36,90 zł
Młody, przystojny, bogaty – czego chcieć więcej? I jeszcze lato, morze, kobiety, imprezy. Żyć nie umierać. No właśnie…
Jedna noc całkowicie zmienia życie Rafała Adamskiego. Tyle że prawie nic z niej nie pamięta. Kiedy wszystko zaczyna świadczyć przeciw niemu, a kolejne szanse okazują się raczej pułapkami, musi stawić czoła nieuchwytnemu przeciwnikowi, który wie o nim o wiele za dużo.
Natomiast początkujący prokurator zaczyna zdawać sobie sprawę, że sam wie o wiele za mało – nie tylko o koszmarnym morderstwie, które chce wyjaśnić, o mrocznych tajemnicach strategicznego obiektu, który widuje prawie codziennie, czy o gigantycznej fortunie, która może należeć do niego, ale także o terrorystach i polskim kontrwywiadzie. Nie wspominając o własnej rodzinie. Nie wie nawet, czy zabije go wiedza, czy niewiedza.
Nowy kryminał Vladimira Wolffa – przewrotna opowieść o służbach, dywersantach, pieniądzach i ideałach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 398
Nie czyń drugiemu
© 2020 Vladimir Wolff
© 2020 WARBOOK Sp. z o.o.
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja: Zespół redakcyjny
eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]
Projekt okładki: Paweł Gierula
ISBN 978-83-65904-70-6
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.ul. Bładnicka 6543-450 Ustroń, www.warbook.pl
Życie nie jest sprawiedliwe – pomyślał Rafał Adamski, gapiąc się w sufit pomalowany w fantazyjne niebiesko-granatowe smugi. Jaki to ma sens? Jego zdaniem żaden. Nikt oprócz niego nie przychodził tu oglądać wystroju, tylko użyć życia.
Miraż – największa i najpopularniejsza dyskoteka w Międzyzdrojach – tętnił muzyką. DJ dawał z siebie wszystko. Hałas rozsadzał uszy, światła pulsowały, tłum tańczył, barmani rozlewali drinki, weekendowy generator szczęścia pracował pełną parą.
Najwyraźniej on jeden nie miał humoru. Został wystawiony. Tylko tak potrafił to określić. A przecież starał się. Naprawdę. Zależało mu: wysyłał kwiaty, zapraszał na kawę i takie tam. Kiedy już uznał, że serce Patrycji zmiękło, postanowił przejść do kolejnego etapu znajomości. Wspólny wypad do lokalu uznał za znakomity pomysł, a wydawało mu się, że dziewczyna też chętnie się zgodziła.
I co? I nic. Jak przyszło co do czego, jej serce okazało się zimne jak lód. Olała go. Nic dla niej nie znaczył.
Trudno. Wakacje dopiero się zaczynały. Przyglądając się mieszanemu towarzystwu na parkiecie, był pewien, że dla wielu na pewno nie będzie to okres stracony.
Sięgnął po ciepłe już piwo, które swoim zwyczajem popijał z butelki, po czym dla świętego spokoju ostatni raz sprawdził wiadomości w telefonie. Zaklął i schował smartfon do kieszeni. Jeśli teraz wyjdzie i wróci do domu, jutro obudzi się bez kaca. Perspektywa nęcąca, mimo to sponiewierana dusza pragnęła czegoś więcej.
– Stary… gębę masz jak na pogrzebie.
– Bo i tak się czuję. – Adamski odwrócił głowę ciekaw, kto zaszedł go z boku.
– Można?
– Pewnie, ładuj się.
Rafał trochę się przesunął, żeby zrobić więcej miejsca, choć loża, którą zapobiegliwie zarezerwował, zapewniała dosyć przestrzeni dla kilku osób, a nie jak teraz tylko dwóch.
– Co pijesz?
– To samo. – Dopił piwo i odstawił butelkę.
– A teraz mów.
Z Marcinem Pogorzelskim znali się jak łyse konie. Podstawówka, liceum, stale razem. Ostatnio ich drogi jakoś się rozeszły, ale nie na tyle, by całkiem stracili kontakt. Wpadali na siebie co jakiś czas, tak jak dziś.
Pogorzelskiego, szatyna o bujnej fryzurze, szerokich barkach i wyraźnie zarysowanym brzuszku, uważano nie bez powodu za duszę towarzystwa, choć nie zawsze tak było. Kiedyś był zbuntowanym rozrabiaką. Może dlatego tak dobrze się dogadywali. Ich rodziny były nieźle sytuowane. Nie brakowało im niczego. Starzy oczekiwali tylko jednego: będą się dobrze uczyć, zdadzą maturę celująco, a studia to już czysta formalność. Drobnomieszczański standard.
Jak oni obaj nie lubili umoralniających gadek, które i tak do niczego nie prowadziły. Lepiej wypić wino na plaży i pouganiać się za dziewczynami. Taki był cel życia, a nie jakieś tam podręczniki, egzaminy…
Wspomnienie starych dobrych czasów sprawiło, że na ustach Adamskiego zagościł uśmiech.
– Jesteś sam? – zapytał, gdy kelnerka, której nie widział tu wcześniej, postawiła przed nimi zamówione trunki i znikła pomiędzy tańczącymi.
– Tak się złożyło.
– Czekaj, czekaj… – W głowie Rafała pojawiła się pewna myśl. – Anka w którym jest miesiącu?
– Piątym.
– I puściła cię samopas?
– Wiesz, jak jest.
– Nie wiem, to ty jesteś żonaty.
Stuknęli się szkłem i wypili po łyku.
O tym, że kumpel zmienił stan cywilny, Rafał dowiedział się całkiem niedawno. Nie było to jakieś wielkie zaskoczenie. Marcin poznał Ankę na studiach i od tamtej pory byli podobno nierozłączni.
Nie dosłownie, jak widać. Nie zawsze opowieści znajomych mają pokrycie w faktach.
– Garbata ma dziś babski wieczór – powiedział Marcin tonem usprawiedliwienia, wodząc jednocześnie wzrokiem wytrawnego myśliwego po parkiecie.
– Trafiło ci się jak ślepej kurze.
– Układ jest prosty. Ja zarabiam, a ona wydaje to, co ja przyniosę do domu. Garbata…
– Dlaczego tak na nią mówisz? – przerwał mu Rafał.
– Garbata? Bo jej starzy to Grabińscy. To chyba oczywiste.
– Raczej głupie.
Nie wypuszczał butelki z dłoni. Piwo jak na jego gust było stanowczo za zimne i nie miało smaku. Co z tego, że panował upał i nawet pod wieczór temperatura sięgała dwudziestu siedmiu kresek powyżej zera? Jak nie będzie się pilnować takich szczegółów, lokal zejdzie na psy. Menedżer musiał być patentowanym idiotą. Najpierw sufit, teraz to. Dobrze, że działała klimatyzacja, inaczej podusiliby się z braku tlenu. Bawiło się tu ze dwieście osób, a weszłoby jeszcze pięćdziesiąt, choć wtedy zrobi się tłoczno, a on nie lubił, jak ocierają się o niego obcy ludzie. Cenił swoją strefę osobistego komfortu.
– Widzisz tamte dwie? Patrzą na nas – szturchnął go Marcin.
Adamski posłusznie obrócił głowę we wskazanym kierunku. Towar faktycznie jak się patrzy. Jedna w obcisłej minispódniczce i topie z odkrytymi ramionami, druga w szortach tak krótkich, że gdy się obróciła, widać było tyłek. Blondynka i brunetka. Marzenie każdego samca.
– Za młode. – Rafał oblizał wargi.
– Pogięło cię? W dowód im będziesz zaglądał? Wyraźnie chcą się zabawić, a tam przy barze miejsca za dużo nie ma.
– Dobra, stary, ja wracam.
– Poczekaj. Gdzie się spieszysz? Dzieci ci płaczą? – W głosie Pogorzelskiego pojawiły się nuty szyderstwa. – Siedzisz i się zamartwiasz, a życie może być piękne.
– Dziś akurat nie mam nastroju. – Adamski dźwignął cztery litery, lecz nim zdążył wstać, Marcin ściągnął go z powrotem na kanapę.
– Zawsze byłeś w gorącej wodzie kąpany.
– Ale…
– Żadne ale. Nie rozczarowuj mnie. Siedź sobie wygodnie, ja zaraz wracam.
Rafał nie lubił takich sytuacji. Normalnie nie unikał zabawy, ale emocje, które targały nim cały dzień, gdzieś się ulotniły. Jutro czekała go cała dniówka przewalania papierów w robocie. Niedziela to słaby dzień na imprezę, zwłaszcza że urlop zaplanował na przełom sierpnia i września.
Od obowiązków nie ucieknie. W końcu pensję za coś brał. Może nie był szczególnie przeładowany pracą, ale w biurze pojawić się musiał. Marcinowi było łatwiej. Jako architekt pracował na umowę zlecenie. Jeśli zacznie kreślić plany godzinę bądź dwie później, nikt mu łba nie urwie.
Cwaniaczek. Zawsze wiedział, jak się ustawić w życiu.
Rafał dopił to, co zostało na dnie butelki, zastanawiając się, jak tu zmyć się po angielsku. Do wyjścia nie było daleko. Zanim zdecydował się znowu wstać, usłyszał głos kolegi:
– To jest Monika.
Lekko zamroczony wstał i uścisnął wiotką dłoń blondyneczki w szortach, pachnącej… to chyba były perfumy Ariana Grande, ale pewności nie miał.
– A to Kamila. – Pogorzelski mrugnął do niego. – Czego się panie napiją? Ja stawiam. Rafał płaci.
Dziewczyny zachichotały, a Marcin skinął na kelnerkę.
Adamski nigdy nie był rozmowny. Zanim się do kogoś przekonał, upływały miesiące. Może dlatego nie udało mu się zostać mistrzem podrywu.
Niejasną myśl, że gdzieś z boku obserwuje go Patrycja, odsunął na bok, zwłaszcza po tym, gdy na ich stoliku wylądowały drinki. Dwa kolorowe, fikuśne, z parasolkami i spiętrzonymi kostkami lodu, i dwa wypełnione jakby perfumowaną colą. Miałaś, dziewczyno, swoją szansę, nie chciałaś jej wykorzystać – to już twoja sprawa.
– Napijmy się. – Pogorzelski wzniósł toast.
Rafał spróbował zawartości szklaneczki, która go przyjemnie zaskoczyła. Barman nie pożałował alkoholu. W zasadzie była to chyba sama whisky, lekko tylko zabarwiona gazowanym napojem.
Właściwie jeszcze chwilę mógł zostać, bo niby gdzie miałby iść? Zresztą i tak nie miał jak się teraz ruszyć. Z jednej strony miał Kamilę, z drugiej Monikę, której kolano zaczęło ocierać się o nogę Adamskiego.
Może i coś z tego będzie?
Marcin chyba ma rację. Za bardzo się zamartwiał. Daleko tak nie zajdzie.
Westchnął i wypił duszkiem drinka. A co tam. Jemu też się coś od życia należy.
– No, w końcu. – Pogorzelski przyjął tę zmianę z zadowoleniem. – Już się martwiłem, że tak ci zostanie.
Rafał rozsiadł się wygodnie. Nogi wyciągnął przed siebie, a ramiona rozpostarł na oparciu kanapy. Zapachy perfum i wszelkiej maści dezodorantów były obezwładniające do tego stopnia, że doznał zawrotu głowy. A może to od alkoholu? Z każdym łykiem nabierał śmiałości, tym bardziej że opór dziewczyn był symboliczny.
Dosyć szybko Marcin i Kamila poszli tańczyć. Monika żuła gumę, co rusz dmuchając różowe baloniki.
– Ile ty właściwie masz lat? – spytał na wszelki wypadek.
– Osiemnaście. A bo co?
– Nic, tak tylko pytam.
Może nie była klasyczną pięknością, lecz miała w sobie to coś. Figura perfekcyjna, nogi jak u bogini, piersi trochę małe jak na jego gust, ale ujdą.
Pochylił się i pocałował ją w miejsce za uchem, chłonąc zapach jej skóry.
– Ładny wisiorek. – Jego wzrok zanurkował w głąb dekoltu i zawieszonego na szyi łańcuszka.
– Skorpion. Uważaj, bo wbiję ci kolec.
– Zrobisz to? – zapytał zaczepnie.
– Pewnie. Jak nie będziesz grzeczny…
Zanim skończyła, wysunął koniuszek języka i zaczął lizać jej ucho.
– Tak ci spieszno?
– Miałem parszywy dzień – wyjaśnił. – I tydzień – dodał po chwili.
Oparł głowę o ramię dziewczyny i przymknął oczy.
– Tylko mi tu nie zaśnij.
– Bez obaw – zapewnił, wodząc opuszkami palców po udzie gładkim niczym szkło.
Ta chwila mogła trwać wiecznie. Sprawy szły w dobrym kierunku. Co prawda nie całkiem tak wyobrażał sobie ten wieczór, ale przecież podobnie. Partnerka miała być inna, a postępy w dotarciu do celu dużo wolniejsze. Do diabła z tą głupią pindą. Przecież nie była jakimś cudem. Inna na jej miejscu, jak widać…
– Przecież prosiłam, żebyś nie spał.
– Przepraszam, zamyśliłem się.
Został wynagrodzony namiętnym pocałunkiem, od którego zgęstniała atmosfera. O, tak… Dobrze… Język Moniki wsunął się pomiędzy jego wargi. Smakowała cierpko i słodko równocześnie, zupełnie jakby niedawno zjadła koszyk truskawek.
– Ej, chłopie, ludzie się na was patrzą.
Szturchnięcie Pogorzelskiego przyszło w najmniej spodziewanym momencie.
– Ja z Kamilą zmywamy się na plażę. Możecie iść z nami.
Decyzję podjął błyskawicznie. Uregulował rachunek i wyszli na świeże powietrze, pozostawiając za sobą gwar i duszny klimat dyskoteki.
Trochę ochłonął, ale nie trwało to długo. Marcin wcisnął mu w dłoń flaszkę whisky, a raczej whiskey, bo gdy uniósł ją na wysokość oczu, okazało się, że to irlandzki napitek: Jameson.
Pociągnął długi łyk. Chęć zaimponowania Monice twardym łbem wzięła górę nad rozsądkiem.
Marcin pił niewiele, właściwie tylko smakował, mimo to wyglądał na mocno wstawionego.
Kiedy zdążył się tak nawalić? Przecież nie wypił dużo. Może wcześniej zaczął, a może nie miał dnia? Różnie bywa.
Powlekli się w stronę deptaka i nieodległej plaży, mijając po drodze zakochane parki, rodziny i singli patrzących na nich z zazdrością. Monika przywarła do Rafała, nie odstępując go na krok. Poczuł się jak król życia. Niczego więcej nie potrzebował.
Omijano ich szerokim łukiem. Fakt, zachowywali się głośno, ale nie robili nic złego. Po prostu dobrze się bawili. Mieli do tego prawo.
Trudno powiedzieć, kiedy pękła kolejna flaszka.
– Wiecie co… – zaczął w pewnym momencie Pogorzelski.
– Nie, Marcinku, powiedz mi to na uszko – zachęciła go Kamila.
– Na plaży… wiecie, jak jest…
– Piasek wchodzi tam, gdzie nie trzeba.
– Ha! Właśnie. – Pogorzelski uniósł wskazujący palec prawej ręki do góry. – Mam lepszy pomysł.
– Nie trzymaj nas zbyt długo w niepewności.
– Tu niedaleko… – Marcin wskazał kierunek – …mam fuchę dla jednego dzianego gościa. Facet chce mieć zaciszne miejsce na weekendowe wypady. A muszę powiedzieć, że forsy ma jak lodu. W środku prawie wszystko gotowe. Tylko się wprowadzać. I tak się składa, że mam przy sobie klucze.
– To co my tu jeszcze robimy? – spytał Adamski.
– Widzisz, Rafałku, jak się postarasz, to całkiem rozsądny z ciebie kumpel.
Wydawało się, że Pogorzelski chce poklepać Rafała po policzku, ale po namyśle zrezygnował z tego, wzdychając ciężko. Ledwo powłóczył nogami, dzielnie podtrzymywany przez Kamilę.
To się chłop zaprawił. Lepiej, jak pójdzie spać. Pętanie się po plaży w tym stanie mogło się źle skończyć. Miejscówka, którą zaproponował Marcin, spadła im jak z nieba.
Odbili na prawo, w jedną z uliczek, przy której wybudowano parę nowych domów. Świeciła się tylko jedna latarnia, lecz im to nie przeszkadzało. Asfalt też wylano całkiem niedawno, więc piach jeszcze chrzęścił pod stopami. Było cicho i spokojnie.
Ten rejon Międzyzdrojów był słabo zasiedlony. Na większości posesji prace dopiero trwały. Jak ekipy budowlane się postarają, może za parę miesięcy do niektórych willi wprowadzą się pierwsi lokatorzy.
Budynek zaprojektowany przez Pogorzelskiego nie należał do imponujących. Ot, zwykły parterowy domek otynkowany na piaskowy kolor. Zresztą od frontu niewiele było widać, bo całość kryła się za płotem wykonanym z modnych ostatnio paneli.
Architekt pogrzebał w kieszeniach, aż w końcu znalazł klucze. Szczęknęła zapadka w zamku, a oni mogli wejść do środka.
Rafał potknął się i o mało nie wyrżnął głową w ścianę. Miał dosyć. Mdliło go od kilkunastu minut. Pawia nie puścił tylko dlatego, że nie chciał wyjść na cieniasa, ale czuł, że długo już nie wytrzyma.
– Idź na prawo – usłyszał życzliwą radę Pogorzelskiego.
Do kibla dotarł w ostatniej chwili. Chlanie na pusty żołądek, podobnie jak mieszanie alkoholi, to zły pomysł. Zaprawił się jak świnia.
Skurcze znękanego organizmu trwały jakiś czas. W końcu uznał, że to koniec. Spłukał wymiociny, odkręcił wodę w umywalce i przemył spoconą twarz. Ledwie stał na nogach.
Wychrypiał pod nosem serię przekleństw. Gdyby go teraz zobaczył ktoś z roboty, miałby przechlapane.
Odczekał parę minut, żeby dojść do siebie, i rozejrzał się wokół. Właściciel nie powinien się kapnąć, że ktoś narzygał w toalecie. Rafał posprzątał po sobie, zacierając ślady. Uznał, że kawa będzie lepsza od kolejnej dawki gorzały. Chyba mają tu ekspres? Chata jak się patrzy. Teraz musi uważać, by nie urwał mu się film.
Tymczasem Marcin, Kamila i Monika rozsiedli się w salonie. Pogorzelski próbował śpiewać, jednak dziewczyny szybko go zagłuszyły piskiem i śmiechem.
Nim Adamski zdążył powiedzieć choć słowo, wciśnięto mu w dłoń puszkę z piwem. Nie odstawił jej tylko dlatego, że nie chciał nikogo urazić.
Upił łyczek, byle przepłukać usta.
– Mam…
– Nie marudź – rzucił Pogorzelski i zaczął obmacywać Kamilę po tyłku.
– Chcę tańczyć – oświadczyła Monika, wykonując parę ruchów sugerujących znajomość samby czy też rumby. Nieważne. Muzyka ryknęła z głośników, może nie z takim natężeniem jak w Mirażu, ale i przestrzeń była tu o wiele mniejsza.
Adamski wciąż stał w tym samym miejscu, uśmiechając się głupio. Taniec zdecydowanie nie był jego żywiołem, czuł wrodzony opór przed publicznymi pląsami. Pogorzelski zorientował się, w czym rzecz, i puścił coś znacznie wolniejszego, taki taniec-przytulaniec, co to nie trzeba znać kroków, wystarczy objąć partnerkę i poruszać się zgodnie z jej ciałem i rytmem muzyki.
Zdecydowanie lepiej. Przymknął oczy, przestępując z nogi na nogę. Włosy Moniki pachniały wiatrem i morzem.
Trwało to chwilę. Nie zorientował się nawet, kiedy Marcin i Kamila zmyli się do drugiego pokoju.
Monika pociągnęła go w stronę sofy.
– Marcin przygotował dla nas prezent.
Dopiero po chwili wzrok Rafała zogniskował się na dwóch równoległych ścieżkach białego proszku.
– Dawaj. – Zachęta ze strony dziewczyny nie była zbyt subtelna. – Boisz się?
Kurwa. Nigdy nie brał narkotyków. No, może parę razy zapalił trawkę, ale twarde dragi to nie w jego stylu.
Monika zwinęła dwustuzłotowy banknot, całkowicie skupiona na białym proszku. Wkrótce jedna działka została przez nią wciągnięta z wprawą, o jaką by jej nie podejrzewał.
Jego kolej.
Zdradzało go drżenie rąk. Zwykła z niego łajza. No już… Raz-dwa. Nie ma co się ociągać. Podejdź do tego jak do lekarstwa.
Wystarczy tego cackania. Wciągnął proszek do nosa, kręcąc głową na boki. O mało nie kichnął, lecz zdołał się powstrzymać.
Efekt z początku był nieszczególny. Właściwie nic się nie działo. Kopa dostał po jakiejś minucie. Świat zawirował, a on odleciał.
W końcu sam się o to prosił. ■
Obudził go telefon. Słońce stało wysoko na niebie.
Był sam. Co prawda ubranie miał w nieładzie i mocno wymięte, ale niczego nie brakowało. Smartfon znalazł w kieszeni spodni. Wyciągnął aparat i przyjrzał się wyświetlonemu numerowi.
Oj, dzień zapowiadał się nieszczególnie.
– Prokurator Rafał Adamski – wychrypiał, starając się mówić jak najskładniej.
– Aspirant Beata Maciejewska, Komenda Miejska Policji w Świnoujściu.
– Cześć. – Opadł na sofę, pociągając nosem.
– Panie prokuratorze, musi się pan zgłosić na czynności.
– Tak. Dobrze. Oddzwonię za parę minut.
Nie powinien zbyć wezwania, ale nie miał innego wyjścia. Zabalował, ale teraz musiał natychmiast wrócić do jakiej takiej formy.
Moniki nie dostrzegł w pobliżu. W domu w ogóle panowała grobowa cisza. Nikt nie odpowiedział na jego wołanie. Czyżby reszta już poszła? Na razie nie chciało mu się robić obchodu i sprawdzać. Przeszedł do łazienki, odkręcił kurek z zimną wodą i opłukał twarz. Dopiero po tym spojrzał w lustro. Wyglądał nieszczególnie – oczy zaczerwienione, pod nimi wory, na twarzy szorstka szczecina, w ustach Sahara.
Z braku lepszych napojów napił się wody z kranu, wysmarkał się i przeczesał włosy palcami. Niewiele to pomogło. Z lustra nadal patrzył na niego istny obraz nędzy i rozpaczy, aczkolwiek samopoczucie nie było aż tak złe, jak by wskazywała fizys. Miewał cięższe kace.
Rzygać mu się nie chciało i jasno myślał, a to najważniejsze. Gdyby jeszcze mógł wziąć prysznic…
Kabina była, ręczniki też, ale choć wiedział, że strumień lodowatej wody dobrze by mu zrobił, czuł skrępowanie. Nie był u siebie, nie był też gościem.
Jeden z dużych ręczników był nawet wilgotny, a na drzwiach kabiny dostrzegł kropelki wody, która nie zdążyła wyparować. A zatem ktoś tu przed nim urzędował. Monika albo Kamila. Właśnie. Gdzie podziała się reszta balowiczów?
Przeszedł się po pokojach. Salon pusty, kuchnia pusta, sypialnie również. Żadnej zbędnej garderoby walającej się po kątach. Czyli był ostatnim z imprezowiczów, a dziewczyny i Marcin wyszli wcześniej. Szkoda, że się nie pożegnali.
Drzwi wejściowe zatrzasnęły się za nim z głuchym odgłosem, furtka podobnie. Na ulicy dostrzegł ekipę trzech budowlańców, którzy właśnie przyszli do pracy. Dochodziła siódma rano. Generalnie robotę zaczynał o ósmej, ale w jego fachu czas to rzecz względna.
Ruszył w kierunku centrum, starając się wyglądać na gościa, który rześki i wypoczęty z werwą maszeruje do pracy. Ten kamuflaż błyskawicznie wyczerpywał jego siły.
Po paru minutach Rafał uzmysłowił sobie, że z Międzyzdrojów do Świnoujścia nie dotrze w pięć minut, tym bardziej że nie dysponował własnym transportem.
Pora wykonać pierwszy tego dnia telefon, inaczej się nie da. Wybrał ostatni numer, wciskając zieloną słuchawkę na wyświetlaczu.
– Adamski.
– Już się martwiłam, panie prokuratorze.
– Niepotrzebnie. Kto zadecydował, że to moja kolej?
– Prokurator Gajewska.
Mógł się domyślić. Ta suka go nie cierpiała. Stare, wredne babsko. Ciekawe, co mu przygotowała. Pewnie jakiegoś bezdomnego leżącego od tygodnia w rowie.
– Rozumiem. Sprawa jest taka: jestem w Międzyzdrojach i potrzebuję podwózki.
– Gdzie dokładnie?
– W Alei Róż.
– Proszę poczekać, zaraz kogoś znajdę.
Rozmowa została zakończona, schował smartfon do kieszeni. Z tego, co pamiętał, niedaleko znajdowała się żabka. Na pewno nie zaszkodzi, jak coś zje i łyknie energetyka. Dzień zapowiadał się długi. Rano czynności, potem papierki w biurze. Mało prawdopodobne, żeby trafił do domu przed siedemnastą.
Sklepik na szczęście był otwarty. Pokręcił się chwilę, wybierając zakupy. Najważniejsze to tabletki od bólu głowy, bez nich ani rusz. Niepotrzebnie tak się sponiewierał. Żałował, że dał się namówić Pogorzelskiemu na tę nieszczęsną imprezę, z której zresztą niewiele pamiętał. Zaliczył Monikę czy nie? Chętnie by się z nią spotkał ponownie, już w mniej rozrywkowych okolicznościach.
Wyszedł przed sklep, rozpakował blister paracetamolu i od razu łyknął dwie tabletki, popijając napojem energetyzującym. Odetchnął. W dżinsach i białym podkoszulku wyglądał na turystę i przez chwilę nawet tak się czuł.
Do czasu.
Radiowóz podjechał niespodziewanie, a jemu nie pozostało nic innego, jak zapakować się do środka.
– Coś pan, panie Rafale, słabo dzisiaj wygląda. – Kierowca, tęgawy trzydziestolatek z dystynkcjami starszego sierżanta, zerknął na Adamskiego z ukosa. – Zabalowało się?
– Niestety – burknął, odwracając głowę. Normalnie ochrzaniłby natręta za wpieprzenie się w nie swoje sprawy, ale z Ciskiem współpracowali od jakichś dwóch lat.
„Współpracowali” to za dużo powiedziane. On nadzorował, gliniarze wykonywali. Taki, kurna, fach. Jak spieprzy sprawę, nie ma czego posłać do sądu. Opinia publiczna po paru ostatnich wpadkach była na nich mocno cięta i patrzyła na ręce. Wszystko przez te warszawskie przepychanki. Co jego to mogło obchodzić? Do stolicy dalej niż ze Świnoujścia być nie może. Jak chcą, to niech się w tej warszawce obrzucają błotem, a ich do tego nie mieszają.
Ale i pod tym względem sprawa nie była prosta. Taka Gajewska na pewno liczyła na przetasowania i szansę, że wróci do pracy w Szczecinie. Co miała do stracenia? Nic. Do nich przyjechała pięć lat temu, a że miała plecy, od razu pchnięto ją na eksponowane stanowisko. Zresztą, co tu ukrywać, większość znajomych Rafała miała podobne parcie. Sukces mógł ich wywindować na samą górę, a porażka… Taa…
Wyjechali z terenu zabudowanego, kierując się w stronę trasy europejskiej E65. Tylko ta droga łączyła dwie wypoczynkowe miejscowości.
Cisek włączył syrenę i pomknęli niczym rącze konie, wymijając tiry, dostawczaki i osobówki. Chociaż dźwięk rozrywał uszy, to Rafał był wdzięczny: przynajmniej nie musiał rozmawiać.
Dosyć szybko po prawej stronie pojawiły się bocznice kolejowe, a później pierwsze zabudowania. Na niektórych płotach wisiały białe prześcieradła głoszące wszem i wobec, że mieszkańcy tej dzielnicy nie życzą sobie terminala kontenerowego, ceniąc nade wszystko ciszę i spokój.
Protest był obywatelski i jak na razie nic nie zapowiadało jego końca. Adamski nie interesował się tym zbytnio. Wiedział tylko, że obie strony sporu okopały się na swoich pozycjach, bo obie, jak się zdawało, miały swoje racje. Warszów, wschodnią część Świnoujścia, przez lata zaniedbywano. Dopiero w ciągu ostatnich dziesięciu–piętnastu lat zaczęło się to zmieniać i pieniądze popłynęły szerszą strugą. Pojawiły się pensjonaty i domy wypoczynkowe, naprawiono chodniki i ulice. Ludziom żyło się lepiej.
Pomysł wykarczowania trzystu hektarów lasu i postawienia terminala kontenerowego wyszedł ze strony zarządu portu. Inwestycja oszacowana na parę miliardów złotych miała spełniać wszelkie standardy i nie być uciążliwa dla mieszkańców, dla miasta zaś stanowiła szansę na rozwój.
„Świnoujście – Singapur Północy” – tak mawiano. Pojawią się inwestorzy, nowe miejsca pracy.
Co nam po nich, skoro żyjemy z turystyki, a kontenery po horyzont, równiny bocznic i kolejne tysiące tirów zniechęcą naszych klientów i inwestorów – argumentowali przeciwnicy.
Prokurator podparł głowę, zastanawiając się, jaki dziś jest ruch na przeprawie.
Tak, przeprawa determinowała życie w mieście, przez które przechodził bodaj najważniejszy tor wodny w kraju. Obiecanego tunelu wciąż nie wybudowano, chociaż plany były, i to od dwudziestu lat. Kolejna inwestycja, która nie mogła nabrać rozpędu.
Cisek z wprawą i bez ceregieli powymijał wozy zdążające na przeprawę i jako ostatni wepchnął się na pokład promu.
Adamski omiótł wzrokiem okolicę. Po lewej stacja kolejowa, dalej ciągnął się terminal promów morskich. Na wprost gierkowskie wieżowce i wieża dawnego kościoła p.w. Marcina Lutra, a jakby trochę odwrócił głowę, dostrzegłby Kapitanat Portu.
Zdaniem Adamskiego Świnoujście było najbardziej popierdolonym miastem w Polsce, położonym na trzech zamieszkałych wyspach (Uznam, Wolin i Karsibór) oraz czterdziestu czterech niezamieszkałych. Czasami cholery można było dostać, zwłaszcza w sezonie, kiedy zjeżdżały się tu setki tysięcy turystów.
Cisek wyłączył sygnał i zapadła błoga cisza. Z radia popłynęły informacje o awanturze domowej. Ich to nie dotyczyło.
Prom w końcu odbił od nabrzeża, rozpoczynając krótką podróż na drugą stronę Świny.
– Dużo to pan dzisiaj nie spał – ni to stwierdził, ni zapytał starszy sierżant.
– Dam radę.
– Szymański też tak mówił.
– Co z nim? – udał zainteresowanego.
– W piątek dostał zawału. Nie słyszał pan? Wracał po służbie do domu i wzięło go. Normalnie zasłabł na ulicy. Dobrze, że ktoś szybko zadzwonił po karetkę, inaczej szykowalibyśmy się na pogrzeb.
– Nie wiedziałem.
– Świeża sprawa.
– Ile miał… ma – szybko się poprawił – lat?
– Pięćdziesiąt cztery. I na interwencje jeździ, a powinien siedzieć na komendzie i telefony odbierać.
– Dzieci ma?
– Dwójkę. Już na studiach. Starsza w Berlinie, młodszy we Wrocławiu. Ze starą rozszedł się pięć lat temu. Ostro go przeczołgała, ale to zdzira była. Puszczała się na prawo i lewo, a on ją kochał.
Dobrze, że Rafał zachował na czarną godzinę puszkę napoju dającego kopa. Ta godzina właśnie nadeszła. Pociągnął za zawleczkę i wlał w gardło płyn o smaku landrynek.
Świństwo stawiało go na nogi, choć dopiero po wypiciu co najmniej trzech opakowań. Dzisiaj szybciej się porzyga lub pompka mu nie wytrzyma i skończy jak ten nieszczęsny Szymański, co to kochał tak bardzo swoją niewierną żonę, że za żadne skarby nie chciał się z nią rozstać.
– A ty co właściwie robiłeś w Międzyzdrojach? – zapytał, gdy już osuszył puszkę.
– Papiery byłem zawieźć.
– Tak wcześnie?
– Służba nie drużba – odparł Cisek filozoficznie.
Przednia rampa opadła i wozy zaczęły wyjeżdżać jeden po drugim. Trochę trwało, zanim przyszła pora na nich.
– Gdzie jedziemy?
– Niedaleko, za przystań jachtową.
Radiowóz skręcił w prawo i pojechał wzdłuż Świny najpierw na zachód, a później na północ obok przystanku autobusowego linii 2 i 6, gdzie czekało już parę osób. Wakacje nie wakacje, niektórzy tyrali, i to ciężko.
Marina, na którą Rafał zdążył rzucić okiem, jak zwykle wydała mu się oazą spokoju. Jak się dorobi, zakotwiczy tu swoją łajbę. Może Świnoujście to nie Miami, ale o własnym jachciku marzył od dawna.
Fort Anioła – kolejna wizytówka miasta. Dawna fortyfikacja powstała na wzór grobowca Hadriana zamienionego przez papieży w fortecę. Historię o Sacco di Roma, czyli złupieniu Rzymu w tysiąc pięćset dwudziestym siódmym roku przez landsknechtów Karola V, znał na pamięć. Papież Klemens VII został wówczas wyprowadzony tajnym przejściem przez wiernych Szwajcarów do zamku nad Tybrem, dzięki czemu ocalał.
Bastion, który minęli, nie posiadał aż tak dramatycznej historii. Wybudowany przez Prusaków w XIX wieku, stanowił zrazu część większego kompleksu wojskowego. Ostatni żołnierze, już nie pruscy, a sowieccy, wycofali się stąd pod koniec lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku. Dziś wnętrza zajmowały galeria i kawiarnia.
Trzy radiowozy dostrzegli tuż za następnym zakrętem.
Cisek podjechał najbliżej jak się dało do biało-czerwonej taśmy ograniczającej dostęp do miejsca zdarzenia. Ostatnie metry prokurator Adamski pokonał piechotą. Czekano tylko na niego.
Posterunkowych zignorował i od razu podszedł do osoby, która grała tu pierwsze skrzypce.
Podinspektor Karol Ratyński był łysym, brzuchatym pięćdziesięciolatkiem o twarzy zmęczonego buldoga i w sandałach na bosych stopach. Dietę i zdrowe nawyki miał gdzieś, czemu ostentacyjnie dawał wyraz, co rusz wypuszczając w powietrze kłęby gryzącego dymu z papierosa przyklejonego do ust.
– To przeciw komarom – wyjaśnił, widząc taksujące spojrzenie młodego prokuratora.
– No jasne.
Przywitali się.
– Będziesz się wpierdalał w sprawę czy załatwimy to po dżentelmeńsku? – zapytał glina bez ogródek.
I jak go nie kochać? Przeważnie to policja wykonywała wszelkie czynności, a mądry prokurator, formalnie je nadzorujący, nie ingerował w działania organów ścigania. Szczylowaty prawnik i doświadczony pies gończy. Jakie tu mogło być partnerstwo?
– Rób tak, byśmy nie musieli świecić oczami – mruknął Rafał pod nosem, mając nadzieję, że zostanie dobrze zrozumiany.
Na barkach miał pięć innych spraw. Pobicie, wymuszenie, gwałt, paserstwo i wyłudzenie VAT-u. Domknięcie ich i posłanie winnych do pudła bądź ukaranie grzywną zajmie tygodnie. Jak nie miesiące. Z robotą nie wyrobi się do emerytury, dlatego był zwolennikiem upraszczania niektórych spraw, a nie czepiania się o detale.
– Co tu mamy? – spytał. Pora przejść do meritum.
– Kobieta.
– Aha.
Ruszyli w stronę rosnącej nad samym brzegiem kępy drzew. Jeden z pni został podmyty przez fale i runął do wody. To właśnie w konary przewróconej akacji wplątało się ciało topielicy.
– Wiek i nazwisko nieznane – referował podinspektor.
– Kto ją znalazł?
– Miłośniczka joggingu. Właśnie składa zeznania. Nasi pojawili się kwadrans później. Dobra, dajcie ją bliżej.
Dwaj funkcjonariusze wyciągnęli zwłoki na brzeg, wcześniej wszystko starannie obfotografowując. Ciało ułożono na plecach, a policjanci z Adamskim otoczyli je, przyglądając się patologowi, który przystąpił do wstępnych oględzin.
Trudno powiedzieć, kiedy nastąpił zgon, ale była to kwestia godzin, a nie dni. Rysy twarzy wciąż były wyraźne. Mogła mieć najwyżej dwadzieścia pięć – dwadzieścia siedem lat. Powiedzieć, że była piękna, to nic nie powiedzieć.
– Kolejna ofiara upałów – oświadczył Ratyński matowym głosem.
– Tak myślisz?
– Jasne. Poszła w nocy popływać i utonęła. Przecież widzisz, że ma dół od kostiumu. Nie zdziwię się, jak we krwi znajdziemy alkohol bądź dopalacze.
– W takim razie gdzie podziała się góra?
– Może kąpała się topless. Teraz taka moda. Czytałem w „Cosmopolitanie”.
Uwagi podinspektora nikt nie skomentował. W dziewięciu przypadkach na dziesięć Ratyński miał rację. Rafał choćby chciał, to i tak nie potrafił przestać przyglądać się dziewczynie, a już zwłaszcza jej odkrytemu biustowi, płaskiemu brzuchowi i długim nogom. Majteczki też raczej należały do skromnych.
– A to cięcie? – wskazał smugę biegnącą od prawego boku do pępka.
Spojrzenie Ratyńskiego wyrażało całkowitą obojętność. Podobnych zwłok naoglądał się przez trzydzieści lat całą masę. Zastrzeleni, zadźgani, utopieni, powieszeni, ofiary wypadków komunikacyjnych, awantur domowych i nieszczęśliwych zbiegów okoliczności. Biali, czarni i śniadzi. Do wyboru do koloru. Polacy i obcokrajowcy. Jeżeli powiedział, że się utopiła, to się utopiła.
– Mówię wam, że fale ją zniosły albo zaplątała się w sieci – powtórzył policjant, rozglądając się przy tym dookoła.
– Sieci tutaj? Miałaby otarcia – powątpiewał Adamski. – Co pan na to? – spytał lekarza, który właśnie skinął na pomocników, żeby przenieśli zwłoki na rozpostartą już czarną folię.
– Zobaczymy, co powiedzą badania.
Z miejsca, gdzie stali, doskonale widać było cumującą przy terminalu gazowym jednostkę – na jej burcie wymalowano wielkie białe litery LNG.
LNG to skrót od liquefied natural gas – czyli skroplony gaz ziemny. Zwłoki tak blisko obiektu o charakterze strategicznym na pewno wzbudzą ciekawość pewnych ludzi. Teraz Adamski już nie był taki pewny, czy dobrze zrobił, zawierając z Ratyńskim umowę. Oby nie wybuchła z tego afera na pół Polski.
– Dobrze, panowie. Wiecie, co robić. Sekcję proszę wykonać jak najszybciej.
– Oczywiście.
– Do jutra chcę wiedzieć, jak ta dziewczyna się nazywała, gdzie mieszkała i z kim. Przy okazji przejrzyjcie rejestry zaginionych.
– Sezon dopiero się zaczyna.
– Wiem o tym doskonale, dlatego powinniśmy zrobić wszystko, aby podobna tragedia się nie powtórzyła.
– Wszystkich nie upilnujemy – zauważył Ratyński, wsuwając dłonie w kieszenie.
– Przynajmniej się postarajmy.
– Załatwione – wycedził podinspektor przez zaciśnięte zęby.
Niedługo zaroi się tu od spacerowiczów. Pierwszy kontakt na TVN24 pewnie już poszedł. Niewykluczone, że jeszcze dzisiaj będzie musiał podrzucić coś rzecznikowi prokuratury.
Oby media szybko straciły zainteresowanie sprawą, bo jak nie, to zaczną się naciski z ratusza.
Nie raz tak było. Tu, gdzie biznes opierał się na beztroskim wypoczynku, musi panować spokój.
A ludzie niech uważają, Ratyński ma rację. Policja nie może pilnować wszystkiego. To przecież oczywiste. ■
W pracy zjawił się tuż po godzinie dziesiątej. Na zewnątrz słońce zaczęło już przypiekać, lecz temperatura w środku wciąż była znośna.
Trzykondygnacyjny budynek przy ulicy Słowackiego, oddany do użytkowania całkiem niedawno, był całkiem spory jak na siedzibę prokuratury rejonowej w czterdziestotysięcznym mieście. Biuro Adamskiego znajdowało się na pierwszym piętrze, na lewo od schodów, gdzie wygospodarowano miejsce dla niego i Olafa Dębskiego, drugiego z prokuratorów o podobnym stażu i praktyce zawodowej.
Rafał wsunął się na swoje miejsce za biurkiem, z nadzieją, że jego kac nie jest zbyt widoczny.
– Po twojej zmęczonej gębie domyślam się, że niedzielna randka udała się znakomicie. A może się mylę? Nie żebym był ciekaw… – zagaił kolega.
Adamski na moment ukrył twarz w dłoniach, próbując odizolować się od otoczenia. Grzeczność nakazywała wykonać telefon do Pogorzelskiego i podziękować za imprezę. Być może Marcin okaże się bystrzakiem i ma numer Moniki. Z nią chętnie się spotka. Oczywiście na jego warunkach, a nie tak jak ostatnio.
Swoją drogą, zgłupiał chyba do szczętu, żeby aż tak się ubzdryngolić. W pamięci ziała czarna dziura. Wiedział, jak zaczęli, ale jak skończyli – już nie. Trudno, nie będzie się nad sobą roztkliwiał. Miał tylko nadzieję, że się nie skompromitował. Był w końcu poważnym człowiekiem, na odpowiedzialnym stanowisku.
– Jaki humor ma dziś stara?
– Zła jak osa.
– Czyli wszystko w normie.
– Można tak powiedzieć. A co, wybierasz się do niej?
– Z samego rana wysłała mnie na czynności.
– Do tego trupa, co to go znaleźli w kanale portowym? – domyślił się Dębski.
– Sprawę dostał Ratyński.
– To czego marudzisz? W przyszłym miesiącu będzie ją można zamknąć zgodnie z procedurami. Co podejrzewa?
– Utonięcie.
– To pewnie tak jest.
– Chcesz się ze mną zamienić? – Rafał podłubał palcem w oku, starając się przy tym zdusić ziewanie.
– Wystarczy mi mojej roboty – prychnął Olaf. Wstał i udając się do kącika socjalnego, zapytał: – Chcesz kawy?
– Poproszę.
Energetyki nie pomogły. Widać wypił ich za mało.
Rafał wyjął smartfon i przejrzał kontakty. Już dawno powinien zrobić w nich porządek. Kim był Edek? Albo Cyprian? Nie kojarzył gości. A telefonować, by sprawdzić, przecież nie będzie.
Ela Wiśniewska… hmm… miłe wspomnienia wypłynęły na powierzchnię z zakamarków pamięci. Szkoda, że zajęta. Szybko się to nie zmieni.
Iza Majewska. Tamara Ulik. Trochę kobiet przewinęło się przez jego życie.
Patrycja…
Jej numer pojawił się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, a kciuk zawisł nad połączeniem.
Nie. Nie zrobi tego. Ma swój honor.
Przejrzał listę do końca, lecz numeru Pogorzelskiego nie znalazł. Był prawie pewien, że go zapisywał. Nie szkodzi, wystarczy zapytać wujka Google.
Nie lubił pisania i czytania w smartfonie, więc uruchomił służbowy komputer. Wpisał hasło, z głową opartą o biurko odczekał spokojnie, aż zaktualizuje się aktualizacja aktualizacji. Nie popędzał maszyny, jeszcze się dziś nastuka w klawisze. Na początek włączył przeglądarkę i wpisał do niej imię i nazwisko kumpla oraz miasto.
Okazało się, że kolega miał stronę jak się patrzy, a galeria projektów budziła podziw. Jeżeli Marcin sam zaprojektował to wszystko, miał zdolności, jakich mało. Nowe technologie, stare formy. Dla każdego coś miłego. Budowa, przebudowa, modernizacja. Oczywiście nie chodziło o mieszkania w bloku. Do takiej drobnicy Pogorzelski się nie zniżał. Celował w klienta z odpowiednimi dochodami. Projekty i nadzór nad pracami nie były tanie, a ekskluzywne materiały ściągano z zagranicy. Marmur karraryjski czy egzotyczne gatunki drzewa, co kto chciał.
Spisał numer kontaktowy widniejący obok nazwy pracowni, obiecując sobie solennie, że skontaktuje się z Marcinem przy pierwszej okazji.
Dębski podszedł z kubkiem gorącej kawy.
– Dzięki, ratujesz mi życie. – Adamski uśmiechnął się do Olafa, mając nadzieję, że wypadło to szczerze.
– Jedzie od ciebie jak z gorzelni.
A więc to dlatego Ratyński tak mu się przypatrywał! Stary cap wiedział, co jest grane.
Przetrwać jakoś do południa. Później będzie lepiej.
Z trudem przezwyciężył chwilową słabość, aż w końcu zebrał się w sobie i siorbnął czarnego jak smoła naparu.
– Lepiej nie pchaj się Martynie w oczy. Z roboty cię wywali.
– Będę uważał.
Powiedział to w złą godzinę, bo oto na biurku odezwał się służbowy telefon. Ich spojrzenia zawisły na aparacie, lecz żaden z nich nie sięgnął po słuchawkę.
– Odbierz – poprosił spłoszony Adamski. – Jeżeli to do mnie, to powiedz, że jestem w kiblu.
– Aha.
Dębski zrobił krok w stronę dźwięczącego natręta. Minę miał poważną.
– Prokurator Olaf Dębski, słucham.
Rafał popatrzył w okno, łowiąc uchem strzępy rozmowy.
– Oczywiście. Przekażę, jak tylko się pojawi.
Jeżeli miałby obstawiać, to Gajewska, ich bezpośrednia zwierzchniczka, osoba, którą należało omijać z daleka.
– Może pani na mnie polegać.
A więc jednak. Przeczucie go nie myliło.
Po raz pierwszy od dwudziestu czterech godzin poczuł się winny. Mózg Adamskiego wylogował się i zawiesił. Po raz kolejny boleśnie uświadomił sobie, że nigdy nie chciał być prawnikiem, a już szczególnie pracować w prokuraturze.
Jedyne, co go tak naprawdę interesowało, to muzyka. Swego czasu brzdąkał na gitarze w kapeli, która nawet zdobyła lokalną sławę. Niestety, próby wymagały poświęcenia, podobnie jak nauka. Był tylko człowiekiem, zdolnym, lecz nie geniuszem. Chłopaki wciąż koncertowali. Jeździli w trasy i kosili szmal na eventach, weselach i imprezach okolicznościowych organizowanych przez miasta i miasteczka.
– Masz pozdrowienia – uśmiechnął się Dębski, odkładając słuchawkę na widełki. – Nie zgadniesz od kogo.
Adamski wytrzeszczył oczy.
– Pamiętasz tę starą Bagińską, co to jej wnuka pobiła na plaży banda kretynów? Chłopak wpadł w śpiączkę.
Akurat tę sprawę Rafał pamiętał doskonale. Nie dalej jak miesiąc temu, tuż po maturach, banda pijanych gnojków postanowiła zabawić się nad morzem i z przytupem wkroczyć w dorosłość.
Zupełnym przypadkiem w pobliżu znalazł się siedemnastolatek spacerujący po plaży z psem. Od słowa do słowa i stało się. Chłopak dostał butelką w głowę i o mało się nie wykrwawił.
Zdarzenie dostrzegł przygodny turysta, który zawiadomił policję. Pijane towarzystwo zmyło się momentalnie, ale Ratyński nie należał do tych, którzy marnują pieniądze podatników. W ciągu czterdziestu ośmiu godzin wszyscy znaleźli się pod kluczem. Pięć dziewczyn i czterech chłopaków. Solidarność grupy pękła jak mydlana bańka. Pobicie z użyciem niebezpiecznego narzędzia i nieudzielenie pomocy – z taką kartoteką niezbyt dobrze startuje się w dorosłe życie.
Podinspektor wiedział, jak z takimi rozmawiać. Wystraszeni rodzice też dołożyli swoje. W rezultacie przed sądem odpowiadać będzie dwóch bezpośrednich sprawców zajścia, a ponieważ byli już pełnoletni, odpowiedzą jak dorośli. Prokuratura zgromadziła solidny materiał. Teraz wszystko zależeć będzie od sądu. Ciekawe, jak się to zakończy.
– Dziś się obudził, lekarze są dobrej myśli. Obrzęk mózgu jest mniejszy. Miejmy nadzieję, że się wyliże.
Na razie sukces odniosła policja – Ratyński i jego ludzie. Oby w kwestii martwej kobiety byli równie sprawni. Czy prokuratorzy też będą mieli powody do satysfakcji, to się okaże.
Rafał odchylił się na krześle do tyłu, zaplótł dłonie na karku i napiął mięśnie grzbietu. Najchętniej by się położył i zdrzemnął. Kawa Dębskiego na niewiele się zdała. Zmuszał się do myślenia o dzisiejszej topielicy.
Czy aby na pewno był to wypadek? Teraz dopiero się zacznie. Do miasta zjadą się wczasowicze pragnący użyć życia. Dwa tygodnie nad polskim morzem! Niektórzy oszczędzali na to cały rok. Będzie jazda bez trzymanki. Chlanie na umór, gwałty i rozboje, jak Wybrzeże długie i szerokie. Jedni chcą wydać pieniądze, inni zarobić.
Kur…
Skąd Pogorzelski miał dostęp do narkotyków i co to właściwie było za świństwo? Na pewno nie cukier puder.
Przypływ złości zatrząsł Adamskim do tego stopnia, że głośno wciągnął powietrze do płuc. Taka zabawa nie może się dobrze skończyć. Należało ostrzec Marcina. Jak wpadnie, pociągnie na dno i jego.
– Muszę wyjść.
– Na długo?
– Spokojnie. Za parę minut będę z powrotem. – Rafał wstał, udał się na korytarz i zszedł schodami na parter. Musi spokojnie porozmawiać, a przy Dębskim się nie da.
Był tuż przy wyjściu, gdy poczuł wibrowanie w kieszeni. Spojrzał na numer. Nie tego się spodziewał.
Odczekał chwilę, bijąc się z myślami.
– Cześć – odezwał się w końcu bardziej oschle, niż zamierzał.
– Jesteś bardzo zły?
Nie, skąd, wcale. Już mu przeszło.
– Nie ma o czym mówić. – Skinął głową przechodzącemu obok znajomemu asesorowi. – Dziś masz dzień dobroci dla zwierząt?
– Nie wygłupiaj się. – Głos Patrycji był spokojny. – Ostatnio mam sporo na głowie.
– A wczoraj to co? Wypadek przy pracy?
– Wczoraj nie mogłam. Coś mi wypadło.
– Są telefony.
– Ale telefon wpadł mi do wody i przestał działać. Dopiero teraz wysechł. A ty dzwoniłeś?
Nie dzwonił. Za cholerę nie wiedział, co ma o tym myśleć. Gdyby przyszła, nie doszłoby do tego, do czego doszło. Pijaństwo z Pogorzelskim nie miałoby miejsca.
A, właśnie – Marcin. Ta sprawa nie mogła czekać.
– Słuchaj, zdzwonimy się jeszcze, dobrze? – rzucił i nie czekając na odpowiedź, zakończył rozmowę. Nie było to eleganckie, ale nikt nie lubi być wystawiany do wiatru.
Wystukał na ekranie numer pracowni, zastanawiając się, jakimi słowami powitać kolegę.
Jeden sygnał, drugi, trzeci. Nic. Zaczął się niecierpliwić. Po dziesiątym włączyła się automatyczna sekretarka.
Prawdę powiedziawszy, nie tego się spodziewał. Mówi się trudno. Najwyżej pojedzie tam któregoś dnia po robocie i pogadają w cztery oczy. Na razie miał jeszcze parę godzin do odpękania, jakoś musi sobie poradzić. Nikt nie wyręczy go w wykonywaniu przykrych obowiązków.
Pracował ciurkiem do czternastej, później zrobił sobie przerwę. Sprawę o paserstwo miał prawie skompletowaną. Brakowało jeszcze jednego oświadczenia, ale i z tym sobie poradzi. Zapakuje gnoja do pudła na co najmniej pięć lat. Facet to recydywista. Fakt, że w pierdlu na pewno zawrze bliższą znajomość z kolesiami czyszczącymi mieszkania.
Przez ostatnią godzinę już tylko symulował pracę. Przeglądał Internet i snuł się z kąta w kąt, marząc o wygodnym łóżku.
Odebrał jeszcze trzy telefony, sam wykonał dwa i w końcu mógł iść. Mieszkał niedaleko, ledwie kilkaset metrów dalej w kamienicy przy Sienkiewicza. Lokal nie był duży, raptem dwa pokoje z łazienką i kuchnią, lecz ani myślał się wyprowadzić. Nie miał większych potrzeb, prócz tej, żeby nie siedzieć starym na głowie. Dodatkowo z tym miejscem wiązał go sentyment, jako że wcześniej było to mieszkanie jego babci.
Można powiedzieć, że do domu wtoczył się na ostatnich nogach. Nim zaległ na tapczanie, włączył telewizor i czajnik. Do lodówki nawet nie zajrzał, wiedział, że nie ma po co. Wieczorem albo zrobi zakupy, albo wyskoczy na miasto, tymczasem najważniejsze to odpocząć.
Nim zasnął, spróbował ponownie skontaktować się z Pogorzelskim, z tym samym skutkiem co poprzednio.
Trudno, jutro też jest dzień. Marcin pewnie odchorowuje wczorajsze szaleństwa albo załatwia interesy. Każdy ma swoje życie.
Przez chwilę pomyślał jeszcze o Patrycji. Co właściwie znaczył jej telefon? Chyba nigdy nie zrozumie kobiet.
Wyciągnął się wygodnie na tapczanie i jednym uchem łowił informacje, przysypiając. Zamach. Kryzys. Zmiany klimatyczne. Dzień jak co dzień. Świat chwiał się na krawędzi. Wielu wieszczyło jego koniec, ale na to chyba przyjdzie jeszcze trochę poczekać.
Co musiałoby się wydarzyć, żeby jemu usunął się grunt spod nóg? W nic się nie mieszał, robił, co do niego należało, sumienie miał względnie czyste.
Ziewnął, pogrążał się we śnie.
Wojna na Bliskim Wschodzie wisi w powietrzu.
W sumie nic nowego.
Do nas nie dojdzie. Jesteśmy za daleko. Każde dziecko o tym wie. ■
Wtorkowy poranek był zdecydowanie spokojniejszy.
Rafał obudził się przed szóstą, co oznaczało, że bez pośpiechu może postać pod prysznicem, zjeść śniadanie i spacerkiem wybrać się do roboty.
Przed samym wyjściem założył białą koszulę z krótkim rękawem i sztuczkowe, szare spodnie. Twarz spryskał wodą toaletową.
Zbiegł po schodach, powiedział „dzień dobry” sprzątaczce, która leniwymi ruchami zamiatała chodnik, i udał się na miejsce straceń, gdzie spodziewał się spędzić kolejne osiem godzin.
Dziś przyszedł przed wszystkimi. Szkoda, że szefowa wpadała na ostatnią chwilę, może by zapunktował. A może nie – wciąż nie potrafił rozgryźć starej złośnicy. O co jej chodzi? Firma działa jak w szwajcarskim zegarku, każdy robi, co do niego należy, w województwie ich chwalą. Zatem w czym rzecz?
Zanim zdążył całkiem zakopać się w papierach, w drzwiach stanął Olaf z plikiem gazet pod pachą i miną zbitego psa.
Rafał nie znał porządniejszego faceta. Jawił mu się jako uosobienie wszelkich cnót: nie pił, nie palił i podobno nie łajdaczył się po kątach. Harcerzyk. Prymus na studiach i kapitan uniwersyteckiej drużyny wioślarskiej. Na prokuratora nadawał się jak mało kto.
Bywało, że ta jego wystudiowana uprzejmość wkurzała Rafała, ale musiał przyznać, że podczas przesłuchań się sprawdzała. Zamiast suchego przesłuchania – imię, nazwisko, wiek, zawód, a teraz przejdźmy do okoliczności zajścia – nawiązywał z podejrzanymi niemal osobisty kontakt. Można powiedzieć, że czasami się z nimi zaprzyjaźniał. Nie ze wszystkimi, oczywiście, i nie od razu, ale najczęściej zdobywał ich zaufanie, a ci bez większego oporu składali obszerne wyjaśnienia.
Dziś ktoś nasypał piachu w tryby tej bezbłędnie działającej machiny.
– To nie jest to, o czym myślisz. – Olaf miał zimny wzrok płatnego mordercy.
– Nie wnikam w szczegóły.
– Całą noc napieprzał mi ząb. Nawet sobie nie wyobrażasz.
– Mam cię potrzymać za rękę?
Dębski w odpowiedzi mruknął coś nieparlamentarnego i zaczął przeglądać w Internecie reklamy całodobowych klinik stomatologicznych.
– Urwę się na godzinę.
– Nie ma sprawy.
Wyjście kolegi sprawiło, że Rafał miał przed sobą perspektywę samotnego przedpołudnia. Żyć nie umierać. Przejrzy gazety, wypije kawę… Lubił te niespieszne poranki.
Minutę później telefon wyrwał go z błogostanu.
– Słucham.
– Ratyński.
– Witam, panie inspektorze.
– Może pan do nas wpaść? – spytał policjant obcesowo.
– Dobrze, nie ma problemu. Kiedy?
– Jak najszybciej.
Kiedy ten pacan się nauczy, że prokuratury nie można poganiać? Tu sprawy idą własnym trybem. Nie za wolno, nie za szybko.
– W tej chwili jestem zajęty. Umówmy się na… powiedzmy… dziesiątą. Dobrze? No chyba że to bardzo pilne – dodał po chwili wahania.
– Będę czekać.
– W takim razie do zobaczenia. – Adamski nie chciał ciągnąć rozmowy dłużej, niż to konieczne, przecież był bardzo zajęty.
Pięć po dziewiątej dowiedział się o naradzie. Ze słów sekretarki wynikało, że Gajewska ma im coś pilnego do zakomunikowania.
OK. Nie miał nic przeciwko. Do tego czasu on wyrobi się na komendzie, a Olaf być może wróci od dentysty. Na wszelki wypadek wysłał koledze esemesa ze stosowną informacją.
Chwilę później był już na ulicy. Na spotkanie z Ratyńskim zdąży bez problemu. Świnoujście nie jest dużym miastem, a najważniejsze instytucje znajdują się blisko siebie. Jak przejdzie się te kilkaset metrów, korona mu z głowy nie spadnie.
Swojej decyzji pożałował już po kilku minutach. Mimo wczesnej pory z nieba lał się żar. Mógł jednak wziąć samochód. Bez klimatyzacji ani rusz. Szkoda, że nie sprawdził prognozy pogody. Mimo że właściwie cały czas szedł w cieniu dorodnych drzew, spocił się jak szczur.
Ludziom zdążającym na plażę tropikalne warunki jakoś nie przeszkadzały, wręcz przeciwnie. Z zapałem maszerowali poskwierczeć na patelni w pełnym słońcu. Pozazdrościć kondycji lub samozaparcia. Pensjonaty i hotele przeżywały oblężenie. Pojawiło się sporo zagraniczniaków. Przeważali Niemcy, ale nie brakowało pozostałych mieszkańców Unii Europejskiej i wielu takich, którzy z nią niewiele mieli wspólnego, jak Rosjanie czy Ukraińcy. Istna wieża Babel.
Na portierni Komendy Miejskiej Policji nie musiał się przedstawiać, był tu znany. Biuro Ratyńskiego znajdowało się na parterze. Dostrzegł drzwi otwarte dla lepszego przewiewu i wszedł do środka bez najmniejszego wahania.
– Cześć pracy.
Podinspektor akurat rozmawiał przez telefon, to znaczy mruczał do słuchawki same przekleństwa, z rzadka przerywając dla wzięcia oddechu.
Rafał podszedł do okna z widokiem na parking i drzewa rosnące nieopodal. W pokoju śmierdziało papierosowym dymem. Nieprzyjemną wonią przesiąkły meble i ściany, o Ratyńskim nie wspominając. Wietrzenie nic nie pomoże. Pomyśleć, że jeszcze niedawno tak cuchnęło w każdym biurze, firmie i większości mieszkań. W popielniczce i wokół niej piętrzyły się kiepy. Jeżeli to dzisiejszy urobek, to facet składa się głównie ze smoły, a jeśli nie tylko dzisiejszy, to jest straszną fleją.
Gliniarz chrząknął, sapnął i w końcu zakończył ten niezwykły dialog. Odłożył słuchawkę, wgniótł niedopałek w brzeg popielniczki i oczywiście sięgnął po nowego szluga. Poczęstował Adamskiego.
– Nie, dziękuję.
– O ile pamiętam, kiedyś paliłeś.
– To było dawno. Jak jeszcze nosiłem koszulę w zębach.
– W takim razie pojęcia nie masz, co znaczy prawdziwy nałóg. Żałuj.
Rafał nie podjął tematu.
– Jest tak… – Ratyński pstryknął zapalniczką i zaciągnął się camelem. – Na razie nie zidentyfikowaliśmy naszej laleczki.
– Jak to możliwe?
– Całkiem po prostu: nikt nie zgłosił jej zaginięcia, dokumentów przy sobie nie miała, nie jest poszukiwana.
– A odciski palców?
– Przecież mówię, że nie figuruje w naszych bazach danych. Wzorowa obywatelka.
– Jasna cholera.
Ciało bez tożsamości to kłopot. Na bezdomną nie wyglądała, więc nie pochowają jej ot tak, pod cmentarnym płotem, bo jak znał życie, na drugi dzień po pogrzebie przyjdzie im dokonać ekshumacji.
– Jest coś jeszcze.
– Tego się obawiałem.
Ratyński kliknął odpowiednią ikonę na monitorze.
– Dokonano sekcji zwłok, otóż… tu z bólem muszę przyznać się do pomyłki… nasza tajemnicza piękność się nie utopiła. Przed śmiercią wycięto jej wątrobę i parę organów wewnętrznych i to było główną przyczyną zgonu.
Rafała sparaliżowało.
– Możesz to powtórzyć?
– Zrobiono to niezwykle umiejętnie. Nasz patolog twierdzi, że dokonał tego fachowiec.
– A serce?
– Serce zostawił. Resztę wyciął.
Adamski ciężko klapnął na krzesło ustawione naprzeciwko biurka Ratyńskiego.
– Mogę?
– Jasne.
To pierwszy papieros od paru miesięcy. A już był pewien, że z tym skończył.
– Motyw seksualny? – spytał prokurator po chwili milczenia.
– Trudno powiedzieć. Jeśli pytasz, czy została zgwałcona, to nie ma żadnych śladów tego. Ani spermy, ani żadnych siniaków, otarć. W ogóle żadnych obrażeń poza tą dziurą w brzuchu.
Słowa podinspektora oznaczały jedno – siedzieli w szambie po same uszy. Nieustalona tożsamość kobiety to jedno, ale grasujący po kurorcie szaleniec to coś zupełnie innego. Nie spodziewał się, że dożyje takich czasów. W wielkim mieście i owszem, zdarzają się psychole, ale u nich? Żaden z ludzi, których znał choćby z widzenia, nie wyglądał na chirurga-ludożercę. Żeby chociaż zboczeniec.
Może typ przyjechał na gościnne występy? Zbrodnia w afekcie może wydarzyć się wszędzie, to zrozumiałe. Ale wypatroszenie? Od razu przypomniał sobie Hannibala Lectera. Czy ich prowincjonalny szajbus też przyrządził sobie duszoną wątróbkę i popił schłodzonym chianti? A co z resztą podrobów? Do czegoś też mu były potrzebne. Gajewska dostanie zawału, gdy jej o tym powie. Tak oto Świnoujście dołączyło do miast, gdzie grasowali mordercy o psychopatycznych skłonnościach. Ratyński z tutejszą ekipą mogą sobie nie poradzić i na miejscu pojawią się ludzie mający większe doświadczenie w podobnych sprawach, zaczną się wpierniczać we wszystko…
– Co jeszcze mamy?
– Niewiele. – Ratyński ponownie wlepił wzrok w ekran. – Wiek prawdopodobnie dwadzieścia pięć – dwadzieścia osiem lat, waga… wzrost… Sportsmenka, to znaczy amatorka, nie wyczynowiec.
– Ciekawe.
– Dbała o siebie. We krwi nie znaleźliśmy alkoholu ani narkotyków, tylko lek dla astmatyków.
– Była chora?
– Lekarz twierdzi, że nie, lecz w ten sposób próbowała poprawić wydolność organizmu. Pamiętasz tę historię Norweżek ścigających się z Kowalczyk? Naszej trudno było z nimi wygrać, bo Norweżki oficjalnie zgłosiły kłopoty z oddychaniem i mogły brać to świństwo, którego nazwy nie pamiętam. Naszych to wkurwiało i nie dziwię się – tamte od razu miały fory.
– Coś sobie przypominam.
– Sprawdziłem. W najbliższym czasie nie planuje się u nas zawodów, czy to pływackich, czy jakichkolwiek innych.
– Wiadomo coś o okolicznościach śmierci?
– Zginęła między dwudziestą pierwszą a północą z niedzieli na poniedziałek, nie później. Najpierw wycięto jej organy, a zaraz potem wrzucono do wody.
– Zaraz potem? Przejrzyjcie bunkry.
– Już to robimy.
Pomiędzy wejściem do portu a Dzielnicą Nadmorską rozciąga się las z pozostałościami dawnej baterii artylerii nadbrzeżnej. Kiedyś stanowisk było więcej, jednak wraz z rozbudową miasta kolejne obiekty znikały jeden po drugim. Mimo to, jeśli się dobrze rozejrzeć, gdzieniegdzie zaraz za wydmami, wśród gęsto rosnących iglaków wciąż można dostrzec miejsca, do których nocą lepiej się nie zapuszczać. Niekiedy nocowali w nich bezdomni lub włóczędzy, więc panował tam syf, kiła i mogiła. Niemniej na tym etapie śledztwa nie mogli pominąć niczego. Współczuł posterunkowym zaglądającym w każdą dziurę, zwłaszcza przy tym upale.
– Myślałem o czymś jeszcze. – Ratyński wcisnął peta w popielniczkę i splótł dłonie na blacie biurka. – To, że znaleźliśmy ją w wodzie, nie było przypadkowe. Mogła zostać zepchnięta za burtę, bo raczej sama do wody nie wskoczyła. Wrzucono ją, a to oznacza, że ten, który ją tak urządził, posiada jacht bądź motorówkę.
Rozumowaniu Ratyńskiego niczego nie można było zarzucić. Sama do kanału nie wpłynęła.
– Przepytajcie nawigatorów statków wpływających i wypływających. Pilotów. Może coś widzieli.
– Pracujemy nad tym, ale, szczerze mówiąc, nie sądzę, by to coś dało. Gdyby widzieli, to już by nas powiadomili, zresztą… nieważne. – Podinspektor machnął ręką.
– Mów. Chętnie wysłucham tego, co myślisz.
– Pomyśl. Doba pracy takiego promu to kupa forsy. Nie tylko promu, każdej jednostki. Jak nie pływa, to nie zarabia – logiczne. Myślisz, że oficer, który przypadkiem stał na mostku, chce być ciągany po sądach albo też lubi składać zeznania? Czasami lepiej odwrócić głowę. Forsa jest najważniejsza. Takich czasów dożyliśmy. Armator się wkurzy i drugi raz nie zatrudni.
– Przerażasz mnie – powiedział zniechęcony Adamski.
– Dziś każdy myśli tak, żeby jemu było wygodnie. Całą resztę ma w dupie.
– A załogi jachtów?
– Patrzysz na tor wodny, a nie podziwiasz przyrodę, zwłaszcza w nocy. Jasne, roześlemy odpowiednie zapytania, ale to nic nie da. Pomyśl o czymś jeszcze.
– Zamieniam się w słuch.
– Kto powiedział, że ta kobieta to Polka?
– Szlag.
Teraz to już wdepnęli w poważne kłopoty. Przyjdzie im działać ze Szwedami, Duńczykami, Niemcami i Bóg raczy wiedzieć z kim jeszcze. Gdy się nad tym zastanowił, uznał, że Ratyński może mieć sporo racji.
– Masz jej zdjęcie?
Policjant pogrzebał w wierzchnich warstwach szpargałów na biurku i podał Rafałowi portret.
Uroda topielicy wskazywała raczej na północną Europę, a nie południową.
– Powtórz, kiedy zginęła?
– W nocy z niedzieli na poniedziałek, pomiędzy dwudziestą pierwszą a północą, ale raczej do dwudziestej trzeciej. A co? – Ratyński spojrzał na niego pytająco.
– Nie, nic.
Większość mieszkańców miasta myślała o końcu weekendu i poniedziałkowym zapieprzu, a on akurat balował na maksa i niewiele z tego pamięta.
– Nie podoba mi się to wszystko. Kiedy miałeś ostatni raz podobną sprawę?
– Nie pamiętam – szczerze odpowiedział policjant. – Tak się pytasz, jakbyś nie wiedział. Tu ludzie się na ogół znają. Trudno pozostać anonimowym.
– Właśnie.
Adamski wstał i przespacerował się po pomieszczeniu. Trup, którego nie można umieścić w odpowiednim kontekście, to nie trup, a kłopot. Sprawcy dziewięćdziesięciu procent morderstw znają ofiary. Najczęściej wystarczy przycisnąć rodzinę lub znajomych, pogadać z kim trzeba. W tym przypadku brakowało motywu i całej reszty. Żadnego punktu zaczepienia.
Anonimowe ciało bez wątroby, trzustki i czegoś tam jeszcze. Dla mediów idealny temat – oby nikt się z niczym nie wysypał. Dużo nie trzeba: słowo tu, słowo tam i karuzela zacznie się kręcić.
A oni wraz z nią. ■
Do biura wrócił tuż przed naradą, cały zgrzany, z butelką wody mineralnej i dłońmi lepiącymi się od potu.
W sali konferencyjnej dostrzegł Dębskiego. Usiadł koło niego, wciągając w nos woń goździków i środków antyseptycznych.
– Chyba nie było tak źle. Gęba ci nawet nie spuchła – zauważył mimochodem.
– Dostałem znieczulenie. Na jednej wizycie się nie skończy, ale przynajmniej nie czekałem.
Adamski rozejrzał się na boki. Wszyscy już byli. Brakowało samej Gajewskiej.
Ta wpadła na salę tuż po wyznaczonej przez siebie godzinie. Rafał nie myślał o niej inaczej jak „stara”, ale przecież Martyna Gajewska dopiero przekroczyła czterdziestkę i jak na swój wiek trzymała się doskonale. Co zresztą znaczy wiek u kobiety? Makijaż i fryzjer potrafią zdziałać cuda, za to jeśli się o siebie nie dba, to najlepszy wizażysta nie pomoże.
Ona sama uważała się za perfekcjonistkę, nic nie pozostawiając przypadkowi, więc czas obszedł się z nią łaskawie. Niejedna młodsza o dwadzieścia lat kobieta mogła jej pozazdrościć.
Ciszę, która zapadła na sali po jej wejściu, zakłócał tylko stukot obcasów Gajewskiej na parkiecie. Oczy zgromadzonych wpatrywały się w tę posągową postać z wyrazem niepewności, a w paru przypadkach wręcz lęku.
Gajewska szła pewnie, obojętna na targające personelem emocje. Adamski nie bez przyjemności śledził jej ruchy, twarz jakby wyrzeźbioną przez Leonarda czy Rafaela, ściągnięte, wyskubane brwi, które wydawały się jedną kreską na marmurowym czole.
– Proszę nie wstawać – rzuciła, widząc, że ten i ów zrywa się na baczność.
Zawsze ją to złościło, bo czegoś podobnego nie wymagała, lecz wciąż odruchy bywały silniejsze od rozsądku.
Torebkę przewiesiła przez oparcie fotela i zasiadła na miejscu, zakładając nogę na nogę. Adamski skonstatował, że ubrała się dziś nad wyraz odważnie. Spódnica była tak krótka, że przy siadaniu podciągała się do połowy ud. Co prawda zasłaniał ją blat konferencyjnego stołu, ale nie zdziwi się, jak niektórym długopisy będą spadały na podłogę.
– Dziękuję za przybycie i przepraszam, że oderwałam państwa od pracy, mam jednak coś ważnego do zakomunikowania i chciałabym… – nieznacznym ruchem roztarła palcem kropelkę potu, która spływała jej za uchem – …abyście usłyszeli to ode mnie, a nie z mediów.
Spojrzała na współpracowników, zespół prokuratorski w pełnym składzie i osoby z obsługi administracyjnej. Wszyscy wpatrywali się w nią z nabożną niemal czcią. Wyjątek stanowili Adamski i Dębski. Obaj jak z innej bajki. Dębski, którego do tej pory ceniła za niewątpliwą inteligencję i zdolności, dziś sprawiał wrażenie nieobecnego. Adamski za to nerwowo kręcił się na siedzeniu, co rusz obracając w palcach ołówek. Zwykle tak się nie zachowywał.
– Jeszcze w tym miesiącu staniemy się gospodarzami transgranicznej konferencji na temat bezpieczeństwa i współpracy regionalnej. Decyzja zapadła w Warszawie. Mnie też dziwi ten termin i wygląda na to, że postawiono nas przed faktem dokonanym.
Niektórzy odetchnęli z ulgą, lecz paru spociło się jeszcze bardziej.
– Mimo tego dziwnego trybu organizacji proszę pamiętać, że to dla nas wielkie wyróżnienie.
– Ilu gości się spodziewamy? – zapytał Dębski, który w końcu zszedł z obłoków na ziemię.
– Około trzydziestu. Całe wydarzenie potrwa trzy dni. Są przewidziane panele dyskusyjne, odczyty, jak i bardziej nieformalne spotkania. Liczę, że wezmą państwo w nich udział.
Wszystko to pic i fotomontaż. Sama, gdy się o tym dowiedziała, chciała cisnąć w okno kryształowym wazonem, który od wieków stał w jej gabinecie. Zorganizowanie takiej konferencji to cała masa pracy. Czy ktoś tam u góry w ogóle myślał, narzucając tak nierealny termin?
Wraz z upływającymi godzinami Martynę ogarniała zimna furia. Wystarczyło, że przejrzała listę zaproszonych. Towarzystwo wzajemnej adoracji. Pojawią się osoby z Biura Informatyzacji i Analiz oraz Departamentu do Spraw Przestępczości Zorganizowanej i Korupcji w randze zastępców szefów tych pionów, człowiek z Biura Współpracy Międzynarodowej oraz ich odpowiednicy z Niemiec i Szwecji. W sumie zbierze się grubo ponad trzydzieści osób.
Jedno nazwisko, Zenona Majcherka, zainteresowało Gajewską szczególnie. To prawa ręka samego szefa szefów, czyli Prokuratora Generalnego, co sugerowało, że może chodzić o coś więcej niż zwykłe spotkanie.
Tajna narada?
Co ta warszawka kombinuje? Pewnie konferencja to zwykłe mydlenie oczu.
Na potrzeby kwaterunkowe wynajęto ośrodek należący do Dowództwa Marynarki Wojennej, położony nieco na uboczu, gdzie uczestnikom zapewniona zostanie anonimowość i swoboda ruchów.
Nikt nie lubi być popychadłem, a ten przypadek właśnie do tego ją sprowadzał. Nie pozostawało nic innego, jak robić dobrą minę do złej gry – uśmiechać się, roznosić ciasteczka i udawać, że wszystko gra, podczas gdy ponad jej głową będą załatwiane naprawdę ważne interesy.
– Do końca tygodnia oczekuję propozycji referatów, które będą chcieli państwo wygłosić. Mogą dotyczyć każdego aspektu państwa działalności. Czy są pytania?
Ewa Lubicz, jej zastępczyni, tylko przewróciła oczami. Na twarzach reszty dawało się dostrzec mieszane uczucia.
– Śmiało. Lepiej, jak pewne sprawy wyjaśnimy sobie od razu. Prokuratorze Adamski, pan, zdaje się, chciał coś powiedzieć.
Rafał wzdrygnął się, usłyszawszy swoje nazwisko. Nie był na to przygotowany. W myślach wciąż roztrząsał rozmowę z Ratyńskim. Ta konferencja to może być gwóźdź do trumny jego kariery.
Podobno nic nie dzieje się przypadkiem.
– Owszem, ale chciałbym to przekazać na osobności.
Już wcześniej na sali panowała cisza, lecz teraz dałoby się usłyszeć przelatującego komara.
Parę zaintrygowanych osób, nie wyłączając Dębskiego, zerkało na Rafała.
– Dobrze. Jak pan uważa. Za kwadrans w moim gabinecie.
Gajewska wstała, energicznym ruchem sięgnęła po torebkę i wyszła.
– Stary, zaimponowałeś mi. – Olaf klepnął kumpla w ramię i podążył śladem przełożonej, pozostawiając go samego.
A jeszcze dwie godziny temu nic nie zapowiadało aż takich niespodzianek.
Zawsze tak jest, gdy pragniesz spokoju. Pozazdrościł tym, którzy handlowali muszelkami na promenadzie. Co oni wiedzieli o prawdziwym życiu…
Na korytarzu sprawdził przychodzące połączenia. Było tylko jedno sprzed dwóch minut.
Westchnął. Jeszcze i to. Pewnych spraw nie dało się uniknąć.
– Tyle razy prosiłem, żebyś nie dzwoniła, gdy jestem w pracy – rzucił zdenerwowany, jak tylko uzyskał połączenie.
– Nie chcesz chyba powiedzieć, że rozmowa z matką jest dla ciebie takim problemem?
– Nie jest żadnym problemem, mówię tylko, że jestem w pracy. Chcieliście z ojcem, żebym pracował, więc to, do cholery, robię.
– Nie przeklinaj, bardzo cię proszę. Nie przystoi to człowiekowi na twoim stanowisku.
– O co właściwie chodzi?
– O twoją przyszłość, synku. Najwyższy czas, żebyś zrobił kolejny krok. Nadarza się doskonała okazja: w sobotę organizujemy małe przyjęcie. Przyjdź, nie będziesz się nudził, obiecuję.
Dobrze znał te nieszczęsne imprezy. Bawił się na nich jak na stypie. Nie jego towarzystwo. Znał wszystkich, wszyscy znali jego i nic z tego nie wynikało. Wciąż te same docinki, żarty i plotki o nieobecnych. Unikał tych przyjęć, jak tylko mógł. Wieczór będzie stracony. Poprzednim razem było tak samo. I jeszcze wcześniej. Będzie przewracał steki na grillu i roznosił drinki. Dobrze, że wcześniej nie musi skosić trawnika.
– Zobaczę – spróbował się wykręcić.
– Nie „zobaczę”. Zaczynamy o dziewiętnastej, ale możesz przyjść wcześniej. Ojciec ci nie wybaczy, jak się nie pojawisz.
– Zobaczę, co się da zrobić – skończył i schował telefon pełen złych przeczuć co do najbliższego weekendu. Nie tak go sobie wyobrażał.
– Panie Rafale, kłopoty?
– Nic nowego, pani Stefanio.
Sekretarka firmy smętnie pokręciła głową. Była starą panną i niedługo przejdzie na emeryturę. Bez niej nie będzie już tak samo.
– Czeka na pana. Proszę wejść.
Adamski bywał już w gabinecie Gajewskiej, ale zawsze gdy przekraczał próg, czynił to z duszą na ramieniu.
– Śmiało. Napije się pan kawy?
– Nie, dziękuję. – Przysiadł na brzegu krzesła. Milczał, bo Gajewska w tym momencie odebrała jakąś wiadomość i odpisywała, uśmiechając się ciepło. W końcu odłożyła telefon na bok i zachęciła go gestem do mówienia.
– Rano odbyłem rozmowę z podinspektorem Ratyńskim – rozpoczął już bez dalszych wstępów. – Istnieje duże prawdopodobieństwo, że wczorajsza topielica może okazać się cudzoziemką. Policji jak na razie niewiele udało się ustalić poza samą przyczyną śmierci.
– Którą było utonięcie?
– Którą było usunięcie organów wewnętrznych – wycedził Adamski przez zaciśnięte zęby.
Zapadła cisza.
– A to oznacza, że mamy na swoim terenie zabójcę o skłonnościach psychopatycznych – kontynuował po chwili. – Zaginięcia na razie nikt nie zgłosił. Nikt nic nie widział i nie słyszał. Policja przeszukuje okolicę, w której znaleziono zwłoki: port i las. Na chwilę obecną bez efektu.
– To się szybko może zmienić.
– Może, ale nie musi. Zaryzykuję twierdzenie, że z tak poważnym przypadkiem nie mieliśmy jeszcze do czynienia.
– Ratyński sobie poradzi?
– Ze wszystkich gliniarzy ten ma największe doświadczenie. Niestety, do tej pory ścigał zabójców dużo mniejszego kalibru.
– Wierzyć się nie chce.
– Istnieje uzasadnione przypuszczenie… – Adamskiemu ta myśl przyszła właśnie do głowy – …że uderzy ponownie.
– Uzasadnione przypuszczenie w tak krótkim czasie? Nie ponosi pana fantazja?
– To nie jakiś tam pierwszy lepszy wycieruch, ale zdeterminowany osobnik, który posmakował krwi.
– Jest pan profilerem?
– Tylko urzędnikiem wypełniającym nałożone na mnie obowiązki.
Gajewska na moment przymknęła oczy. Najpierw ta cholerna konferencja, teraz to. Los nie szczędził jej przykrości. Adamski mógł się domyślić jej rozważań. Jeśli jego hipoteza okaże się trafna, kariery ich wszystkich zawisną na włosku. Co prawda zadanie pochwycenia dewianta spoczywa głównie na policji, ale w razie problemów im też się oberwie.
Ratyński niedługo idzie na emeryturę, nic mu już nie zrobią. Oni w prokuraturze nie dostaną kolejnej szansy. Ktoś może pójść w odstawkę.
– Panie Rafale, moje polecenie jest takie. – Otworzyła oczy i wbiła w niego wzrok, aż nie wiedział, gdzie spojrzeć. – Wszystkie sprawy, które pan prowadzi, proszę przekazać Dębskiemu.
– Nie będzie zachwycony.
– Trudno, myślę, że zrozumie. Jeżeli nie, to proszę odesłać go do mnie. Jasne?
– Oczywiście.
– Pan natomiast zajmie siętą i tylko tą sprawą. Gdybym wiedziała wcześniej… Trudno, stało się i nic na to nie poradzimy. Do końca śledztwa ma pan patrzeć policji na ręce. Pan wie, że Ratyński lubi niekiedy naginać kodeks postępowania karnego?
– Dlatego jest skuteczny.
– Nie przesadzajmy. Wyrobił sobie taką opinię, ale to przeciętny, zmęczony policjant o silnych skłonnościach do używek, zwłaszcza alkoholu.
– A kto ich nie ma.
– Słucham? – Gajewska szerzej otworzyła oczy.
– Przepraszam. To taka moja uwaga, nie do końca trafna.
– Też tak myślę.
– Nie mamy nikogo lepszego. Ratyński jaki jest, każdy wie.
– Do ideału sporo mu brakuje. – Gajewska odruchowo poprawiła wisiorek na szyi. – Pominąwszy kwestię znalezienia sprawcy, to niedociągnięcia formalne pana podinspektora mogą nas kosztować przegrany proces, a w takiej sprawie… sam pan rozumie… Dobrze, że na razie mamy tylko jedną ofiarę…
– Dzięki Bogu.
– …i niech tak zostanie.
– Sugeruję…
– Proszę mnie posłuchać. – Przerwała mu ruchem ręki i po zastanowieniu dodała: – I nie brać tego do siebie. Ja wiem, że chce pan jak najlepiej, ale mogę skierować do sprawy kogoś z większym doświadczeniem. Nie chciałabym, żeby ciężar gatunkowy sprawy pana przytłoczył, a ewentualne niepowodzenie…
– Poradzę sobie.
Adamski był rozdrażniony. Nie tak miała wyglądać ta rozmowa. Patrzyła na niego jak na chłopczyka, który za szybko ulega emocjom. Żółtodzioba, który może sprawdził się przy jakichś popierdółkach, ale pierwsza grubsza sprawa na pewno go przerośnie.
– Podajmy chociaż informacje do prasy z prośbą o identyfikację tej dziewczyny. Może ktoś ją widział? – spróbował jeszcze raz.
– Wstrzymajmy się z tym parę dni – odrzekła.
Adamski nie potrafił ukryć niezadowolenia, więc Gajewska wyjaśniła:
– Nie wykluczam, że jeszcze dziś lub jutro ktoś się do nas zgłosi, co rozwiąże problem identyfikacji. Natomiast zabójca nie musi wiedzieć, że znaleźliśmy to ciało. To nam da jeszcze chwilę na analizy i śledztwo, zwłaszcza gdyby to był ktoś tutejszy. Zobaczy pan, najdalej za tydzień będzie po sprawie – dodała uspokajająco. – Coś jeszcze?
Adamski pokręcił głową i wstał. Ubranie wisiało na nim. Pocił się i mrużył oczy od nadmiaru światła wpadającego do gabinetu.
– W razie jakichkolwiek problemów może pan na mnie liczyć – zapewniła go od biurka.
Wyszedł. Nic nie wskórał i był jeszcze bardziej zniechęcony niż parę minut wcześniej. ■
Środa ani czwartek nie przyniosły w śledztwie niczego nowego. Na dodatek na barki Ratyńskiego spadł kolejny truposzczak. Lecz tym razem wszystko było jasne. Facet wypadł za burtę promu tuż przed wejściem statku do portu. Zeznania świadków były zgodne. Gość sam skoczył za burtę. Ewidentne samobójstwo. Nie zostawił listu pożegnalnego, ale jak się szybko okazało, człowiek ten po uszy siedział w długach.
Bywa i tak. Tu pożyczka, tam kredyt, pracodawca spóźnia się z wypłatą i leżysz bez szans na powrót do normalności.
Rafał w tym czasie sukcesywnie…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej