34,90 zł
Czego potrzeba, żeby nasza cywilizacja pogrążyła się w niebycie? Niezbyt wielu czynników – kilku milionów imigrantów, straszliwej broni i zdeterminowanych wykonawców egzekucji.
Kiedy już się wydaje, że Europa ocalała – nie dotknęła jej epidemia, która rzuciła USA na kolana, ani nie zdobyły armie islamistycznej Turcji – do akcji wkracza charyzmatyczny komendant polowy z Syrii i oddany wierze Proroka Artur Sznajder.
Przeciw nim Polska wysyła najlepszych z najlepszych.
Czy zdążą uratować nasz świat i zmienić bieg historii? Czy ich misja okaże się punktem zwrotnym?
Cykl Armagedon (Metalowa burza, Hydra, Trzecia siła) to historia świata, w którym Polska odgrywa jedną z najważniejszych ról nie tylko w Europie, ale i w skali globalnej.
Każdy z tomów można czytać oddzielenie, choć największą przyjemność z pewnością zapewni poznanie całego cyklu.
Vladimir Wolff zadziwia śmiałymi i jakże często sprawdzającymi się geopolitycznymi scenariuszami swoich powieści. Autor przewidział Arabską Wiosnę oraz destabilizację polityczną i wojnę na Ukrainie.
Mamy nadzieję, że tym razem najbardziej tajemniczy autor WarBooka opowiada o wydarzeniach, wobec których pozostaniemy wyłącznie widzami, a nie uczestnikami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 341
Punkt zwrotny
© 2018 Vladimir Wolff
© 2018 WARBOOK Sp. z o.o.
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta językowa: Zespół redakcyjnyWszystkie cytaty z Koranu w tłumaczeniu J. Bielawskiego (Warszawa: PIW, 1986).
eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]
Projekt okładki: Paweł Gierula
Ilustracja na okładce: Jan Jasiński
ISBN 978-83-65904-06-5
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
43-450 Ustroń, www.warbook.pl
Sukcesem bywa i to, że jeszcze oddychasz.
Jeżeli komuś wydaje się, że jest wyjątkowy, to bardzo się myli. Bo co to niby znaczy i co czyni nas wyjątkowymi w naszych własnych oczach?
Sporo zarabiasz, znasz języki, twoje programy śmigają jak żadne inne, pływasz jak mistrz olimpijski i potrafisz rozwiązać zadania z dwiema niewiadomymi. Cała reszta przy tobie to barany.
A może posiadłeś wiedzę niedostępną dla innych? To jeszcze lepsze. Zrozumiałeś zasady, według których funkcjonuje świat, a to sprawia, że potrafisz w miarę poprawnie przewidzieć, co się wydarzy za dzień, za miesiąc czy rok. Wiesz, kto wygra wybory, a kto przepadnie z kretesem, wbrew wszelkim sondażom, czy na giełdach będzie hossa, czy bessa i czy twoja ulubiona drużyna zdobędzie puchar. Nawet jeśli wszystko jest ruletką, to ty wiesz, jak odejść od stołu z forsą.
Raszid, Jamal i Muhammad też wierzyli w to, że są wyjątkowi, zaś ich ofiara nie pójdzie na marne.
Znał ich dobrze, byli przecież jego towarzyszami broni, z Jamalem służył nawet w jednym oddziale. Chłopak może i miał nierówno pod sufitem, ale jeżeli chodzi o religijną gorliwość, nikt mu nie był w stanie dorównać.
A teraz przyszła na nich pora.
Nikt ich do tego nie zmuszał. Każdy z tej trójki zgłosił się do zadania na ochotnika, przekonany, że przybliżą w ten sposób chwilę ostatecznego zwycięstwa. Ostatni uścisk, poklepanie po plecach i słowa otuchy dla reszty, która pozostawała na tym świecie. Szachidzi już stali u progu raju i dobrze o tym wiedzieli. W końcu wsiedli do samochodów i ruszyli w drogę bez powrotu.
Artur Sznajder został. Czuł, że miejsce, w którym się znajduje, jest w miarę bezpieczne.
Bezpieczne? Tylko co to miało znaczyć? Tutaj każdy kolejny dzień był jak gra w rosyjską ruletkę. Ci, którzy odjechali, przynajmniej wiedzieli, gdzie i kiedy zginą. Na wojnie każdy w końcu ma dosyć – i albo zrobi krok w tył, albo pójdzie na całość. A oni się nigdy nie cofali.
Sznajder dotknął manipulatora i skinął na pomocnika. Dron był gotowy, akumulatory naładowane na full, a zainstalowana wcześniej mała kamera przeszła pomyślnie wszystkie próby. Nic, tylko startować. Wlepił spojrzenie w monitor, całkowicie skoncentrowany na misji.
Dron szybko osiągnął pułap pięćdziesięciu metrów. Widok z góry przypominał jedną z tych niskobudżetowych produkcji filmowych, które kręcono przed laty – szeroki plan, szaro-brązowa pustynia i białe domy otoczone murami ciągnącymi się na północ i zachód. Na ekranie widział to po części miasto, a po części gigantyczny obóz uchodźców, w jakim przyszło funkcjonować dziesiątkom tysięcy uciekinierów, schwytanych w pułapkę okrutnej wojny, która od lat trawiła Bliski Wschód. Walki trwały w Syrii, Iraku, na Synaju i w samym Egipcie, a także w Jemenie. Mimo kotłowaniny wokół granic z Izraelem nie było praktycznie żadnych szans na ich przekroczenie. Podobnie rzecz się miała z Libanem. Bojownicy działający na pograniczu wciąż prowokowali potyczki. W nalotach odwetowych przeważnie ginęli cywile, a to od nowa nakręcało spiralę nienawiści. Liczba organizacji i bojówek propagujących ideę świętej wojny szła w setki. Niektóre grupy walczyły ze sobą, inne łączyły się w koalicje. Chyba nikt nie wiedział, kto toczy tam wojnę i z kim. Zmieniała się sytuacja, zmieniały lokalne sojusze i przeciwnicy, dowódcy wielokrotnie zabijani wciąż jeszcze żyli lub na odwrót: byli od dawna martwi wbrew doniesieniom o ich aktualnych zwycięstwach. Do tego mniej lub bardziej chimeryczne interwencje wojsk Zachodu, Turcji, Rosji... Trudno było powiedzieć, czym się to wszystko skończy.
Izrael, w którym całkiem niedawno znalazło się jakieś półtora miliona Amerykanów, nie mógł odpuścić i stąd pojawiały się regularne ekspedycje karne mające tylko jeden cel: zlikwidowanie jak największej liczby wojowników Allaha i odsunięcie zagrożenia jak najdalej od własnych granic. Do tego nie wystarczało samo lotnictwo. Siły lądowe też miały swój udział w działaniach prewencyjnych. Zapuszczały się nieraz na kilkadziesiąt kilometrów od terytorium Izraela, żeby z tymczasowych baz przeprowadzać ataki na niepokornych synów pustyni. Oficjalne władze Syrii czy Libanu mogły co najwyżej zaprotestować w telewizji i na tym koniec. Nikt się już nimi nie przejmował. Na otwartą konfrontację nie miały ochoty, bo czymże atakować najlepiej uzbrojoną armię świata?
Oni takich obiekcji nie mieli. Choćby na jednego zabitego Żyda miało przypadać stu wiernych, nie zamierzali się ugiąć. Kiedyś wygrają, tak mówiła arytmetyka, a że wojna potrwa latami, to bez znaczenia. W końcu dopną swego, a sztandar Proroka załopocze na gruzach Tel Awiwu.
Szybko zlokalizował przemieszczające się pojazdy. Zielonego dostawczego peugeota prowadził Raszid i to on miał do wykonania najtrudniejsze zadanie. Blokada przy wjeździe na teren polowego lądowiska śmigłowców była niezwykle szczelna. Betonowe bloki zdawały się tworzyć zaporę nie do pokonania, a żaden cywilny samochód nie mógł podjechać bliżej niż na kilkadziesiąt metrów. Dobrze, że obok przebiegała publicznie dostępna szosa. Jeżeli Allah będzie sprzyjał Raszidowi, być może uda się zniszczyć choć jeden z transporterów ustawionych przy punkcie kontrolnym. W końcu pół tony materiałów wybuchowych to sporo.
Dron, a precyzyjniej mówiąc kwadrokopter, przeleciał kolejne sto metrów. Sznajder nerwowo oblizał usta. Peugeot to stawał, to ruszał, ciągnąc się w długim sznurze samochodów. Nim dotrze w pobliże drogi dojazdowej, minie co najmniej dziesięć minut. Ani kierowcy, ani Sznajderowi co prawda się nie spieszyło, ale każdy z nich miał nerwy napięte jak postronki, niezależnie od miejsca, w którym siedział: za kierownicą samochodu czy też przed monitorem.
Uwagę Sznajdera zwrócił ruch u góry ekranu. Bazę Izraelczyków opuszczał właśnie konwój ciężarówek i ubezpieczających je pojazdów. Takiej okazji nie można było przepuścić.
Peugeot podjechał kolejne pięćdziesiąt metrów.
– Raszid, postaraj się skrócić dystans – rzucił do telefonu, w napięciu obserwując dalsze poczynania zamachowca.
Wóz wykręcił na pobocze i wyraźnie przyspieszył, co z pewnością nie spodobało się kierowcom wciąż tkwiącym w korku. Pewnie ten i ów nacisnął klakson, ale tego dron nie przekazał – do Sznajdera docierał wyłącznie obraz, nie słyszał żadnego dźwięku.
Do wjazdu na teren bazy Raszidowi zostało dobre dwieście metrów. Można by powiedzieć, że tyle dzieli go od raju. Obojętnie, co się stanie, już za chwilę przejdzie przez jego bramę.
Pierwsze izraelskie wozy zaczęły wytaczać się na drogę dojazdową do szosy. Idealna okazja, by uderzyć.
– Raszid, w imię Boga miłościwego…
– Zaprawdę, moja modlitwa, moje praktyki religijne, moje życie i moja śmierć – należą do Boga, Pana światów!
– Niech cię Allah prowadzi, przyjacielu.
Sznajder z trudem przełknął wielką gulę, która urosła mu w gardle.
Peugeot zaczął pędzić na czołowy pojazd kolumny, minoodporny MRAP. Wśród wartowników wybuchło zamieszanie. Większość z nich już domyślała się dalszego przebiegu wypadków. Kto tylko mógł, otworzył ogień z broni automatycznej. Raszidowi do pokonania zostało najwyżej sto metrów. Przy obecnej prędkości uderzy we wroga za parę sekund. Sznajder zamarł przed monitorem. Jego usta szeptały bezgłośną modlitwę, z której dosłyszeć się dało tylko jedno powtarzające się słowo: „kurwa”. Na nic innego nie potrafił się zdobyć.
Gdy już się wydawało, że Raszid dopnie swego, peugeot zwolnił, a następnie całkiem się zatrzymał. Detonacja rozerwała furgonetkę dosłownie sekundę później. Z wielkiego obłoku pyłu, jaki zakrył widok, wzbił się w niebo słup brunatnego dymu. Okolica prawie zniknęła w kurzawie. Sznajder poczuł ukłucie zawodu w sercu. Cel nie został osiągnięty. Któraś z wystrzelonych kul musiała dosięgnąć Raszida wcześniej. Szkoda. To byłoby piękne rozpoczęcie akcji, a tak jedynie wzmogli czujność Izraelczyków i ich jankeskich popleczników. Po Raszidzie nie pozostał nawet ślad. Był człowiek i nie ma człowieka. Pora się ogarnąć. To jeszcze nie koniec. Bóg jest z tymi, którzy są cierpliwi!
Teraz kolej na Muhammada. Tym razem obiektem, który należało zniszczyć, był posterunek kolaborującej z wrogiem chrześcijańskiej milicji, ustawiony tuż przy wjeździe do dzielnicy zamieszkałej przez ludność niemuzułmańską.
Muzułmanie nienawidzili tej formacji szczególnie. Przed kilkoma dekadami, a dokładniej w 1982 roku, właśnie tacy ludzie wymordowali w obozach Sabra i Szatila tysiące palestyńskich starców, kobiet i dzieci. Wierni nigdy o tym nie zapomnieli. Reszta świata owszem, bo oprawcy byli chrześcijanami, a nie krwiożerczymi islamistami.
Muhammad prowadził białego saaba, lawirując w wąskich uliczkach. Z miejsca kierowcy niewiele widział, ale zdawał sobie sprawę, że jeśli utknie w blokadzie, całe planowanie szlag trafi.
Sznajder kciukiem znalazł kolejny numer na smartfonie.
– Skręć w lewo.
Same suche fakty. Skupienie przede wszystkim.
– Dwie przecznice prosto.
Saab sunął jak po sznurku.
– Zwolnij.
Z bocznej uliczki wyjechał jeep należący do Hezbollahu. Co do tego Artur nie miał wątpliwości. Znał całą flotę pojazdów bojowników świętej wojny. I choć Hezbollah był organizacją szyitów, to dziś im się upiecze. Tym heretyckim psom wymierzy sprawiedliwość innym razem.
– Dobra, dawaj do przodu, ale powoli.
Na ulicach pojawiało się coraz więcej przechodniów, wśród których dominowały dzieci. Przy tego typu operacjach zawsze istniało ryzyko, że któreś z nich zostanie poszkodowane. Może należało powiedzieć inaczej – one zawsze stawały się ofiarami, w ten czy inny sposób, ale tak się działo.
Nikt się tym szczególnie nie przejmował i on też nie zamierzał. Wierzył głęboko, że każdy umiera wtedy, kiedy przychodzi na niego pora. Ktoś żyje sto lat. Pięknie. A pięć czy dziesięć? Trudno. Taka wola Allaha.
– Teraz w prawo.
Jeszcze dwie przecznice i saab znajdzie się przy posterunku. Sznajder podciągnął drona wyżej, żeby lepiej widzieć plątaninę ulic. Szybko się zorientował, że przejazdu na teren osiedla pilnują trzy opancerzone Humvee i transporter V-150 Commando. Lepiej być nie mogło. Byle tego nie spieprzyć.
– Zwolnij.
Muhammad wlókł się najwyżej dwadzieścia kilometrów na godzinę. Dobrze. Tyle wystarczy. Nie ma co szaleć. Bojówkarze przy blokadzie już pewnie wiedzą, co się wydarzyło parę minut wcześniej, i stali się czujniejsi. I co z tego? Nic im to nie pomoże.
Przed saabem ostatni zakręt i najwyżej trzydzieści metrów prostej. Strażnicy nawet się nie zorientują, o co chodzi.
Ludzkie figurki na ekranie były niewiele większe od robaków i Sznajderowi trudno było odróżnić uzbrojonych ludzi od cywilów. Przed punktem kontrolnym na pewno stała kolejka tych, którzy próbowali dostać się do bezpiecznej enklawy. Kiedy Muhammad dojedzie na miejsce, zostaną z nich jedynie strzępy.
Niespodziewanie prowadzony przez zamachowca VBIED, czyli Vehicle-Borne Improvised Explosive Device, zatrzymał się.
– Co się stało?
– Nic.
– Do celu masz jedynie parę metrów.
– Wiem.
– Teraz jest najlepszy moment.
Odpowiedź nie nadeszła.
– Muhammad, posłuchaj mnie… – chciał powiedzieć coś jeszcze, ale szybko zorientował się, że rozmowa została przerwana. – Kur…
Ten skończony idiota w ostatnim momencie wymiękł. Zamiast zakręcić kierownicą i wcisnąć gaz do dechy, kretyn pewnie narobił w spodnie. Zaraz wysiądzie i pójdzie opowiedzieć wszystko Izraelczykom. Wrócić przecież nie może – tu dorwą go i zatłuką jak psa. Inaczej być nie mogło.
Nagle samochód ruszył. Kiedy wyłonił się zza zakrętu, stojący najbliżej zaczęli uciekać, domyślając się, jaki jest jego cel.
Serce w piersi Sznajdera stanęło, by po chwili ruszyć z głuchym łomotem. Wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Zdaje się, że tamci nie podjęli najmniejszej próby obrony. VBIED eksplodował natychmiast, gdy wyrżnął w opancerzony pojazd. Efekt był spektakularny. Zmiotło wszystko w promieniu kilkunastu metrów. Posterunek obrócił się gruzy. Chwała niech będzie Najwyższemu! Muhammad spełnił swój obowiązek. Ofiar zamachu musiały być dziesiątki, do tego sprzęt: V-150 i Humvee na złom. Taki sukces, i to za sprawą jednej starej osobówki, sporej ilości trotylu i oddanego sprawie człowieka. Bilans zysków był zdecydowanie korzystny. Przywódcy na pewno będą zadowoleni.
Na koniec pozostał Jamal. Ten z kolei czekał w powgniatanym niebieskim fiacie uno.
Polak skierował drona na nową pozycję.
– No, Jamal, teraz twoja kolej.
– Zrozumiałem.
Sznajder uśmiechnął się pod nosem. Tym razem obiekt ataku znajdował się w ruchu – były nim pojazdy patrolu regularnie dokonującego objazdów okolicznych terenów. Jeżeli rozwalą choć jeden, zablokują ruch na szosie, a wtedy ukryci w pobliżu bojownicy otworzą ogień do znajdujących się na otwartej przestrzeni żołnierzy. Najważniejsze to zgrać wszystko w czasie. Problem w tym, że na patrol należało zaczekać. Mundurowi pojawiali się nieregularnie, co utrudniało działanie.
Konwój mógł nadjechać ze wschodu lub z północy, kolumną rozciągniętą na kilkaset metrów. Wozy piechoty, transportery Eitan, pojazdy zabezpieczenia technicznego. W sumie około dwudziestu maszyn, a w nich do osiemdziesięciu Żydów i ich amerykańskich popleczników. Nad nimi krążyć będą szturmowe Apache, gotowe rozwalić każdego, kto zrobi krok w ich kierunku.
Krótka informacja od jednego z dalej wysuniętych obserwatorów nie zaskoczyła Sznajdera. Konwój nadjeżdżał z północy. Dron ponownie zmienił pozycję. Poziom naładowania akumulatora wciąż był wysoki. Tym Artur nie musiał się przejmować. Wystarczyło nieznacznie pokręcić manipulatorem i oto na monitorze dawało się dostrzec dwa bijące w niebo gęste słupy dymu. Jeden sukces i jedna porażka. Zobaczymy, co teraz.
– Jamal, ruszaj. Twoi towarzysze są już męczennikami.
– Allahu Akbar.
Fiat, ukryty do tej pory w cieniu ogromnych ciężarówek, wystrzelił w pełne słońce i po chwili zmienił się w pędzący obłok pyłu.
– Dawaj w lewo.
Nie było sensu pchać się zakorkowaną szosą. Tylko boczne drogi dawały szanse na wyminięcie zatoru.
– Prosto aż do skrzyżowania.
Oko kamery zostało skierowane na północ, gdzie już wkrótce miały pojawić się pojazdy wroga.
Kolumna najczęściej omijała bazę szerokim łukiem, prawie zawsze obierając kierunek na zachód, w stronę izraelskiej granicy. Dziś pewnie będzie podobnie.
– Jamal, już są.
Teraz niewiele zależało od niego. Chłopak za pół minuty sam ujrzy przemieszczający się oddział, a wówczas nie pozostanie nic innego, jak…
– Czekaj.
Uwagę Sznajdera zwrócił autobus poruszający się mniej więcej w środku kolumny. O co tu mogło chodzić? Na pewno nie było w nim żołnierzy, bo tych upchano by w transporterach. Jeżeli jest autobus, to w środku mogą być jedynie cywile. Tylko jacy? Na pewno ważni. Pierwszymi lepszymi nie zawracano by sobie głowy.
– Jamal, jeżeli jest to możliwe, celuj w autobus. Jedzie jako szósty w konwoju. Zrozumiałeś?
– Tak.
Nie miał pewności, czy robi dobrze. Chciał jedynie wykorzystać nadarzającą się okazję.
Nabrał powietrza w płuca i powoli je wypuścił. W tym czasie fiat prowadzony przez Jamala wyminął sunącą powoli cysternę i nabierał prędkości.
Sznajder wyregulował obraz. Dron operował na wysokości trzystu pięćdziesięciu metrów, a to pozwalało objąć kadrem dość duży obszar bez konieczności częstego manewrowania. Sieć drogowa była w tym rejonie całkiem dobrze rozwinięta. Szare krechy przecinały się w paru miejscach, tworząc coś na kształt olbrzymiej planszy. Niektóre ze szlaków były zatłoczone, inne nie. Wszystko zależało od tego, dokąd prowadziły. Trakt, którym podążał patrol, wydawał się akurat najmniej uczęszczany. Skoro ostatni cel został namierzony, nieco obniżył pułap kwadrokoptera, żeby cała akcja była lepiej widoczna na nagraniu. Wystarczy później odpowiednio zmontować, podłożyć dźwięk i puścić całość w Internecie – będzie kolejny hit. Nich Żydzi wiedzą, z kim zadarli.
Samochód Jamala rwał do przodu, co rusz wymijając wolniejszych użytkowników drogi. Niepotrzebnie zwracał w ten sposób na siebie uwagę.
– Nie pędź tak.
Jamal, nawet jeżeli usłyszał wezwanie, nie odpowiedział.
– Posłuchaj…
Dalsze przemowy nie miały większego sensu. Izraelski konwój był już na wyciagnięcie ręki.
A oto i żółty, szkolny autobus wyróżniający się wśród wojskowych pojazdów jak pudel na pokazie psów obronnych.
Jeżeli się nie mylił, to fiat nieco zwolnił, gdy znalazł się na wysokości pierwszego wozu eskorty.
Sznajder nerwowo przełknął ślinę. Nie raz i nie dwa zastanawiał się jak to jest za kierownicą VBIED-a albo z pasem szahida na sobie, gdy czeka się na odpowiednią okazję. Wierzył, że Allah przyjmie go do raju, ale… No, właśnie, to małe „ale”, gdy rozważał wszystkie za i przeciw. W walce, choćby najbardziej krwawej, zawsze są jakieś szanse. W tym przypadku nie. Zginie tak czy inaczej. Ze swoimi wątpliwościami wolał się nie zdradzać. Co powie imam, gdy pójdzie do niego z takim problemem? Nawet nie chciał o tym myśleć.
– Przed tobą.
Nie musiał tego mówić. Jamal nie był przecież ślepy. Fiat przeciął linię oddzielającą oba pasy drogi i wbił się pod kątem w szkolny wehikuł. Jego kierowca nie zdążył nawet zareagować. Z obu maszyn pozostały rozerwane wraki. Wygrywali 2:1. Chwała Najwyższemu.
Nie pozostało nic innego, jak wylądować dronem w najbliższym miejscu, z którego będzie go można zabrać. On swoje zrobił, unicestwiając dziś całą masę wrogów. Nikt nie mógł powiedzieć, że było inaczej. Zaprawdę; Bóg nie miłuje najeźdźców! Czas na południową modlitwę.
***
Ramzan Szamilew ciężko westchnął. Ten czterdziestoośmioletni mężczyzna z ogoloną na łyso głową i długą ciemną brodą przeplataną siwymi nitkami nie dziwił się już niczemu. Na tym świecie żył dostatecznie długo, widział niejedno, słyszał wiele i był na tyle rozsądny, by wiedzieć, że wszystko, do czego doszedł, zawdzięcza Najwyższemu.
Pochodził z Kazania, gdzie skończył szkołę powszechną i koraniczną, a następnie wyjechał na studia do Arabii Saudyjskiej. Dla osób tak uzdolnionych jak on władca pustynnego królestwa fundował specjalne stypendia, a Ramzan załapał się na nie bez najmniejszych trudności. Przez dwa lata ciężko pracował. Rysowały się przed nim piękne perspektywy. Był młody i zdolny. Z takim każdy chce współpracować.
Gdy wysiadł z samolotu w Moskwie i odetchnął powietrzem rodzinnego kraju, został zatrzymany i zrewidowany. Funkcjonariusze Federalnej Służby Bezpieczeństwa obeszli się z nim dosyć obcesowo. Z gotówki zabrali połowę, wyjaśniając, że to na poczet opłat lotniskowych. Parę pamiątek, w tym dywanik modlitewny, też zmieniło właściciela. Przełknął zniewagę, zachowując spokój. Najważniejsze, że wrócił do domu.
Ostrzejsze szykany spadły na niego parę miesięcy później, gdy już zdobył grono zwolenników. Miał radykalne podejście do religii. Nie było w nim miejsca na jakiekolwiek niuanse. Uznawał wahabizm wyłącznie w najczystszej postaci – i może dlatego nie spotkał się z dobrym przyjęciem władz. Raz i drugi wylądował w areszcie. Jasną, acz delikatną sugestię, by się w końcu uspokoił, puścił mimo uszu. Był przecież głosem Boga. Byle urzędniczyna ust mu nie zamknie. Wtedy po raz pierwszy został pobity. Napadli go zwykli miejscowi bandyci na usługach policji czy też służby bezpieczeństwa. W szpitalu wylądował na trzy tygodnie. To wystarczająco dużo czasu na przemyślenia. Złamana szczęka i nos były wyraźniejszym ostrzeżeniem. Jeśli nie odpuści, następnego razu nie przeżyje. Miał to jak w banku.
Przez kolejne miesiące nie ruszał się bez ochrony. I tak to się właściwie zaczęło. Najbliżsi współpracownicy, oczywiście wraz z nim, zostali wkrótce oskarżeni o stworzenie nielegalnej, ekstremistycznej organizacji, mającej na celu obalenie prawowitych władz. Proces zakończył się po tygodniu, a Szamilew dostał półtora roku kolonii karnej.
Komuś, kto nie zna realiów, mogłoby się wydawać, że to nic takiego. W rzeczywistości to obóz pracy z sadystycznymi strażnikami i współwięźniami mającymi ochotę utopić człowieka w łyżce wody.
O dziwo, Ramzan wyszedł z tego doświadczenia wzmocniony. Jeżeli wcześniej myślał, że jego wiara jest gorąca, to obóz pokazał mu, jak bardzo się mylił. I ukształtował go na nowo. Stary Szamilew odszedł, narodził się nowy, noszący w sercu czystą nienawiść. Wróg został jasno określony. Mało kto zdaje sobie sprawę, że to nie medresy tworzą religijnych fanatyków, a właśnie więzienia i kolonie jak ta, w której zamknięto Ramzana. Przemoc królowała w nich na każdym kroku, przy czym muzułmanów szykanowano szczególnie mocno. Sposób ucieczki przed tym był tylko jeden – należało przyłączyć się do jakieś grupy, a wtedy bez obawy dało się iść pod prysznic. Liczba wyznawców Allaha była w kolonii na tyle duża, że prawosławni omijali ich z daleka, a nawet podziwiali – oni nie byli tak zgrani. Niektórym nawet spodobały się zasady wiary i przechodzili na islam. To właśnie spośród konwertytów wywodzili się najbardziej zajadli wrogowie Kremla. Od dziecka przyzwyczajeni do brutalności, pod wpływem Koranu stawali się dżihadystami. Ich beznadziejne życie w końcu nabierało sensu. Ramzanowi udało się przekonać wiele takich zagubionych duszyczek.
Po odsiadce wyjechał z Rosji. Nigdzie długo nie zagrzał miejsca. Wiedział, w czym jest dobry. Miał dar. Tego akurat był pewny. Mało kto potrafił tak pięknie mówić o Bogu jak on.
W końcu pojechał na wojnę i walczył z niewiernymi w Syrii i Iraku. Nie związał się z Państwem Islamskim, tylko z Frontem al-Nusra, który wkrótce przekształcił się w Hajat Tahrir asz-Szam.
Jako komendant polowy nie wyróżniał się niczym nadzwyczajnym, ale też i nie doznał spektakularnej porażki. Wkrótce stał się na tyle mocny, że zaczął tworzyć własny oddział, jedynie formalnie podporządkowany Al-Kaidzie.
Oprócz Syryjczyków i Irakijczyków w jego szeregi wstępowali mieszkańcy Tunezji, Egiptu, Pakistanu, a wcale liczną grupę tworzyli przybysze z Europy Zachodniej i Federacji Rosyjskiej. Nie brakowało Czeczenów, Inguszów, Uzbeków i Tatarów – istna międzynarodówka. Ponad tysiąc bojowników oraz sto czołgów i pojazdów pancernych, nie licząc pozostałego sprzętu, w warunkach syryjskiej wojny domowej stanowiło znaczącą siłę. Szybko pojawili się sojusznicy, ale zaciekłych wrogów też nie zabrakło. Do tych ostatnich zaliczyć można było szyickie milicje współpracujące z Baszarem al-Asadem i wojska samego prezydenta. Daesz zrazu chciał je sobie podporządkować, a gdy się to nie udało, doszło nawet do paru zbrojnych incydentów, jednak wobec niepowodzeń islamistów na froncie wkrótce zaniechano takich praktyk. W końcu Szamilew też był dżihadystą, wcale nie mniej fanatycznym od Al-Baghdadiego.
Prawdziwy przełom nastąpił dopiero wtedy, gdy z wojny wycofała się koalicja państw zachodnich. Na placu boju pozostały Turcja i Iran. Konflikt w Syrii nie wygasł, choć stracił na intensywności. Wyglądało na to, że jego uczestnicy zbierają siły przed ostateczną konfrontacją. Bez wsparcia Rosji Al-Asad praktycznie nie miał szans na zdławienie rebelii, a buntownicy byli zbyt słabi, aby dopaść Baszara. Ankara za to poczuła wiatr w żaglach. Taka okazja mogła się już nie powtórzyć. Jednym uderzeniem zmiażdżyła Grecję, odwiecznego rywala. Tylko po co? Grecja nic nie znaczyła, a jej okupacja może doprowadzić do niepotrzebnego rozproszenia sił. Wcześniej na południu należało rozgromić Kurdów. Ramzan potrafił przewidzieć, co zrobi turecki przywódca Sulejman Dżabbar. Najpierw na celowniku znajdzie się PPK i YPG, później roponośne pola Baku, a na koniec albo Izrael, albo Rosja. Tylko czy Dżabbar wie, że to zbyt wielki kawałek tortu jak dla niego? Może go ugryźć, ale raczej nie przełknie.
W sumie nie jego problem. Jakieś kroki wcześniej czy później Turcy podejmą, zaś armagedon, jaki wówczas nastąpi, sprawi, że runie cały dotychczasowy porządek świata.
Ramzan z uwagą śledził wydarzenia polityczne, wiedząc, że niepokoje w jednym kraju natychmiast odbijają się na innych. Na przykład niedawna interwencja Polski w Rumunii sprawiła, że Berlin nagle spuścił z tonu. Mogłoby się wydawać, że będzie odwrotnie. Ramzan nie do końca wiedział, o co w tym chodziło, ale jakieś przełożenie istniało. Afera na pół Europy, niemniej Warszawa twardo trzymała się swojej wersji wypadków, a władze rumuńskie większego autorytetu nie miały. Zresztą to, co zrobili Polacy, było właściwie niczym w porównaniu z tym, co działo się tuż pod bokiem Ramzana i w czym sam brał udział.
Ostatnia akcja przeciwko Żydom nie zakończyła się takim sukcesem, jak powinna. Ugodzili dotkliwie, z tym że… nie do końca o to chodziło. Sprawa rozwalenia szkolnego autobusu będzie się za nimi ciągnąć miesiącami. Jak oficjalnie podano, ewakuowano nim dzieci wraz z opiekunami z sierocińca opodal Sabsaby. W zamachu zginęło osiemnaścioro z nich i co gorsza, nie były to dzieci żydowskie, ale arabskie, przewożone do strefy zamkniętej. Wyszło na to, że zabili nie tych, co trzeba. Perfidni Żydzi!
Człowiek, który naprowadzał szahidów, chciał jak najlepiej. To doświadczony bojownik, jeden z tych, którzy nie cofną się przed niczym. Podobno teraz odwaliło mu jeszcze bardziej. Niewykluczone, że sam usiądzie za kierownicą VBIED-a i pogna w stronę wroga. Jak się wydawało, to poczucie winy było jego główną siłą napędową.
Jak on się nazywał? Sznajder. Podobno był Polakiem. Dziwne. Nazwisko raczej wskazywało na Niemca. Zresztą i z jednymi, i z drugimi trudno dojść do ładu. Nieważne, nie jego sprawa.
Ramzan potarł zarośnięty policzek. Może jednak nie do końca było tak, jak myślał. Chętnych do samobójczych ataków nigdy nie brakowało. Arabów miał na pęczki, ale niewielu z nich posiadało potencjał Polaka. Szkoda marnować taki talent do nic nieznaczącej akcji. Paru martwych Żydów niczego tu nie zmieni.
Szamilew różnił się od innych dżihadystów tym, że do Żydów i Amerykanów nie czuł zapiekłej nienawiści. Owszem, byli wrogami, których należało zniszczyć, to zrozumiałe, ale pastwienie się nad rannymi czy jeńcami? Tego nie tolerował. Największą niechęć żywił do Rosjan. To przecież oni wygnali go z kraju.
Na myśl o tym musiał wstać i zrobić parę kroków, aby się nieco uspokoić. Kiedyś wróci i wtedy im pokaże. Setki tych, którzy dziś są wraz z nim, pójdą na nową wojnę. Obecny prezydent Federacji Rosyjskiej był zaledwie cieniem poprzednika. Mając na głowie masę innych problemów, mocno zredukował wydatki na wojsko. Zresztą czego by nie zrobił, i tak kraj pękał w szwach. Na dłuższą metę takiego giganta nie dawało się utrzymać w dotychczasowych granicach. W końcu się rozleci. A on, Szamilew, będzie jednym z reżyserów tego spektaklu.
***
– Nie sądzi pan, że to dość ryzykowne posunięcie? – Major Avram Yacowlew kolejny raz przeglądał zestaw zdjęć lotniczych na laptopie. – Tu wszędzie są obiekty cywilne. Jak to będzie wyglądać w telewizji? Znów powiedzą, że zabijamy kobiety i dzieci.
– Martwi to pana?
– Trochę. – Yacowlew uniósł wzrok. Nie przepadał za typami z wywiadu, a ten sukinsyn wydawał się wyjątkowo wredny. – Tyle się ostatnio mówiło o nowym procesie pokojowym – westchnął. – Jak moi piloci wysypią ładunki, nie pozostanie tam kamień na kamieniu.
– Pan w to wierzy?
– W co?
– W ten proces pokojowy. Który to już z kolei? – Gabriel Lipschitz sięgnął po paczkę papierosów tkwiącą w kieszeni marynarki, wyjął jednego i odpalił zapalniczkę.
– Straciłem rachubę.
– Sam pan widzi. – Na twarzy Lipschitza dało się dostrzec cień uśmiechu. – Perspektywy nie są dobre. Właściwie to z kim mamy rozmawiać? Z jakimiś watażkami? Ci i tak nigdy nie siądą z nami do stołu rokowań. Baszar kompletnie nic nie znaczy. Wszystko pomiędzy Damaszkiem a Bagdadem to jeden wielki syf. Jordania trzyma się na słowo honoru, podobnie jak Egipt.
Obłok aromatycznego dymu poszybował do góry.
– Na południu mamy Saudów. Brodacze kochają nas tak bardzo, że najchętniej zadusiliby w uścisku. Dalej Afganistan, Pakistan, do wyboru do koloru.
– A jaki ma to związek z nalotem?
– W zasadzie żaden. – Oficer wywiadu nadal uśmiechał się ironicznie. – Oni i tak nas nienawidzą. Większość magazynów broni, obozów wojskowych i centrów dowodzenia tych tak zwanych bojowników ulokowano w szkołach i szpitalach. Zresztą po co ja to panu mówię. Sam pan wie, majorze, jak jest. Oni to robią specjalnie. Do niedawna miało to nawet sens. Liberalni dziennikarze tylko czekali na takie zdarzenie. Teraz nie obchodzimy prawie nikogo. Nikogo. Cały Zachód ma w dupie Izrael. Niewielu nas lubi, większość nienawidzi, boją się prawie wszyscy, a to dlatego, że dysponujemy odpowiednią siłą. Oni… – Lipschitz wskazał palcem za okno. – Obojętnie, czy w Damaszku, Kairze czy Rijadzie wiedzą, że w razie konieczności potrafimy mocno przywalić. Może i nie będzie Tel Awiwu, ale z ich krajów także nic nie zostanie. A cywile? Kogo oni tak naprawdę obchodzą?
– Niemniej dla mnie i dla niektórych moich pilotów to problem.
– Pan się za bardzo przejmuje.
– Może.
– Wszystko, co panu pokazałem, ma drugorzędne znaczenie. – Lipschitz jednym ruchem palca zamknął zdjęcia na ekranie i wyświetlił nowy plik. – Wie pan, kto to jest?
– Nie.
– Nazywa się Ramzan Szamilew. Z pochodzenia jest Tatarem. Wie pan, to taka nacja…
– Moja rodzina pochodzi z Rosji, więc może pan sobie darować te dygresje.
– Oczywiście, przepraszam. Sądzimy, że ten człowiek jest odpowiedzialny za atak na konwój wojskowy pod Bajt Dżinn, trzy dni temu.
– Naprawdę?
– To niebezpieczny fanatyk.
– Jak bardzo?
– Tak bardzo, że bardziej się już nie da. – Lipschitz omal nie zgrzytnął zębami. – Jest z tej nowej generacji terrorystów, którzy nie zważają na koszty, a życie ludzkie jest dla nich warte mniej niż splunięcie. To już nie są detaliści śmierci. Dziesięciu zabitych niewiele dla nich znaczy. Stu, albo i dwustu, to jest odpowiednia skala. Pan pamięta lata siedemdziesiąte? – Pytanie było czysto retoryczne. – Taka RAF bądź Czerwone Brygady składały się z najwyżej kilkunastu bandziorów, którzy strzelali i podkładali bomby. Cała reszta zajmowała się logistyką, chroniąc tyłki tym naprawdę groźnym sukinsynom. Dziś mamy do czynienia z całymi armiami. Brakuje im tylko lotnictwa, choć niedługo może i to się zmieni. Nie mówię tu o samolotach bojowych, ale śmigłowce czy maszyny sportowe są w ich zasięgu.
– A piloci?
– Tym można zapłacić. Najemników przecież nie brakuje. Ilu jest w Europie bezrobotnych gotowych brać pieniądze od islamistów?
– No nie wiem.
– Tysiące.
– Pilotów? Tu pan chyba lekko przesadził.
– Wiem, co mówię. – Lipschitz odchylił się do tyłu. – Nie dalej jak w zeszłym tygodniu zostałem zaproszony do Londynu.
Twarz lotnika stężała. On też pamiętał Londyn. Trzy lata temu był tam z żoną. Wydawało mu się, że są szczęśliwą parą. Pół roku później jego małżeństwo legło w gruzach. Sarah najzwyczajniej w świecie odeszła do innego. Ze wszystkich przykrych słów, jakie wówczas padły, te, że jest nudny i że ciągle nie ma go w domu, należały do najłagodniejszych. Rozwód przeżył bardzo źle, właściwie do tej pory czuł gorycz w sercu. Zawsze był dla niej wyrozumiały, pozwalając w zasadzie na wszystko. Miał inne wyjście? Jak skończony kretyn wciąż nosił jej zdjęcie w portfelu.
– Czy pan mnie słucha?
– Przepraszam. Zamyśliłem się.
Już po samej minie pilota Lipschitz poznał, że coś jest nie tak. U oficera tej rangi wahania nastroju nie były dobrym znakiem. Faceta ewidentnie trapił jakiś problem. Niestety, z akt nic nie wynikało. Takich jak on na świecie są miliony. Na swój sposób Lipschitz też się do nich zaliczał.
– Przedstawiono statystyki. – Gabriel wrócił do przerwanego wątku. – Nie te oficjalne, gdzie przestępstwa o charakterze rasowym i religijnym próbuje się zamieść pod dywan, ale te prawdziwe.
– I co z nich wynikało?
Lipschitz westchnął.
– Dziewięćdziesiąt procent wszystkich przestępstw dokonują wyznawcy Allaha. Dziewięćdziesiąt procent, pan to rozumie? Anglia już nie należy do Anglików, tylko do muzułmanów. Podobnie wygląda to we Francji, Włoszech, Austrii czy Szwecji. Za pięćdziesiąt lat chrześcijanie zostaną wytępieni.
– Te twierdzenia są trochę na wyrost. Mówi się o tym od dawna, ale nie może być aż tak źle.
– W rzeczywistości jest jeszcze gorzej. – Tym razem to Lipschitz spochmurniał. – Kwestia najwyżej paru lat, kiedy to wszystko pierdolnie.
– Co pan chce przez to powiedzieć?
Gabriel milczał, ciężko oddychając, zupełnie jakby był podłączony do respiratora.
– Dobrze, nie będę naciskał.
– Eliminacja takich osób jak Szamilew jest szczególnie ważna. – Oficer wywiadu w końcu się odezwał. – Ci ludzie patrzą dalej i widzą tam rzeczy, o których my nie mamy pojęcia.
Fotografia przedstawiająca watażkę była nieostra. Szamilewa oznaczono na niej czarnym kółkiem, tak aby wyróżnić go spośród kilku innych stojących obok ludzi.
– To świeże zdjęcie?
– Sprzed dwóch lat. Przypadkowo zrobił je pewien dziennikarz, chodziło mu o kogoś zupełnie innego. Dopiero podczas analizy okazało się, że jest tu parę interesujących postaci. Na przykład ten... – Lipschitz wskazał na brodacza w czarnej dżalabiji. – Wysadził się parę miesięcy później w Aleppo, zabierając ze sobą ze trzydziestu żołnierzy Asada. Ten po lewej – siedzi. Przymknęli go Francuzi, gdy planował atak na elektrownię atomową we Flamanville.
– Interesujące.
– Prawda?
– A gdzie ukrywa się ten…?
– Szamilew? Ma bazę w pobliżu Kafr Hawar i to właśnie będzie pański cel.
Kolejne zdjęcie przedstawiało zabudowania wśród niewysokich wzgórz pokrytych drzewkami oliwnymi. Do domu i budynków gospodarczych dochodziła tylko jedna droga.
– Tu mieści się sztab. Tu albo zaraz obok.
– Oni mają jakąś nazwę czy to zwykła przybudówka Al-Kaidy?
– Światłość Dnia.
– Słucham? – Po raz pierwszy od dłuższej chwili Yacowlew wykazał zainteresowanie.
– Dziwne, prawda?
– I to jeszcze jak.
– Przeważnie to jakaś Armia Podboju czy też proste odwołanie do religii. Tych poniosło bardziej niż pozostałych.
– Teren wydaje się dosyć rozległy.
– Pomysł jest taki, aby nie uderzać konwencjonalnymi bombami.
– A czym?
– CBU-55.
***
Właściwie wszystko jest funkcją czasu i przestrzeni. Major Avram Yacowlew wiedział o tym dobrze, inaczej nie mógłby pełnić funkcji dowódcy eskadry uderzeniowych F-15 Ra’am.
Jeżeli nalot się uda, wyeliminują groźnego terrorystę wraz z licznym gronem współpracowników.
Zakładając, że wywiad dobrze wykonał swoje zadanie. Całkiem prawdopodobne, że w szeregach organizacji był agent.
Fanatyków takich jak Szamilew należało eliminować, zanim ci wytną jakiś grubszy numer. Pod tym względem Yacowlew całkowicie zgadzał się z Lipschitzem. Skoro wywiad twierdził, że jest groźny, to znaczy, że tak jest.
Ra’am oderwał się od pasa startowego lotniska Ramat Dawid niecałe dwie minuty wcześniej. Od celu dzieliło go jakieś dwieście kilometrów. Poważnych problemów się nie spodziewano. Syryjskie lotnictwo znajdowało się w rozsypce. Większość maszyn bojowych została uziemiona z powodu braku części zamiennych, a te, które wciąż mogły utrzymać się w powietrzu, raczej nie stanowiły zagrożenia. Wcześniej, gdy nad Syrią operowali Rosjanie, było się czego bać. Eskadry Su-30 przecinały niebo, polując na wrogów Baszara al-Asada. Na szczęście ten okres minął już bezpowrotnie. Obecnie syryjskie siły powietrzne liczyły najwyżej kilka śmigłowców i samolotów. Do tego rakiety przeciwlotnicze, i to te krótszego zasięgu. Na systemy obronne z prawdziwego zdarzenia alawitów od dawna nie było stać, a specjalistów od nich wcielono do piechoty i pewno już gryźli piach.
F-15 wspięły się na przewidzianą wysokość. Małe szare obłoczki podobne do kłaczków pierza spowiły niebo na południu. Poza nimi nic nie przysłaniało widoku. Temperatura na ziemi wkrótce dojdzie do czterdziestu stopni. Celsjusza, nie Fahrenheita.
Przynajmniej w powietrzu Yacowlew czuł się wolny. Tu obowiązywały specyficzne reguły gry. Wygrywał lepszy lub dysponujący nowocześniejszym sprzętem. Dla amatorów nie przewidziano tu miejsca.
Major był bystrzakiem i w zasadzie nigdy się nie mylił. No, prawie. Każdy może się kiedyś odrobinę rozminąć z rzeczywistością. Dotyczy to zarówno rzeczy błahych, jak i tych istotnych. Avram nie wiedział wszystkiego. Niestety, pomylił się nie tylko on.
Aman, izraelski wywiad wojskowy, podobnie jak i Mossad, słynął ze swojej skuteczności. Od tego zależał los państwa. Raz skrewi, a konsekwencje mogą okazać się katastrofalne. Bomba w autobusie w Jerozolimie to śmierć co najmniej kilkunastu obywateli. Gdyby takie akty terroru powtarzały się co parę dni, więzy społeczne uległyby rozluźnieniu, a budowany z trudem szacunek do państwa runąłby jak domek z kart. Tak więc pracownicy Amanu i Mossadu byli dobrzy. Ale nie doskonali. Nie da się przecież zajrzeć pod każdy kamień i wczołgać w każdą dziurę.
Bateria systemu przeciwlotniczego S-400 pozostawiona Al-Asadowi przez Rosjan w prezencie właśnie dziś miała odnieść swój największy tryumf. Dwie rakiety pomknęły w niebo, ciągnąc za sobą białe pióropusze dymu. Operatorzy może nie byli zbyt doświadczeni, ale też niewiele musieli zrobić. Pociski samonaprowadzające się radarem aktywnym mknęły z zawrotną prędkością, nie dając Avramowi i jego skrzydłowemu zbyt wiele czasu na reakcję. Kładzenie maszyn w ciasne zwroty nic nie pomagało, bowiem prześladowcy byli w stanie manewrować z przeciążeniami rzędu 20 G, nieosiągalnymi dla żadnego człowieka.
Yacowlew próbował zachować spokój, lecz panika powoli zaczęła brać nad nim górę. Systemy obronne zdawały się nie działać na podążające za F-15 pociski. Do celu pozostała najwyżej minuta lotu, a oni musieli salwować się ucieczką. Rozbrzmiewający w słuchawkach sygnał o zagrożeniu doprowadzał Avrama do szału.
W końcu stało się to, co stać się musiało. Głowica rakiety detonowała zaledwie parę metrów od prawego skrzydła samolotu. Setka ostrych jak brzytwa odłamków poszatkowała płatowiec, który natychmiast utracił sterowność i runął na ziemię.
Yacowlew nie zginął od razu. Na początku, kiedy krew przestała dopływać do jego mózgu, tylko utracił przytomność, ale stało się to tak szybko, że nie zdążył pociągnąć za uchwyt katapulty.
Lot ku ziemi trwał sekundy. Jeszcze przed uderzeniem kadłuba w grunt oderwało się drugie skrzydło oraz nos odrzutowca.
Podobny los spotkał również drugą z maszyn – rozpadła się w powietrzu na milion kawałków, gdy odłamki dosięgły zbiornika z paliwem.
Izraelskie lotnictwo od dawna nie poniosło tak spektakularnej porażki. Wszystko przez niedocenienie przeciwnika. Rakiet miało nie być, a były. Co z tego, że jeszcze tego samego dnia bateria stała się celem dla F-35 Adir. Pilotom zestrzelonych maszyn nikt życia nie wróci, a misja zabicia Szamilewa nie została wykonana.
Co dla jednych było tragedią, innym zdawało się manną z nieba.
***
Ramzan drzemał, gdy poczuł delikatne potrząśnięcie ramieniem. Z trudem otworzył oczy. Obudził się już jakąś godzinę wcześniej i miał zamiar wstać, ale organizm upomniał się o swoje. Wszystko przez stres. Zawsze mógł wziąć prochy, ale wolał ich unikać, dopóki się dało. Ranki po nich nie należały do najprzyjemniejszych.
– Co się dzieje?
– Izraelczycy.
Adrenalina sprawiła, że serce w piersi Szamilewa od razu żywiej zabiło.
– Gdzie?
Adiutant uśmiechnął się niepewnie, wskazując palcem do góry.
– Już idę.
Nalot był jedną z tych komplikacji, których obawiał się najbardziej. Nim dźwignął się na nogi, sięgnął jeszcze po wojskową kurtkę i zarzucił ją na grzbiet. Zamiast butów nosił zwykłe sandały. W tym klimacie to wygoda. Zmrużył powieki, gdy wyszedł na zalany słońcem plac. Jego straż przyboczna, składająca się z najbardziej oddanych mu ochotników, liczyła niespełna pięćdziesięciu mężczyzn. Wszyscy stali, wpatrując się w niebo, poszedł więc za ich przykładem.
Nie trzeba było ekspertów, by domyślić się, co zaszło. Białe krechy smug kondensacyjnych i ciemniejsze obłoki w miejscu wybuchu rakiet nie zdążyły się jeszcze rozwiać. Szczątki samolotów spadły zapewne parę kilometrów od miejsca, w którym się znajdowali.
Wszystkie miejsca katastrof wyglądały podobnie. Trochę blach i wypalona ziemia, a do tego smród chemikaliów, od którego Ramzanowi robiło się niedobrze. W sumie nic ciekawego.
Szamilew już chciał wrócić do siebie, kiedy wpadł na pewien pomysł. Jeżeli samoloty należały do…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej