok na Teneryfie w 1977 roku, to miał gdzieś w tyle głowy historię nowszą, z 2002: po katastrofie nad Überlingen, kiedy to w powietrzu zderzyły się cywilny transportowiec i pasażerska maszyna z dziećmi z Baszkirii, zamordowany został kontroler z Zurychu, który w dużej mierze doprowadził do tragedii. Morderca oczywiście trafił za kratki, ale pomścił żonę, syna i córkę.
– Tak sądzisz?
– Ja to wiem, Keith.
– I tak niedługo nasze miejsce zajmą komputery.
– Ty jak zwykle swoje – mruknął Dempsey. – Heathrow do Aerofłotu sześć-pięć-zero, zejdź na tysiąc pięćset metrów.
Dron dronem, a on miał masę roboty.
– Co on robi? – Palec Mallory’ego wskazał jeden z symboli. – Oszalał?
– Aerofłot sześć-pięć-zero, masz zejść na tysiąc pięćset metrów. Potwierdź polecenie.
Czy oni w ogóle rozumieją po angielsku? Czasami Markowi wydawało się, że są z tym poważne problemy.
Pasażerowie jedli, spali, czytali i pochłaniali kolejne drinki, nieświadomi wszystkiego, co działo się wokół nich. Ufali personelowi, tymczasem nie zawsze staje on na wysokości zadania.
– Aerofłot sześć-pięć-zero, słyszysz mnie?
Cisza. Boeing 777-300 ER jak gdyby nigdy nic dalej leciał swoim korytarzem, głuchy na wszelkie wezwania.
To, co wydarzyło się później, było jak zły sen. Niezidentyfikowany obiekt, który – jak się wydawało – opuścił przestrzeń powietrzną nad Londynem, wrócił, a na dodatek poruszał się z szokującą prędkością ponad trzech machów. Taka szybkość dla drona była nieosiągalna. Przynajmniej tak wydawało się Dempseyowi i Mallory’emu.
Rosyjska maszyna wykonała unik, dopiero teraz schodząc niżej. Czyżby piloci dostrzegli zagrożenie i zareagowali? Trochę nie w porę.
Nagle Dempsey wyraźnie usłyszał rosyjskie okrzyki.
– Macie mówić… o mój Boże… – Z wrażenia Markowi zaschło w gardle.
Obiekt przeciął kurs Tupolewa niczym pocisk. Przez moment wydawało się, że nic takiego się nie stało. Szybko okazało się, że to pozory. Maszyna runęła na ziemię wprost na gęsto zabudowaną dzielnicę Hounslow.
Typhoon pruł atmosferę, pozostawiając za sobą białą smugę kondensacyjną. Dzień był niemal bezchmurny, widoczność znakomita, tylko naprowadzanie trochę szwankowało. Operator w AWACS-ie nie potrafił dokładnie określić pozycji przechwytywanego obiektu. Raz dron miał być nad Luton, kiedy indziej nad City. Przy takiej dokładności to cała eskadra nic nie znajdzie. Gorzej, że i jego radar nie działał tak jak trzeba. Będzie to musiał zgłosić. System PIRATE, pasywne urządzenie do śledzenia celów w podczerwieni, sprawdzało się lepiej. Znał położenie pięćdziesięciu najbliższych maszyn, ale nie tego skurczybyka, który wleciał nad Brytanię jak do siebie.
Jeżeli to maszyna w technologii stealth, to mogą być kłopoty. Skuteczna powierzchnia odbicia fal radarowych takiego obiektu jest niewielka. Wychodziło, że Rosjanie wycięli im niezły numer.
Ponownie sprawdził PIRATE. Tym razem uzyskał odczyt. Już wiedział, gdzie kryje się napastnik.
Położył maszynę na nowym kursie. Gnał z pełną mocą silników, lecz na razie nie korzystał z dopalaczy. Nie musiał. Typhoon godny był swojej nazwy.
– Żniwiarz, masz zezwolenie na zestrzelenie wroga.
O przechwyceniu i zmuszeniu do lądowania już słyszał, ale żeby zaraz ładować w Rosjan rakiety, to jeszcze nie. Sytuacja musiała wymknąć się spod kontroli.
– Możecie powtórzyć?
– Masz zniszczyć wrogi obiekt. Potwierdź.
– Potwierdzam, mam zniszczyć wrogi obiekt – powtórzył i spróbował wygodniej usadowić się w fotelu.
– Na Heathrow doszło do katastrofy. Jest wiele ofiar.
To sporo wyjaśniało. Przynajmniej rozkazy były jasne. Wiedział, co ma robić, i nie wahał się.
Do takich misji został wyszkolony.
Według wskazań systemów od obiektu dzieliło go pięćdziesiąt mil. Właściwie to tyle, co nic. IRIS-T to precyzyjna rakieta do walki na krótkim dystansie, którą trudno zmylić, lecz jej zasięg wynosi trochę ponad trzynaście mil. Jak Rosjanie dostaną nią prosto pod ogon, to mocno się zdziwią. Już za chwilę.
Na horyzoncie dostrzegł jasno świecący punkt. Nie był to żaden „swój” samolot, a więc był „obcy”, w dodatku na kursie kolizyjnym. To wystarczy. Ale zasuwa! Jeżeli to wystrzelona w jego kierunku rakieta, to dlaczego systemy obronne niczego nie zasygnalizowały?
Kolej na niego. Pocisk zszedł z prowadnicy i z prędkością trzech machów pomknął przed siebie. Lincoln, obawiając się ataku, na wszelki wypadek wykonał unik. Niepotrzebnie. Wróg dalej leciał swoim kursem. Jeszcze trochę przyspieszył, ale nie za wiele.
– Żniwiarz, ścigasz UFO.
– Dopiero teraz mi o tym mówicie?
Nastawił się na Rosjan, a ściga obcych. Jasne. Kiedy tylko te łajzy w AWACS-ie nie potrafią zidentyfikować maszyny, to od razu UFO.
Lincoln ciasnym zawrotem wrócił do przeciwnika.
IRIS-T w tym czasie doszła celu. Głowica eksplodowała, siejąc odłamkami. Na świetlistym obiekcie nie zrobiło to najmniejszego wrażenia.
O, w mordę… To faktycznie nie był samolot, tylko coś na kształt dysku.
Odbezpieczył działko i oddał krótką serię. Potem drugą i trzecią. Dysk odszedł łagodnym łukiem i pociski przeleciały obok. Porucznik odpalił drugą rakietę. Leciał teraz bezpośrednio za wrogiem, lecz dystans pomiędzy nimi ponownie zaczął się powiększać.
Trafienie. Doskonale. Tym razem już się nie wymkną. Szkoda, że nie miał więcej rakiet. Działko musiało wystarczyć. Oby tylko nie spieprzyć końcówki. Wiraż robił się coraz ciaśniejszy. Wydawało się, że Typhoon podskoczył, gdy Lincoln kolejny raz nacisnął spust.
Błękitna poświata była jedyną rzeczą, jaką dostrzegł. Czyżby chybił? To niemożliwe. Jeżeli tak, to mógł się uważać za największego pechowca wśród pilotów na świecie.
Admirał Wiktor Uszakow w zamyśleniu potarł nieogolony podbródek, przyglądając się ostatnim informacjom. Katastrofa na Heathrow, choć tragiczna, nie zrobiła na nim większego wrażenia. Dosyć miał własnych problemów. Jako dowódca Floty Północnej Federacji Rosyjskiej odpowiadał za ludzi i sprzęt wart miliardy rubli. Gorzej, gdy tracił jedno i drugie.
Przed kilkoma dniami urwał się kontakt z jednym z okrętów podwodnych, i to nie konwencjonalnym, ale atomowym, mogącym wystrzeliwać pociski manewrujące z wyrzutni torpedowych. K-154 „Tigr” wypłynął w rejs testowy po długim remoncie połączonym z głęboką modernizacją systemów łączności i uzbrojenia. Przez tygodnie nic się nie działo. K-154 pływał, skutecznie unikając wykrycia przez amerykańskie okręty i samoloty patrolowe. Wszystko szło doskonale, aż nagle na dwa tygodnie przed powrotem do bazy Polarnyj odebrano dziwny meldunek, tym bardziej niepokojący, że urwany w połowie i ze słowami, których nie dawało się odczytać.
Z depeszy wynikało, że okręt został wykryty – ale przez kogo? Siły NATO na północnym Atlantyku nie prowadziły żadnych działań. Nawet jeśli „Tigr” natrafiłby na amerykańskiego lub brytyjskiego podwodniaka, również nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego. Do takich zdarzeń dochodziło wystarczająco często, by marynarze obu flot znali procedury, a przede wszystkim nie siali paniki. Normalna sprawa. Zostajesz wykryty, wycofujesz się. To nie mógł być powód do takiego dramatycznego i dziwnego meldunku.
Nieszczęsna wiadomość leżała przed Uszakowem. „Zostaliśmy wykryci. Nie zdołamy uciec”. Z tego wynikało, że byli ścigani, co admirałowi nie mieściło się w głowie. Stosunki z NATO nie zawsze układały się różowo, ale nikt nie dążył do otwartej konfrontacji. Po drugiej stronie też znajdują się rozsądni ludzie.
Oczywiście admirał o zdarzeniu poinformował ministra obrony, a ten premiera i prezydenta. Utrata takiej jednostki to sprawa wielkiej wagi. Zatonięcie „Kurska” odbijało się im czkawką już od dwóch dekad.
Jeżeli teraz sytuacja miałaby się powtórzyć, polecą głowy. Jego na pewno. Trudno, może nawet odejść na emeryturę w niesławie, jeśliby dzięki temu załoga wróciła cała.
Pierwsze, co zrobił, to wysłał w rejon zdarzenia własne okręty. Niech szukają. Jeżeli to nic nie da, będzie naciskał, żeby wystąpić z oficjalną prośbą o pomoc. Anglicy są rozsądni, nie odmówią, a na dodatek dysponują odpowiednim sprzętem i doświadczeniem. Atomowe okręty podwodne nie przepadają ot, tak sobie.
Dowódca K-154 był starym wygą, jednostka sprawna jak mało która, załoga zgrana, a jednak doszło do wypadku. Tylko w ten sposób Uszakow potrafił to sobie wytłumaczyć. Nawet jeżeli faktycznie Amerykanie czy Anglicy pogonili i postraszyli „Tigra”, to przecież go nie zatopili.
Co tu dużo mówić – martwił się. Nie tylko o życie pięćdziesięciu marynarzy. Rosji groziła kolejna narodowa trauma. Mało ich ostatnio przechodzili? Nie pozwalał sobie zwątpić, że wszystko skończy się dobrze, lecz zdawał sobie sprawę, że czas na ewentualny ratunek kurczy się błyskawicznie.
Brzemię odpowiedzialności przygniatało barki admirała nieznośnym ciężarem. A tak się cieszył, kiedy otrzymał to stanowisko przed pół rokiem. Zaczął wprowadzać własne porządki i niespodziewanie doszedł do końca tej przygody.
Jeszcze dziś ma otrzymać z Moskwy ścisłe wytyczne, co robić. Decyzje zapadały ponad jego głową, ale to lepiej. Na razie najgorsze jest czekanie i niepewność dławiąca gardło. Jednego i drugiego miał po dziurki w nosie. ■
Mało kto słyszał o Programie Identyfikacji Zaawansowanych Zagrożeń Powietrzno-Kosmicznych (Advanced Aerospace Threat Identification, AATI). I nic dziwnego. Program był tajny, nieduży, a Pentagon wolał się nie chwalić, w co ładowane są miliony dolarów.
Dla wielu była to zwykła ściema, mająca przykryć fundusze na czarne operacje i projekty. Kogo obchodzili kosmici? Chyba tylko szaleńców oglądających po nocy „Star Treka” i powtórki „Dnia Niepodległości”. Normalni ludzie nie marnują czasu na takie duperele.
A jednak.
AATI powstał pod koniec minionego wieku i od tamtej pory działał, tropiąc obcych, gdzie się tylko dało. Pierwszy szef, Luis Elizondo, odszedł na emeryturę. Jego godnym następcą został Elliott Anderson, oficer wywiadu z trzydziestoletnim stażem. Zespół, który przejął, składał się z fachowców z najróżniejszych dziedzin, od biotechnologii poczynając, a na specach od łączności i hakerach kończąc. Wszystkim im przyświecał jeden cel – udowodnić, że Ziemię odwiedzają obcy.
Proste i trudne zarazem.
Dziewięćdziesiąt dziewięć procent docierających do nich wiadomości to przesadzone plotki, oszustwa lub zjawiska poddające się racjonalnym wytłumaczeniom. Niemniej ten jeden procent, który pozostawał, dawał do myślenia. Anderson głęboko wierzył, że znajdą klucz do poznania tajemnicy. Obcych należało wytropić i…
Właśnie, co dalej? To raczej nie zabłąkani brzydale w rodzaju ET, chcący koniecznie powrócić do domu. Film Spielberga narobił sporo zamieszania, podobnie jak i „Bliskie spotkania trzeciego stopnia”. Pułkownik w ogóle nie brał pod uwagę ewentualności, że obca cywilizacja miałaby pokonać olbrzymie trudności technologiczne, organizacyjne, zdobyć się na taki wysiłek finansowy czy energetyczny, przebyć trudne do wyobrażenia odległości tylko po to, aby przywitać się i nawiązać przyjazne relacje. Przecież to bez sensu. Jeżeli już by to zrobiła, jej cel musiał być zupełnie inny.
Badacze przypuszczali, że rozwiniętych cywilizacji we wszechświecie może być nawet dwieście pięćdziesiąt tysięcy i nie był to bynajmniej żart. W tylu mniej więcej miejscach istniały warunki do rozwoju życia, jakie znamy. Oczywiście mogło ono tam powstać, nie musiało. Ale też na odwrót – nie był tak zarozumiały, by sądzić, że Ziemia, trzecia planeta od Słońca, jest jednym jedynym, wybranym miejscem, które zamieszkują rozumne istoty.
Co prawda mimo dziesięcioleci obserwacji kosmosu nie znaleziono najmniejszego śladu istnienia kosmitów, lecz to oczywiście nic nie znaczyło. Po prostu ich sygnały nie zostały odebrane lub rozpoznane.
Anderson wstał od biurka, podszedł do ekspresu, nalał sobie kawy i popatrzył na wiszący na ścianie obrazek przedstawiający start misji Apollo 13. Na zdjęciu obok widniał wahadłowiec „Columbia”. Niegdyś kamienie milowe w podboju kosmosu, obecnie relikty zamierzchłej przeszłości. W porównaniu z tym, czym dysponowali obcy, to zapewne mniej niż łuk i dzida.
Zmarszczył czoło, gdy gorący płyn spłynął na język. Miał o czym myśleć. Lubił zagadki, ale puzzle, które musiał teraz układać, zaczęły go przerastać.
Ostatnimi czasy znacznie przybyło informacji o UFO. Tajemnicze światła widziano w wielu miejscach i na wszystkich kontynentach. Media podgrzewały atmosferę. Co zrobić, już taka ich natura. Rzeczywista przyczyna awarii prądu w Szanghaju leżała w złym oprogramowaniu i niewłaściwej konserwacji sprzętu, podobnie jak uszkodzenia na międzynarodowej stacji kosmicznej. To się zdarza. Każdy się myli. Niemniej media rozdmuchały te zdarzenia ponad miarę. Może to i dobrze – w zalewie szokujących newsów ukryło się to, co istotne, a trochę tego było.
Po pierwsze rejonem szczególnego zainteresowania obcych stały się wielkie aglomeracje. Przypadek znad Londynu okazał się szczególny. Miejsce, gdzie spadł tajemniczy obiekt, zostało otoczone przez armię, a na miejscu już pracował jeden z terenowych zespołów AATI. Na wyniki z pewnością przyjdzie trochę poczekać, lecz Anderson już teraz wiele sobie po nich obiecywał. Być może wreszcie zdobędą pozaziemską technologię.
Po drugie: sprawa rosyjskiej łodzi podwodnej. Podobnie jak Kolegium Połączonych Szefów Sztabów, tak i pułkownik otrzymał informacje, że okręt spoczął na dnie Morza Norweskiego, na północny wschód od Wysp Owczych. Rosjanie ocknęli się trochę po niewczasie i dopiero teraz zaczęli badać przyczyny zdarzenia.
Oficjalnie Pentagon o niczym nie wiedział. Po co zdradzać wrogowi wszystkie tajemnice. Załodze K-154 w niczym to nie pomoże. Zginęła po ataku na podmorski obiekt, który nie należał do żadnego z mocarstw. Nowa generacja systemu SOSUS, służącego do namierzania rosyjskich okrętów podwodnych, przechwyciła ostatnią transmisję „Tigra”, określiła punkt, w którym doszło do zdarzenia, i przekazała inne intrygujące dane. Na razie oprócz okrętów Floty Północnej nikt inny się tam nie zapuszczał z obawy przed nieznanym. Ani oni, ani Anglicy nie chcieli tracić jednostek w tak niejasnych okolicznościach, a poza tym wchodzenie w paradę wkurzonym Rosjanom to nie najlepszy pomysł. Obie strony wiele razy uprzykrzały sobie życie. Niech emocje opadną. Być może uda się nawiązać nić porozumienia. Niech w końcu do świadomości przywódców dotrze fakt, że należy współdziałać, a nie stawiać na podziały.
Zdaniem Andersona coś niedobrego wisiało w powietrzu.
Dokładnie za godzinę miał się spotkać z sekretarzem obrony. Jeżeli zapowiadał się nowy kryzys, to nadchodził cichym krokiem, a nie wśród huku błyskawic.
Kapitan Alan Irving, szef europejskiego zespołu AATI, wysiadł z terenowego Humvee, trzymając w ręku telefon…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej