36,90 zł
Odwieczna walka, konflikt stary jak ludzkość – a jednak nienazwany i ukrywany. Czas poznać nieznanych bohaterów i skryte boje o nasze istnienie. Czas zerwać zasłonę złudzeń i manipulacji.
Dlaczego zatonęła Atlantyda? Gdzie przepadła wielotysięczna armia króla Kambyzesa? Skąd się wzięły nieprzebrane, warte miliardy skarby w świątyni w Padmanabhaswamy? No i – najważniejsze – co ukrywają starzy ubecy?
Jesteśmy szczęśliwcami – Vladimir Wolff w brawurowy sposób odpowiada na pytania, które dręczyły wiele pokoleń. Co zrobimy z tą wiedzą?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 475
Pierwsza krew
© 2020 Vladimir Wolff
© 2020 WARBOOK Sp. z o.o.
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja: Zespół redakcyjny
eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]
Projekt okładki: Paweł Gierula
Ilustracja: Jan Jasiński
ISBN 978-83-65904-77-5
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.ul. Bładnicka 65 43-450 Ustrońwww.warbook.pl
Rok 3752 p.n.e.
Trzask łamanych wioseł brzmiał w uszach Alkestisa jak muzyka. Piracki okręt zwolnił, nawet załoga złożona z doświadczonych żeglarzy nic nie mogła na to poradzić.
Żeglarze… Uśmieszek na ustach wodza szybko przerodził się w grymas. Żadni z nich żeglarze, jeno zwykli łupieżcy, rabusie, paraliżujący morski system imperium. Swą główną bazę założyli na Naksos. Kamienne mury ich twierdzy wznosiły się ponad wodami zatoki na zachodnim brzegu wyspy. To stąd wyruszali palić, grabić i mordować. Przez całe lata nie można było sobie z nimi poradzić. Aż do teraz.
Rada Starszych w końcu zadecydowała – piratów należy unicestwić, zaś na czele floty, która ma tego dokonać, stanie Alkestis.
Prawdę rzekłszy, flota nie była duża. Udało się zgromadzić parędziesiąt jednostek, co stanowiło kroplę w morzu potrzeb. Starszyzna najwyraźniej była przeświadczona, iż umiejętności dowódcy ważniejsze są niż liczba okrętów. Alkestis nie raz i nie dwa na czele wielokroć mniejszych sił potrafił w bezpośredniej walce pokonać znacznie silniejszego przeciwnika. Jego imię otaczała sława. Znał je chyba każdy, co nie było dziwne, gdyż od ponad dwudziestu lat gromił kolejnych wrogów imperium, czym zyskał sobie uznanie i szacunek.
Inna rzecz, że szacunkiem i uznaniem trudno się najeść. Robił, co mu kazano. Był mieczem w ręku gerontów, lecz sam niewiele posiadał.
Żołnierze zgromadzeni na dziobie diery szykowali się do abordażu. Walka na morzu była zupełnie inna niż zmagania na lądzie. Za całe wyposażenie musiał wystarczyć im miecz i mała, spleciona z wikliny tarcza. Oficerowie nosili hełmy – skórzane czapeczki z ponaszywanymi kawałkami blaszek bądź przymocowanymi drutem kłami dzików. Nic na sobie nie mieli prócz przepaski biodrowej, nie chronił ich pancerz, za to potrafili walczyć w szyku. Sam ich tego nauczył. Przeciwnik szybko nadziewał się na miecze Atlantów, padając pod ich ciosami jak ścięty łan zboża.
Pierwszy z żołnierzy przeskoczył na wrogą jednostkę. To był krytyczny moment, każdy o tym wiedział. Alkestis obserwował starcie z niepokojem. Kłopoty w postaci wojownika wymachującego maczugą pojawiły się niemal od razu. Jeden wściekły zamach omal nie rozwalił czaszki Atlanty. Żołnierz odparł atak, acz jasne było, że długo nie wytrzyma. Pokład zachwiał się mocniej pod ich stopami, utrudniając dostęp pozostałym członkom grupy abordażowej. W końcu jeden z nich zdecydował się na skok i dołączył do towarzysza. Trzeci źle obliczył odległość i spadł pomiędzy burty, niknąc im z oczu. Reszta się zawahała. Teraz decydowały się losy starcia. Alkestis chwycił miecz i popędził na dziób, aby stanąć na czele swoich ludzi.
Przepchnął się przez nich, odbił z lewej nogi i z łomotem wylądował na pokładzie obok pierwszej dwójki.
Wiatr się wzmagał, hucząc w olinowaniu. Teraz to nieważne: stał przed nim wróg, którego należało zniszczyć.
Wódz schylił się, gdy morski rabuś spróbował roztrzaskać mu głowę. Wyczekał i pchnął z całą siłą ramienia. Głownia prawie do połowy weszła w ciało. Wyszarpnął ją. Posoka zbryzgała pokład. Mimo poważnej rany drań wciąż nie zamierzał odpuścić. Kolejne cięcie rozpłatało piratowi udo. W ostatnim momencie. Reszta rozbójników przystępowała właśnie do ataku z takim wrzaskiem, że puchły uszy.
– Naprzód! – rozkazał Alkestis.
Za jego plecami uformował się szyk. Stało już pięciu żołnierzy i wciąż przybywali nowi. Na pierwszy szereg wystarczy, więcej i tak się nie zmieści. Ruszyli do przodu.
Zamachem z dołu rozpłatał gardło brodaczowi z opaską na czole, a kolejnego raził w brzuch.
Wystarczy, wycofał się. Walka to zadanie dla żołnierzy, on musiał dowodzić.
Z pomostu własnej jednostki starał się ogarnąć wzrokiem bitwę. Siły Atlantów, chociaż mniejsze, radziły sobie nieporównanie lepiej, spychając okręty wroga w głąb zatoki. Kilku mniejszym jednostkom udało się wymknąć na otwarte wody, ale na razie nie zawracał sobie nimi głowy. Należało wybić tych, których przyparto do brzegu.
„Smoczy Ogon”, flagowa diera, na której żeglował, przewyższała długością i dzielnością morską pozostałe jednostki Atlantydy. Szkutnicy się postarali. Długi i smukły kadłub rozcinał fale z gracją, jakiej nie posiadały inne okręty. Od dziobu po rufę przechodził pomost, rzędy wioślarzy zajmowały ławy po obu stronach kadłuba, a wysoki maszt z żaglem pozwalał osiągać dużą prędkość. Grupy wojowników obsadzały pomosty z przodu i z tyłu, rażąc z góry wroga na łodziach o znacznie niższych burtach. Podobnej jednostki ze świecą szukać. Jeżeli uda się stworzyć takich więcej – może kilkadziesiąt, może setkę – Atlanci ugruntują przewagę nad pozostałymi ludami zamieszkującymi wybrzeża.
Tak, „Smoczy Ogon” to prawdziwy okręt, a nie transportowiec do przewozu zboża bądź oliwy.
– Panie…
– Czego chcesz, Ureuszu?
Zastępca wskazał miejsce, gdzie dwie pirackie łodzie próbowały osaczyć jednostkę Atlantów.
Głupiec z niego. Zamyślił się, a przecież wciąż trwała zacięta bitwa.
– Płyńmy tam.
Sytuacja wyglądała groźnie. Niemający nic do stracenia piraci walczyli z zimną furią. Krew lała się obficie. Nikt nie ustępował.
– Sternik, manewr na lewą burtę i przyspieszyć.
Człowiek przy bębnie nadającym wioślarzom rytm zaczął uderzać w naciągniętą skórę dwa razy szybciej. Pomknęli po szmaragdowych wodach zatoki z prędkością kłusującego konia.
Wiatr się wzmagał. Po raz kolejny Alkestis spojrzał na niebo, gdzie gromadziły się ciemne chmury. Niedobrze. Burza mogła pokrzyżować im plany. Muszą rozstrzygnąć bitwę, zanim spadnie na nich nawałnica.
– Szybciej!
Wioślarze naparli na wiosła w ostatnim, desperackim wysiłku. Jeszcze parę uderzeń piórami o spienione fale i taran wystający przed dziób okrętu uderzył w burtę pirackiej łodzi, przełamując ją na pół. Wrzask tonących mieszał się z wyciem wichru. Łucznicy posyłali strzałę za strzałą w skłębioną masę morskich bandytów. Do zachodu słońca nie pozostanie ich wielu. Ci, którzy przeżyją, zostaną zakuci w łańcuchy, aby po kres swych dni pracować na chwałę imperium. Jedni skończą w kopalniach, inni na polach, a jeszcze inni – harujący we flocie – nie zobaczą niczego oprócz pleców innego wioślarza i nie usłyszą niczego oprócz świstu bata nadzorcy.
Nie chcieli się podporządkować? Ich sprawa. Imperium jest łaskawe. Ale do czasu. Nikt w nieskończoność nie będzie tolerował ciernia wbijającego się w żebra.
Szala zwycięstwa przechyliła się na stronę wojsk Alkestisa, którym szybko ulegały mniejsze jednostki piratów. W zaledwie jednym przypadku okręt Atlantów został osaczony i padł ich łupem, lecz krótka była radość zbirów. Eskadra pięciu atlantydzkich jednostek, pozostających do tej pory w odwodzie, przeszła do ataku, błyskawicznie gromiąc wroga. Losów tej bitwy już nic nie mogło odwrócić.
Przyszła pora na desant. Tam, gdzie się dało, sternicy przybili do pomostu, pozostali kierowali statki na plażę. Zaczęto formować oddziały do szturmu na twierdzę.
„Smoczy Ogon” był jednym z tych okrętów, które przybiły do czegoś w rodzaju mola – długiego, chybotliwego pomostu ustawionego na płyciźnie.
Alkestis zeskoczył na ląd. To nic, że będą musieli szturmować wzgórze wznoszące się nad zatoką, sprawę zakończy jeszcze dziś. Nie mógł zmitrężyć czasu na długie oblężenie, pogoda wciąż się pogarszała. Czyżby olbrzymi, którzy nie powrócili do otchłani, uwzięli się na nich? Do tej pory im sprzyjali, co zatem sprawiło, że nagle zmienili zdanie? Słońca nie dawało się już dojrzeć, zaś wiatr porywający pianę z fal siekł po twarzach niczym bicz.
– Za mną! – rozkazał dowódca.
Ruszyli biegiem w stronę skleconych z byle czego chat, szop i kozich zagród. Pierwsze krople deszczu spadły na nich, zmieszane z wodą morską. Nie zważał na to, przyspieszając. Zwycięstwo i tak będzie jego.
W osadzie nikogo nie zastali. Mieszkańcy uciekli w głąb wyspy bądź skryli się w twierdzy na wzgórzu. Dotychczas łupy zapowiadały się mizernie. Piraci nie siali i nie orali, poprzestając na rabunku. W pobliżu nie było więc gajów oliwnych ani pól uprawnych, ani nawet ryb w beczkach czy też suszonych na wietrze. Jedynie dwie kozy – czarna i biała – przyglądały się ciekawie, jak najeżona ostrzami mieczy i włóczni kolumna zmierza ku chwale albo zgubie.
Podążali szybko w narastającej ulewie. Bose stopy grzęzły z błocie. Na lądzie trudno chodzić bez obuwia, by nie kaleczyć się o pokruszone kawałki skał, z kolei na pokładach nie sposób walczyć w sandałach. Na szczęście musieli pokonać tylko parę idących zakosami zakrętów, żeby znaleźć się przed wejściem do twierdzy.
Prawdę powiedziawszy, budowla z bliska nie wyglądała imponująco. Wysokie na jakieś piętnaście stóp mury ułożono z grubo ciosanych głazów, a przestrzeń pomiędzy nimi wypełniono gliną. Na blankach stali wojownicy, czekający, aż Atlanci podejdą bliżej. Sądząc po tym, że najlepiej umocniona została brama – wysunięta nieco do przodu i zwieńczona od góry drewnianym dachem – oblężeni zapewne spodziewali się, że wróg będzie atakował ten fragment fortyfikacji. Alkestis nie miał zamiaru spełniać ich oczekiwań.
Dał znać. Kamienie z proc i oszczepy poleciały w stronę obrońców na murach. Łuków z powodu deszczu nie dało się użyć, a szkoda. Trudno, jakoś sobie poradzą.
Pierwsze liny z przywiązanymi na końcach kotwiczkami wyrzucono w górę. Co najmniej połowa zaczepiła się na tyle solidnie, by utrzymać ciężar wspinającego się człowieka. W paru innych przypadkach potrzebne były kolejne próby. Pierwsi śmiałkowie zaczęli piąć się na wały zachęcani okrzykami kolegów. Z góry leciały na nich głazy. Jeden z Atlantów spadł z roztrzaskaną głową. Drugi przetrącił ramię.
– Dalej! – wódz ponaglił okrzykiem pozostałych. Najchętniej sam chwyciłby miecz w zęby i przystąpił do szturmu.
Kolejny żołnierz spadł na ziemię, gdy przecięto linę. Wciąż jeszcze nic takiego się nie stało. Posiadał dostatecznie wielu podkomendnych, by próbować do skutku.
– Atakujcie! – rozkazał gniewie. – Ureuszu, niech idą na lewo. Żwawo. Nie ociągać się!
Widział, jak kamień ciśnięty wprawną ręką rozbił obrońcy nos. Drugi sprawił, że inny wojownik na murach stracił równowagę i runął w dół. Prędko został zadeptany przez atakujących, którzy wciąż próbowali się wspiąć.
Piraci przeszacowali swoje siły, zakładając, że wygrają na morzu. Stało się jednak inaczej. Obrońców szybko ubywało. Mimo ulewy wkrótce ponad murami wzbił się w powietrze słup dymu, co oznaczało, że walka przeniosła się na dziedziniec.
W samą porę. Alkestisowi niezbyt się podobało stanie w zacinającym deszczu. Żałował, że nie zabrał ze sobą płaszcza. Czuł zimne dreszcze przebiegające przez plecy. Chętnie rozgrzałby się w ogniu bitwy, a nie marzł na tyłach. Nie musiał wszakże długo czekać. Brama została uchylona, a Atlanci wbiegli do środka pełni zapału.
Gdzie nie spojrzeć, trwała rzeź. Na razie jej nie przerywał, rozkoszując się wyciem mordowanych i jękami okaleczonych. Dał upust złości, jaką poczuł, gdy tylko przestąpił przez bramę.
Wzdłuż muru na palach wbitych w ziemię dojrzał jeńców z transportowca, który wpadł w ręce piratów parę dni wcześniej. Chwili ocalenia nie doczekał żaden z nich. Ciała zostały zmasakrowane, oczy wydłubane, kończyny poucinane, podobnie jak nosy, uszy i usta. Barbarzyństwo, wręcz nieludzkie, wstrząsnęło nim do głębi. Był żołnierzem, wiedział, jak zabijać, ale pastwienie się nad pokonanymi nie mieściło mu się w głowie. To byli zwykli marynarze, nikt wyjątkowy, na pewno nie zasłużyli na taki los. Znał paru z nich. Korpus z wyprutymi wnętrznościami chyba należał do kapitana. Trudno go było rozpoznać, bo i z twarzy niewiele zostało.
– Tamci chcą się poddać! – zawołał do niego zziajany Ureusz.
– Zabić ich wszystkich.
– Panie…
– Głuchy jesteś? – warknął. – Wykonać.
– Kobiety i dzieci też?
– Wszystkich bez wyjątku. Wyrwiemy chwasty.
– Starszyzna…
– Nią się nie przejmuj. – Machnął ręką, co oznaczało, że zakończył rozmowę.
Ureusz odszedł.
Nie był z siebie zadowolony, ale nic na to nie mógł poradzić.
***
Kamienny falochron, przy którym zacumował „Smoczy Ogon”, rozległym półkolem wychodził w głębinę, z jednej strony osłaniając port przed gniewem morza, a z drugiej zapewniając wygodne kotwicowisko dla zgromadzonej tu floty. Skalista Thera nie należała do dużych wysp, zatem wykarmienie rosnącej populacji obywateli stanowiło coraz większy problem, mimo to tutaj wciąż znajdował się główny ośrodek ich cywilizacji i stąd wyruszali kolonizatorzy. Tutaj również najważniejsze klany ścierały się w walce o wpływy.
Po wielu dniach spędzonych na chybotliwej platformie diery Alkestis wciąż nie zdążył przyzwyczaić się do stałego lądu i miał wrażenie, że zaraz się przewróci. Może kubek wina pomoże na jego dolegliwości? Nie zaszkodzi spróbować.
– Panie.
– Co znowu?
Posłaniec odziany w długą tunikę pojawił się dosłownie znikąd. Mimo że wciąż postawny, zapewne miał już swoje lata, gdyż brodę i włosy przeplatały nitki siwizny. To zapewne jeden z zaufanych któregoś członka Rady Starszych. Z takim nie warto zadzierać.
Generał wyprostował się, próbując przyjąć godną postawę. Chiton, w który się odział, był poplamiony, w jednym miejscu naderwany. Srebrnego łańcucha, oznaki godności, w ogóle nie założył. Włosy niedbale spływały falą na kark. Gęsta siatka zmarszczek w kącikach oczu i ust, a także spalona na brąz twarz wyraźnie świadczyły o tym, że nie oszczędzał się i życie upłynęło mu na morzu i w palącym słońcu. Na wojnie, nie zaś w domowym zaciszu.
– Rada Starszych chce cię widzieć – oświadczył posłaniec z niedbałością ocierającą się o pogardę.
– Kiedy?
– Od razu.
– Dopiero przypłynąłem. – Liczył się z wezwaniem, ale dopiero nazajutrz.
– Masz ważniejsze zajęcia? – Oczy tamtego zwęziły się w wąskie szparki.
– Dobrze.
Był dowódcą, ale i on musiał znać swoje miejsce w szeregu – pewne rzeczy nigdy się nie zmienią. Przyjdzie mu się wytłumaczyć, dlaczego wyprawa przyniosła tak marny łup. Nie został przecież wysłany na Naksos, żeby się mścić, więc samo zwycięstwo nie miało znaczenia jako oczywiste.
Obleśne staruchy myślały tylko o jednym – jak pomnożyć własne bogactwo i pognębić pozostałych członków rady. Każdy z nich mógł pozować rzeźbiarzom jako wzór wyrachowania. Alkestis nie wykluczał, że zamiast nagrody spotka go kara. Zostanie dowódcą na placówce gdzieś na peryferiach imperium lub każą mu odejść. Wydawało się to całkiem prawdopodobne – po co im dowódca, który nie potrafi wypełniać poleceń? Na jego miejsce znajdą kogoś innego. Mało to młodzików próbuje się wybić? Choćby Ureusz. Zdobył doświadczenie i wie, co jest ważne, w przeciwieństwie do niego, starego głupca ulegającego emocjom.
Wódz wlókł się noga za nogą w stronę wyjścia z portu i monumentalnych schodów prowadzących do pałacu rady. Mijał dziesiątki statków przycumowanych do pirsu. Jedne dopiero co przypłynęły, inne zbierały się właśnie do podróży. Wszędzie piętrzyły się towary – amfory pełne wina i oliwy, skóry, kosze z warzywami i worki ze zbożem. W porcie wojennym panował większy porządek, inaczej Alkestisa szlag by trafił. Wyminął stos kozich bobków, którego nikt nie raczył uprzątnąć, i beczkę pełną suszonych ryb, z której zalatywało niespotykanym smrodem. W końcu dotarł do przyklejonego do skały miasta. Setki domów z kamienia pięły się wysoko ponad morze otaczające Therę.
Do pałacu prowadziły szerokie kamienne schody. Stąpając po nich, mijał straże i gromady mieszkańców. Nikt go nie pozdrowił, wyglądał jak jeden z nich, zatem nie mieli powodu, by się płaszczyć. Właściwie mógłby niezauważony skręcić i przepaść wśród wielu uliczek, zajść do tawerny, odpocząć i zastanowić się nad swoim losem.
Jeszcze przyjdzie na to czas. Może już niedługo.
Nie oglądał się za siebie. Kiedyś czerpał z tego przyjemność, dziś już nie. Wszystko może się znudzić. Zwłaszcza jak się ma problemy.
Wejścia do pałacu pilnowała gromada strażników z elitarnych oddziałów. Odziani na czarno, z twarzami skrytymi za osłonami hełmów nie przypominali ludzi. Alkestis ich nie cierpiał. Co oni mogli wiedzieć o wojnie? Całe życie upływało im na służbie garnizonowej. Robili wrażenie, to fakt, ale w prawdziwym boju pójdą w rozsypkę, w przeciwieństwie do zahartowanych weteranów.
– Kim jesteś? – zapytał jeden z nich, choć pewnie wiedział, do kogo mówi.
– Alkestis.
Postali chwilę w milczeniu.
– Przeszukać go.
Rozkaz został wykonany bezzwłocznie. Wódz nie miał przy sobie praktycznie żadnej broni, jedynie mały nożyk przy pasie, bardziej nadający się do patroszenia ryb niż do walki.
– Chodź za mną – skinął strażnik.
W otoczeniu pięciu ponurych drabów Alkestis ruszył dalej, wciąż nie wiedząc, czym sobie zasłużył na takie traktowanie. Nic złego nie zrobił, tak ostatnio, jak i wcześniej wypełniał wszystkie rozkazy, zaprowadził spokój na długie lata. Oby tylko nie wylądował w kopalni srebra na Peloponezie. Nigdy żadnej nie widział na własne oczy, lecz słyszał od wielu osób o zabójczych warunkach, jakie w nich panują. Więźniowie padali tam jak muchy, tyrając w ciemnościach. On z pewnością niedługo wytrzyma bez światła i przestrzeni. Lepiej już paść z własnej ręki. Szkoda, że zarekwirowano mu nóż. Może później wyczeka okazji i skończy ze sobą, nie dając radzie satysfakcji z wymierzonej kary.
Sala zgromadzeń może nie należała do dużych, ale na nim wywarła spore wrażenie. Dokładnie pośrodku pomieszczenia płonął ogień. Tradycja mówiła, że zgaśnie dopiero, gdy wyspę pochłoną fale. Pod ścianami zasiadali geronci – dwudziestu czterech przedstawicieli wszystkich klanów Atlantydy. Przy każdym stał pomocnik i skryba. Za złote i srebrne elementy wystroju dałoby się wystawić flotę, jakiej nie widział świat. Woń palonego kadzidła odurzała. Może dlatego, gdy wszedł do środka, odniósł wrażenie, że starcy śpią.
– Zaczekaj tutaj – polecił strażnik i wskazał mu miejsce z boku.
Wódz chciał usiąść na kamiennej ławeczce, lecz nie zdążył. Wraz z jego pojawieniem się w starszyznę wstąpił nowy duch.
Znał kilku przedstawicieli rady, a z jednym rozmawiał osobiście. Zazwyczaj wysłuchiwał, co mają do powiedzenia, a później zaczynał działać.
Po przeciwnej stronie dostrzegł Anaksagorasa, niższego rangą dowódcę. Twarz dawnego podwładnego dręczył niepokój. A więc Alkestis nie był tu jedynym, który nie wiedział, co go czeka…
– Alkestisie, wystąp naprzód – odezwał się Epidiasz, przedstawiciel najpotężniejszego klanu. – Miło cię widzieć w dobrym zdrowiu.
Powitany w ten sposób omal nie potknął się na prostej drodze. Nie tego się spodziewał.
– Śmiało – usłyszał zachętę. – Już do nas dotarły wieści o twoim świetnym zwycięstwie.
Zapewne.
– Zrobiłem tylko to, co do mnie należało.
– Ależ generale, po co ta skromność. Jesteś naszą chlubą. Proszę, nie zaprzeczaj.
Alkestistowi wydawało się, że starzec chce wstać i go uściskać. Na szczęście nic takiego nie nastąpiło.
– Trudne miałeś zadanie?
– Podobnie jak poprzednie, panie… – zawahał się, nie wiedząc, ku czemu zmierza rozmowa.
Niepewnie rozejrzał się dookoła, a to, co ujrzał, nie podniosło go na duchu. Tu każdy wyglądał jak sęp. Pomarszczonych, wychudłych, ponurych despotów, mimo że nazywali się radą, interesowała jedynie własna kiesa. Jeżeli jeden zyskiwał, reszta jednoczyła się, by go zagryźć. Nikt nie mógł wyrosnąć ponad pozostałych. Stąd frakcje i układy. Jak długo tak można?
– Z północy dochodzą nas niepokojące wieści – odezwał się ponownie stojący na czele rady Epidiasz.
Alkestis zmarszczył brwi.
– Utraciliśmy kontakt z paroma najodleglejszymi koloniami. Martwimy się.
Tylko tyle? Co za problem wysłać szybki okręt z doświadczonym kapitanem na pokładzie. Niech rozezna, o co chodzi, i wróci wraz z podmuchami wiatrów etezyjskich z północy.
– Zachodzi obawa…
– Jaka tam obawa. – Kolejny starzec, którego imienia wódz sobie nie przypominał, uderzył otwartą dłonią w rzeźbioną poręcz siedziska. – Wszyscy wiemy, o co chodzi.
– Githeonie, łamiesz zasady – upomniał narwańca przewodniczący Rady Starszych.
– A ty, Epidiaszu, nie doceniasz wagi zagrożenia. Nie możemy chować głowy w piasek, gdy wróg stoi u naszych granic.
– Nie możemy być tego pewni.
– Ależ możemy i jesteśmy. Każdy kolejny dzień zwłoki zbliża nas do zagłady.
– Mówisz tak, bo twoi zwolennicy stanowią większość jednej z tych kolonii…
– Ty się tym nie martwisz? Jakie to ma znaczenie w tej sytuacji? – odparował Githeon. – Co z ciebie za człowiek! Spójrz prawdzie w oczy: Charunowie nadchodzą.
Padło słowo, którego każdy z obecnych podświadomie się obawiał. O barbarzyńcach z odległego stepu nikt dawno nie słyszał. Kontakty z nimi były sporadyczne, na szczęście, bowiem jeżeli już do nich dochodziło, najczęściej kończyły się masakrą Atlantów. Ostatni raz miało to miejsce jeszcze przed urodzeniem Alkestisa, jednakże zebrani tu geronci musieli to pamiętać. Może nawet któryś z nich brał udział w walkach.
Co spowodowało, że ci straszliwi wojownicy znów wtargnęli w granice imperium?
– Na początek musimy potwierdzić fakty.
– Co tu potwierdzać – prychnął Githeon. – Splądrowane i zniszczone Sestos to mało?
Epidiasz zaprzestał dyskusji, widząc, że pozostali członkowie rady przychylają się do zdania Githeona.
– Według mnie istnieje tylko jedno wyjście. Generał musi stanąć na czele armii i odbić naszą ziemię. Nie możemy pozwolić, by Charunowie dyktowali nam warunki.
Zgromadzeni zaczęli przekrzykiwać się jeden przez drugiego, wybuchła wrzawa. Każdy miał coś do powiedzenia. Każdy oprócz wodza i Anaksagorasa. Przyjęcie stanowiska Githeona oznaczało kolejną wojnę, i to z przeciwnikiem, który nie znał litości.
Z Charunami nie było żartów. Ci mieszkańcy nieznanych stepów należeli do ludów, których ani nie udało się ujarzmić, ani wejść z nimi w sojusz. Pojawiali się równie nagle i niespodziewanie, jak później znikali, zostawiając stosy trupów i zgliszcza. Nigdy do tej pory jednak nie atakowali ufortyfikowanych miast, i to tak blisko Thery. Czyżby imperium stanęło przed największym wyzwaniem w swojej historii?
– Cisza! Cisza! – Głos Githeona próbującego zapanować nad zgromadzonymi wzbił się ponad zgiełk. – W ten sposób do niczego nie dojdziemy.
Napięcie, jakie wódz odczuwał, wkraczając do sali, nie ustępowało. Spodziewał się degradacji, a nawet wydalenia ze służby, które to obawy się nie ziściły, jednakże misja, którą mu powierzono jako dowód uznania, może się dla niego skończyć jeszcze gorzej.
– Drogi chłopcze… – Githeon zstąpił z podwyższenia i podszedł do Alkestisa, a całą postacią wyrażał zatroskanie. – Wszelkie zasoby państwa zostaną oddane do twojej dyspozycji.
Generał zdrętwiał. Do tej pory nigdy nie spotkał się z taką hojnością. Niemal zawsze musiał sobie radzić z dużo mniejszymi siłami, żebrać o każdy dodatkowy okręt i kolejny oddział żołnierzy. Argumenty były niezmienne: skarb jest pusty, potrzeby spore, a skoro on sobie nie radzi, może zostać zastąpiony przez innego strategosa. Co wpłynęło na tak radykalną zmianę podejścia władców?
Wrzawa ucichła. Członkowie Rady Starszych wpatrywali się z uwagą w Alkestisa, czekając jego decyzji. Tymczasem on zdawał sobie sprawę, jak niewielkie w istocie ma pole manewru. Państwo było w potrzebie, a geronci zdeterminowani. Jeżeli on się nie zgodzi, wyślą kogoś innego. On sam prawdopodobnie zostanie w armii, lecz na jakimś poślednim stanowisku. Być może w nadchodzącej wojnie w ogóle nie weźmie udziału, odesłany na prowincję, by doglądać błahostek.
Natomiast przyjęcie dowództwa uczyni go najpotężniejszą osobą w imperium. Tyleż dawało to swobodę poczynań, co ją ograniczało. Rozmaite frakcje zaczną wywierać na niego presję, gdy tylko pierwszy entuzjazm i strach nieco opadną. Geronci niewątpliwie już teraz żywią obawy, czy nie okaże się tyranem, który rozpędzi radę i zastąpi oligarchię dyktaturą bądź też monarchią. Będą go wielbili i nienawidzili jednocześnie, a zgubę może mu przynieść na równi klęska, jak i zwycięstwo.
– Tak mało na razie wiemy – bąknął pod nosem, wciąż niepewny, czy przyjęcie dowództwa go nie przerośnie.
– Jeżeli od początku twardo się nie postawimy, to zginiemy. My wszyscy. Tu nie chodzi o jakąś kolonię, generale.
Githeon się bał. Dopiero teraz dotarło to do Alkestisa z całą mocą. Jak to możliwe? Ten człowiek był jednym z potężniejszych w imperium, a mimo to czekał na zgodę generała, jakby od tego miało zależeć jego dalsze życie.
Klan Githeona – Aszirowie – wraz z pozostającymi z nimi w sojuszu Miletami i Sobami to niemal połowa sił imperium. Sami mogli wystawić potężną armię. Ich dochody spokojnie na to pozwalały. Brakowało im tylko zdolnego wodza.
– To jak?
– Zgadzam się.
Na obliczu Githeona odmalowała się ulga.
Klepnął wodza w ramię, co niejako przypieczętowało nominację.
Alkestis zebrał gratulacje, pochwały, rady i ostrzeżenia. Na tym etapie to było wszystko. Wkrótce zacznie się wytężona praca. Może przed nim ostatnia noc, którą dane mu będzie przespać?
Został odesłany na kwaterę. Na razie nie chciał nikogo widzieć, nie miał nastroju ani potrzeby. Popijał wino, pogrążony w ponurych rozważaniach. Miał wyłącznie złe przeczucia. Zamknął oczy w oczekiwaniu na sen, który wciąż nie nadchodził. Tak było zawsze, gdy się denerwował.
Oby nie żałował swojej decyzji, albowiem już za późno na jej zmianę. Dręczył się tym. W końcu zmęczony odpłynął do krainy dalekiej od trosk i zmartwień. Jutro będzie lepiej.
Na pewno.
***
– Nie wezwałem cię do siebie bez powodu.
Prywatne komnaty Githeona stanowiły idealne połączenie wygody, harmonii i funkcjonalności, a widok roztaczający się z małego tarasu na miasto i kotwicowisko zapierał dech w piersi. Biedota wegetująca na niższych poziomach mogła pomarzyć o takich luksusach. U Githeona wino zawsze było wyborne, potrawy najsmaczniejsze, a służba dyskretna.
Niewolnica nalewająca im trunku z amfory pochodziła z jakiejś południowej krainy. Posągowe kształty skrywał wzorzysty peplos z delikatnej tkaniny, zaś misternie upięte włosy stanowiły wyraźny znak, że Githeon cenił sobie jej towarzystwo.
– Podoba ci się? – Starzec podchwycił spojrzenie Alkestisa.
– Owszem.
– Mogę ci ją oddać. Potrafi takie rzeczy…
– Na okręcie na nic mi się nie przyda.
– Jesteś realistą i to mi się w tobie podoba.
– Staram się – odpowiedział skromnie generał.
– Posłuchaj zatem. – Uśmiech znikł z twarzy Githeona. – Dostałeś dowodzenie…
– Pamiętam, komu je zawdzięczam – powiedział pospiesznie.
– Nie musisz mi kadzić. Polityką zajmuję się dostatecznie długo, by wiedzieć, że wszelkie zapewnienia i deklaracje są nic niewarte i łamane przy pierwszej nadarzającej się okazji.
Alkestis uniósł brwi do góry.
– Oczywiście, nie mówię o tobie, jesteś chlubnym wyjątkiem.
– Miło mi to słyszeć.
Githeon z rozbawieniem zmrużył oczy.
– Nie kpij.
– Jestem wiernym sługą imperium.
– I niech tak zostanie. – Geront upił wina i odstawił kubek. – Przed tobą trudna kampania.
– Charunowie słyną z okrucieństwa i nieustępliwości.
– Niestety, nie chodzi tylko o Charunów. – Githeon wyraźnie się zasępił. – Widziano z nimi jeszcze kogoś.
– Zyskali sojuszników?
– Można tak powiedzieć. Lecz to nie są zwykli ludzie, nawet na tle Charunów. Nie wiem, jak to powiedzieć, ale… według relacji to prawdziwe potwory z otchłani.
Alkestis spojrzał nieufnie na starca. Od początku oczywistym było, że zapowiada się krwawa wojna z nieludzkim przeciwnikiem, mimo to nie wiedział, co myśleć o słowach Githeona.
– Potwory? – zapytał ostrożnie.
– Wędrowcy z mrocznej strony.
– Dziwne określenie. Kto tak powiedział?
– Świadkowie. Załoga statku, który wypływał z Sestos, gdy wróg zaatakował miasto. Czytałem relacje marynarzy. Są przerażające.
– Dlaczego o tym nie wspomniałeś?
– Myślisz, że Epidiasz i pozostali są gotowi na takie wieści? Nie sądzę. – Githeon wstał i pochylony zrobił kilka kroków po komnacie. – Znam ich dobrze. Chcą się mnie pozbyć. Uważają mnie za sprawcę wszystkich swoich nieszczęść.
Wódz powstrzymał się od komentarza.
– To pewne?
– Nic nie jest pewne – prychnął polityk. – Mam tylko list. Według mnie dość wiarygodny, jednakże to opowieść z drugiej ręki, natomiast gdyby doszła do niepowołanych uszu, na pewno wzbudziłaby panikę. Jak chcesz, mogę kazać ci przeczytać to sprawozdanie, ale lepiej popłyń do Ilionu i wypytaj tych świadków osobiście, mają ich zatrzymać do twojego przybycia. Wiem, że „Smoczy Ogon” może odbić choćby dzisiaj.
– Ty kazałeś ich tam uwięzić?
Githeon przytaknął, a generałowi nie pozostało nic innego, jak pogratulować roztropności. Do Ilionu, małej osady, dopłynie w parę dni. Dalej znajdowały się wrota Hellespontu i zniszczone Sestos.
– Obowiązki możesz przekazać Anaksagorasowi – zasugerował starzec.
Alkestis pokręcił głową.
– Poczekam na posiłki z prowincji i dopiero wtedy wyruszę. Rada będzie musiała sypnąć złotem, jeżeli jest faktycznie tak, jak mówisz.
– Zwłoka może nas sporo kosztować. Transportowce ze zbożem już płyną, a kontyngent anatolijski jest prawie gotowy. Gdzie chciałbyś się z nim spotkać?
– Pod Ilionem. To dobre miejsce.
– Napiszę do nich. Niech ruszają niezwłocznie.
To była dobra wiadomość. Oddziały z Anatolii dysponowały jazdą, rydwanami i piechotą. Na wyspach konnica się nie sprawdzała, co innego podczas wojny na szerokich równinach. Jazda i rydwany przetoczą się przez wroga, wyrywając w jego zastępach krwawą bruzdę.
– Muszę iść – oświadczył Alkestis, dopiwszy wino. – Czeka mnie mnóstwo pracy.
– Nie bój się prosić, gdy będziesz czegoś potrzebował.
– Jesteś dla mnie nad wyraz hojny.
– Nie dla ciebie, martwię się o naszą przyszłość.
I swoją kiesę – pomyślał Alkestis. Kiesę i wpływy. Nie znał Githeona z tej lepszej strony. Tak szczodry starzec chyba jeszcze nigdy nie był. Szczodry i przestraszony – chciałoby się dodać. Zaczął działać, nim pozostali o czymkolwiek się dowiedzieli. Alkestisowi nie pozostało nic innego, jak kolejny raz pozazdrościć gerontowi sprawnej siatki szpiegów rozsianej po wszystkich zakątkach imperium. On o podobnej nie mógł nawet marzyć. Najczęściej pozostawał w dyspozycji rady, a gdy był potrzebny, otrzymywał dowodzenie i wyruszał na wojnę. Jego kompetencje były ściśle określone i ograniczone. Nie mógł się przecież wybić ponad radę.
Do wyjścia odprowadził go milczący niewolnik z płaską twarzą i muskulaturą godną tytana. Nigdzie nie udało się dostrzec smagłolicej niewolnicy. Szkoda. Zapadała w pamięć.
Dotarł do głównych schodów i zszedł do portu, gdzie wrzało jak w ulu. Zdecydowanie bardziej lubił to miejsce niż pełne przepychu puste sale.
Odsunął się na bok, aby zrobić miejsce grupie brańców skutych za szyje i pędzonych jak bydło na targ. Przy końcu pirsu znalazł Ureusza w towarzystwie kapitanów cumujących w pobliżu okrętów.
– Panie…
– Niedługo wypływamy – oświadczył wódz.
– Domyślam się. – Ureusz wskazał na zapasy piętrzące się dookoła. – Daleko płyniemy?
– Na początek do Ilionu.
– Tam przecież nic nie ma. To dziura bez znaczenia.
– Zgadzam się z tobą. Nie zabawimy tam długo. – Nie powiedział nic więcej.
– Przybyły kontyngenty z Eretrii i Kyrene.
– To dobrze.
– Wszyscy mówią o wojnie.
Po Ureuszu widać było, że mocno się niepokoi. Taki ruch wojsk był dosyć niezwykły. Od razu można było się domyślić, że nie chodzi o krótką wyprawę mającą spacyfikować nadmorskie ludy czy uspokoić niezadowolonych władców na rubieżach imperium, tylko o coś znacznie większego. Wszyscy to wyczuwali.
– Macie trzy dni na załatwienie prywatnych spraw i pożegnanie się z rodzinami. Reszty dowiecie się później. Możecie odejść.
Kapitanowie rozeszli się. Pozostał tylko Ureusz.
– W koszarach spokój? – zapytał go Alkestis.
– Nie bardzo. Ludzie piją i za dużo gadają. Robi się nerwowo.
– Niech się wyszumią… Dla wielu to będzie ostatnia wyprawa – dodał.
– Powiesz mi coś więcej?
– Nie mogę, ale dowiesz się wkrótce.
Wystarczyło, że powiódł spojrzeniem po znajdujących w pobliżu cieślach, nadzorcach i marynarzach, by Ureusz zrozumiał, w czym rzecz. Tu roiło się od donosicieli. Kto wie, który z nich pracował dla Githeona, który dla Epidiasza, a który bierze sztuki srebra od któregoś z pozostałych członków rady. Niejeden gaduła skończył na dnie zatoki z kamieniem przywiązanym do stóp, bo za bardzo kłapał zębami. Jemu nic się nie stanie, ale Ureusza nie ochroni. Skoro obiecał Githeonowi, że nie powie, to dotrzyma obietnicy.
Przynajmniej dopóki znajdowali się na Therze.
***
Jak na warunki i pośpiech, w jakich przyszło im działać, zebrał całkiem pokaźną armię – pięć tysięcy piechoty, tysiąc konnych i kilkadziesiąt rydwanów. Armia anatolijska była równie liczna i składała się z doświadczonych żołnierzy. Imperium mogło wystawić dużo większe siły, lecz do tego potrzebny był czas. W ostatniej rozmowie ze strategosem Githeon zobowiązał się do niezwłocznego dosyłania kolejnych oddziałów, gdy tylko będą gotowe do wypłynięcia w morze.
Nie było więc tak źle. Alkestis martwił się, że wiele kolonii pozostanie bez odpowiedniej ochrony, wystawionych na niespodziewany atak piratów, których do tej pory nie unicestwili, ale obiecywał sobie, że wyprawa nie potrwa długo.
Złapali wiatr w żagle i nie minęły cztery dni, jak dopłynęli do Ilionu. Ureusz miał rację, to była dziura. Opasana ziemnym wałem niewielka osada u stóp wzgórza dalece odbiegała wyglądem od centrum ich cywilizacji, a krótko mówiąc, Ilion przypominał wiochę barbarzyńców. Było trochę pól uprawnych, a stada kóz i owiec wyjadały lichą trawę na pastwiskach. Nie widział tu nic, co mogło zachwycić, i absolutnie żadnego potencjału na rozwój. Za parę lat pewnie wyprowadzą się stąd ostatni ludzie. Jedynie pobliska zatoka wyglądała zachęcająco. Kotwicowisko z pewnością pomieści okręty i transportowce znajdujące się pod jego komendą.
Wysłał szybką jednostkę mającą dokonać rozpoznania w stronę Hellespontu, a sam zszedł na ląd. Dowódca garnizonu czekał na plaży, wyraźnie zdenerwowany. W przypadku starego wyjadacza było to niespotykane.
– Witaj, Teogisie.
– Panie.
– Ile to lat?
– Dwa. Prawie trzy. – Wiarus uśmiechnął się pod wąsem.
– Czas był dla ciebie łaskawy.
– I dla ciebie, panie.
Dawny podwładny lekko utykał na lewą nogę. Stara rana nie pozwalała o sobie zapomnieć.
– Co u Nemeny?
– Jest tu ze mną. Przygotowuje małą ucztę. Będzie rada ze spotkania.
Przyprowadzono konie. Alkestisowi przypadła spokojna klacz ze strzałką na czole. Dosiadł jej z pewnym trudem, gdyż trochę odwykł od jazdy konnej. Zerknął w tył. Żołnierze na wszelki wypadek poodwracali głowy.
Dobrze, że nie spadł – taka kompromitacja nadszarpnęłaby jego autorytet.
– W drogę – rozkazał.
Szybko złapał rytm. Klacz prowadziła się doskonale.
– Jak się nazywa?
– Roksana.
– Sam to wymyśliłeś?
– Nie. Moja żona. To jej ulubienica.
– Mogłem się tego spodziewać.
Minęli pierwsze gospodarstwo i wjechali pomiędzy wały. Z bliska forteca robiła lepsze wrażenie. Należało ją otoczyć kamiennym murem, wówczas stanie się warownią z prawdziwego zdarzenia. Dziedziniec nie był duży, znacznie różnił się od polis, do których Alkestis przywykł. Dworowi też daleko było do pałacu.
Przywitał się z Nemeną, którą pamiętał jako młodą dziewczynę. Teraz to już stateczna matrona. Zamienili parę słów, a później wódz odciągnął Teogisa na bok.
– Wiesz, po co tu przybyłem.
– Chcesz ich zobaczyć?
– Oczywiście.
– To nie będzie miły widok. Oni postradali rozum.
– Sam to ocenię.
Wyszli do sąsiedniego pomieszczenia. Nie wiedział, czego ma się spodziewać. Najpierw Githeon, a teraz Teogis ostrzegali go przed… No właśnie… Przed czym? Przed potworami? Niepotrzebnie. Był świadom, że takie istnieją. Dostatecznie długo pływał po morzach, by parę spotkać osobiście, o innych tylko słyszał. Ląd na południu zamieszkiwały przeróżne potwory, nawet urządzano na nie polowania. Widział słonie, krokodyle i żyrafy. To tylko głupie bestie, które dawało się ujarzmić, tyle że większe lub o dziwacznych kształtach. Przetrzymywanym tu nieszczęśnikom faktycznie musiało pomieszać się w głowach.
W dodatku ich widok przyprawiał o mdłości.
– Gdzie ty ich trzymasz, Teogisie?
– W lochu.
– I jest ich tylko trzech?
– Reszta pomarła, panie. Od tego szaleństwa.
Alkestis westchnął, przyglądając się przyprowadzonym. Odziani w łachmany, brudni, zarośnięci, robili fatalne wrażenie.
– Jest wśród was kapitan? – zapytał na początku.
Nikt nie pospieszył z odpowiedzią.
– A jego zastępca?
Stojący w środku mężczyzna postąpił niepewnie krok do przodu.
– Jak się nazywasz?
– Pereus.
– Posłuchaj uważnie, Pereusie. Jeżeli szczerze odpowiesz na moje pytania, każę cię nakarmić i wypuścić.
– Panie… – Nerwowy szept Teogisa rozdrażnił głównodowodzącego.
– Powiedziałem.
– Rozkazy Githeona…
– On tu nie ma żadnej władzy. Jeszcze o tym nie wiesz?
Oficer wycofał się skonsternowany.
– Zrozumiałeś mnie? – Alkestis zwrócił się do Pereusa.
– Tak, panie.
– Opowiedz mi, czego byłeś świadkiem. Nie pomiń niczego.
– Ten dzień zapowiadał się pięknie, panie.
– Domyślam się.
– Szykowaliśmy się do wypłynięcia. – Pereus odgarnął pozlepiane włosy z brudnego czoła. – Nasza łódź nie była duża.
– Jak liczną mieliście załogę?
– Razem ze mną to osiem osób, panie. Przewoziliśmy suszone ryby i jęczmień, czasami oliwę. Ciężko pracowaliśmy na swoje utrzymanie.
– Co dalej?
– Właśnie odbijaliśmy od przystani, gdy pojawili się oni.
– Jacy oni?
– Wrogowie rodzaju ludzkiego – wydusił z siebie Pereus, drżąc na całym ciele, aż litość brała, ale strategos w tym momencie nie mógł sobie pozwolić na miłosierdzie.
– Jacy wrogowie? Mów sensownie!
– Wpadli do miasta i wszystkich mordowali, nie litując się nad nikim.
– Charunowie?
– Tak, panie, ale nie to było najgorsze. Na ich czele stał…
– Kto?
– To nie był człowiek – wydukał marynarz. – Podobny do nas, ale inny. Jak… z zaświatów.
– On bredzi, przecież mówiłem – wtrącił się Teogis.
– Daj mu skończyć.
– Nie mam nic więcej do powiedzenia, panie – jęknął Pereus ze wzrokiem wbitym w ziemię.
– Rozczarowałeś mnie. – Generał przeniósł spojrzenie na dwóch pozostałych nieszczęśników. – A wy? Może wy możecie coś dodać?
Chwilę czekał, aż z ociąganiem wystąpił ten odważniejszy.
– Podobno… – zaczął i zaraz przerwał.
– Mów. Ja słucham.
– Podobno na północy mieszka dzikie plemię. Mówiła mi o tym babka, gdy byłem mały. Rzadko pojawiają się w naszych stronach, a jak już, to zawsze przynoszą wojnę.
– To już coś – mruknął Alkestis.
– Oni, panie, wyglądają jak my, ale mają rogi.
Alkestis wytrzeszczył oczy.
– Rogi? Jak u byka?
– Mniejsze, jak u koziołka. Skóra u nich przezroczysta jak woda w strumieniu, a włosy zupełnie białe.
– Rogi i białe włosy, mówisz?
Pewne wspomnienia wypłynęły na powierzchnię. Przypomniał sobie, że kiedyś znalazł w sali z mapami wzmiankę o takim ludzie. Tak nazwa, jak też bez mała wszelkie szczegóły zatarły się w jego pamięci, ale ów opis pasował jak ulał do opowieści marynarza. Wówczas nie zwrócił nań zbytniej uwagi, obecnie uznał, że ani chybi do pierwszego kontaktu z tymi dziwadłami doszło już wcześniej. Sam raport do tej pory pewnie przepadł. Nawet jeśliby go ktoś jeszcze przeczytał, raczej potraktowałby jako zwykłą ciekawostkę, jakich wiele.
– Możecie odejść.
– Tak, panie.
– Teogisie, znajdź im jakieś zajęcie. A wy ani pary z gęby. Jak się dowiem, że jest inaczej, to zawiśniecie – zagroził na odchodnym. Był głodny, a woń pieczystego dochodziła aż tutaj.
– Jakie rozkazy? – spytał dowódca garnizonu.
– Czekamy na oddziały anatolijskie. Później się zobaczy.
Wszystko zależało od tego, jakie wieści dostarczą zwiadowcy. Sam też wybierze się na mały rekonesans. Nie będzie gnił w pieleszach, to nie leżało w jego charakterze. Jeżeli plotki potwierdzą się, czekać ich będzie trudna przeprawa. Otrzymał środki, by zażegnać niebezpieczeństwo. Jak je wykorzysta, zależało tylko od niego.
***
Ciepłe podmuchy wiatru owiewające twarz Alkestisa tylko odrobinę łagodziły jego niepokój. Klacz, którą dosiadał, nerwowo przestępowała z nogi na nogę. Jej też udzieliła się atmosfera wyczekiwania.
Widok ze wzgórza w kierunku Hellespontu był znakomity. Daleko na horyzoncie widział zniszczone Sestos i opuszczone Abydos, którego mieszkańcy uciekli w panice na wieść o bestiach nadchodzących z północy.
Charunowie nie posiadali floty jako takiej i przeprawiali się na drugą stronę cieśniny chaotycznie w łódkach, czółnach i na tratwach, tracąc sporo czasu. Wielu z nich przy tym utonęło. Niemniej desant wciąż był bardzo liczny. I nawet jeśli nie dorównywali armii Alkestisa w wyszkoleniu, to zajęcie przez nich Ilionu, Antandros, a nawet Elei było jedynie kwestią czasu. Działać należało niezwłocznie, nim uformują szyki i ruszą na południe, niosąc śmierć i zniszczenie.
– Anaksagorasie, zbierz pułki anatolijskie i bądź gotowy na mój rozkaz. Spróbujemy wciągnąć ich w pułapkę.
– Tak, panie. – Oficer oddalił się, by wypełnić rozkaz.
– Ureuszu, twoja jazda wykona pierwszy atak. Zbliż się do nich, zmieszaj szyki, a później zarządź odwrót na równinę.
Plan zdał się generałowi ryzykowny, nade wszystko z uwagi na niewielkie siły, jakimi dysponował do jego przeprowadzenia, wszelako nie mógł pozwolić, by wróg dyktował mu warunki. Sporą cześć armii pozostawił na okrętach, licząc się z możliwością odbicia Sestos. Najgorsze było jednak to, że wciąż nie wiedział, jak liczny jest przeciwnik. Czy ci, których ma przed sobą, to już wszyscy, czy zaledwie forpoczty armii łupieżców.
Pojawiły się pierwsze chorągwie wroga – zatknięte na długich tyczkach końskie ogony i powiewające na wietrze zwierzęce skóry. Z początku znaków nie było dużo, lecz szybko zobaczył następne.
– Teogisie, zorientuj się, czy z Sestos przybywają kolejni.
Oficer przytaknął. Dowódcy garnizonu przypadło wyjątkowo trudne zadanie. Musiał dotrzeć jak najbliżej cieśniny i oszacować ruch na wodzie. Ostatecznie chodziło o wywabienie jak największych sił wroga z bezpiecznego północnego brzegu. Alkestis chciał mieć je po tej stronie, aby następnie odciąć od posiłków i wybić. Przedłużająca się kampania oznaczałaby kłopoty, nie tylko dla niego, ale i dla tych, którzy wspierali go na Therze.
Dalsze rozważania przerwało pojawienie się jeźdźców Ureusza. Charunowie zdawali się całkowicie zaskoczeni. Nie spodziewali się Atlantów w pobliżu miejsca przeprawy. Ureusz, prowadzący ze sobą dwustu konnych, natarł szybko i zdecydowanie. Błyskawicznie zmiótł pierwszy podjazd wroga i nawet przy tym nie zwolnił. Wierzchowce konnicy pochodziły z najlepszych hodowli. To nie były włochate pokurcze, na jakich poruszali się barbarzyńcy, którzy na swoich kucykach wyglądali po prostu śmiesznie, niemal trąc stopami o ziemię. Nim zdołali wykonać zwrot, byli tratowani i sieczeni mieczami. Jednak powodzenie Atlantów nie mogło trwać wiecznie. Do walki przystępowało coraz więcej Charunów, stopniowo osaczając ludzi Ureusza ze wszystkich stron.
Alkestis zmełł w ustach przekleństwo.
– No, dalej.
Zabrzmiały piszczałki. Atlanci oderwali się od nieprzyjaciela, gnając z powrotem ile sił w końskich kopytach. Na ziemi, w stratowanej trawie, pozostali ci, którym zbrakło szczęścia. Żołnierze w białych tunikach zalegli wespół z wymalowanymi wojennymi barwami półnagimi Charunami.
Alkestis podniósł dłoń do czoła, aby osłonić oczy przed rażącym blaskiem słońca, które wyszło spoza chmur. Liczny zagon barbarzyńców próbował odciąć Ureusza od głównych sił. W plan strategosa wdał się nieprzewidziany element.
Kolejni Atlanci spadali na ziemię. Wkrótce z całej, dość przecież licznej grupy, na końskim grzbiecie utrzymała się najwyżej połowa. Nie tak to zaplanował. Ureusz za późno odtrąbił odwrót, wdawszy się w bezsensowny bój z dużo liczniejszym przeciwnikiem. Najwyraźniej go poniosło, a zatem jeżeli zginie, sam sobie będzie winny.
Nędzne resztki podjazdu oderwały się wreszcie od wroga i popędziły niczym wicher po stepie.
– Zaczynać – rozkazał Alkestis.
Ponad jego głową pojawiły się dwie chorągwie, biała i czerwona. Preludium bitwy już się odbyło, teraz przyszła pora na część główną. Rydwany uderzą na wroga w centrum, a jazda spróbuje osaczyć go z obu skrzydeł. Piechotę ustawił z tyłu, w długich szeregach po dziesięć rzędów. Nazwał to falangą. Nie wiedział, czy akurat taki szyk się sprawdzi, niemniej intuicja wyrastająca z doświadczenia podpowiadała, że tak będzie lepiej. Chaotyczny atak przemieszanych ze sobą wojowników na potężnych i nieustraszonych barbarzyńców na pewno się nie uda. Pora wypróbować coś nowego.
– Niech ruszają.
Zza wzgórza wyjechała długa linia rydwanów. Na każdym stało po dwóch wojowników – woźnica i oszczepnik. Z osi łączących koła wystawały dodatkowe ostrza. Atak jednego zaprzęgu potrafił nieraz przechylić szalę bitwy, a on zgromadził wszystkie rydwany, jakimi dysponowało imperium. Bardzo by się zdziwił, gdyby Charunowie wytrzymali pierwsze uderzenie ponad stu pięćdziesięciu wozów, które zaraz na nich spadnie.
Do uszu Alkestisa doszedł łoskot rozpędzającej się formacji. Atak pójdzie szeroką ławą, w miejscu, które wybrał na zasadzkę, za cenę prawie całkowitego zniszczenia oddziału dowodzonego przez Ureusza. Żałował, że tak wielu spośród kawalerzystów zginęło. Trudno, stało się. Teraz bitwa z pewnością przybierze bardziej korzystny dla nich obrót.
Tymczasem wozy osiągnęły pełną prędkość. Dwa lub trzy rozpadły się, gdy koła uderzyły w kamienie. Spodziewał się tego, gdyż w sumie był to wielce problematyczny rodzaj broni. Bogowie jednak czuwali nad Atlantami, skoro w tej wstępnej fazie odpadło tak niewiele rydwanów.
Charunowie, którzy zapuścili się daleko w pościgu za Atlantami, teraz zawrócili, jednocześnie rozpierzchając się na boki. Uczynili to tak zręcznie, jakby tylko to ćwiczyli przez ostatnie lata. Zamiast dokonać masakry, uderzenie trafiło w próżnię. Najwyżej kilkudziesięciu barbarzyńców nie wykazało się dostateczną zwinnością i padło ofiarą oszczepów. Konie bez jeźdźców pogalopowały w dal.
Alkestis przymknął na moment oczy, czując, jak wzbiera w nim gniew. Najchętniej sam złapałby za topór i pognał gromić wroga osobiście. Zaiste, dupa z niego, a nie strateg. Kolejne niepowodzenie.
Przyjrzał się baczniej liniom wroga, usiłując odgadnąć, kto pokrzyżował mu szyki. Grupa konnych Charunów na odległym pagórku praktycznie nie różniła się od innych. Nad nimi też powiewały buńczuki, może tylko okazalsze. No tak. Byli na tyle daleko, że nie widział szczegółów, ale dałby sobie odrąbać rękę, że właśnie tam musiał znajdować się wódz wrogiej armii.
– Odwrót.
– Co, panie? – nie dosłyszał jeden z chorążych.
– Odwrót, cymbale! To nie ma sensu.
Chorągwie wykonały skomplikowany układ nakazujący powrót. Dobrze, że przed bitwą omówił sygnały z dowódcami, inaczej straciłby wpływ na rozwój wydarzeń, ten zaś nie wyglądał najlepiej.
Barbarzyńcy na widok odjeżdżających wozów rzucili się za nimi w pościg z ogłuszającym wyciem. Jako że z rydwanów w odwrocie nie ma najmniejszego pożytku, wiele z nich padło łupem dzikusów.
On też omal nie padł rażony apopleksją.
Rydwany gnały na tyły, mając za sobą Charunów na wyciągnięcie miecza.
Jeżeli woźnice wpadną na piechotę, dojdzie do masakry. Doborowe jednostki imperium zmiotą elitarne pułki. Armia unicestwi się sama. Mógłby od razu rzucić się na swój miecz. Tak byłoby najprościej i przynajmniej nie musiałby oglądać niechybnej klęski.
Nie, woźnice nie byli chyba aż tak głupi, by wpaść wprost na falangę. Przecież wiedzieli, że jego nowatorski szyk za żadną cenę się nie rozstąpi, nawet przed nimi. Powinni wiedzieć. Niechże w końcu coś zacznie układać się po jego myśli!
– Wodzu.
– Czego chcesz, Teogisie?
– Mam wieści.
– Oby dobre.
Teogis, któremu pot spływał z czoła, gapił się na bitwę z wytrzeszczonymi oczyma.
– Co u…
– To wszystko, co mi chciałeś powiedzieć?
– Nie, panie. Przed nami jest jedynie część armii. Resztę wciąż przeprawiają. Można by tak…
– Czekaj.
Dobrze, że piechotę dawało się dostrzec z daleka. Pierzchające po nieudanym ataku rydwany odbiły w bok niczym strumienie wody bijące w mur. Część Charunów pognała za nimi, inni, widząc przed sobą szeregi wroga, uderzyli w pełnym galopie.
Wydawało się, że oddziały pójdą w rozsypkę. Tak się jednak nie stało. Pierwsza linia została przełamana, lecz na drugiej atak ugrzązł. Piechota sprawiła się lepiej, niż przypuszczał. Konie i jeźdźców zarąbywano jednego po drugim. Bez litości. Zgiełk, tym razem pełen nie triumfu, a wściekłości, wzniósł się pod same niebiosa. To jeszcze nie był przełom, ale pierwszy krok w dobrym kierunku został uczyniony.
– Muszą wytrzymać. – Generał wydał kolejne polecenie, a goniec pospieszył przekazać je dalej. – Co mówiłeś?
– Ja? – Teogis rzucił zdumione spojrzenie.
– Chcesz mnie rozgniewać?
Teogis cofnął się i niepewnie otarł pot z czoła, po czym przeczesał dłonią włosy. Krew na palcach zaskoczyła ich obu.
– Jesteś ranny.
– Ach, tak… – Oficer przechylił się na bok i spadł z wierzchowca.
– Opatrzcie go – rozkazał wódz. – Gdzie są ci, którzy z nim pojechali?
– Wrócił sam, panie – odrzekł jeden z przybocznych.
Jedno niefortunne zdarzenie goniło drugie. Od Teogisa nieprędko się czegoś dowie, o ile dowie się jeszcze czegokolwiek. Z ranami głowy nie ma żartów. Niby człowiek chodzi i mówi, ale tak naprawdę jest żywym trupem. Nikt mu nie potrafił wytłumaczyć, dlaczego tak się dzieje, jednak sam widział takie przypadki.
Tymczasem bitwa przybrała nieoczekiwany obrót. Wydawało się, iż to nie rydwany ją rozstrzygną, a piechurzy, którzy nie ustąpili pola wrogowi. Dzielni żołnierze wysiekli znajdujących się w ich zasięgu dzikusów i teraz czekali na kolejne rozkazy.
Wahał się ledwie chwilę.
– Wezwać Ureusza. Natychmiast.
Anaksagoras sprawił się znakomicie, teraz więc Ureusz dostanie drugą szansę. Piechota wybornie spisała się w obronie, lecz atak to zupełnie co innego, nie można oczekiwać cudu. Szeregi są zbyt długie, by dało się nimi kierować. Ewentualna zmiana kierunku marszu przy zachowaniu spójnego szyku nie wchodzi w rachubę. Może gdyby podzielić piechurów na mniejsze grupy?
Nader ryzykownie jest wymyślać nową taktykę całych formacji w trakcie bitwy.
– Wzywałeś mnie.
Policzek Ureusza przecinała krwawa krecha. Strategos bynajmniej nie zarzucał młodzieńcowi braku odwagi, już raczej zbytnią zapalczywość, która nie przystoi dowódcy polowemu.
– Zabierz połowę jazdy, obejdź tamte pagórki i atakuj od wschodu. – Alkestis wskazał ręką pasmo niewysokich wzgórz.
– Rozumiem.
– Wykonać.
Piechota musi przejść kilkadziesiąt kroków i ustawić się na nowej pozycji. Rydwany na razie pozostaną w odwodzie.
Niespodziewanie Charunowie przystąpili do kolejnego natarcia. Szli szeroko, tak jak pozwalały na to warunki, i tym razem było ich więcej. Zgiełk, jaki przy tym czynili, drażnił ponad wszelką miarę. Trudno orzec, co chcieli w ten sposób osiągnąć. Samym wrzaskiem Atlantów nie wystraszą.
A gdyby tak…
Manewr mógł się udać. Piechota przytrzyma barbarzyńców, kiedy rydwany wyjdą na nich z flanki. Pomysł godny opisania dla potomnych jako przykład nowego rodzaju wojny, w której istotne znaczenie ma wysoka manewrowość. Wszystkie formacje wykonują określone zadania, ale to wozy rozstrzygają o zwycięstwie.
Wydał rozkazy. Martwił się jedynie, czy zostaną dobrze wykonane, do powodzenia bowiem niezbędna była koordynacja różnych formacji i oddziałów. Gdyby na domiar tego jeszcze udało się nawiązać kontakt z flotą i dokonać desantu na tyły wroga, osiągnąłby maksimum możliwości armii. Co prawda wysłał gońca na wybrzeże, jednak na rezultat przyjdzie mu poczekać.
– Muszą utworzyć bardziej zwarty szyk! – Generał zaczynał się gorączkować.
Krwawa jatka, którą sprawiła dzikusom piechota, nie pozostała bez wpływu na jej szeregi. Wielu Atlantów zostało rannych bądź poległo i zwarta do tej pory linia poczynała się chwiać.
Ureusz pojawił się w ostatnim momencie, natychmiast mocno wbijając się w bok atakującej masy wroga i czyniąc chaos na jego tyłach.
Gdzie są rydwany? No, gdzie?!
– Panie.
– Teogisie, jesteś ranny.
– Nic mi nie jest. – Wojownik splunął na ziemię flegmą zmieszaną z krwią.
– Bredzisz.
– Pozwól mi wrócić do bitwy.
– I co tam będziesz robił?
– Poradzę sobie.
Stary druh chwiał się na nogach, ale męstwa nie dawało się mu odmówić.
– Widzisz tamten pułk? – Alkestis wskazał miejsce, gdzie około pół setki Atlantów z trudem powstrzymywało napór wroga.
Teogis skinął głową.
– Jedź do nich i stań na czele. Muszą wytrzymać. Inaczej nasza lewa flanka pójdzie w rozsypkę.
– Rozumiem.
– Ruszaj.
Mieli pogadać, ale o czym? Tego strategos już nie pamiętał.
Komendant dosiadł podstawionego konia i wyruszył z nową misją.
Generał dostrzegł kłęby kurzu unoszącego się ponad równiną i zrazu się zaniepokoił, że z kurzawy ukaże się jakiś oddział Charunów, o którym go nie uprzedzono, ostatni odwód. Na szczęście szybko rozpoznał rydwany w kolejnej szarży.
– Podaj mi wino – rozkazał chłopakowi pełniącemu przy sztabie rolę posługacza.
Dostał bukłak, z którego pociągnął solidny łyk, po czym otarł usta.
Udało się osaczyć wroga z trzech stron i zepchnąć w kotlinę, co bynajmniej nie przesądzało o wiktorii. Z tymi dzikusami zawsze była trudna przeprawa. Potężni, bitni, nie poddawali się zwątpieniu, nie uciekali, walczyli do samego końca. Istniała obawa, że szybciej Atlanci opadną z sił, niż zdołają wysiec wrogów. Nawet jeśli jego plan się powiedzie, to końcówka zapowiada się krwawa i mozolna.
Aby zyskać lepszy punkt do obserwacji, Alkestis przeniósł się bliżej walczących. Martwił się tym, że siły imperium tak prędko topnieją. Gdzie by nie spojrzał, wszędzie leżeli zabici Atlanci. Chociaż bezspornie więcej poległo Charunów, nie zmieniało to wielce niekorzystnego bilansu tej bitwy. Obywateli imperium nie było wielu. To ludzie z najlepszych domów, wyszkoleni wojownicy, dowódcy, których trudno będzie zastąpić – kwiat armii. Nawet jeden zabity Atlanta przypadający na trzech Charunów to za dużo. Jeżeli dzikusów jest nieskończenie wielu, a któż zaręczy, że nie, w końcu Atlantyda przegra tę walkę. Oby na południe zapuścił się tylko ten jeden zagon.
Czarne myśli pierzchły dopiero, gdy dostrzegł na wodach Hellespontu żagle okrętów taranujących mniejsze łodzie wroga. Wszystkie, ale to wszystkie jednostki, które udało się zgromadzić Charunom, łodzie, tratwy, wszystko należało zatopić.
Z pierwszych transportowców zbiegały już posiłki. Przeciwnik znalazł się w kotle śmierci i już się z niego nie wyrwie.
Alkestisa zmęczyło bezczynne przyglądanie się rzezi. Wyciągnął miecz, uderzył piętami w końskie boki i wraz ze swoim pocztem włączył się do walki, wybrawszy wcześniej miejsce, w którym jego oddziały wydawały się najsłabsze.
Na samym wstępie wjechał pomiędzy zmęczonych piechurów i potężnym zamachem pozbawił głowy olbrzyma siejącego tam spustoszenie. Drugiego raził ostrzem w gardło. Fontanna krwi trysnęła z przeciętej tętnicy. Nie zważał na to.
– Dalej, Roksana.
Klacz wierzgnęła przednimi kopytami i skoczyła na próbującego wstać wojownika. Kopyta wgniotły głowę w ziemię. Mózg rozbryzgnął się z pękniętej czaszki. Na podziwianie efektów tej sztuczki brakło czasu, bo oto pojawił się kolejny barbarzyńca z jesionową włócznią i spróbował uderzyć w koński bok.
Niedoczekanie twoje.
Wystarczył lekki ruch lejcami, a klacz zatańczyła w miejscu i obróciła się w stronę nowego zagrożenia. Dzikus działał z rozwagą, o jaką generał by go nie podejrzewał. Nie próbował walczyć w zwarciu, lecz na dystans, wykorzystując sposobność, jaką dawała mu włócznia. Pierwsze pchnięcie rozorało Roksanie skórę na szyi. Musiało ją to mocno zaboleć, bo wydała z siebie odgłos przerażenia, a później…
Później wstąpił w nią demon. Wyciągnąwszy łeb, kłapnęła zębami i wyrwała wojownikowi kawał mięśnia z ramienia. Chwilę potem zatrzasnęła szczęki na karku napastnika i potężnym zamachem odrzuciła rannego w bok. Alkestis z trudem utrzymywał się na jej grzbiecie, gdyż klacz poczęła jak szalona skakać na wroga, kopiąc, kąsając i obalając swoją masą, a następnie tratując leżących. Po raz pierwszy był świadkiem podobnego amoku u zwierzęcia.
W powstały wyłom wlali się Atlanci, nie pozwalając otrząsnąć się Charunom z zaskoczenia. Już nikt nad niczym nie panował. Przeciwnicy zajadle okładali się czym popadło. Alkestisowi wydawało się, że jest świadkiem jakiegoś pandemonium. Bardziej świadkiem niż uczestnikiem, bowiem tylko raz machnął mieczem – i nie trafił – a całą swą zręczność i uwagę musiał skupić na jednym – by za nic nie spaść na ziemię.
Kolejne niebezpieczeństwa pojawiały się to z lewej, to z prawej strony. O mało nie wpadli na rydwan, który kosił Charunów bocznymi ostrzami. Załogi na platformie nie było, pewnie zginęła wcześniej. Dwie kare kobyły pokryte pianą ciągnęły w galopie ten zaprzęg śmierci niby wysłanniczki piekieł.
Roksana potknęła się o trupa wałacha. Alkestis błyskawicznie poleciał na zad klaczy, a później na kark. Zdążył chwycić jej szyję, nim zleciał z grzbietu, tylko przygryzł sobie język.
Nieustanne harce wierzchowca sprawiły, że czuł się jak na morzu w środku straszliwego sztormu. Mimo wszystko wolał pokład od końskiego grzbietu. Zaczynało mu się robić niedobrze.
Niechże to się już skończy.
Przemknęli przez pole bitwy podobni istotom z zaświatów.
Dojrzał obróconego do nich tyłem oszczepnika szykującego się do rzutu. Ciach! Miecz wyrył bruzdę w plecach Charuna. Jedno uderzenie serca później generał stracił go z oczu, pędząc przed siebie. Zdesperowany, z całych sił ściągnął wodze. Roksana trochę się uspokoiła i zwolniła. Na szczęście. Dłużej by tego nie zniósł.
Na kawałku wolnej przestrzeni zeskoczył z klaczy, cały się trzęsąc. Chwilę potem zgiął się w pół i zwymiotował. Rozejrzał się, dysząc ciężko. Dobrze, że nikt go nie widział.
A nawet jeśliby widział, cóż z tego.
Przecież był tylko człowiekiem.
***
Pod wieczór, gdy już wyrżnęli wszystkich Charunów, jacy pozostali do wyrżnięcia, w otoczeniu sztabu ruszył na pole bitwy, aby uporządkować napływające zewsząd wiadomości.
Najsampierw dotarł w miejsce, gdzie wrzał najbardziej zacięty bój. Ciała były tu stłoczone i przemieszane, że aż trudno było przejść. Długo trwało, zanim znaleźli Teogisa.
Widok zwłok starego przyjaciela z wytrzeszczonymi oczami i grymasem szaleństwa na twarzy sprawił, że Alkestis poczuł mdłości.
– Panie, co ci się stało? – natychmiast zaniepokoił się Ureusz.
– Źle się poczułem – odparł, zaciskając szczęki.
Nemena dostanie spazmów. Nie mieli dzieci, więc zostanie zupełnie sama, bez środków do życia. Marny był los wdowy. Gdy już wyprzeda wszystkie wartościowe przedmioty, a w mieszku nic nie zostanie, umrze z głodu bądź zostanie żebraczką. Kto przygarnie starą kobietę?
Czuł się temu winny. Uległ namowie Teogisa i wysyłał rannego w sam środek bitwy.
– Przyprowadzić lekarzy?
– Nie trzeba – zbył Ureusza. – Mają dość pracy. Wielu żołnierzy dziś straciliśmy, wielu jest rannych.
– Oni nikogo nie obchodzą, panie. To ty jesteś ważny – wtrącił Anaksagoras.
– Wydawanie rozkazów jest proste.
– Nie wydawanie właściwych rozkazów, panie. To różnica.
– Spokojnie możesz mnie zastąpić.
Nie zabrzmiało to najlepiej i mogło zostać opacznie zrozumiane.
– Nie zgadzam się z tobą, wodzu.
– Inny na twoim miejscu podskakiwałby z radości.
– Ale nie ja, bynajmniej.
Anaksagoras doskonale rozumiał polityczne niuanse. Bycie naczelnym dowódcą to ogromna odpowiedzialność. Dopóki odnosi zwycięstwa, starsi są zadowoleni, ale przegrana może go kosztować głowę. Może nie zostanie dosłownie zdekapitowany, tylko na przykład otruty, lecz bez względu na szczegóły w polityce wszystko jest możliwe. Dzisiejsi sojusznicy jutro mogą stać się zagorzałymi wrogami. Życie dowódcy średniego szczebla jest znacznie prostsze i przyjemniejsze.
Poszli dalej. Generał chciał koniecznie zobaczyć miejsce, gdzie zginął wódz Charunów. Po drodze słuchał meldunków i próbował oszacować straty. Potrzaskane rydwany, końskie ścierwa, ludzkie zwłoki, które dopiero szykowano do pochówku, wyraźnie wskazywały, gdzie miejsce miały najbardziej zawzięte walki.
– Tutaj.
Skręcili tam, gdzie trupy wręcz się piętrzyły w makabrycznych stosach. Tych Charunów, którzy jeszcze nie skonali, dobijano poprzez poderżnięcie gardła, skracając im w ten sposób mękę. W ziemię wsiąkło już wiele krwi.
– Spójrz, panie.
Żołnierze rozstąpili się, aby przepuścić Alkestisa.
Złamany buńczuk z resztkami końskiego włosia leżał na ubitej kobyle. Spoczywający obok barbarzyńca wydawał się olbrzymem. Barki miał szerokie jak koło rydwanu, skórę pokrywały wojenne barwy, wciąż widoczne pomimo zakrzepłej krwi, jaką powalane było całe jego cielsko. Dwaj Atlanci z trudem przewrócili je na plecy.
Ależ on był brzydki. Zamknąć takiego w klatce i pokazywać gawiedzi za stosowną opłatą. Aż strach pomyśleć, jak wyglądały ich kobiety.
Swoją drogą, gdzie podział się ten potwór, o którym wspominał Pereus? Na ślad zjawy z innego świata nikt do tej pory nie natrafił, nikt też jej nie widział w trakcie bitwy. Charunowie, choć brzydcy, roślejsi i silniejsi niż inne znane mu ludy, byli tylko ludźmi. Niczym więcej. Bronią również posługiwali się prymitywną. Mało który posiadał solidny miecz. Najczęściej wymachiwali drzewcami, na których osadzali różnego rodzaju zdobyczne żelastwo. Maczugi, topory, a nawet zwykłe pałki nie były im obce. Mężni do szaleństwa, walczyli z całkowitym poświęceniem, nie uciekali. Ich rajd mógł zmieść mniejsze garnizony i unicestwić podjazdy, niemniej w bezpośrednim boju przeważnie ulegali lepiej zorganizowanym Atlantom.
Podniósł głowę, usłyszawszy wymianę zdań pomiędzy Ureuszem a posłańcem.
– Mam się niepokoić? – zapytał, zmierzając w ich kierunku.
– Nie, panie. To nic takiego.
– Skoro nic, to mów.
– Mała grupa tych dzikusów przebywa w Sestos.
– Nie uciekli? – zapytał ze zmarszczonym czołem.
– Jak do tej pory nie.
Co ich powstrzymywało? Atlanci niepodzielnie panowali nad okolicznymi szlakami żeglugowymi, a armia Charunów została rozbita. Z pola bitwy uszli nieliczni.
Alkestis podrapał się po głowie. Wciąż dysponował odpowiednimi siłami, by wkroczyć do zajętego przez wroga miasta i dokończyć dzieła. Byłby głupcem, gdyby nie wykorzystał okazji. Zanim osadnicy powrócą do domów, bezwzględnie musiał oczyścić prowincję z najeźdźców i zabezpieczyć ją przed kolejnym atakiem. Nikt nie będzie siał i orał, wciąż oglądając się za siebie.
Dziś będą świętować zwycięstwo, jutro zaś ruszą dalej.
***
Zaokrętowanie oddziałów zajęło więcej czasu, niż się spodziewał. I choć do przepłynięcia mieli niewielki odcinek, nie mogli pokonać go wpław.
Prawdę rzekłszy, nie dziwił się żołnierzom. Ledwo co przecież zakończyła się krwawa całodzienna bitwa, a już przyszło im szykować się do kolejnej. Wielu rannych odesłał do Abydos, gdzie oby prędko wrócili do pełni sił. Reszcie nie pozwolił na wytchnienie, uznawszy, że dosyć czasu już zmitrężyli.
– Ile mamy rydwanów? – zapytał Ureusza.
– Niespełna pięćdziesiąt.
Niewiele. Przy szturmie na mury wozy na nic się im nie przydadzą, to prawda, wszelako i tak szkoda, że tyle ich utracił. Wieczorem podyktuje list do Githeona i zda relację. To dobry moment. Jest się czym pochwalić, a być może dalszy wysiłek wojenny nie będzie już potrzebny.
– Brakuje nam czegoś?
– Nie, panie. Wczoraj przybyło pięć transportowców ze zbożem i obrokiem dla koni. Oliwy i wina mamy pod dostatkiem, ale brakuje nam żołnierzy.
– Wiem.
Koniecznością stało się przeorganizowanie paru pułków. Rozwiązanie jednych i połączenie z niedobitkami innych. Paruset nowych ciężkozbrojnych bardzo by się im przydało.
Szczęśliwie wciąż dysponował nienaruszoną flotą prawie dwustu jednostek. Przyjemnie było spojrzeć na turkusowe wody Hellespontu: jak okiem sięgnąć, na falach unosiły się okręty, które przyprowadził tu z Thery. Drżyjcie, barbarzyńcy. Takiej potędze nikt nie sprosta.
Wiosła zanurzyły się z trzaskiem i skrzypieniem, ich długie pióra po wynurzeniu ociekały wodą. „Smoczy Ogon” nabierał prędkości, rozcinając grzywacze.
– Rozwinąć żagiel.
Bryza pomoże im szybciej dopłynąć na miejsce. Maszt jęknął, gdy podmuch wiatru napiął materiał. Strategos się uśmiechnął. Z tego, co pamiętał, w cieśninie utrzymywały się dosyć silne prądy morskie, lecz dziś im nie przeszkodzą. Bębniarz nadał rytm, a sternik mocniej naparł na rumpel. Wykonali zwrot i zajęli miejsce na czele floty.
Wzrok Alkestisa błądził po murach Sestos, a właściwie po wypalonej ruinie, w jaką przeobraziło się miasto.
– Pereusie! – przywołał młodego rybaka, który uwolniony z lochu w Ilionie, trafił do załogi diery.
– Tak, panie.
– Jak ci się podobała wczorajsza bitwa?
– Topiliśmy drani aż miło. Niewielu nam uciekło. Na tych swoich czółnach byli bez szans.
– Czy zauważyłeś coś niepokojącego?
W miejsce uśmiechu na twarzy rybaka pojawił się nieprzyjemny grymas.
– Pytasz, panie, o…
– Wiesz o co. – Alkestis spojrzał bacznie Pereusowi w oczy.
– To byli sami barbarzyńcy, panie. Staranowaliśmy dwie łodzie i jedną tratwę. Tych, którzy utrzymywali się na wodzie, zatłukliśmy wiosłami. Muszę przyznać, że piękny był to widok. Wart opisania. Tyle krwi nie widziałem nigdy wcześniej.
Jak na prostego chłopaka Pereus wypowiadał się zadziwiająco swobodnie i precyzyjnie.
– Potrafisz czytać i pisać? – rzucił generał.
– Tak, panie.
– Kłamiesz. – W Alkestisie zawrzał gniew. W całym imperium, we wszystkich jego prowincjach, na wyspach, lądzie i morzu tę umiejętność posiadało najwyżej sto osób – a byli to członkowie Rady Starszych i skrybowie. Reszcie ta sztuka do niczego nie była potrzebna.
– Ojciec mnie nauczył… – Pereus skurczył się, kątem oka dostrzegając nadzorcę, który do tej pory stał parę kroków dalej, ale słysząc ton głosu wodza, gotów był potraktować załoganta batem.
– Jesteś rybakiem.
– Ale on był skrybą naczelnika Sestos, panie, i bardzo chciał, bym poszedł w jego ślady.
– Gdzie jest teraz?
– Umarł dawno temu. Miejsce przy naczelniku zajął ktoś inny.
– Każę to sprawdzić.
– Mówię prawdę. Przygarnął mnie stryj, ale szybko wygnał z domu. Jedyne zajęcie, jakie znalazłem, to na morzu.
– Precz.
Zawiódł się na Pereusie. Alkestis jako strategos czytał znaki, ale Ureusz już nie. Co do Anaksagorasa, nie miał pewności. O czasy! O obyczaje! Co się stanie, gdy każdy będzie umiał przeczytać tajną wiadomość przeznaczoną dla najwyższych osób w państwie? To prosty przepis na katastrofę. Atlantyda niechybnie upadnie, kiedy byle chłop z kresów imperium będzie w stanie komunikować się z kimś choćby i na Therze. Pewne jest, że fundamenty cywilizacji zostaną podkopane. System się nie obroni przed ambicjami rzeszy głupców dość mądrych, by samemu czytać, acz zbyt głupich, by samemu myśleć. Co robić, by powstrzymać i tę zarazę?
Tak się wściekł, że omal nie przegapił wroga wypływającego z przystani Sestos w kilka łodzi, które pospiesznie rozwinęły żagle, próbując się od nich oddalić.
Krew ponownie się w nim zagotowała. Padły komendy, rytm bębna przyspieszył, wioślarze mocniej naparli na wiosła. Ten wyścig nie potrwa długo, jako że Atlantów od uciekinierów dzieliło najwyżej pięć staj. „Smoczy Ogon” gnał przed siebie, zostawiając daleko pozostałe okręty floty. Nigdy jeszcze nie płynęli tak szybko.
Jęki niewolników nie interesowały wodza. Jeśli będzie trzeba, zużytych zastąpi następnymi, jak nie dziś, to jutro. Niech konają. Liczy się tylko chwała imperium.
Oparł dłonie o burtę, mierząc wzrokiem malejącą odległość do Charunów. Nie umkną, wszystko miał pod kontrolą. Pozostało tylko czekać.
Przez chwilę zdawało mu się, że ujrzał coś jakby silny błysk, błękitny promień na jednym z uciekających statków. Niezwykła świetlistość błyskawicznie zbliżała się w jego kierunku i zanim zdążył się zdziwić, uderzyła w maszt, który runął z głośnym trzaskiem na głowy załodze i żołnierzom.
Wioślarze od razu zgubili rytm, a Alkestis nadal stał w tym samym miejscu, nie mogąc uwierzyć w zdarzenie, którego właśnie był świadkiem. Tymczasem kolejna błękitna strzała smagnęła w burtę jednostki idącej tuż za nimi, wyrywając dziurę w poszyciu. Okręt przechylił się, nabierając wody.
Załoga „Smoczego Ogona” wyszła z ataku w zasadzie bez szwanku. Jak generał zdążył ocenić, gdy otrząsnął się z szoku, wszyscy żyli, chociaż najedli się strachu.
– Panie, co z tobą? – Śmiertelnie blady Ureusz szarpał go za tunikę. Okazało się, że spora drzazga trafiła wodza w ramię. Krew spływała aż na dłoń. Dziwne, ale nie bolało. Okręt już nie płynął, jeno dryfował, kołysany podmuchami wiatru.
Alksetis po raz pierwszy był świadkiem takiego wydarzenia, nigdy też o niczym podobnym nie słyszał. Cokolwiek by to było, nie mógł przejść nad tym do porządku dziennego. Charunowie zmienili reguły prowadzenia wojny, a to było nie do zaakceptowania. Atlanci od tej pory żyliby w nieustannym poczuciu zagrożenia.
Nie był to raczej piorun – z jasnego nieba bez jednej większej chmury. Jakaś strzała? Płonąca włócznia? Iskra?
– Panie!
– Jeszcze raz mną szarpniesz, Ureuszu, a każę cię oskórować – zagroził.
Młodzieniec przestraszony odskoczył na bok, zaś Alkestis…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej