39,90 zł
Epickie zmagania polskich Wojsk Specjalnych w nowym wymiarze.
Wojna skończona. Obcy z innego świata wycofali się. Zmasakrowana ludzkość może odetchnąć z ulgą. Ale nie może świętować zwycięstwa – zagrożona powrotem wroga, głodem i chaosem na swojej planecie.
Na terenie Polski pozostał jedyny na świecie portal do innej rzeczywistości. Czy jest to wymarzona szansa, czy uchylone drzwi do piekła?
Ciąg dalszy epopei Wentyla i jego drużyny – w boju o przyszłość wielu światów i jednej ojczyzny.
Tom 1 Pierwsze starcie
Tom 2 Władcy chaosu
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 454
Władcy chaosu
© 2019 Vladimir Wolff
© 2019 WARBOOK Sp. z o.o.
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta językowa: Zespół redakcyjny
eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]
Ilustracja na okładce: Jan Jakub Jasiński
Okładka: Paweł Gierula
Fragment „Piosenki amerykańskiego żołnierza” Bułata Okudżawy w tłum. Wiktora Woroszylskiego (Kraków: Wydawnictwo Literackie, 1984).
ISBN 978-83-65904-39-3
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.ul. Bładnicka 6543-450 Ustrońwww.warbook.pl
Admirał Wiktor Uszakow z ciężkim sercem spojrzał na przycumowany przy pirsie wrak.
Jeszcze do niedawna był to jeden z najnowocześniejszych okrętów rakietowych Floty Północnej, a dziś... Aż dziw, że dopłynął do portu. Przez dziury w poszyciu do środka kadłuba wlewały się tony wody. Wlókł się tydzień z prędkością pięciu węzłów przez Morze Barentsa aż do bazy floty w Polarnym. Wyczyn nie lada. Inni mieli zdecydowanie mniej szczęścia.
Flota jako taka nie istniała. Pozostało tylko parę jednostek, większość w stanie niewiele lepszym od tej skorupy, którą miał przed sobą. Z okrętów podwodnych ocalały dwa atomowe i trzy o napędzie konwencjonalnym. Reszta wykruszyła się w walkach, zwłaszcza w decydującej bitwie na Morzu Norweskim. Wygrali. Ale jakim kosztem...
Kraj znajdował się w kompletnej ruinie. Moskwa i Petersburg przestały istnieć, podobnie dziesiątki mniejszych miast. Władze przeniosły się do Ulianowska. Tak słyszał – ale czy to prawda, nie wiedział. Na razie nie otrzymał żadnych rozkazów, mimo że wciąż próbował nawiązać kontakt z kimś z Ministerstwa Obrony. Dostał ogólne wytyczne od dowódcy okręgu, że ma przywrócić sprawność jak największej liczbie okrętów i mieć baczenie na kosmitów. Zdaje się, że w dowództwie mieli ważniejsze problemy na głowie. O jakiejkolwiek pomocy mógł zapomnieć. Musiał radzić sobie za pomocą tego, co znajdowało się na miejscu.
Murmańska i Archangielska nie dosięgły niszczycielskie ciosy. Co za niewiarygodne szczęście – jak główna wygrana na loterii. Inaczej nikt nie potrafił tego wytłumaczyć. Tylko co z tego, że tylu przeżyło, skoro ich mężowie, synowie i bracia nie wrócą już z morza. Trauma pozostanie na zawsze. Ukojenia nie dawała przecież świadomość, że wyginęła prawie połowa ludzkości. Nawet gdy widzisz zmiażdżone i wypalone miasta, to co cię obchodzą ci inni? Twój ból jest konkretny, nieważne, że reszta ma tak samo albo i gorzej.
Stojący obok admirała pierwszy oficer uszkodzonej korwety miał taką minę, jakby chciał się rozpłakać. Dorosły facet, a trząsł się i pociągał nosem. Do sanitarek pakowano tych rannych, którym udało się przeżyć, ich towarzyszy, którym mniej się poszczęściło, między innymi kapitana, wyrzucono za burtę zgodnie z marynarskimi zwyczajami. Taki już los tych, którzy wybrali zaszczytną służbę na morzu.
– Obejmiecie dowództwo.
– Tak jest.
– Doprowadzicie okręt do stoczni – zarządził Uszakow. – Remont rozpocznie się natychmiast. Za tydzień macie być gotowi do służby patrolowej.
– Nie wiem, czy damy radę. – Oficer z wielkim trudem dochodził do siebie. – Nie mam połowy załogi.
– Przyślę nowych. A wy się ogarnijcie. Dajecie zły przykład.
Uszakow nie należał do tych, którzy nie wiedzą, co to współczucie, ale w tym momencie nie można było pozwolić sobie na słabość. Admirała powoli zaczynała ogarniać złość. Cienias urządzał scenę. To musiało się natychmiast skończyć.
– Zachowujecie się niegodnie i ubliżacie honorowi oficera floty. Jeszcze raz zobaczę was w takim stanie, to odbiorę dowództwo.
Dość tego cyrku i niańczenia niewydarzonych mięczaków. Czekała go masa roboty. I pomyśleć, że tydzień temu walczyli o przetrwanie. Właściwie zmierzali w otchłań bez możliwości powrotu.
Cud uchronił ich przed najgorszym. Cud. Nic więcej. Obcy się wycofali, bo raczej nie zostali pokonani. Ponieśli straty, ale nie takie, które powinny decydować o losach wojny.
Najlepszym pomysłem okazało się zaatakowanie kopuł czy portali, z których wyszły te bestie. Prawdopodobnie to zadecydowało o wyniku starcia. Możliwe też, iż wycofali się w celu przegrupowania i wrócą przy pierwszej nadarzającej się okazji.
Kolejnego najazdu ludzkość nie przetrzyma. Tego admirał był pewien. Przeciwnik górował nad nimi w sposób niewyobrażalny. Już same uderzenia z kosmosu, rujnujące największe miasta, sprowadziły ludzi na krawędź zagłady, a później było tylko gorzej. Najeźdźca rozpełzł się po planecie, niszcząc to, co zostało. Zasoby naturalne mało go obchodziły, nie gardził za to niewolnikami. Starcia z nim były niezwykle krwawe i wycieńczające dla ludzi. Dopiero współdziałanie wielu państw przyniosło efekt.
Ze zwycięstwa cieszyło się niewielu. Co to za triumf, skoro nie ma z kim świętować?
Uszakow ostatni raz obrzucił spojrzeniem nabrzeża, doki i baraki. Siąpił drobny deszcz i było cholernie zimno. Lato przecież miało dopiero nadejść. Niestety, w atmosferze znalazło się tyle pyłu, że Ziemi groziła epoka lodowcowa. Samo oczyszczenie powietrza zajmie dekady. Nie wiadomo, czy rolnictwo wyżywi tych, którzy ocaleli. Wielu pożarów jeszcze nie ugaszono. Ba, nawet nie próbowano tego robić. Miasta jeszcze starano się ratować, ale lasów już nie. Wszędzie rozpaczliwie brakowało ludzi.
Pełen niewesołych myśli admirał wrócił do wozu. Nie był to bynajmniej jakiś stary UAZ, lecz całkiem wygodny hyundai santa fe, zarekwirowany przez armię lokalnemu dilerowi samochodów i przekazany do dyspozycji Uszakowa. Podobno przejęto kilkanaście aut. Jak się dobrze nad tym zastanowić, to wojsko zrobiło dilerowi przysługę, bo jaki byłby z nich pożytek w tych strasznych czasach? Luksusowego wozu nikt od niego nie kupi. Ewentualnie połakomi się na nie jakiś bandyta, ale i tak długo nie pojeździ – do baku przecież można co najwyżej napluć. A tak posłużą wyższym dowódcom armii, floty i szychom z Federalnej Służby Bezpieczeństwa.
Następny punkt programu to wizyta w bazie Olenia. Należało sprawdzić, w jakim jest stanie. Z meldunków wynikało, że nad lotnisko nadleciała jedna z tych szybujących bomb i detonowała nad pasem startowym. Zmiotła wówczas parę Tu-22M, Su-34 i jakiś drobiazg.
A tak swoją drogą, to ci cholerni obcy rozpoznanie mieli fatalne. Z początku atakowali wielkie aglomeracje, potem mniejsze, natomiast bazy wojskowe, porty i lotniska tylko okazjonalnie, jakby w ogóle nie przejmowali się ziemskimi siłami zbrojnymi lub nie wiedzieli, gdzie ich szukać.
W polu masakrowali całe oddziały. Kto stawał na drodze niszczycielskiego marszu, najczęściej ginął. Niemniej – co wskazywały wiarygodne dane wywiadu – nad lotniska zapuszczali się najczęściej w pościgu. Bardzo to zagadkowe, ale nad systemem dowodzenia obcych głowili się mądrzejsi od Uszakowa i chyba bez skutku. Tak czy owak, wróg został wypchnięty, bo to chyba najodpowiedniejsze słowo, w swój wymiar.
A że wróci – to dla każdego logicznie myślącego człowieka nie ulegało wątpliwości.
Samochód minął ostatni posterunek i przyśpieszył. Przed nimi jechał GAZ-2330 Tigr z obstawą, z tyłu BTR-82 z działkiem kalibru trzydzieści milimetrów w charakterze osłony ogniowej.
Oczy admirała powoli zaczęły się zamykać. Ewidentnie był przemęczony. Zanim doprowadzi Flotę Północną do stanu sprzed wojny, miną lata. Skąd wziąć surowce, stal, tytan, aluminium i całą resztę? Bez szerszej współpracy się nie obejdzie. Rosjanie może i byli ludźmi przyzwyczajonymi do wyrzeczeń, ale sami nie podołają. Jeżeli chcą przetrwać, muszą współpracować. Wojna, taka, do jakiej się przygotowywali, nie wybuchnie. Czy to tak trudno zrozumieć? Był nowy wróg i wspólnie musieli nauczyć się z nim walczyć.
Ziewnął i...
Hyundai wyleciał w powietrze. Admirał i kierowca zginęli od razu. SUV przekoziołkował i zatrzymał się na poboczu. Zdezorientowana ochrona nie wiedziała, co robić. Nikt do nich nie strzelał i to nie pocisk z granatnika stał się przyczyną śmierci dowódcy.
Nadspodziewanie szybko na miejscu tragedii pojawił się kapitan Piotr Gribow, reprezentujący wywiad wojskowy GRU. Oficer pokręcił się przy płonącym jeszcze wraku z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Każdy wiedział, że dobrze się znali z admirałem, więc można by się spodziewać oznak zwykłego ludzkiego współczucia. A tu nic, zero. Gribow zachowywał wystudiowaną obojętność. W końcu odszedł na bok, wyciągnął telefon i z kimś się skontaktował. Tu, na północy, sieć działała całkiem sprawnie. Trochę pogadał i się rozłączył, a później odjechał. I tyle było go widać.
Kapitan miał wszelkie powody do zadowolenia. Rozkaz z centrali wykonał bezbłędnie. Admirał ostatnio za dużo sobie pozwalał. Pomoc polaczkom w ostatniej fazie bitwy pod Poznaniem, knowania ze sztabowcami z NATO i bezsensowne, zdaniem dowództwa, wytracenie okrętów w czasie starcia na Morzu Norweskim poważnie nadwerężyły kredyt zaufania władz do niego. I może jako sprawnemu administratorowi i sztabowcowi te wybryki uszłyby mu na sucho, lecz mir, jakim zaczynał się cieszyć w armii i społeczeństwie, już zdecydowanie nie. Widmo bohatera, który może rzucić wyzwanie władzy, było nie do zaakceptowania. Popularny to mógł być prezydent Federacji i nikt poza nim. Pozostałych należy wyeliminować. Czyżby Uszakow o tym nie wiedział?
– Władek, do cholery, daj już spokój.
– Nie mogę. – Generał Władysław Dworczyk, szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego i jego dowódca w czasie ostatniej wojny, chciał sięgnąć po szluga z wymiętolonej paczki leżącej na stole, ale powstrzymał odruch.
– Jak myślisz, długo wytrzymasz na samej kawie i papierochach? W końcu padniesz i taki będzie z ciebie pożytek – przestrzegł generał brygady Roman Ciepliński, sprawujący komendę nad polskimi jednostkami specjalnymi.
– Doradca się znalazł. – Dworczyk przetarł rękoma twarz.
Dobrze, że nie musiał oglądać jej w lustrze. Raz to zrobił i się przestraszył. Wyglądał jak zombie albo jeden z tych, co to ich niedawno nawiedzili. Wszystko przez zmęczenie i niewyobrażalny stres. Już nie pamiętał, kiedy normalnie zjadł i się wyspał. Wcześniej czy później będzie musiał za to zapłacić. Pompka nie wytrzyma albo coś innego. Wojna niby się skończyła, ale pozostawiła po sobie taki bałagan, że nie posprzątają tego przez lata.
Najgorsze, że... nie wiedział, jak to inaczej ująć... rozleciał się świat. Nie świat jako taki, fizycznie, lecz struktury państwowe i społeczne. Informacje, które do niego docierały, wciąż były fragmentaryczne, wynikało z nich jednak, że nad wielkimi obszarami nikt nie sprawował kontroli, i to nie tylko w Afryce czy Azji, ale nawet w Europie. Dziesiątki tysięcy uchodźców przemieszczały się w spokojniejsze rejony, gdzie lokalne władze powinny im zapewnić dach nad głową i michę żarcia przynajmniej raz dziennie.
Łatwo powiedzieć, gorzej zrobić. Pomoc powinna być kompleksowa, a nie sprowadzać się do rozdawnictwa. Tych ludzi należało zorganizować i wskazać im cel.
– Gadałeś z prezydentem? – spytał Ciepliński.
– Wczoraj.
– Gdzie jest?
– Siedzi na Wawelu. Orędzie pisze.
– To w jego stylu.
– Może. Przynajmniej nie próbuje sterować armią. Jego poprzednicy próbowali to robić i zawsze wychodził wielki...
– Nie musisz kończyć – parsknął Ciepliński. – Słyszałem, że rząd jest we Wrocławiu.
– Dobrze słyszałeś.
– Ma jakieś pomysły?
– A skąd ja mogę wiedzieć? Prezesa spytaj.
– Aż tak ciekawy nie jestem. Lepiej, jak się skoncentrujemy na naszej robocie.
– Właśnie. Wiesz, że są na ciebie skargi? – Dworczyk w końcu uległ słabości i zapalił papierosa. – Z powodu tej akcji w Hamburgu Niemcom zupełnie odbiło. Powiedzieć, że są wściekli, to nic nie powiedzieć. Zresztą sam Hamburg to jeszcze nic, ale tego piekła, co im urządziłeś później, to ci nie zapomną.
Starcie pod Ratzeburgiem to faktycznie było coś. Żołnierze Cieplińskiego bili się wówczas z oddziałami grenadierów pancernych i strzelców górskich. Bój był wyjątkowo zażarty, straty spore, niewiele brakowało, a zostaliby pokonani. Tylko własnej determinacji zawdzięczali, że nie zostali rozbici.
I pomyśleć, że miało to miejsce tak niedawno. Po bitwie o portal jeszcze zgliszcza nie ostygły. Działo elektromagnetyczne, tak zwany Młot Thora, jakoś się nie sprawdziło. Musieli poprosić o pomoc Rosjan. Trudno powiedzieć, co zadziałało, w każdym razie obcych się pozbyli. Pozostał problem w postaci tej cholernej kurtyny. Na całym świecie portale znikły, a ten w Polsce nie.
Wszystkich przyprawiało to o spory ból głowy. To szansa czy przekleństwo? Co z tym szajsem zrobić? Zabetonować jak reaktor w Czarnobylu? Tak najprościej. Pewnie by się z tym uporali w rok, zważywszy na panujące w kraju trudności. Nie odbudują Warszawy, Poznania, Trójmiasta ani szeregu mniejszych ośrodków, ale wyleją piękną kopułę, która i tak przed niczym nie będzie chronić. Przeciwnik z taką przeszkodą poradzi sobie przecież raz-dwa. Jeden dron i cały ten trud pójdzie na marne.
Co więc zrobić? Odpowiedzi nie uzyskają w ogólnonarodowym referendum, sami muszą coś wymyślić. Na razie okolicy pilnowali ci, którzy przywieźli Młot Thora z Hamburga.
Przywieźli, a dokładniej – korzystając z nadarzającej się okazji – po prostu świsnęli go Niemcom. To, że cynk dostali od Amerykanów, to już zupełnie inna sprawa.
Niestety, ludzi Cieplińskiego było niewielu. Większość wykruszyła się podczas walk. Z tych, którzy pozostali, utworzono kompanię z dodatkiem KTO Rosomak i Raków, czyli samobieżnych moździerzy kalibru sto dwadzieścia milimetrów, i wysłano im wsparcie: trochę czołgów Leopard 2A4 i PT-91 oraz BWP-1, które wciąż jeszcze znajdowały się w linii. Uzbierał się z tego batalion, pół tysiąca ludzi i jakieś osiemdziesiąt pojazdów, po części uszkodzonych. Była jeszcze grupa kapitana Stefana Borowskiego, kadrowego oficera Bundeswehry, który po walkach pod Ratzeburgiem przyłączył się do Polaków wraz ze sporą grupą żołnierzy. Z czasem trzeba będzie jakoś uregulować prawnie kwestię ich służby w polskiej armii, tymczasem najważniejsze, że sprzęt, który wnieśli w posagu, choć trochę łagodził braki Wojska Polskiego. Leopardy 2A7, kołowe transportery opancerzone Boxer, bojowe wozy piechoty Lynx – tego nie można było zlekceważyć. W tej wojnie każdy karabin się liczył, a ludzie Borowskiego bez wątpienia znali się na swojej robocie.
W sumie na papierze była to silna jednostka. Którą przy pierwszym kontakcie obcy prawdopodobnie błyskawicznie zgniotą.
– Dobra, powiedz, czego nam brakuje? – odezwał się po chwili milczenia dowódca wojsk specjalnych.
– Wszystkiego.
– To wiem.
– Amunicja i paliwo, to po pierwsze. Jakimiś tam zapasami dysponujemy, ale na długo nie wystarczy. Dostawy idą wyjątkowo opieszale. Nie wiem dlaczego. Fabryki aż tak bardzo nie ucierpiały.
– Ja ci powiem... – Ciepliński znał powody tego stanu rzeczy. – To jest tak: każdy dowódca od samego początku tej rozróby kombinuje, jak tu związać koniec z końcem. W trakcie normalnego konfliktu NATO podesłałoby nam potrzebny ekwipunek, wspomogło racjami żywnościowymi, śpiworami, mundurami i całą resztą. Nie stałoby się tak od razu, ale dostawy na pewno by ruszyły. Tylko że to, z czym mieliśmy do czynienia, nie było ani trochę normalne. NATO to już pusta skorupa. Jeżeli sami czegoś nie wyszarpiemy, to niczego nie dostaniemy.
– A wiesz, że myślałem o tym samym.
– Po pierwsze zatem musimy się zorganizować.
– Chcesz tworzyć NATO-bis?
– Nie, do jasnej cholery! – oburzył się Ciepliński. – Tamten pakt był dobry do obrony przed rosyjskimi zapędami. Dziś zagrożenie ma inny charakter i jest wymierzone we wszystkich, obojętnie, gdzie mieszkasz, czy na Grenlandii, czy na wyspach Fidżi.
– Wysoko mierzysz – gwizdnął Dworczyk.
– Nie od razu Kraków zbudowano, ale z czasem kto wie? Na początek musimy zorganizować się lokalnie. Dostałeś już chyba listę tego, co utraciliśmy?
– Tak.
– Pokaż.
Dworczyk zaczął przerzucać papiery na biurku, aż w końcu znalazł wykaz, o który pytał Ciepliński. Gdy go wcześniej przeglądał, nie mógł się nadziwić, że wyszli z tej zadymy obronną ręką.
– Masz, czytaj.
Ciepliński zabrał się do przeglądania i oniemiał. Na stanie pozostało sto siedemdziesiąt czołgów i około trzystu BWP, dwieście sztuk KTO Rosomak – reszta wykruszyła się w boju. Pozostało też trochę MRAP-ów, Tumaków, BRDM-2 oraz Dzików. Z artylerii haubice sto dwadzieścia dwa milimetry Goździk i sto pięćdziesiąt dwa milimetry Dana. Nowych Krabów i Krylów po... szkoda mówić, tak samo z artylerią rakietową, którą obcy zwalczali z wyjątkowym uporem.
Lotnictwo to już zupełna tragedia. Dziesięć F-16, siedem MiG-29 i piętnaście Su-22. Ocalały wszystkie CASA 295 i Herculesy C-130. Wszystkie śmigłowce pola walki uległy zniszczeniu. Latały jedynie pojedyncze W-3 Sokół. Flota ocalała niemal w komplecie, oprócz ORP „Kościuszko”, który brał udział w walkach na Morzu Norweskim i tam poszedł na dno.
Sprzęt, choć cenny, to tylko sprzęt. Z ludźmi było jeszcze gorzej. Armia poniosła straty sięgające trzydziestu tysięcy zabitych, dwudziestu tysięcy rannych i trzech tysięcy zaginionych. Szacunki dotyczące cywilów mówiły o co najmniej półtora miliona ofiar.
Centrum kraju zostało wypalone niemal do cna. Im dalej od kopuły, tym lepiej. Teoretycznie można by się zabrać do odbudowy, gdyby nie ten wrzód pod Koninem.
– Słuchaj, Władek, ja widzę to tak... – Ciepliński potarł policzki, zbierając myśli. – Po pierwsze musimy przypilnować tego czegoś.
– Sam wiem. Damy tam odtworzoną 17 Wielkopolską Brygadę Zmechanizowaną do spółki z Pierwszą Warszawską Brygadą Pancerną.
– Mam lepszy pomysł. Te jednostki przydadzą się nam gdzie indziej. Pod Koninem zorganizujemy zupełnie nową strukturę o dużym nasyceniu artylerią i ciężkimi pojazdami. Wybierzemy do tego najlepszych. Niech to będzie brygada, ale trochę większa od tych, które mamy. Tak z pięć tysięcy ludzi. To najpilniejsza i najważniejsza sprawa. Tutaj nie będziemy oszczędzać.
– Ty swoich wycofasz.
– Tylko na razie. Muszą odpocząć i zorganizować się na nowo. Zostawię wam to działo wraz z obsługą. Zresztą naukowcy, których przygarnęliśmy, niedługo zabiorą się za badanie tej struktury.
– Na razie nie dopuszczaj ich w pobliże – ostrzegł Dworczyk.
– Nie gorączkuj się tak, mam ich pod kontrolą. Poczekaj trochę, a wymyślą, jak zneutralizować to świństwo. Głupi nie są, ale muszą mieć możliwość zbadania tego portalu.
– Oby się to tylko źle nie skończyło.
– Biorę to na siebie, okej? Teraz pomyślmy, jak przygotować się do kolejnej rundy. Nie wiemy, ile czasu nam pozostało, i im szybciej się za to zabierzemy, tym lepiej.
– Masz rację. Na granicach robi się niespokojnie. – Dworczyk rozłożył na stole mapę i wbił w nią posępne spojrzenie. – Trudno powiedzieć, jak szybko ukonstytuują się nowe władze Niemiec, a... nigdy bym nie pomyślał, że to powiem: im szybciej tak się stanie, tym lepiej. Władze landów z trudem dają sobie radę. Najgorzej jest w Brandenburgii i Vorpommern. Podobno w Berlinie i okolicach zginęło prawie cztery miliony ludzi. Inne duże ośrodki też ucierpiały. I pomyśleć, że była to czwarta co do wielkości gospodarka świata.
– Skoro jest tak źle, to kto ma nam za złe wycieczkę do Hamburga? – zapytał Ciepliński.
– W Lipsku powołany został nowy organ, właściwie powołał się sam. Na jego czele stanął jeden z wiceministrów spraw wewnętrznych. Mają dobre układy z jankesami, tak przynajmniej słyszałem. To oni tak pyskują. Podobno naruszyliśmy ich suwerenność.
– A ja myślałem, że mieliśmy autoryzację NATO i na dodatek działaliśmy pod presją wyższej konieczności. To, że uratowaliśmy również im tyłki, nie ma dla nich większego znaczenia?
– Najwidoczniej nie. Tak mówisz, jakbyś ich nie znał.
– Jaką mają siłę? Mówię o tej realnej.
– Militarną nie za dużą. Politycznie są bardziej aktywni. Tylko mnie nie pytaj, czym się to skończy, bo pojęcia nie mam. Czas prostych rozwiązań już minął. Pewnie jeżeli pozwolimy im urosnąć w siłę, zaczną stanowić zagrożenie.
– Atak prewencyjny?
– Daj spokój. Musimy ich obserwować. Zobaczymy później, jak ich zneutralizować.
– Czesi?
– Praga stoi, Brno też. Można powiedzieć, że przeszli na drugą stronę suchą nogą. Za to wyparował Kijów. Na razie nie biorą się tam jeszcze za łby, bo są w szoku po tym, co się stało, ale długo to nie potrwa.
– Powinniśmy się zjednoczyć.
– Nie obraź się, Romek, ale ty chyba jesteś idiotą. Oby się to tylko nie skończyło trzecią wojną.
– Trzecią już mieliśmy.
– Mieliśmy pierwszą kosmiczną czy też międzywymiarową, a ja mówię o trzeciej światowej. Teraz każdemu się wydaje, że jego przeciwnik jest słaby i oto jest okazja... – Dworczyk przejechał kciukiem po gardle.
– Co więc mamy robić?
– Potrzebna jest nam obrona totalna, rozumiesz? Oddziały obrony terytorialnej zostaną przeniesione do regularnej armii. W każdym powiecie zorganizujemy grupy samoobrony. Jest WOPR, jest GOPR, a nawet Ochotnicza Straż Pożarna. Teraz oprócz gaszenia pożarów będą się uczyć posługiwania automatami. Radom pracuje na trzy zmiany, Łabędy i Siemianowice Śląskie też. Ręcznej broni nam nie zabraknie. Granatniki też możemy produkować własne. Z całą resztą jest gorzej. Ale spokojnie, pomyślimy i o tym. W Szczecinie powstanie duży garnizon, w Świnoujściu też. Następnie w Kostrzyniu, Słubicach, Gubinie i Zgorzelcu. Wszędzie co najmniej batalion.
– Będziemy się bronić jak w trzydziestym dziewiątym?
– Ja się nie chcę bronić, a jedynie zapobiegać zagrożeniu. Od strony Czech i Słowacji mamy względny spokój, ale pozostaje Przemyśl, Tomaszów, Chełm, Biała Podlaska i dalej Hajnówka, Sokółka, Sejny, Gołdap, aż zamkniemy kordon na Mierzei Wiślanej.
– No dobrze, a co z bronią ciężką? Część na pewno da się wyremontować, choć nie wszystko. Ciekawi mnie, jak chcesz postawić na nogi lotnictwo?
– Mielec i Świdnik.
– Nie nasze.
– Myślisz, że teraz się o nie upomną?
– Nie mam wątpliwości. To dobre zakłady i chyba przetrwały w nienaruszonym stanie. Taka montownia to teraz żyła złota.
– To niech przyjadą i ją sobie wezmą. – Dworczyk zacisnął usta. – Przedsiębiorstwa zostaną znacjonalizowane i mogą nam skoczyć.
– Zarządy mogą tego nie przełknąć.
– Nie mój problem.
– Ale wiesz, że sama skorupa nie poleci?
– Posłuchaj, może te Black Hawki nie będą tak nowoczesne jak do tej pory. Dostaną zmodyfikowaną awionikę i gorsze silniki, ale polecą. Potrzebujemy ich parę setek. A to jedyny sposób, abyśmy je mieli. Może, z czasem, zaczniemy je sprzedawać. Wiem, co chcesz powiedzieć: że to, co planuję, odstaje od zasad wolnego rynku, ale na miły Bóg, rozejrzyj się dookoła. Nie widzisz, co się stało? Mam myśleć o tym, że jakiś zafajdany udziałowiec nie dostanie dywidendy? Pies z nim tańcował. Zresztą kto go będzie teraz szukał i gdzie? Przestań myśleć schematami, bo to do niczego nie prowadzi.
– Dobrze wiesz, że ja najlepiej nadaję się do wykonywania rozkazów.
– Przestań mi się podlizywać. Jak nie masz co robić, to spróbuj skombinować trochę takich samych zestawów jak te, co ostatnio przytargałeś ze sobą.
– Użyjemy przeciwko Niemcom ich własnej broni?
– Nie o to chodzi.
– Rosjanie?
– Romek, proszę cię, przestań, bo stracę do ciebie całe zaufanie. Tamta epoka już minęła.
– O co więc chodzi?
– Nie chcesz się dowiedzieć, co jest po drugiej stronie?
– Mówisz o...
– Najlepszą formą obrony jest atak. Tylko że do tego musimy się odpowiednio przygotować.
– Jasny gwint.
– Nie wiem, czy gdzieś jeszcze został drugi portal, czy ten pod Koninem jest jedyny. To przekleństwo i szansa równocześnie. Ja wiem, że ci cholernicy mogą stamtąd wyjść, ale i my możemy pójść do nich. Skoro zabrali tam tysiące jeńców, to warunki po drugiej stronie muszą być zbliżone do naszych. Przecież nie pognaliby takiej masy ludzi na zatracenie.
– Kto ich tam wie.
Cieplińskiego pomysł szefa sztabu zaskoczył. Do tej pory upatrywał w kopule wyłącznie niebezpieczeństwa. Wyryło się to w jego umyśle tak mocno, że nie potrafił myśleć inaczej. A tu proszę, Dworczyk, który wydawał się człowiekiem o małej wyobraźni, wyskakuje z takim projektem! Prawdę powiedziawszy, pomysł ściął Cieplińskiego z nóg. Wyzwania, z którymi dotąd się mierzył, miały zdecydowanie tradycyjny charakter. Niemcy, Rosjanie, Ukraińcy, neutralizacja wrogich dywersantów i rajdy na dalekie zaplecze przeciwnika, ale przejście przez portal i... właśnie – co dalej? Wojna z najeźdźcami. Tylko na jakich warunkach? Ledwo, ledwo sobie poradzili. Atak na terytorium wroga co prawda nie przyniesie takich cierpień cywilom, ale jak zareagują tamci?
Ciepliński przeszedł się po pokoju i podszedł do okna. Sztab ulokowano w budynku dawnego Urzędu Skarbowego w Koninie, który stał się centrum sztabowo-socjalnym dla oddziałów pilnujących portalu. Na parkingu stało kilka samochodów osobowych i terenowych oraz ciężarowych jelczów, jak również jeden Leopard, przy którym krzątali się mechanicy.
Petenci do budynku raczej nie przyjdą, bo całe miasto, jak wszystko w promieniu dwudziestu kilometrów od kopalni, znalazło się w strefie specjalnej, do której postronni nie mieli wstępu.
Nikomu to na razie nie przeszkadzało, gdyż teren generalnie pozostawał niezamieszkały. Ludzie uciekli, zginęli bądź dostali się do niewoli. Nie tylko w promieniu dwudziestu kilometrów nikt nie mieszkał, ale i pięćdziesięciu.
Dwa bataliony policji pilnowały opustoszałych osad, wsi i przysiółków. Wjazd był możliwy tylko za specjalną przepustką. Wszystko to przypominało czarnobylską zonę. Za rok, za dwa, jak nie spadnie na nich kolejny kataklizm, natura upomni się o swoje i zacznie pochłaniać dzieła ludzkich rąk. Najpierw pojawi się zielsko na podwórzach, potem dziury w dachach i tak powoli, krok za krokiem wszystko szlag trafi.
Jak na razie znajdowało się tu sporo wszelkiego dobra. Były sklepy, sklepiki, hurtownie i punkty gastronomiczne. Wciąż panował spory strach, lecz wkrótce i to się zmieni. Pojawią się szabrownicy.
A właśnie, należało pomyśleć o zorganizowaniu kasyna, bo stanie z bronią u nogi jest dobre, ale do czasu. Gdzieś w końcu trzeba pojechać, odpocząć i pogadać z kimś innym niż tylko z ludźmi z własnej kompanii. Wyrzeczenia wyrzeczeniami, a żyć trzeba.
– Co mam teraz robić? – zapytał Ciepliński bezbarwnym głosem.
– Wróć do siebie. Znajdę ci jakieś zadanie. Bądź spokojny.
– To pobojowisko pod Ratzeburgiem wyglądało obiecująco.
– Może was tam skieruję, zobaczymy. Roboty dla was nie zabraknie.
– Świetnie wyglądasz.
– Daj spokój. O czym ty mówisz? – Justyna Pawłowska przyjęła komplement z uśmiechem, wiedząc równocześnie, że w słowach Krzyśka Zdanowicza zwanego Wentylem nie ma ani słowa prawdy.
Też wymyślił. Świetnie to ona wyglądała przed tą całą zadymą, a nie teraz. Od tygodni chodziła permanentnie zmęczona, zaś polowe warunki odcisnęły na niej swoje piętno. Praktycznie cały czas przebywała w pobliżu Młota Thora. Sporo z nim było zachodu. Specjalistów od obsługi tej bestii nie było zbyt wielu. Tak się złożyło, że ona należała do nielicznej grupy, która przeszła przyśpieszone szkolenie pod okiem Archibalda Firefoxa, znającego temat od podszewki.
Można powiedzieć, że mimo młodego wieku była kimś. Posiadała doktorat z fizyki i potrafiła obsługiwać najnowsze działo elektromagnetyczne, a to już coś. Przy okazji całego zamieszania poznała Krzyśka i tak zawiązała się pomiędzy nimi nić sympatii.
– Mówię, co widzę – roześmiał się chłopak.
– Niepoprawny komplemenciarz. Nie masz przypadkiem służby?
– Jestem na patrolu.
– Sam?
– Tak się złożyło.
– Kręcisz.
– Jak masz ochotę, to któregoś razu mogę cię zabrać w pobliże kopuły. Sukces zawdzięczamy także tobie.
– Jak tam jest? – Justyna zrobiła krok w stronę Wentyla.
– Ciarki chodzą po plecach. Raz, na samym początku, podeszliśmy z sierżantem całkiem blisko, bo ja wiem, tak na pięć metrów...
– I co?
– Chcieliśmy zobaczyć, co jest po drugiej stronie, ale kurtyna tak się mieniła, że nic nie było widać. Dzień później badaliśmy teren licznikami Geigera. Nic nie wykazały. Promieniowania tam nie ma, a jednak włosy stają dęba, zupełnie jak po włożeniu paluchów do kontaktu.
– Próbowaliście wysłać sondę?
– Nic z tych rzeczy. – Wentyl pokręcił głową. – Postawiliśmy trochę czujników i kamer oraz zaminowaliśmy okolicę. Podobno ktoś wyskoczył z pomysłem, aby w ziemi wykopać dziurę i podłożyć tam parę ton dynamitu. Portalu to nie zniszczy, ale ci, którzy będą próbowali powtórzyć inwazję, mogą się naciąć. Na razie dominuje opcja, aby nie prowokować i okopać się na swoich pozycjach.
– Krzysiek...
– Tak?
– Naprawdę mógłbyś to zrobić?
Wentyl nie był pewien, ale zdawało mu się, że policzki dziewczyny pokrył rumieniec. Szkoda, że tych emocji nie wywołał on, tylko dzieło obcych.
– Naprawdę.
– Kiedy?
Zdanowicz westchnął. Ale się napaliła. W porównaniu z portalem był bez szans. Czy to nie ironia losu?
– Jutro pogadam z Wieniawą – powiedział bez przekonania.
– A dziś?
– Jak Ciepliński dowie się, że zostałaś zabrana do Strefy Zero, to mi łeb urwie.
– Tak to teraz nazywacie?
– Noo...
– Nikt się nie dowie. – Dziewczyna musnęła policzek Wentyla szczupłymi palcami.
– Kamery nas wychwycą. Jest ich tam ze dwadzieścia i ciągle montują nowe.
– Martwisz się tym? Nikt nam nic nie zrobi. Pomyśl: jestem badaczką, a wojsko nie pozwala niczego badać. To się musi zmienić.
– Względy bezpieczeństwa.
– Dobrze. Nie mam nic przeciwko nim, ale nie możecie nas odgradzać od portalu. To nic nie da, sami nic z tym nie zrobicie. Cokolwiek chcecie zrobić z tą strukturą, konieczne są kompleksowe badania, a nie tylko wyczekiwanie, aż będzie można coś odstrzelić.
– Powiedz to generałowi.
– Cieplińskim się nie przejmuj, biorę go na siebie. Wiesz, że ma do mnie słabość.
– Zauważyłem – burknął niechętnie. – Dobra, wsiadaj. – Wskazał na quada, który stał w pobliżu.
– Cudowny jesteś.
Wentyl przeczuwał, że ładuje się w kłopoty. Problem i szansa w tym, że rozkazy nie były precyzyjne. W pobliżu nie mogli kręcić się cywile. To jasne. Tylko że ekipa naukowców działała pod auspicjami armii. Byli jej częścią, a nie ciekawskimi, którzy chcieli przeżyć ekscytującą przygodę. Poza tym Justyna miała sporo racji. Do portalu należało dopuścić specjalistów. Kto inny miałby zbadać, co to jest? Niech więc wycieczka z dziewczyną będzie wstępnym rekonesansem. Najwyżej go opierdolą. Trudno, takie jest życie. Jeśli będzie się sztywno trzymał regulaminu, to skończy jak... Z zakamarków pamięci zaczęły wyłaniać się twarze nieżyjących kumpli.
– Co się stało? – Justyna zauważyła nagłą zmianę nastroju Krzyśka.
– Nic.
– Mnie możesz powiedzieć.
– Nie ma o czym.
Wsiadł na quada, przesunąwszy automat z pleców na pierś. Za nim usadowiła się dziewczyna. Miejsca dla dwojga nie było za dużo, tak więc przylgnęła ciałem do pleców Wentyla, który poczuł na karku jej ciepły oddech. Dobrze, że siedział, bo już miękły mu nogi.
– Załóż – polecił, wręczając dziewczynie kevlarowy hełm, jakiego sam używał.
– Po co?
– Nie dyskutuj. Jak nie założysz, nie pojedziemy.
– Ale zrobiłeś się zasadniczy. – Dziewczyna dopięła klamrę pod brodą i mogli ruszać.
Okolica była typowa dla tej części Polski. Pola, łąki, lasy i gospodarstwa rolne. Dosyć szybko natknęli się na policyjny blok-post. Kilku gliniarzy w polowych mundurach kręciło się przy konstrukcji ułożonej z worków z piaskiem i od góry przykrytej deskami. Z bocznego otworu wystawała lufa ukaemu.
Wentyl zacisnął zęby. Najwidoczniej niektórym wydawało się, że w ten sposób powstrzymają inwazję. Wróg tradycyjnie podejdzie i zostanie ostrzelany. Taki wniosek można było wysnuć z obserwacji, jaką poczynił, bo karabin maszynowy zwrócony został w stronę kopalni.
Oj, chłopaki, chłopaki, jeszcze sporo musicie się nauczyć. Starszy sierżant Wieniawa raz-dwa przemówi wam do rozumu.
Gliniarze na szczęście nic nie mówili. Dwóch z nich odsunęło na bok zbity z żerdzi kozioł hiszpański, który blokował przejazd, i quad bez zwłoki ruszył dalej.
Wentyl z Justyną minęli wieś, w której połowa budynków została spalona, a druga straszyła powybijanymi oknami. Na polu samotny PT-91 Twardy zarył lufą w glebę. Obok krzyż znaczył miejsce pochówku dzielnej załogi.
Generalnie im bliżej portalu, tym robiło się bardziej nieprzyjemnie. Zieleń pól i lasów ustępowała wszelkim odcieniom szarości wypalonych gruntów. Z wielu zagajników nic nie pozostało. Całe hektary zostały spopielone.
Kolejny posterunek to zaparkowany obok drogi Dingo, samochód patrolowy Bundeswehry. Jego załogę Wentyl poznał dobrze. Ekipa międzynarodowa: jeden Niemiec, jeden Polak, jeden Ukrainiec i jeden Pakistańczyk.
– Cesc, Kristof.
– Witaj, Hans. – Wentyl zatrzymał quada i przywitał się z oberstabsgefreitrem.
– Kogo wiezes?
– Nie widać?
Zdezorientowany Niemiec przenosił spojrzenie z kaprala na siedzącą za nim Justynę.
– Für was?– zapytał w końcu w ojczystym języku.
– Rozkaz generała.
– Hast du geschrieben?
– Ustny.
– Was?
– Rozkaz był ustny. Marcel, przetłumacz, o co chodzi. – Wentyl zwrócił się do jedynego w grupie Polaka. – Nam się spieszy.
– Dobra, jedź. Ja to załatwię.
Wentyl podkręcił manetkę gazu. Huk silnika zagłuszył pozostałe odgłosy. Wrzucił sprzęgło i pojechali, nie zawracając sobie głowy całym zdarzeniem. Wiedział, że nagina regulamin, ale gdyby Hans miał taki towar na tylnym siodełku jak on, też nie przejmowałby się pierdołami.
W pewnym momencie nad głowami przeleciał im dron, ale nie ten obcych, tylko zwykły, ludzki, wykorzystywany przez oddziały specjalne.
Po drodze minęli jeszcze ciągnik siodłowy, który na niskopodwoziowej przyczepie wiózł rozbitego Rośka, i ekipę z WZT-3 ściągającą z pola wrak czołgu, a także drużynę grabarzy przetrząsającą wypalony zagajnik.
Z tego, co Krzysztof słyszał, duży cmentarz miał powstać na południe od Konina. Ale to zona, cywilów nie będą tu dopuszczać, więc rozwiązanie wydawało się tymczasowe. Najsensowniej byłoby wybrać któreś z dużych miast, Łódź na przykład, bo i kostnicę tam można zorganizować, i laboratorium DNA. W zonie wykopią co najwyżej parę dołów, wrzucą tam ciała i zasypią, a zabitych wypadałoby upamiętnić.
Dobrze, że nie jest Dworczykiem, Cieplińskim czy w ogóle kimś z administracji. Ilość problemów, przed którymi stawali ci ludzie, przewyższała Himalaje.
Justyna poruszyła się niespokojnie raz i drugi. Wentyl wiedział, jaka jest tego przyczyna. Smród.
Im bliżej portalu, tym odór stawał się trudniejszy do zniesienia. Tak cuchnęły zwały odpadków, które zostały w obozie najeźdźców. Warty stojące najbliżej portalu zakładały na twarze maski ochronne.
– Stój, proszę – powiedziała Justyna tuż nad jego uchem. – Nie wiedziałam, że tu jest tak...
Zwolnił i zjechali na pobocze. Dziura po kopalni odkrywkowej znajdowała się przed nimi. Tam to dopiero śmierdziało! Tu było całkiem znośnie.
– Trzymaj. – Wentyl podał dziewczynie swój pochłaniacz, a sam na nos naciągnął chustę. Parę razy pełnił tu służbę i wiedział, jak się przygotować.
W końcu zaczęli zjeżdżać drogą w dół wyrobiska. Gdzieś na dole dopalały się sterty śmieci. To grupa porządkowa utylizowała pozostawione odpady. Naprzeciwko portalu, w odległości dwustu metrów warowały Leopardy i bewupy, gotowe przywitać ogniem nieproszonych gości. Zaledwie parę wozów, ale stanowiły pierwszą linię obrony.
Uprzątnięcie panującego bałaganu zajmie co najmniej tydzień. Prawdę powiedziawszy, niewiele osób chciało tu przebywać. Nawet nie chodziło o smród, bardziej o panującą dookoła atmosferę grozy. To nie była Ziemia, a raczej kawałek obcej planety, zryty gąsienicami i lejami po bombach.
Wentyl zatrzymał quada za linią osłony.
– Jak ci się podoba?
– To jest... jest... niesamowite. – Justyna zgrabnie zeskoczyła z siodełka, nie spuszczając spojrzenia z portalu. – Mogę podejść bliżej?
– Nie radzę.
– A co się stanie?
– A kto to może wiedzieć.
Na przekór jego słowom dziewczyna ruszyła przed siebie.
– Do diabła, a ty dokąd? Będę miał przez ciebie kłopoty.
– Muszę to dokładnie zobaczyć. – Justyna przeszła obok burty jednego z bojowych wozów piechoty, nie zważając na protesty Krzyśka.
Nie pozostało mu nic innego, jak podążyć jej śladem. Całkowicie ją rozumiał, z czymś podobnym nie zetknął się jeszcze żaden z ziemskich badaczy.
Żołnierze z plutonu ochrony przyglądali się im z ciekawością. Długo to nie potrwa. Za parę chwil przybiegnie któryś z poruczników i ich zdrowo opieprzy. Tu się nie mógł pętać nikt niepowołany.
– Justyna, zaczekaj. Gdzie tak pędzisz?
Próby przemówienia jej do rozumu na razie spełzły na niczym. Portal ją zafascynował. Może nie był gigantyczny, ale wielki. Zdanowicz szedł dwa kroki za dziewczyną, pochłonięty własnymi nieciekawymi myślami. Właściwie to był wkurzony, ale nie na nią, tylko na obcych. Już nic nie będzie takie samo jak wcześniej. Stanęli na progu fizycznej eliminacji. Jak się okazało, wszechświat nie był przyjaznym miejscem, a to, co czaiło się w jego zakamarkach, przybrało realny kształt. Oglądał zdjęcia i filmy z inwazji. Wentylowi najeźdźcy kojarzyli się z menażerią z hollywoodzkich produkcji o superbohaterach.
– Wystarczy – powiedział to takim tonem, że Justyna jednak stanęła.
Nie było sensu pchać się bliżej. Z miejsca, gdzie stali, było wszystko doskonale widać. Płaszczyzna falowała i skrzyła się jak morska tafla, po której skakały słoneczne refleksy. Wydawało się, że nic nie jest w stanie naruszyć tej idealnej harmonii. Z daleka portal nie powalał na kolana, to żadne fajerwerki, wszelako ujrzany z bliska natychmiast oczarowywał swoim dosłownie nieziemskim wyglądem. Nawet ktoś przyzwyczajony do fikuśnych efektów komputerowych w filmach fantastycznych zazwyczaj zamierał w zachwycie, zobaczywszy pierwszy raz na własne oczy tę mieniącą się połyskliwie, bliską, lecz nieuchwytną ni to kopułę, ni kurtynę. I pomyśleć, że to, co przeszło przez ten cud, niemal zniszczyło Ziemię.
– To jest... – Maska na twarzy Justyny tłumiła słowa, ale Wentyl domyślał się, co chce powiedzieć.
Niesamowite. Ekscytujące. Nieprawdopodobne. Jemu do głowy przychodziło zupełnie inne słowo – zabójcze.
Gdy tak stał, zadzierając głowę, jednorodna płaszczyzna kurtyny została przerwana. Zdanowicza sparaliżowało. Wiedział, że coś podobnego może nastąpić, ale że akurat w tym momencie? To wprost nieprawdopodobne.
Zaskoczenie trwało sekundę, a później w Krzysztofie odezwał się instynkt. Szarpnął dziewczynę za ramię, wysuwając się do przodu, a jednocześnie wodząc wzrokiem za tym, co wyleciało z portalu.
Stwór wielkością zbliżony do jastrzębia, a wyglądem do nietoperza zataczał nad nimi koła. Błoniaste skrzydła i łeb drapieżnika. Z czymś podobnym Zdanowicz jeszcze się nie spotkał. Jak istota zaatakuje, będą kłopoty.
Zerwał automat z ramienia i spróbował wymierzyć w stwora, lecz ten poruszał się tak szybko, że strzelec był bez szans. Oddał jeden strzał, później drugi, haniebnie pudłując. Wydawało się, że maszkara jest w pięciu miejscach jednocześnie, wywijając w powietrzu pętle i korkociągi. Jeżeli spadnie wprost na nich, to się nie obronią. Jak mógł się okazać takim głupcem?! Naraził Justynę na niebezpieczeństwo. Nigdy sobie tego nie daruje. Dureń. Skończony dureń.
Huknął karabin maszynowy jednego z czołgów i niebo przeszyła seria białych i czerwonych krech. Pociski przeszły przez kurtynę i znikły, nie wyrządzając przybyszowi najmniejszej krzywdy.
Ucieczka wydawała się najgłupszym wyjściem. Bestia, widząc bezbronne ofiary, spadnie na nich z góry, a on nic nie będzie mógł zrobić. Lepiej mieć ją cały czas na oku, odpędzając ogniem z karabinka.
Stwór tymczasem zatoczył jeszcze jedną ósemkę i znikł tak samo niespodziewanie, jak się pojawił. Emocje zaczęły opadać.
– Co się tu wyprawia?
Generał Roman Ciepliński pojawił się w pobliżu jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Nie było go i oto jest. Czysta magia.
Wentyl z trudem opanował drżenie kończyn. Większy strach powodował u niego przełożony niż przybysz z innego wymiaru.
– Melduję... – Słowa jakoś nie chciały przejść przez ściśnięte gardło. – Melduję...
– Kapral Zdanowicz, no co ja widzę... – Ciepliński długimi krokami pokonywał przestrzeń. – I panna Pawłowska! – głos generała z krzyku przeszedł we wściekły szept. – Kto pozwolił? Ja się pytam, kto pozwolił? To niesubordynacja!
– Melduję, że...
– Jesteście głupcem.
– Tak jest.
– Zachowaliście się jak ostatni kretyn, dupek, kanalia! – Ciepliński o mało nie wyszedł z siebie. – Byłem na odprawie, myślę sobie, sprawdzę, co tam robią moi dzielni wojacy. Podjeżdżam, a tu strzelanina. Już chcę informować szefa sztabu, że mamy kolejną inwazję i trzeba podciągnąć wsparcie, ale podchodzę bliżej i co widzę... debila, który myśli kutasem.
– To moja wina. – Pawłowska spróbowała udobruchać generała i mimo że wciąż wyglądała na przerażoną, to na jej ustach zagościł uśmiech. – Ja prosiłam...
– Nikt pani nie pytał o zdanie. Czy to jest jasne?
– Tak, ale...
– Gdzie wyznaczono pani miejsce stacjonowania?
– Przy dziale.
– Właśnie. To dwadzieścia kilometrów stąd.
– Trochę się nudziłam.
– A tu, jak widzę, emocji nie brakowało. – Ciepliński z trudem hamował ogarniającą go furię. – Gdzie jest kapitan Góralczyk?
– Na rozkaz, panie generale.
W polu widzenia pojawił się dowódca kompanii Wentyla.
– Odtransportujecie naszą dzielną panią fizyk tam, gdzie jest jej miejsce. Może pani opuścić posterunek tylko na moje wyraźne polecenie. Zrozumiano?
– Tak, choć muszę powiedzieć...
– Jeszcze jedno słowo, a przez miesiąc będzie pani pełnić obowiązki w kuchni i szorować toi-toie.
– Rozumiem. – Justyna jak mała dziewczynka przyjęła ochrzan i stała teraz ze spuszczoną głową, niepewnie zerkając na Zdanowicza.
– A was, kapralu... – cała złość generała skupiła się na chłopaku – ratuje tylko to, że warunki są wojenne. Na przepustkę i awans nie macie co liczyć.
– Tak jest.
– Całkowity zakaz opuszczania obozu. Tak was urządzę, że popamiętacie mnie na długo.
Wentyl przełknął ślinę. Nieprędko się wybierze na romantyczny spacer z Justyną. Dobrze, że nikomu nic się nie stało. Wszyscy cali, tyle że najedli się strachu.
Nauczka płynęła z tego taka, że stale należało mieć się na baczności. Nigdy nie wiesz, co na ciebie czyha – obcy czy przełożony, i to w najmniej odpowiednim momencie.
– A teraz zejdźcie mi z oczu, bo nie ręczę za siebie.
Zmyli się natychmiast.
– Przepraszam – powiedziała Justyna. – To moja wina.
– Nie powinienem cię tu zabierać.
– Gniewasz się na mnie?
– Nie.
– Kiedyś ci to wynagrodzę.
Kiwnął głową na odchodnym. Co ma być, to i będzie. Nie warto robić planów na przyszłość.
Justyna wsiadła do terenówki, którą przyjechał Góralczyk, i tyle było ją widać.
Wentyl stał, patrząc, jak odjeżdża. Ten widok będzie musiał mu wystarczyć na długo. Chciał dobrze, a wyszło jak zwykle. Takie już jego parszywe szczęście. ■
– Komendant miasta chce wiedzieć, co znajduje się w tej kotlinie, o tutaj, widzisz? Są doniesienia, że pęta się tam uzbrojona banda, a to całkiem możliwe, bo wiele więzień zostało rozbitych i bandyci znaleźli się na wolności. Broni wszędzie tyle, że strach myśleć, co będzie.
– Panie Józefie, my to przecież TOPR, a nie armia.
– Prosili nas, nie odmówię. Jedziemy na ich racjach żywnościowych, inaczej byś głodował. Przecież wiesz, że mało ludzi mają i sprzętu, prawie wszystko poszło na front. Nowy tu jesteś, to nie poznałeś dobrze wszystkiego. O turystów się nie martw, mało kto będzie chodził teraz w góry. Wspomnisz moje słowa.
Szymonowi Winklerowi nie pozostało nic innego, jak zgodzić się z opinią dyspozytora.
Za sterami Sokoła zasiadł dokładnie przed miesiącem. Maszyna była wysłużona, lecz w powietrzu sprawdzała się znakomicie. Do swojego pierwszego wezwania poleciał ledwie drugiego dnia w robocie. Na podejściu na Świnicę turystka złamała nogę, a towarzyszący jej partner poślizgnął się, uderzył głową w kamień i stracił przytomność. Polecieli. Warunki panowały takie sobie, przez grubą warstwę chmur czasami przebijało słońce. Obyło się bez problemów, szybko dostarczyli poszkodowanych do szpitala w Zakopanem i byli gotowi do kolejnej akcji, ale wtedy pojawiły się doniesienia o dronach i zmierzających ku Ziemi asteroidach. Ludzie czekali, co się wydarzy, i nikt wówczas nie myślał o wysokogórskiej wspinaczce. Później przyszła inwazja. Zapanował chaos, każdy zajął się własnymi problemami. Szymon codziennie doglądał śmigłowca, czekając na dyspozycje. Doczekał się właśnie teraz.
– Przecież to po słowackiej stronie – zdziwił się, zobaczywszy, które miejsce ma na myśli dyspozytor.
– Wiem. Czy to ciebie tak oburza?
– W zasadzie to nie.
Winkler dopiął lotniczy kombinezon i sięgnął po hełm. Zadanie wydawało się proste: poleci, zobaczy i zamelduje, co widział. Na fotelu drugiego pilota siądzie mechanik Kamil Kunert. Facet miał wyobraźnię i znał się na helikopterach, a że za sterami spędził tylko kilka godzin, to nic nie szkodzi, podciągnie się. Może podczas lotu powrotnego znajdą chwilę na trening.
Zakopane i okolice spowijała mgła. Przejaśniało się powyżej tysiąca metrów. Zimno i paskudnie. Zanim Szymon doszedł do maszyny, chłód wcisnął się pod skafander i rozszedł po całym ciele.
Winkler, blondyn o krótko ściętych włosach i pociągłej twarzy, dobiegał trzydziestki. Pochodził z Myślenic i do tej pory wiódł spokojny żywot kogoś, kto wie, czego chce, i nikt mu się nie wtrącał w prywatne sprawy. Miał starszego o trzy lata brata, który objął firmę handlującą tekstyliami po rodzicach. Zaglądał tam czasem, ale tylko po to, aby po raz kolejny ściąć się z dziedzicem interesu i wrócić do swoich zajęć. Kontakty stawały się coraz rzadsze i gdyby nie rodzice, do rodzinnego domu nie zaglądałby wcale.
Podobno okazał się wyrodnym synem. Okej, niech tak myślą dalej. Pewnych przyzwyczajeń już nie zmieni. Czasami co prawda, od wielkiego dzwonu, rosło w nim poczucie winy. Mógł przecież zostać i tyrać, żeby pomnożyć majątek. Życie sprowadzałoby się do niekończących się prezentacji, narad i ślęczenia nad rachunkami. To nie dla niego. Wolał latać. Napawanie się stanem konta bankowego pozostawił innym.
Zobaczywszy śmigłowiec, uniósł dłoń i zakręcił nią w powietrzu młynka, dając znak Kamilowi, że ma uruchomić silniki. Jeżeli mają lecieć, to nie ma co zwlekać.
Pomalowana w charakterystyczny czerwono-biały wzór maszyna ożyła. Rotor zaczął się poruszać, nabierając prędkości. Emocje towarzyszące startowi Szymon lubił chyba najbardziej.
Wcisnął hełm na głowę i zajął miejsce w kabinie. Przybił piątkę z Kamilem i zapiął pasy, następnie delikatnie musnął palcami drążek sterowy i wykonał procedurę przedstartową. Wszystko grało. Mogli wystartować.
Po raz pierwszy przyszło mu wykonać misję inną niż ratunkowa. Jak to powiedział pan Józef – ma wytropić uzbrojoną bandę. No, tego w tym kinie jeszcze nie grali. O ile się orientował, Słowację ominęło najgorsze. Coś się tam wydarzyło w Bratysławie, ale nie miało to nic wspólnego z najazdem obcych, raczej było ruchawką o charakterze politycznym. Słowakom nie podobał się rząd czy coś takiego. Prawdę mówiąc, dziwną wybrali sobie porę na rewolucję, niemniej teraz właśnie dotarła ona do podnóża Tatr.
Nie spodziewał się, żeby miało to być coś groźnego. Paru krewkich obywateli dobrało się wojskowym do skóry, ktoś wystrzelił z dubeltówki i zaraz zrobiła się z tego afera, że niby bandy grasują. Swoją drogą dziwne, że słowacka policja ani nikt z tamtejszych władz nie przekazał konkretnych informacji. Im bardziej się nad tym zastanawiał, tym mniejszy widział w tym sens.
Helikopter sprawiał się bez zarzutu. Dobrze, że tuż przed inwazją przeszedł kapitalny remont – wymieniono cały zespół napędowy, łopaty, część elektryki. Maszyna była jak nowa, gotowa pośpieszyć na każde wezwanie.
Lecąc, Winkler zaczął się zastanawiać, jak to teraz będzie: GOPR-u chyba nie zlikwidują, w szczególności tatrzańskiego oddziału. Nie chodzi już o ratowanie niewydarzonych wspinaczy, ale o pomoc przy lawinach i tym podobnych klęskach. Wysoko w górach też mieszkali ludzie i jakoś trzeba do nich dotrzeć.
Skorygował kurs. Pod nimi modrzewiowo-jodłowo-świerkowy las przechodził w nagą skałę. Muszą wzlecieć wyżej. Zwiększył obroty silnika i wznieśli się łagodnym ślizgiem. Wciąż panowała paskudna pogoda. Wycieraczki z trudem zbierały nadmiar wody z przedniej szyby, trochę też wiało, zwłaszcza w wyższych partiach gór. Co chwilę kadłub kołysał się, uderzany mocniejszymi podmuchami. Minęli masyw Kominiarskiego Wierchu. Nagi, szary, poszarpany grzbiet wydawał się wyrastać z podstaw Ziemi i wznosić aż do nieba. Zaraz potem spadły na nich strugi wody. Widoczność spadła do czterystu metrów.
– Odbijemy trochę na północ – powiedział do Kamila, który nie spuszczał wzroku ze wskazań przyrządów.
– Dobra.
– Słyszałem, że masz się żenić?
– Za trzy miesiące. Takie są plany.
– Chcecie czy musicie?
– Spadaj.
Przelecieli nad Polaną Huciska. Tu już tak nie trzęsło, a i odrobinę się rozpogodziło. Zwarte masy chmur zaczęły się strzępić. Oby tak dalej.
Niepokój Szymona wzbudził czarny słup dymu wzbijający się w niebo na prawo od nich.
– Sprawdzimy to?
– Dawaj. – Kamil nie wahał się ani sekundy.
Zeszli niżej, lecąc pełną mocą silników. Byli całkiem blisko granicy, zostawiwszy wysokie partie gór za sobą. Wkrótce wlecieli nad rozległą łąkę, na której końcu płonęła góralska chata. Dym bił z okien na parterze, lecz ogień objął już dach.
Zatoczyli pętlę, najpierw jedną, później drugą.
– Widzisz kogoś?
– Nie.
Dom był piętrowy, dla wieloosobowej rodziny, solidny, zbudowany z bali z kamienną podmurówką, ktoś więc, do cholery, musiał tam przebywać, skoro samochód stał na podwórzu.
– Ratownik do bazy, jak mnie słychać? – powiedział Winkler do mikrofonu przy ustach, wywołując bazę w Zakopanem.
– Głośno i wyraźnie.
– Jest problem.
– Słucham.
– Na zachód od Witowa pali się gospodarstwo, wiecie coś o tym?
– Nie. – Głos dyspozytora brzmiał pewnie. – Widzisz poszkodowanych?
– O to chodzi, że nie widzę nikogo – odpowiedział zgodnie z prawdą.
– Powiadomię, kogo trzeba.
– Zrozumiałem. Bez odbioru.
Może walnął tu piorun albo strzeliło gniazdko elektryczne? Cholera wie. Od takich spraw była straż pożarna. Niech oni się tym zajmą.
Nad granicą przelecieli pół minuty później. Do Orawskiego Podzamcza mieli stąd tylko chwilę. Uwagę Szymona przykuł jadący szosą jeep. Kierowca pędził na złamanie karku, najwidoczniej bardzo się spieszył.
Pierwsza słowacka miejscowość, nad którą przelecieli, wyglądała na wyludnioną. Prawdę mówiąc, wszystkie wsie i miasteczka po tej stronie granicy zawsze tak wyglądały. Samych Słowaków zostało niewielu, już prędzej można było spotkać Cygana, czy też, jak się teraz mówiło, Roma. Słowacy mieli z nimi nielichy problem. Ta grupa etniczna dynamicznie się rozrastała, podczas gdy samych Słowaków dramatycznie ubywało. Jeżeli nic się nie zmieni, to w ciągu dwóch dekad będzie tu mieszkać więcej Romów niż Słowaków.
Nazwa Orawskie Podzamcze nie wzięła się znikąd. Nad Orawą, na wysokiej skale wznosił się zamek. Żadna tam ruina, tylko świetnie zachowana, solidna, kamienna budowla z muzeum w środku. Obiekt stanowił plener w czasie kręcenia jednego z odcinków serialu „Janosik”. Szymon zwiedzał go trzy razy i zawsze wyjeżdżał pod wrażeniem. Na emeryturze mógłby tu zamieszkać na stałe.
– Szymon, widzisz to samo, co ja? – spytał drugi pilot.
Winkler zbytnio skoncentrował się na zamku, tracąc poczucie rzeczywistości.
– Co jest?
– Zrób tu nawrót. – Kamil wskazał ręką.
Miejscowość pod zamkiem była niewielka, ledwie parę uliczek rozciągających się po wschodniej i zachodniej stronie rzeczki. Domy o jasnych elewacjach odcinały się od ciemnej zieleni drzew i dlatego mocno musiał wytężyć wzrok, chcąc dostrzec miejsce wskazane przez Kamila.
– O w mordę.
To były transportery używane przez słowacką armię. Naliczył ich trzy, a do tego ciężarówki i parę terenówek. Skąd się tu wzięły? Winkler wytłumaczył sobie na logikę, że w okolicy faktycznie rozpanoszyła się jakaś banda i tutejsze władze poprosiły wojsko o interwencję. Tylko gdzie podziali się żołnierze, bo Szymon nie widział żadnego z nich.
Mogli wracać. Jak widać, inni zajęli się problemem. I gdy już chciał wprowadzić maszynę na kurs powrotny, Sokół został ostrzelany. Było to tak niespodziewane, że pilot zdębiał. Najpierw pojawiło się kilka przestrzelin w kadłubie, a później w przedniej szybie po stronie drugiego pilota.
Czy ci durnie na dole nie widzą, do kogo strzelają? Przecież to maszyna cywilna, na dodatek w barwach ratownictwa górskiego.
Winkler poderwał śmigłowiec i zaraz wykonał ciasną pętlę. Na jedyny plac miasteczka wyjechała terenówka, na której pace stał żołnierz mierzący do nich z karabinu maszynowego. Jasny ognik na końcu lufy uzmysłowił Szymonowi, że za moment oberwą po raz kolejny.
Szkoda, że Sokół nie był śmigłowcem bojowym. Jedna rakieta bądź seria z działka pod kadłubem zmieniłaby tych sukinsynów w pochodnie. A tak nie pozostało nic innego, jak wiać.
– Ratownik do bazy! – darł się teraz do mikrofonu pełen złych przeczuć. – Strzelają do nas!
– Ratownik, powtórz, bo nie zrozumiałem.
– Panie Józefie, te złamasy otworzyły do nas ogień!
– Słowacy? – zatrzeszczało w słuchawkach.
– Nie wiem, kim są. Wyglądają jak żołnierze, ale zachowują się jak bandyci.
– Wracajcie.
– Właśnie to robimy.
O mało nie zahaczył o czubek jednego ze świerków, gdy w karkołomnej akrobacji odlatywał na północny zachód.
– Co to było? – Kunert niespokojnie wiercił się w fotelu. – O mało nas nie zabili.
– Może się pomylili i wzięli nas za...
– Kogo?
– Nie wiem. Tak tylko głośno myślę.
– Jak ma to tak teraz wyglądać, to ja więcej nie latam – zastrzegł się Kamil. – Nawet mnie nie proście. Ja mam dla kogo żyć.
– A ja to nie? – oburzył się Szymon. Odezwała się w nim druga, mroczniejsza część jego natury. Przez chwilę wyobrażał sobie, że wykopuje Kamila na zewnątrz z wysokości kilkuset metrów i że ten spada, rozpaczliwie machając rękoma.
Zawstydził się swoich myśli, lecz ich nie żałował. Do ministranta sporo mu brakowało.
Mniejsza o Kamila. Miał ważniejsze problemy na głowie. Ci ludzie na ziemi na pewno należeli do armii, o czym świadczyły wozy opancerzone i ciężarówki. Dobrze, że nie użyli przeciw helikopterowi MANPADS-a, czyli przenośnego przeciwlotniczego zestawu rakietowego, wtedy Polacy na pewno nie uszliby przeznaczeniu. Sokół, jako helikopter ratunkowy, nie miał ani jednego systemu obronnego. Dobrze też, że Słowacy nie posiadali śmigłowców bojowych, a jedynie transportowe Black Hawki.
Na wszelki wypadek spojrzał do tyłu, żeby upewnić się, że nic za nimi nie leci. Jeden zero dla nich. Ten, który do nich strzelał, nie popisał się, aczkolwiek przestrzeliny w kabinie dobitnie świadczyły o tym, że śmierć była o włos.
Teraz to problem polskiej armii, nie ich. Zobaczymy, co ci mądrale wymyślą. Przecież nie może być tak, że bezkarnie strzela się do ratowników. Jakaś nauczka musi być. Pozostało wymyślić tylko jaka.
– Wzywałeś mnie.
– Tak. Siadaj. Napijesz się czegoś?
– Na służbie? – Ciepliński uniósł brwi w zdziwieniu.
– Mam na myśli kawę albo herbatę. A ty co myślałeś? – Dworczyk popatrzył zaskoczony na kumpla.
– Eee... już nic. Może być kawa, byle nie zbożowa.
– Ostatnie zapasy. Niedługo pozostaną jedynie substytuty. – Szef Sztabu Generalnego skinął na ordynansa i ten zakrzątnął się, by po chwili postawić na stole filiżanki cudownie pachnącego naparu.
– Posłuchaj... – Dworczyk rozsiał się w fotelu, zakładając nogę na nogę. – Rozmawiałem dziś z premierem. Martwi się...
– Nie on jeden.
– Martwi się tym, co dzieje się na Słowacji.
– Na Słowacji? – Ciepliński zdziwił się po raz kolejny.
– Właśnie tam. Kiedy my walczyliśmy z obcymi, tam doszło do puczu.
– Co ty mówisz?
– Jeden z generałów uznał, że teraz jego kolej. Podburzył swoją brygadę i pomaszerował na Bratysławę, korzystając z okazji, że odbywają się tam masowe protesty.
– Ciągle mówisz o Słowakach?
– Wyobraź sobie.
– I przejął władzę?
– Miał pecha. Przy jakiejś okazji obraził dowodzącego lotnictwem oficera. Oni tam teraz mają F-16, i to w nowszej wersji niż nasze.
– Nie mów, że pogonili durniowi kota.
– Tak się stało. Wystarczył jeden nalot.
– Nic o tym nie słyszałem.
– Ja co prawda dostałem meldunek, ale nie wydał mi się dość ważny.
– Kiedy to było?
– Jak my strzelaliśmy do kurtyny – kwaśno uśmiechnął się Dworczyk.
Ciepliński tylko westchnął. Jedni walczyli o przetrwanie, a drudzy... też walczyli o przetrwanie, lecz w zupełnie innych okolicznościach. O przetrwanie i o władzę. Jakim trzeba być debilem, aby wywołać dodatkowy kryzys, gdy ważą się losy ludzkości.
– Mam nadzieję, że już po sprawie.
– No nie do końca. Tym zbuntowanym zasrańcom jakoś udało się dorwać premiera. Podobno odstrzelił go ktoś z jego własnej ochrony. Buntownicy przegrupowali się i poszli na Bratysławę kolejny raz. Pewnie wydawało im się, że są zbawcami narodu. I tu się przeliczyli. Ludzie mieli ich gdzieś. Kontrolę nad stolicą sprawuje teraz koalicja sił obywatelskich. Bez żalu pozbyli się starego, ale naszego dzielnego wojaka olali zupełnie. No i zrobił się taki bałagan, że nikt nie wie, co dalej. Rebelianci wycofali się na północ, w stronę Tatr.
– Będą tam tworzyć drugą Redutę Alpejską – parsknął Ciepliński.
– Kto ich tam wie. Zajęli Poprad i Żylinę. Próbowali opanować Preszów, ale nic z tego nie wyszło. Dyscyplina u nich słaba. Zaczynają grabić, a najgorsze, że, uważaj: przenosi się to na naszą stronę. Podobno robią wypady przez granicę.
– Jasna cholera. – Ciepliński już wiedział, w jakim kierunku zmierza rozmowa. – Co zamierzasz?
– Ktoś musi wesprzeć batalion obrony terytorialnej „Zakopane” i wziąć ich w karby. To dobre chłopaki, tylko nie mają doświadczenia.
– A wyposażenie?
– Stary 266 i parę Honkerów. Uzbrojenie to AKMS-y, PK, moździerze i RPG-7.
– Daj mi kompanię zmechu, a zrobię tam porządek.
– A niby skąd mam ją wytrzasnąć? – Dworczyk wzruszył ramionami. – Nie ruszę naszych głównych zasobów, bo i tak są nieliczne. Niedługo zaczniemy ściągać czołgi z pomników i przerabiać je na pełnowartościowe wozy bojowe. A wiesz, że trochę się tego zachowało? Nie myśl sobie, że taki zmodernizowany T-34-85 to wrak. Nowy silnik, nowe przekładnie, nowa lufa i system kierowania ogniem, do tego pancerz ERAWA i masz czołg. Już robimy próby.
– Tylko nie to. – Cieplińskiego przygnębiła wizja wojsk pancernych przesiadających się na muzealne eksponaty.
– Nie martw się. Do modernizacji wykorzystamy T-55 i starsze wersje T-72. Odpowiednie ekipy już przetrząsają pobojowiska i rekwirują sprzęt od prywatnych kolekcjonerów. Odbierzemy każdego SKOT-a i BRDM-a, jaki się u nich znajduje.
– Podobno gdzieś tam mają schowaną Panterę.
– Nie pękaj, nią też się zajmiemy. Jeszcze powalczy.
– A Renaulty FT-17 i TKS-y? Pamiętam je z defilady.
– Ty sobie podśmiechujki tutaj robisz, a to poważna sprawa.
Ciepliński mógłby przysiąc, że szef sztabu zgrzytnął zębami.
– Planujemy też wykonać pociąg pancerny z prawdziwego zdarzenia. Zakłady w Bydgoszczy i Gliwicach już nad tym pracują. Poczekaj, gdzieś tu mam plany.
Dworczyk wstał i podszedł do biurka. Trochę poszperał w stercie teczek ułożonych zgrabnie po prawej stronie, aż w końcu znalazł to, czego szukał.
– Przyjrzyj się.
Ciepliński spodziewał się czegoś w rodzaju składu, jakim posługiwali się polscy żołnierze jeszcze we wrześniu 1939 roku: opancerzonego parowozu i wagonów artyleryjskich, jednak nowy projekt powstał na bazie aktualnie dostępnych i gotowych podzespołów, do tego wyglądał na przygotowany z rozmachem.
Lokomotywę opancerzono, ale zamiast składu czterdziestu wagonów przewidziano nie więcej niż dziesięć. Z przodu i z tyłu wagony z wieżami od czołgów T-72 oraz wyrzutnie pocisków rakietowych kalibru sto dwadzieścia dwa milimetry. Pośrodku dało się też zauważyć cały las anten, czyli punkt łączności i dowodzenia. Zdziwienie Cieplińskiego budził długi wagon podobny do chłodni.
– A to co?
– Tajemnica.
– Kiedy mi ją wyjawisz?
– W środku planujemy zainstalować rakietę balistyczną w kontenerze transportowym. W razie potrzeby ustawi się ją do pionu i... – Dworczyk rozłożył ręce. – „Sru”, jak to mówią.
– Przecież nie mamy rakiet balistycznych.
– Teraz nie, ale w przyszłości kto wie. Do niedawna nikt nie wiedział o istnieniu działa elektromagnetycznego, a dziś, proszę, jest ono na naszym wyposażeniu. I nie mów mi, że się nie da. Dla chcącego nic trudnego.
– Nie powiem. – Zdumienie Cieplińskiego było ogromne. – Jestem pod wrażeniem.
– Część pomysłów ściągnęliśmy od Rosjan i zaadaptowaliśmy do naszych potrzeb.
– Uhmm... aha...
– Co cię tak gnębi?
– Właśnie wyobraziłem sobie, że czymś takim przejeżdżamy przez portal i penetrujemy obce światy.
– A wiesz, że ja też o tym pomyślałem? Jak podczepić z tyłu parę lor, to wejdzie tuzin czołgów i bewupów. Tam dalej jest projekt szynobusu, genialny w swojej prostocie.
– Rowery też będziesz rekwirował? Z przodu da się RPG...
– Nie wkurwiaj mnie.
– Ja tylko tak.
– Chciałeś rozluźnić atmosferę. – Dworczyk zrobił kwaśną minę.
– Ciągle chodzisz spięty.
Ciepliński upił kawy, delektując się smakiem. Była naprawdę dobra. Nawet więcej, znakomita. Mógł tak siedzieć i popijać bez końca, gawędząc z Władkiem.
Ciekawe, co jeszcze szef Sztabu Generalnego chował w zanadrzu. Ciepliński musiał przyznać, że dzisiejsza rozmowa była całkiem pouczająca. Wiedział, że kraj, aby przetrwać, musi zmobilizować wszelkie zasoby i wycisnąć obywateli jak cytrynę. W zaistniałych okolicznościach nie ma miejsca na cwaniactwo. Muszą trzymać się razem. Zalatywało to zamordyzmem, ale trudno, co zrobić. Spory wewnętrzne, jeżeli ich nie zniszczą, to na pewno osłabią i choć nigdy nie był zwolennikiem rządów twardej ręki, to bez nich teraz zginą marnie. Przeciwników, tych wewnętrznych, zewnętrznych i międzywymiarowych, nie brakowało.
Na początek przyjdzie zająć się Słowakami. Przecież Dworczyk już powiedział, o co chodzi.
– Od czego mam zacząć? – zapytał po prostu Ciepliński.
– Zapakujesz swoje orły do transportowca i polecicie do Nowego Targu. Tam rozeznasz się w szczegółach.
– Powiedz mi, Władek, na ile mogę sobie pozwolić?
– Hmm... jak to powiedzieć. Wydarłeś niemiaszkom urządzenie warte miliardy dolarów, to i z bandytami sobie poradzisz.
– Czyli że mogę przekroczyć granicę?
– W pościgu za uchodzącym przeciwnikiem. Jeżeli my pomożemy Słowakom, oni pomogą nam. Ja nie mogę zajmować się wszystkim. Mam dwa kierunki operacyjne, właściwie to trzy, i nie będę zawracał sobie głowy takim wrzodem. Masz wolną rękę. Tylko uwiń się szybko, bo jesteś mi potrzebny gdzie indziej.
– Zobaczę, co da się zrobić – ostrożnie odpowiedział dowódca sił specjalnych.
– Liczę na ciebie.
Rozmowa była skończona. Dostał zadanie, które wydawało się łatwe. Co za problem wystrzelać zbuntowaną swołocz. Doświadczenie jednak uczyło, że komplikacje zawsze się mogą pojawić.
Przynajmniej odwiedzi Zakopane, dawno tam nie był. Od ostatniego razu minęły lata. Pewnie sporo się zmieniło. Może znajdzie chwilę, aby powspominać stare dobre czasy.
Wentyl z odrazą spojrzał na opakowanie pasztetu podlaskiego i puszkę mielonki turystycznej. W plecaku miał ukryty słoik gołąbków w sosie pomidorowym i teraz poważnie się zastanawiał, czy go nie wyjąć i nie spożyć na obiad. Od konserw dostawał niestrawności, tak samo jak od sucharów posmarowanych pasztetem. Do tego kawa zbożowa, którą był w stanie pić przez pierwsze trzy dni, a później już wolał wodę z kałuży. Raz dostali kaszę okraszoną skwarkami i nielicznymi kawałkami mięsa. Pochłonęli ją z prędkością światła. O polowych racjach żywnościowych nie chciał nawet myśleć. O słodyczach też można było zapomnieć, tak samo jak o coli czy owocach. Ziemniaków również szybko nie zobaczą. Wielkopolskę spustoszyli obcy. Oddałby duszę i dodatkowy magazynek za kawałek pizzy lub zapiekankę. Ech, życie...
Oblizał suche wargi, wciąż nie mogąc się zdecydować, co otworzyć. W końcu odłożył na bok i pasztet, i mielonkę, wstał i poszedł w stronę chałupy, którą zajmowała jego drużyna. Właściwie to nie cała drużyna, tylko jej resztki.
Z dawnego składu został on i Wieniawa. Szczur i Łysy polegli. Wiedział, że powinien pojechać na cmentarz, gdzie ich pochowano, ale wciąż spadały na niego nowe obowiązki. Do drużyny doszlusowano koleżkę z pierwszej kompanii i trzech nowych. Jakoś się tam dogadywali, ale to nie było to samo co kiedyś.
Obejście, w którym zostali zakwaterowani, składało się z murowanego domu, typowego klocka, i obórki. Właściciel wraz z rodziną zwiał, gdy tylko zaczęły się kłopoty, zabrawszy co najwyżej oszczędności. Zostawił całą resztę, z której oni teraz korzystali. Pole tego gospodarza ciągnęło się od granicy kopalni aż po szosę łączącą Złotków z Roztoką.
Parę metrów od kompostownika stał jelcz z armatą ZU-23-2 na pace i obsługą. Ekipa przeciwlotników regularnie zmieniała pozycje. Dziś stali tu, jutro pojadą na pozycje pod Izabelinem. Najważniejsze, że zajmowali się swoimi sprawami i nie wchodzili nikomu w drogę.
Dziś to Wieniawa na quadzie objeżdżał okolicę. Jak się trafi, przywiezie coś dobrego do jedzenia. Po wsiach zdarzały się jeszcze kury, a w spiżarniach produkty o długim terminie przydatności do spożycia. Jeżeli oni tego nie zjedzą, wszystko się zmarnuje.
W kuchni starszy szeregowy Jurek Słonimski, zwany Słoniem, czyścił uniwersalny karabin maszynowy UKM-2000, układając poszczególne elementy na kuchennym blacie. Oparty o kredens stał granatnik RPG-7, a obok wyborowy M-40. Jak na pięcioosobowy zespół, dysponowali całkiem sporą siłą ognia. Szkoda, że było tak mało ludzi, którzy mogli się nią posługiwać.
Słoń, w samym podkoszulku, wytrwale pucował lufę ukaemu. Radio trzeszczało przekazywanymi komunikatami.
– Mają nas zluzować.
– Gdzie o tym słyszałeś?
– Mówili chłopaki z trzeciej kompanii. – Słoń wskazał brodą na sprzęt łączności.
– Kto za nas?
– Podobno piętnasty zmech z Giżycka i baon z Tomaszowa.
– Jak miło. Ale ja za wcześnie bym się z tego nie cieszył, mieli nas odesłać już parę dni temu – zauważył Wentyl.
– Ja to chciałbym zobaczyć, co w domu – obwieścił, wychodząc z łazienki, jeden z nowych o ksywce Robot, którą dostał, bo podobno był dobry w mechanice.
– Naprawdę? – Słoń był zdecydowanie mniej entuzjastycznie nastawiony do tego pomysłu.
– A ty nie?
– Nie. I nie pytaj dlaczego. – Jurek zaczął składać ukaem oszczędnymi ruchami człowieka, który wie, co robi.
Nim zdążyli pociągnąć temat, na podwórko z fasonem zajechał Wieniawa. Silnik quada pracował jeszcze chwilę, a potem zgasł. Sierżant wparował do kuchni, pozostawiając ślady błota na posadzce.
– Zbieramy się – obwieścił bez wstępu.
– Tak po prostu? – Słoń znieruchomiał.
– Specjalnego zaproszenia potrzebujesz? – Wieniawa najwyraźniej nie był w nastroju do pogaduszek. – Macie kwadrans.
Nikt nie wykonał najmniejszego ruchu.
– Czy ja nie wyraziłem się dość jasno?
– Kurwa, miałem rację – wysapał Robot.
– Szlag – stęknął Słoń.
– Na chuj zaciągnąłem się do armii – bąknął pod nosem Wentyl. – Ani chwili spokoju.
– Krzysiu, pozwól do mnie. – Wieniawa skinął ręką na Zdanowicza.
– Tak jest, panie sierżancie – słowa wyleciały z ust Wentyla niczym seria z automatu.
– Ocipiałeś? Przed młodymi chcesz się popisać? – zgasił go od razu Wieniawa. – Sprawa jest taka: ja muszę lecieć po chłopaków z pierwszego plutonu. Ich sierżant dostał ataku wyrostka i leży w szpitalu. Muszę się nimi zająć. Zastąpisz mnie tutaj.
– Wiadomo, dokąd jedziemy?
– Do Zakopanego.
– Odpoczynek? – Wentyl zrobił wielkie oczy.
– Na to bym nie liczył. Kroi się kolejna zadyma. Nie pytaj o więcej. Nie znam szczegółów. Poinformują nas na miejscu.
– Dobra.
– Pogoń ich trochę. Ruszają się jak muchy w smole.
Wieniawa wyszedł, a Zdanowiczowi nie pozostało nic innego, jak zacząć zbierać swoje rzeczy.
Nie było tego dużo. Spali w łóżkach, a nie na karimatach rozciągniętych na podłodze, wystarczyło więc zrolować śpiwór i wepchnąć go do pokrowca. Wcisnąć do plecaka parę drobiazgów, jeszcze szczoteczka do zębów i pasta z łazienki. Pas, kamizelka i broń, skorupa na głowę. W pięć minut był gotowy do wyjścia.
Chłopakom zebranie wyposażenia nie poszło tak sprawnie. Pokój, który zajmowali, można było uznać za skrzyżowanie sklepu wędkarskiego z magazynem broni. Wszędzie porozrzucana bielizna, spodnie, bluzy i skarpetki. Większość rzeczy dopiero się suszyła. Kwatera miała przynajmniej tę zaletę, że mogli się umyć i ogolić, żeby nie śmierdziało od nich na kilometr.
– Panowie, czas płynie.
– Jeszcze trzy minuty – odpowiedział Robot.
– Czekam na zewnątrz.
Robot, Ziemniak i Albin nie załapali się na akcję w Hamburgu. Wszyscy przyszli do jednostki, stawiając pierwsze kroki w 6 Brygadzie Powietrznodesantowej. Trochę powalczyli w centralnej Polsce, próbując powstrzymać marsz najeźdźców na Sieradz. Desant tam też oberwał, ale nie tak jak chłopaki z 34 Brygady Kawalerii Pancernej.
Wentyl nieraz zastanawiał się, po co…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej