34,90 zł
Królewskie skarby, tajemnice i trupy. Dużo trupów.
Co łączy zabójczy obłęd kolumbijskich partyzantów, średniowieczny spiski zamek i trzy pokolenia polskich uczonych?
Malownicze krajobrazy Małopolski spłyną krwią nowego ukrzyżowania i rajdu morderców – nieobliczalnych i nieśmiertelnych.
W zacieśniającej się pętli zbrodniczej ambicji, naukowej pasji i narkotykowego szaleństwa kwestią życia i śmierci stanie się odpowiedź na pytania, co zawierała kopia kopii kilku sznurków i czy istniał oryginał zaginionego odpisu.
Losy Rzeczypospolitej będą zależeć od przygotowania BOR-u na atak zombie, a przyszłość co najmniej jednego kontynentu od klątwy Inków.
Agent specjalny Matt Pulaski powraca. Przed wami najgorętsze lato w historii Polski.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 389
Bractwo nieśmiertelnych
© 2015 Vladimir Wolff
© 2015 WARBOOK Sp. z o.o.
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta językowa: Zespół redakcyjny
Projekt graficzny, skład, eBook:Ilona i Dominik TrzebińscyDu Châteaux, [email protected]
Okładka: HEVI
ISBN 978-83-64523-32-8
Ustroń 2014
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
43-450 Ustroń,
– Słuchaj, młody, niech ci się nie wydaje, że zjadłeś wszystkie rozumy. Zapomnij, co ci powiedzieli na szkoleniu. Oni gówno wiedzą. Mają instrukcje i te, no... procedury, ale wszystko o kant dupy rozbić. Poznasz prawdziwe życie i paru buców, jakich nie chciałbyś spotkać w ciemnej uliczce.
– Nie strasz młodego.
W szatni posterunku przy Szerokiej kilku funkcjonariuszy przygotowujących się do patroli ma niezły ubaw. Wszyscy prócz jednego, dopiero co po wstępnym przeszkoleniu, to starzy wyjadacze. Obchodząc rewiry, zdarli zelówki niejednych butów, niejedno widzieli i niejedno przeżyli, toteż spoglądają z góry na kogoś, kto pierwszy raz ma przejść się po dzielnicy w roli stróża porządku.
– Ja się tam nie boję.
„Młody”, czyli Joachim Jakimowski, jest pewien, że wie, co mówi. Ma prawie dwa metry wzrostu i sto kilo żywej wagi, w dodatku wciąż jest czempionem jednego z krakowskich klubów bokserskich. Walczył w mistrzostwach kraju i nie zdobył tytułu tylko dlatego, że przeciwnikowi dopomógł sędzia. Mógł więc uważać się za najlepszego. Z obecnych w pomieszczeniu może jeden ustałby z nim na ringu pełne trzy minuty. O reszcie szkoda mówić – mocni w gębach, ich przechwałek nie było co brać sobie do serca.
– A powinieneś. – Posterunkowy Adam Kaliński, któremu w udziale przypadło wprowadzenie Jakimowskiego w arkana służby, po raz ostatni sprawdził policyjnego Walthera P99 i wsunął broń do kabury. Tonfa i gaz pieprzowy na swoim miejscu. Kajdanki z tyłu na pasie. Radio sprawne. – Ej, Juras, kiedy to było, jak pasy lały się z tymi z Warszawy?
– Ze trzy tygodnie temu – odpowiedział zagadnięty, zakładając na głowę czarną bejsbolówkę z godłem państwowym nad daszkiem.
– Właśnie. W życiu nie widziałem czegoś podobnego. Jak psy, tfu... – Szybko zorientował się, że użył nie najlepszego porównania. – Pamiętacie, cośmy zarekwirowali?
Niektórzy pokiwali głowami.
Jakimowski skończył się przebierać i czekał na dalsze polecenia.
– Gotowy? – zapytał Kaliński.
– Tak.
– To idziemy.
Policyjny fiat ducato rozwiózł poszczególne patrole w wyznaczone miejsca. Im w udziale przypadła całkiem przyzwoita okolica między aleją Zygmunta Krasińskiego a rynkiem Starego Miasta.
Wysiedli, gdy tylko wóz się zatrzymał. Było już po dwudziestej drugiej, lecz upał wciąż dokuczał. Momentalnie zaczęli pocić się pod czarnymi mundurami oddziałów prewencji. Najbliższe parę godzin spędzą na nogach, szlifując bruki i mozolnie nabijając kolejne kilometry. Nie spodziewali się wielu interwencji, choć nigdy nie wiadomo, kiedy jednemu z drugim coś strzeli do łba.
Zrobili rundkę po Plantach i weszli we Franciszkańską. Na ulicach wciąż jeszcze panował spory tłok, jakby ze swoich nor wyleźli wszyscy, którym za dnia doskwierała duszna aura i którzy oczekiwali ochłody. Co się dziwić, to już piąty tydzień bez kropli deszczu. Temperatura w dzień przekraczała trzydzieści stopni Celsjusza – w cieniu, bo w słońcu było nie do wytrzymania. Fale gorącego subsaharyjskiego powietrza wciąż zalewały południową Polskę i nie zanosiło się na zmianę tego stanu rzeczy. W radiu i telewizji wiadomości polityczne i gospodarcze schodziły na plan dalszy – najgorętszym nomen omen tematem stawała się prognoza pogody. Zapowiedzi nadchodzących burz jakoś nie chciały się sprawdzić. Dzień po dniu, drugi miesiąc z rzędu słońce na pełny regulator i bezchmurne niebo, wiatr słaby i umiarkowany. Cholery można dostać. Wszyscy byli wykończeni. Podobno na przełomie lipca i sierpnia wszystko się zmieni.
Kaliński przystanął, zdjął czapkę i przedramieniem wytarł spocone czoło. Podobno jak panuje taki gorąc, ludziom najbardziej odbija. Stwierdzono to naukowo: mózg się lasuje i nie wytrzymuje presji. Słabsi osobnicy są wówczas pobudzeni i nieprzewidywalni. Dobrze, że wokół sami turyści, międzynarodowa menażeria cudaków, którzy na widok policyjnego munduru przestają się wydurniać, złażą z pomników i ogólnie zachowują się lepiej niż kibice Wisły czy Cracovii.
– Pić mi się chce. – Wachlowanie czapką niewiele pomagało.
– Mnie też. – Jakimowski zgodził się z kolegą, czekając, co ten zaproponuje.
Posterunkowy rozejrzał się w prawo i w lewo. Gdzie jest bliżej: na Świętej Anny do gościnnej pani Eli czy do Wasyla niedaleko Urzędu Miasta? Ostatecznie padło na panią Elę. Wasyl ma czynne o wiele dłużej, jeszcze zdążą do niego zajrzeć.
Nieśpiesznie przebierając nogami, dotarli do lokalu mieszczącego się na parterze dziewiętnastowiecznej kamienicy. Szefowa dostrzegła ich od razu.
– Muszę do... no wiesz gdzie – powiedział „Młody”.
– Dobra, będę gdzieś tutaj – odparł Kaliński. – Całuję rączki.
Właścicielka przybytku już dawno miała za sobą pięćdziesiątą wiosnę życia, ale figury mogły jej pozazdrościć o wiele młodsze kobiety. Jak sama twierdziła, cały sekret to odpowiednia dieta i ćwiczenia fizyczne. Jedno i drugie przychodziło jej bez problemu.
– Nie wzywałam patrolu – przywitała go z uśmiechem.
– My tylko tak, przysiądziemy na chwilę i zaraz idziemy dalej. – Posterunkowemu w jej towarzystwie różne głupie myśli przychodziły do głowy. Oczywiście nigdy nie pozwoliłby sobie na jakąś niestosowną uwagę, ale... Co tu dużo mówić – każdy ma swoje słabości, a pani Ela poruszała w nim jakąś czułą strunę. Nie potrafił sobie tego wytłumaczyć. Przecież była starsza od niego o co najmniej dwadzieścia pięć lat. Z powodzeniem mogłaby być jego matką.
Wszystko przez ten gorąc.
– Proszę się nie tłumaczyć, zawsze jestem rada widzieć panów.
Zajęli stolik w głębi, gdzie nie rzucali się w oczy i gdzie pani Ela zawiadywała całym lokalem.
Z ulgą opadł na krzesło. Po godzinnym spacerze stopy w ciężkich buciorach pulsowały rytmicznie.
– Mam świeżutkie ravioli, kucharz dopiero co przyrządził.
– Nie chcę robić kłopotu, takie mecyje... Szklanka wody w zupełności wystarczy.
– Panie Adamie, proszę nie odmawiać.
– No cóż... – Jak ona to robiła, że mimo temperatury wyglądała kwitnąco? On rozłaził się w szwach.
– Niczego mocniejszego nie proponuję. – Kobieta skinęła na kelnera. – W końcu jest pan na służbie, ale jeść trzeba.
Tymczasem przy stoliku pojawił się „Młody”.
– Pana wcześniej nie widziałam.
– Joachim – przedstawił się chłopak.
– Wprowadzam funkcjonariusza Jakimowskiego w arkana zawodu. Zaczął dziś i jak niczego nie spartoli, dociągnie do emerytury – dopowiedział Kaliński.
– Miło mi. – Właścicielka podała smukłą dłoń onieśmielonemu drągalowi. – Proszę się nie gniewać, zobaczę, co w kuchni.
Gdy odchodziła, starszy z dwójki policjantów odprowadził ją zachwyconym wzrokiem. Na młodszego powab pani Eli nie działał zupełnie. Kiedy tylko dostarczono pierożki, zajął się jedzeniem, a potem wysuszył szklankę herbaty i butelkę wody mineralnej na dokładkę.
Z lokalu wyszli około pierwszej. W końcu zrobiło się znośnie. Łagodny wiaterek owiewał zmęczone twarze. Czuli się najedzeni i usatysfakcjonowani. Jeszcze parę godzin szwendania się i koniec. Pierwszy dzień służby zaliczony. Nic istotnego nie zaszło.
Kwadrans później odkleili kompletnie pijanego angielskiego miłośnika zabytków Krakowa od płotu okalającego kościół pod wezwaniem świętych apostołów Piotra i Pawła, wezwali radiowóz i odesłali delikwenta na izbę wytrzeźwień. Przybysz z dalekiego Albionu na długo zapamięta tę nockę, a zwłaszcza poranek i rachunek.
Koledzy trochę marudzili, że Brytol zarzyga im samochód, ale co zrobić – taka praca. Jak się komuś nie podoba, zawsze może zatrudnić się w bibliotece.
Zeszli z Grodzkiej i zagłębili się w Kanoniczą. Tu Kaliński wysikał się pod płotem okalającym jedną z kamienic przeznaczonych do renowacji. Perspektywa toalety na komisariacie była dość odległa. Właśnie kończył, gdy upiorny jęk odbił się od wiekowych murów.
– O kur... – Suwakiem spodni o mało nie przyciął interesu. – Co to było?
Młody nerwowo rozglądał się po ulicy.
– Gdzieś tam. – Niepewnie pokazał kierunek.
Posterunkowy doprowadził garderobę do porządku i sięgnął po czarną tonfę, nerwowo oblizując przy tym usta.
– Dawaj.
Ruszyli biegiem środkiem jezdni, niezbyt pewni tego, co czeka na nich za rogiem ulicy. Zatrzymali się po jakichś stu metrach. W erze You Tube’a niczego nie można być pewnym. Jeżeli to żart, to udał się komuś nadzwyczajnie.
– Nogi z dupy powyrywam. – Twarz posterunkowego ociekała potem. – Żałosny chu...
Nie dokończył. Skowyt rozległ się ponownie. Ofiara darła się opętańczo, jakby jej znękaną duszę diabli wlekli do piekła. Ktoś jeszcze prócz nich musiał usłyszeć ten wrzask, lecz jak na złość w pobliżu nie było nikogo. Przynajmniej udało się zlokalizować miejsce: piętro budynku dziesięć metrów przed nimi. Światło w mieszkaniu i okna otwarte na oścież. Popędzili kłusem. Przez otwartą bramę wpadli na drewnie schody. Kaliński z przodu skakał po dwa stopnie naraz, Jakimowski dyszał tuż za nim.
Na piętrze troje drzwi. Posterunkowy szarpnął za klamkę tych na wprost. Zamknięte.
– Nie te...
– Widzę. – Zwrot i ciężka mosiężna rączka powędrowała w dół.
Wierzeje otworzyły się bez problemu. Przed nimi długi korytarz i salon na końcu.
– Halo, policja! – Kaliński wyciągnął przed siebie tonfę. – Jest tu kto?
Na pewno był. Słyszeli kroki, lecz nikogo nie dostrzegli.
– Proszę się odezwać. – Kaliński, niepewny, co robić, ostrożnie przestąpił próg. Chociaż z takim osiłkiem u boku jak „Młody” nie obawiał się nikogo. Przeszli przez korytarz i zajrzał do salonu. Spodziewał się libacji, a ujrzał trójkę ponurych facetów, którzy intensywnie wpatrywali się we wchodzących policjantów, i czwartego – rozciągniętego na podłodze.
Kaliński przyjrzał się mu uważnie. Leżący wcale nie był pijany, tylko ukrzyżowany. Ręce i nogi, każdą z osobna, przybito do parkietu długimi bretnalami, a ich o wiele za długie końcówki sterczały do góry.
Ofierze podcięto gardło. Musiało to nastąpić przed chwilą, bo serce wciąż pompowało krew. Na wątłej piersi leżącego kolejne nacięcie. Co się tu, do cholery, wyrabia? Spojrzał na katów. Co za mordy, zwyrodnialcy, co do jednego.
– Zostańcie tam, gdzie jesteście.
Nawet nie dojrzał noża, który cisnął jeden z nich. Poczuł uderzenie i ból. Zerknąwszy w dół, zobaczył tylko ozdobną rękojeść o egzotycznym kształcie. W końcu nogi pod nim się ugięły i runął na podłogę.
Stojący krok za nim Jakimowski ogarnął całą sytuację jednym spojrzeniem. W tych okolicznościach tonfa się nie przyda. Sięgnął po pistolet, starając się wyszarpnąć broń z kabury. Odchylił się w ostatnim momencie, bo kryształowa karafka już zmierzała w kierunku jego głowy.
Mózg pięściarza od razu dokonał selekcji celów. Na początek ten najbliższy, podobny do Danny’ego Trejo z filmu Maczeta. Takie same długie proste włosy, czarne wąsy i smagła skóra. Spod białej spryskanej krwią koszuli wyzierał złoty łańcuch. W tej chwili był bezbronny, nożem już cisnął, a żadnej innej broni Jakimowski u niego nie ostrzegł.
Ten obok przykucnął, gotując się do skoku. Niewiele różnił się od towarzysza, tyle że wcisnął na siebie obcisły czarny podkoszulek bez rękawków podkreślający imponującą muskulaturę. Szerszy niż wyższy, o iście małpim zasięgu ramion. Spokojnie, nie takich rozkładał. Bez techniki sama siła była na nic.
– Stój, bo strzelam! – Już prawie wycelował, gdy rozległ się głuchy huk.
Zrobił błąd, nie interesując się stojącym na samym końcu pomieszczenia mężczyzną w średnim wieku, w przeciwieństwie do pozostałych ubranym w jasny lniany garnitur.
Świadomość Jakimowskiego zaczęła wyczyniać harce, a salon wydłużył się na kształt korytarza. Umarł, nim upadł obok kolegi. Jedyna myśl, jaka go trapiła w tej ostatniej sekundzie, dotyczyła nieudanego pierwszego dnia w pracy. Był dobry, a tak się skompromitował... Co za obciach... ■
Nadkomisarz Norbert Saja bardzo uważał, by nie wdepnąć w którąś z licznych kałuży pokrywających parkiet. Co prawda wszystko już zdążyło zaschnąć i sczernieć, ale bądź co bądź to wciąż była krew. Jak się przyklei do podeszwy, trudno usunąć. Myć pod kranem czy poczekać, aż samo odpadnie? No i gdzie szacunek do bliźniego?
Dookoła wciąż kręcili się technicy zabezpieczający ślady, lecz z grubsza wszystko było jasne – jeden zastrzelony, jeden zadźgany i jeden rozkrojony. Co też się z tym społeczeństwem wyprawia. Kiedyś porachunki załatwiano gazrurkami, ewentualnie żyletką czy innym ostrzem, a teraz bajzel na całego.
Saja – mężczyzna po czterdziestce, dość wysoki i szczupły, z ciemnymi włosami mocno przetykanymi srebrnymi nitkami – przez dziesięć lat pracy w wydziale kryminalnym krakowskiej komendy naoglądał się sporo podobnych obrazków. Uważał, że ludzka pomysłowość pod tym względem nie ma granic, a kolejne miejsca zbrodni tylko utwierdzały go w tym przekonaniu. Mimo to był poruszony widokiem ukrzyżowanego w jego własnym mieszkaniu.
Gdy usłyszał za sobą kroki, nie musiał się odwracać, by wiedzieć, kto tym razem będzie go dręczyć.
– Dzień dobry, pani prokurator.
Jedyne, co dobrego dawało się powiedzieć o Milenie Zimnickiej, to że staropanieństwo nie odebrało jej zdolności logicznego myślenia. Umysł miała ostry jak brzytwa, niestety kopciła jak smok, piła jak Ruski i klęła jak szewc. Urodą też nie grzeszyła, przypominając z wyglądu niemiecką kanclerz, stąd zresztą wzięła się powszechnie używana ksywka „Angela”, która pasowała do niej znakomicie. Mówiono, że idzie po trupach do celu. Skoro tak, to dlaczego nadal pracowała w prokuraturze rejonowej, a nie próbowała zaczepić się gdzieś wyżej? Może zabrakło jej szczęścia lub koneksji. A w ogóle, do cholery, co to za pomysł, by prokurator nadzorował śledztwo, a nie zajmował się czynnościami procesowymi!
– Jaki tam, kurwa, dobry. – Zgrzyt rylca po szkle byłby przyjemniejszy od głosu przedstawicielki resortu sprawiedliwości.
Saja dostrzegł, jak technicy uśmiechają się ukradkiem. Oni też uwielbiali „Angelę”.
– Proszę uważać.
Gdyby nie w porę wyciągnięta ręka, Zimnicka niechybnie weszłaby w zaschniętą posokę.
Dopiero teraz przyjrzał się jej obrzękłej twarzy. Ani chybi balowała całą noc, tylko ciekawe z kim, bo chyba nie z prezydentem tego pięknego grodu.
– Ależ z ciebie upierdliwiec, komisarzu.
– Dowody.
– Chuj z nimi.
Mimo wszystko dała krok nad czarną plamą i nie pytając nikogo o zgodę, odsunęła ciężkie drewniane krzesło, na które zaraz opadła. Mebel stęknął pod jej ciężarem.
– Saja, bądź tak dobry i poślij kogoś do sklepu. Pić mi się chce jak jasna cholera.
Czym zawinił, że akurat jemu przypadło towarzystwo tego potwora? Oprócz Zimnickiej w prokuraturze na Mosiężniczej pracowali przecież i inni. Taki Kolski czy Nocoń – też świetni prawnicy i nie tak męczący.
– Tyle jeżeli chodzi o wstęp, przejdźmy do szczegółów. – Zimnicka założyła nogę na nogę. Przy jej grubych kończynach robiło to fatalne wrażenie. Saja w duchu jęknął. Zachciało się babie nosić spódnicę i teraz wszem i wobec prezentowała łydki pokryte żylakami i niteczkami pęknięć.
– Ofiara... – nadkomisarz wskazał długopisem postać przykrytą prześcieradłem leżącą najdalej od nich – Wawrzyniec Abramowicz, lat osiemdziesiąt osiem, emeryt. Ci tu to posterunkowi Adam Kaliński i Joachim Jakimowski, sekcja patrolowo-interwencyjna. Jeden zginął od pchnięcia nożem, drugiego zastrzelono. Znajdowali się w rewirze.
– Aha.
– Pierwsze zgłoszenie dostaliśmy o pierwszej czterdzieści cztery. Chodziło o zakłócanie ciszy nocnej. Ponownie wezwano patrol pół godziny później. Radiowóz przyjechał o drugiej siedemnaście i zastał właśnie to.
– Dlaczego z przyjazdem zwlekano tak długo?
– Na rynku doszło do szarpaniny. Wszystkie siły skierowano właśnie tam.
Jak się dowiedział, poszło o kelnerkę pracującą w jednym z ogródków piwnych. Podobno naskoczyła na nachalnego klienta, a gdy ten się wkurzył, ochrona w mało elegancki sposób poradziła sobie z natrętem. Wyrzucony wrócił w towarzystwie kolegów. Trochę czasu upłynęło, zanim siedem osób wylądowało w areszcie. Do zdarzenia doszło w tym samym czasie, gdy tu zamordowano tę trójkę. Kto to mógł wiedzieć?
– Komisarzu, do rzeczy, nie będę tu siedzieć do usranej śmierci.
– Jak udało się nam ustalić – wypowiadał słowa starannie i bezosobowo – morderstwo nie miało charakteru rabunkowego.
– Nie? To znaczy jaki?
Zrobił krok i odsłonił ciało Abramowicza.
– Może rytualny.
Oczy Zimnickiej zrobiły się okrągłe ze zdziwienia. Jeżeli jeszcze przed chwilą męczył ją kac, to już o nim zapomniała.
– O kurwa.
– Zgadzam się z panią prokurator w całej rozciągłości.
Akurat w polu widzenia pojawili się ludzie z zakładu medycyny sądowej z noszami. Najpierw formalności. Formularze i podpisy, potem worki. Trochę zeszło, zanim ciała zostały wyniesione.
W tym czasie Zimnicka wypiła połowę z półtoralitrowej butelki wody źródlanej, jaką jej dostarczono. Faktycznie, mocno ją suszyło.
– Prasa będzie węszyć – powiedziała zupełnie trzeźwo.
– O, bez wątpienia. – Saja przyglądał się gwoździom wyjętym z rąk i nóg właściciela mieszkania. Nielicho się namęczyli, nim wyciągnęli je z ciała i desek. Ten, kto je wbił, miał nielichą krzepę, choć po prawdzie przybijanie zawsze idzie łatwiej niż wyciąganie.
– Śmierć nastąpiła przed czy po, jak... eee... – Zimnicka wyglądała tak, jakby chciała zwymiotować.
– Był torturowany.
– Właśnie.
– Moim zdaniem po – odpowiedział Saja, odkładając zabezpieczone przedmioty do plastikowych woreczków. – Jeżeli chodzi o funkcjonariuszy z parolu, to sprawa jest jasna: usłyszeli wezwanie o pomoc, podjęli próbę zapobieżenia zdarzeniu i zginęli.
– Mówimy o sprawcy czy sprawcach? – przytomnie dopytywała się prokurator. – Ktoś załatwił trzy osoby i dał dyla? Takie przypadki nie zdarzają się często.
– Co najmniej dwóch, może trzech – zgodził się z nią nadkomisarz. – Oczywiście uruchomimy informatorów we wszystkich sektach i subkulturach, ale nie sądzę, by przyniosło to skutek.
– O ile pamiętam, a kurwa, pamiętam dobrze, sam pan mówił o zbrodni rytualnej. Dobierzecie się do dupy wszystkim popaprańcom, a wyniki pojawią się same.
– Pani się wydaje, że za wszystkim stoją jacyś sataniści czy coś takiego? – Zerknął na nią z ukosa.
– Jasne jak słońce.
– Czyli że kilku szaleńców załatwiło trójkę ludzi, w tym dwóch policjantów? – Pokręcił głową. – Mało prawdopodobne. Poza tym nie widzę nigdzie czarnych świec, wymalowanych symboli i czego ci idioci tam jeszcze potrzebują. Zresztą, czego sekta mogła chcieć od Abramowicza, a przecież od razu widać, że ofiara nie została wybrana przypadkowo.
Zimnicka milczała przez chwilę, marszcząc przy tym czoło.
– Ze wszystkich spraw, jakie prowadzę, ta wygląda na najbardziej popieprzoną.
Saja zamiast odpowiedzieć, rozejrzał się po salonie. Ładnie i gustownie. Tego wszystkiego nie dałoby się zgromadzić z przeciętnej pensji ciężko pracującego na utrzymanie Polaka.
Solidne, przeważnie dziewiętnastowieczne meble, a nie zestawy do samodzielnego montażu rodem z Ikei. Sporo książek. Musi im się bliżej przyjrzeć. No i jakieś bibeloty, figurki, też chyba stare. Dobra, na wszystko przyjdzie pora. Na początek najlepiej będzie pozbyć się Zimnickiej. Rozmowa z nią to bicie piany.
– Hm...
W tym „hm” zawarł całą pewność siebie, na jaką obecnie było go stać. Właściwie było to coś pośredniego pomiędzy „hm” a kaszlnięciem. Zimnicka w mig odczytywała takie niuanse. Tyle że chyba miała je kompletnie gdzieś.
– Parę lat temu mieliśmy podobną sprawę. – Nie wypuszczała z ręki butelki z wodą. – Pamięta pan, potrójne zabójstwo z zazdrości.
– Młoda kobieta i jej rodzice – przytaknął Saja. Nie prowadził dochodzenia, ale sprawa była głośna. – Zwłoki dziewczyny były potwornie zmasakrowane. Rodzice to tylko niewinni świadkowie.
– Ile on wtedy dostał?
– Dwadzieścia pięć, choć moim zdaniem...
– Zaraz uraczy mnie pan jakąś radykalną opinią w rodzaju „na pal ze sukinsynem”. Proszę się nie krępować, nikomu nie powtórzę.
Nadkomisarzowi z irytacji podniosły się włoski na karku.
– Jednak nie? Szkoda.
Te dwie sprawy niewiele łączyło. Zimnickiej musiało chodzić o coś innego.
– Zaatakują ponownie?
– Wszystko zależy od tego, co wyciągnęli od Abramowicza, pani prokurator.
– Proszę mnie nie straszyć. – Zimnicka wstała. Przez jej ramiona przebiegł dreszcz.
– Mnie też zależy na jak najszybszym dorwaniu tych drani.
– Panie komisarzu, żeby była jasność: bardzo bym nie chciała, aby w toku prowadzonych czynności przekroczone zostały granice praworządności. Ja wiele rozumiem, nikt nie będzie bezkarnie mordował gliniarzy, ale na Boga – niech to nie będzie zemsta. Tylko samosądów nam jeszcze brakuje.
– Dopilnuję wszystkiego – odrzekł z przekonaniem.
– Lepiej, żeby tak było. – Uśmiech Zimnickiej był iście wampirzy.
***
Rozesłał ludzi po piętrach. Dochodziła szósta rano, więc i tak czas na pobudkę. Niech przepytają sąsiadów, może coś z tego wyniknie. Na pewno aż roiło się od śladów. Należało wytypować te należące do ofiar i te, które zostawili sprawcy. DNA, odciski palców – przy takim bałaganie musi się udać.
Wyszedł z mieszkania, żeby nie przeszkadzać. Swoje zrobił. Przez te kilka godzin dokładnie rozejrzał się po mieszkaniu. Miał zwyczaj wypełniać papiery od razu na miejscu zdarzenia, jeśli tylko była ku temu sposobność, żeby nie przeoczyć niczego, co znajdowali technicy. Tym razem próbował też powiązać kilka myśli, które przychodziły mu do głowy, ale bez skutku. Był zbyt zmęczony. To trzecia nocna szychta w tygodniu. Miał dosyć. Powinien teraz wrócić do siebie, na Siemiradzkiego, lecz nie był w stanie. Wsiadł do samochodu i pojechał do najbliższego kebabu. Zamówił pierwszy zestaw z listy, wsiadł z powrotem do auta i zasnął, zanim zdążył ugryźć choć jeden kęs.
Kiedy się obudził, dochodziła ósma rano. Już robiło się nieznośnie gorąco. Kropelki potu na szyi i czole drażniły nie do wytrzymania. Starł je niecierpliwym ruchem. Wykończyć się można. W duchu podziękował Najwyższemu, że Kraków mimo wszystko leżał na północy kontynentu. W wieczornych wiadomościach widział, że gdzie indziej jest o wiele gorzej. W takim Paryżu już odnotowano zgony co najmniej dwudziestu tysięcy osób, głównie starszych, które nie były w stanie wezwać pomocy lub gdy ta nadchodziła zbyt późno. Podobnie w Rzymie i Madrycie. Suche jak pieprz i gorące jak żar z piekarnika powietrze dziesiątkowało obywateli Unii Europejskiej. Już mówiło się o wyjątkowym roku. Co dziwne, nic tego nie zapowiadało. Zima, z temperaturą w granicach dziesięciu stopni poniżej zera i z niewielkimi opadami śniegu na przemian z deszczem, przeszła prawie niezauważona. Teoria o beznadziejnej zimie i takim samym lecie zupełnie się nie sprawdziła. Oberwało się nawet Skandynawom, dla których, co tu dużo mówić, temperatura powyżej trzydziestu stopni stanowiła spore zaskoczenie.
W Polsce spłonęły tysiące hektarów lasów, łąk i upraw. Ogłoszono suszę tysiąclecia i tylko nieśmiałe uwagi synoptyków o nadchodzących deszczach trzymały wszystkich przy życiu.
Komisarz sięgnął po zimnego kebaba, ale zanim zaczął jeść, w jego kieszeni zawibrował telefon. Spojrzał na wyświetlacz. Wydział kadr komendy miejskiej. Nic dziwnego, w końcu na służbie polegli policjanci. Co z tego, że jeden był pierwszy raz na patrolu. Z ułożenia ciała wynikało, że podjął działanie. Ten drugi dał się zaszlachtować jak baran, niemniej obu należał się państwowy pochówek, asysta kompanii honorowej, pośmiertne krzyże zasługi i przemówienia. Byli młodzi, rodzin nie założyli. Osobiście nie znosił takich uroczystości. Pogrzeb najszybciej w przyszłym tygodniu, co do reszty niech sami decydują. Jak nie mogą sobie poradzić, niech poproszą pierwszego zastępcę komendanta, który był w tych sprawach oblatany jak mało kto.
Zakończył rozmowę i odetchnął. Przez moment pomyślał o tym, co czeka jego – spokojna emerytura i zejście z tego padołu łez w zaawansowanym wieku czy też wypadek przy pracy. Takie rzeczy się zdarzały. Ostatnio częściej niż zwykle. Świat schodził na psy. Dosłownie.
Wyszedł z wozu, wrzucił niezaczęty posiłek do kosza, po czym wsiadł z powrotem i pojechał do komendy. Dobra, panie Abramowicz, pora przyjrzeć się panu bliżej.
***
Głowa ciążyła mu jak ołów. Był senny i zniechęcony. Kolejne kawy pobudzały tylko na chwilę, a potem zamulały żołądek. Mimo otwartych okien najmniejszy przeciąg nie poruszał firankami. Powietrze dosłownie stało w miejscu. Ciężko się oddychało i równie ciężko myślało. Na początek Abramowicz: miły starszy pan, emerytowany wykładowca wciąż udzielający się zawodowo.
Czym tam się zajmował – o, już znalazł: kultura społeczeństw prekolumbijskich. Oryginał, nie ma co, lecz podobno spec, jakich mało.
Sam o tym temacie miał jedynie mgliste wyobrażenie. Raz oglądał Apocalypto Mela Gibsona i wystarczy. Trudno o bardziej odległy od Krakowa rejon świata. Indianie, Aborygeni czy Maorysi… Zdaniem nadkomisarza łączyło ich jedno: wegetowali gdzieś na obrzeżach cywilizacji, nie interesując się światem, a świat nie interesował się nimi.
Staruszek nie wchodził nikomu w drogę, przynajmniej nic o tym nie wiadomo. Wdowiec od dziesięciu lat. Jedyna córka podobnie jak ojciec pracowała na Uniwersytecie Jagiellońskim.
Motyw, który nasuwał się sam, to rabunek. Komuś wydawało się, że w mieszkaniu są niezmierzone skarby, wyroby ze złota, szlachetne kamienie lub też eksponaty o sporej wartości kolekcjonerskiej. Wiele krakowskich mieszkań w istocie było małymi muzeami, gdzie zdarzały się cenne obrazy czy starodruki.
Jakieś pamiątki Abramowicz na pewno przechowywał, ale czy warto było dla nich zabić? Musi to sprawdzić. Może jutro? Ta córka, jak jej tam – Dominika – najlepiej będzie wiedzieć, co zginęło.
Na kartce znalazł jej adres i numer telefonu. Zawahał się przed wybraniem numeru. Lepiej poczekać, dziś to chyba trochę za szybko. Wiadomość o morderstwie zapewne spadła na nią jak grom z jasnego nieba. Może nie być gotowa do udzielenia wyczerpujących odpowiedzi.
Odłożył kartkę i sięgnął po następną. Informacje sąsiadów o tym gdzie, kto, jak i dlaczego pomagały rozwikłać najbardziej skomplikowane łamigłówki, a ponadto były bardziej precyzyjne od danych urzędu skarbowego.
Abramowicz mieszkał pod szóstką. Mieszkanie obok było puste. Właściciel wyjechał i od czasu do czasu wynajmował je za solidną opłatą. Naprzeciwko, pod czwórką, zamieszkiwała osiemdziesięcioletnia Irena Kwiecień. Na wpół głucha, wzrok jednak posiadała znakomity. Jak twierdziła, od paru dni Abramowicza nachodzili Cyganie.
Saja przymknął oczy, otworzył je i przeczytał tekst ponownie, koncentrując się szczególnie na ostatnim zdaniu. Nie mylił się: stało wyraźnie „Cyganie”. Nie Romowie, tylko Cyganie. Widać poprawność polityczna nie była najmocniejszą stroną pani Ireny.
O nachodzeniu profesora przez obcych wspominała jeszcze jedna osoba, tym razem z dołu. Pięćdziesięcioletnia Stefania Rowińska, opiekująca się wnukiem w mieszkaniu numer dwa, również wskazała na osoby o ciemnej karnacji i czarnych włosach. Mężczyźni – raz było ich dwóch, innym razem trzech. W końcu jakiś konkret.
I tu nasuwało się pytanie – czego osoby pochodzenia romskiego mogły chcieć od uniwersyteckiego wykładowcy?
Jeżeli uznać zeznania sąsiadek za w pełni wiarygodne, Cyganie odwiedzili Abramowicza trzy razy. Gdy zjawili się po raz czwarty, przeszli do konkretów. Jak nie dostali po dobroci, to wzięli siłą.
Zdaje się, że kluczem były te wcześniejsze wizyty.
Podparł głowę, wpatrując się w notatki. W końcu sięgnął po klawiaturę i wygooglował ofiarę. Mniej więcej tego się spodziewał. Abramowicz nie posiadał konta na Facebooku czy Tweeterze, lecz do końca anonimowy nie był.
Saja zaczął przeglądanie od początku listy odpowiedzi. Na stronie jednego z wydawnictw naukowych reklamowano kilka książek pana Wawrzyńca. Policzył je dokładnie. Osiem tytułów, od solidnych akademickich monografii po wydawnictwa bardziej popularne. Na pierwszym miejscu: Dzieje państwa Inków.
Wątpił, czy dałby radę przebrnąć przez te osiemset stron, czy choćby wydać 89 złotych, by postawić dzieło na półce. Za taką Archeologię kultury Cupisnique chciano już tylko 30 złotych, a za Kulturę Indian środkowoandyjskich wczesnego okresu jedyne 19 złotych. Nie widział w tym żadnej logiki, ale to nie on prowadził wydawnictwo z tak niszowymi książkami. Ostatecznie biznes mógł się opłacać. Każdy naukowiec musi publikować, a student zaliczać. Ile jest wydziałów na uniwersytecie? Sporo. W efekcie uzyskujemy perpetuum mobile. Złoty interes. Żyć nie umierać.
Zamknął stronę wydawnictwa i wrócił do wyników wyszukiwania w Google. Jakieś sympozjum naukowe i panele dyskusyjne, Abramowicz jako gość honorowy, temat „Piśmiennictwo w okresie późnego państwa”.
Ponownie książki, tym razem na Allegro, i to w zasadzie tyle. Romami w swoich badaniach się nie zajmował. Saja wrócił do punktu wyjścia. Jedno z drugim nie ma nic wspólnego. Dzisiaj już mu się nie chciało, ale jutro koniecznie zadzwoni do córki zmarłego.
***
Okna pokoju wychodziły na szarą i pokrytą odpadającym tynkiem ścianę sąsiedniej kamienicy. Kompletna masakra. Nawet oka nie było na czym zawiesić. Jedyny kawałek nieba, jaki dało się dostrzec między krawędzią dachu a rynną, wyglądał jak z ołowiu. Słońce wypaliło wszelkie kolory.
Oliwia Szczepańska, pracownica krakowskiej delegatury ABW, zamknięta od paru godzin w beznadziejnym biurowym pokoju zaczynała wariować. Zbliżało się południe, a jej mroczki latały przed oczami. Wystarczyło zerknąć w lusterko, by wiedzieć, że coś jest z nią nie tak. Twarz miała czerwoną i spoconą, rozchylone usta spazmatycznie łapały powietrze, a dopełnieniem wszystkiego były oczy zaczerwienione i spuchnięte jak po całonocnej balandze.
Czując łaskotanie w nosie, odwróciła głowę i wyciągnęła w ostatniej chwili chusteczkę z paczki leżącej na biurku. Kichnęła kilka razy z rzędu. Przeziębienie przy takich upałach wydawało się mało prawdopodobne, niemniej dopadło ją i nie chciało odpuścić.
Zmięta w kulkę chusteczka wylądowała w koszu. Musi wyjść i przespacerować się, inaczej oszaleje.
Sięgnęła po klucze do pokoju i wstała. Wakacyjna pora miała i dobre strony. Współpracownik, z którym dzieliła pomieszczenie, wyjechał na pełne trzy tygodnie i nikt jej nie zawracał głowy durnymi komentarzami i opowieściami, jak trudno utrzymać żonę i dziecko z jednej pensji, które doprowadzały ją do wściekłości.
Czy ten dupek nie domyślał się, że ją rani? Niech pośle swoją ślubną do roboty, od razu zrobi się lżej w budżecie. Poza tym, co ją mogły obchodzić ich problemy? Własnych miała dość.
Minął rok, od kiedy jej były szef okazał się draniem jakich mało. Co tam drań, po prostu gnida i karierowicz, a w konsekwencji zdrajca.
Ze śledztwem uporano się wyjątkowo szybko jak na tego typu sprawę. Cały zespół się rozsypał, a ją zesłano do Krakowa i jakby zapomniano o niej, zostawiając na tym bocznym torze. Z agentki terenowej stała się pracownicą biurową. Nie bawiły jej docinki, jaka to jest sumienna... Jeszcze raz ktoś tak zażartuje, a oczy wydłubie i zje na surowo. Mogła odejść, nikt jej nie trzymał na siłę, lecz wciąż nie potrafiła zdobyć się na ten krok. Zresztą, co by ją czekało? Praca na kasie w Tesco czy Biedronce, czy też może prywatna agencja detektywistyczna? Niewierny mąż, niewierna żona, wspólnik kantujący na boku. I tak do emerytury. Szybciej oszaleje. Tu przynajmniej miała wrażenie, że wykonuje konkretną robotę.
Na korytarzu pustki. Gmach robił przygnębiające wrażenie. Weszła do toalety i zamknęła za sobą drzwi. Twarz spryskała zimną wodą. Od razu zrobiło się przyjemniej.
Odetchnęła.
Przyjrzała się sobie. W dużym lustrze nad umywalką jej walory prezentowały się znacznie lepiej niż w małym lustereczku na biurku. Spod krótkich szortów wyłaniały się opalone na brąz nogi. Bluzeczka na ramiączkach więcej odsłaniała, niż zasłaniała. Twarz też niczego sobie, więc co z nią jest nie tak? Faceci w jej towarzystwie albo robili z siebie durniów, albo trzymali się na dystans. Z mało którym udawało się pogadać od serca, a już dłuższa znajomość urastała do rangi problemu.
Jest napromieniowana czy co? A może to ta sprawa z Bartczakiem ciągnie się za nią aż tutaj?
Jak tak dalej pójdzie, będzie musiała pogodzić się z losem. Młoda, ładna i zdolna, a i tak bez widoków na przyszłość. Trudno, co zrobić, takie przeznaczenie. Nikt nie obiecywał, że będzie miło, łatwo i przyjemnie.
Wróciła do siebie wolnym krokiem. Jak dłużej poobija się po tym dusznym budynku, niechybnie kogoś wykończy lub wyskoczy przez okno.
Po ponownym zalogowaniu się do systemu znalazła kilka nowych wiadomości. Pierwszą z nich było ostrzeżenie brytyjskich służb przed przeniknięciem na teren Unii Europejskiej wyszkolonych islamskich bojowników. Według informatorów ulokowanych w strukturach fundamentalistów na cel mogły zostać wzięte duże aglomeracje i lotniska. Dalsze informacje w tej sprawie będą przekazywane na bieżąco.
W sumie nic nowego, co parę miesięcy alarmowano o podobnych wydarzeniach. Najczęściej sprawa dotyczyła krajów o sporej mniejszości muzułmańskiej. Czy to dziwne, że ci weterani dżihadu chcą wrócić do domu z niekoniecznie pokojowymi zamiarami?
Oprócz tego w skrzynce znalazła okólniki i prośbę o wypełnienie ankiety, czyli same biurowe bzdety, jakimi niektórzy urzędnicy udowadniali własną przydatność. W końcu za coś brali pieniądze, a trudno przez te osiem godzin dziennie bez końca układać pasjansa czy przeglądać gazetę. Szkoda, że wybrała cały urlop na początku czerwca. Mogła zostawić parę dni na później, ale nie – jak już, to już. Co prawda tatrzańskich szlaków nie opanowały jeszcze wtedy żądne wrażeń hordy wczasowiczów, a wszędzie dawało wejść i zejść bez ciągłego „cześć”, „dzień dobry” czy „siema”, choć akurat ten zwyczaj powitania powoli odchodził w zapomnienie, ale też nie była zupełnie sama. Dopiero po słowackiej stronie poczuła się bardziej anonimowo. W końcu na parę dni zaszyła się w Lewoczy, urokliwym miasteczku niedaleko Popradu. Przynajmniej tam nie obawiała się napotkania znajomych z ich wieczną troską o stan jej ducha.
Spojrzała na zegarek. Dochodziła czternasta. Za mniej więcej godzinę skończy służbę. Nie miała szczególnych planów co do dzisiejszego dnia. Co najwyżej zakupy i małe pranie. Może wieczorem wybierze się na dłuższy spacer. Biegi czy inne formy aktywności w obecnych warunkach jakoś jej nie pociągały. Do sportu wróci, jak zrobi się chłodniej.
Bardziej z nudów niż z konieczności sprawdziła, co dzieje się w mieście. Już pierwszy rzut oka na portal internetowy podnosił ciśnienie. Uważnie zapoznała się z materiałem. Jej to nie dotyczyło – sprawa typowo kryminalna. Warto jednak trzymać rękę na pulsie. Przecież nikt nie lubi, jak bezkarnie zabijani są przedstawiciele prawa. ■
Nadkomisarz Norbert Saja był w zasadzie gotowy. Dłużej już nie mógł zwlekać. Wcisnął kciukiem ciąg cyfr, a następnie sprawdził w notatkach, czy przypadkiem się nie pomylił. Wszystko grało. Dobra, jazda.
Jeden sygnał, drugi, trzeci. Nic. Przy szóstym był bliski rozłączenia. No, jeszcze raz. Już chciał zakończyć, gdy usłyszał twarde:
– Słucham?
– Dzień dobry, nadkomisarz Norbert Saja, składam wyrazy współczucia.
Nie doczekał się odpowiedzi. Po drugiej stronie panowała absolutna cisza.
– Halo? – powiedział z niepokojem.
– Proszę mówić, ja pana słucham.
– Nadkomisarz Norbert Saja. Kieruję śledztwem w sprawie śmierci pani ojca. Wszelkie informacje, jakie będzie pani skłonna przekazać, pomogą w rozwiązaniu tej sprawy, więc gdyby...
– Macie już podejrzanych?
– Pani wybaczy, ale na tak postawione pytanie nie odpowiem.
– Tak czy nie?
– Ze względu na dobro śledztwa...
– Więc nie.
Wciągnął powietrze przez zaciśnięte zęby. Jak on nie znosił takich przemądrzałych idiotek. Nie zdążył nawet jej zobaczyć, a już wzbudziła jego niechęć.
– Proszę mnie zrozumieć, nawet gdybym chciał, nic nie powiem, bo nie mogę. To może zaszkodzić prowadzonemu dochodzeniu. Czy pani się wydaje, że tak po prostu przez telefon osobie, której nawet nie znam, zdradzę, na jakim etapie postępowania jesteśmy? – Powoli przystępował do ataku. – Pani obowiązkiem jest stawienie się na każde wezwanie. Uchylanie się od tego grozi konsekwencjami.
– Pan mi grozi?
Saja wpatrywał się w przestrzeń przed sobą, czując, że zaraz zaleje go krew. Szukał w głowie odpowiedniej riposty, ale został uprzedzony.
– Dobrze, już dobrze. Proszę się nie gniewać. Spodziewałam się tego telefonu już wczoraj. Jakoś się pan nie śpieszył.
– Oprócz pani ojca śmierć poniosło jeszcze dwóch naszych ludzi – wycedził przez zaciśnięte zęby. – To, z kim i kiedy się kontaktuję, jest wyłącznie moją i tylko moją sprawą. Nie będę się tłumaczył, procedury są zachowane. Jeżeli ma pani zastrzeżenia, proszę złożyć skargę. Komendant jest szczególnie wyczulony na głosy społeczeństwa. Przyjmuje w każdy pierwszy poniedziałek miesiąca między trzynastą a piętnastą, o ile nie ma pilnej narady.
– Zrozumiałam.
– Cieszę się.
– W takim razie kiedy?
Za szybko skapitulowała. Spodziewał się dłuższej pyskówki lub czegoś w rodzaju „czy pan wie, kim ja jestem?” albo „pan nie wie, kogo ja znam? – proszę pożegnać się ze stołkiem, bo pana dni są policzone”. Jeżeli był za ostry, to nie poczuwał się do winy.
– Za godzinę.
– Jeśli to nie problem, to wolałabym za dwie.
– Jak sobie pani życzy – odparł chłodno.
Popołudnie zapowiadało się jakoś nieszczególnie.
***
Dominika Abramowicz otworzyła drzwi własnym kluczem. Saja nie zdążył do końca przejrzeć biblioteczki, gdy usłyszał zgrzyt zamka, a następnie odgłos kroków z korytarza. Nie ruszył się z miejsca.
– Halo, jest tu ktoś?
– Jestem w salonie – odpowiedział, wsuwając pomiędzy książki jakąś broszurę, prawdopodobnie dotyczącą inkaskich obrzędów. Niewiele zrozumiał, bo całość napisano po hiszpańsku.
– Tu się pan schował.
Abramowicz równie dobrze mogła mieć czterdziestkę, jak i przekroczyć pięćdziesiątkę. Pozowała na kogoś z wyższej klasy średniej. Gustownie ubrana, roztaczała wokół siebie zapach dobrych perfum. Na pewno nie takich kupionych za parę złotych w drogerii na rogu, lecz w markowym sklepie. Przy okazji zmierzyła Saję wzrokiem bazyliszka. Odwzajemnił się tym samym.
– Spodziewałam się kogoś starszego – powiedziała, podając nadkomisarzowi dłoń.
– Dziękuję za komplement.
– To nie komplement.
– Wiem.
Kąciki ust drgnęły w uśmiechu i równie szybko wróciły na miejsce, gdy dostrzegła na podłodze czarne zakrzepłe plamy.
– Cierpiał?
A co on niby ma odpowiedzieć na tak postawione pytanie?
– Na razie poruszamy się w kręgu przypuszczeń.
Dominika Abramowicz zrobiła parę kroków, przyklękła i opuszkami palców dotknęła zaschniętej krwi. Nadkomisarzowi skojarzyła się z wiedźmą lub szamanką. W końcu bez słowa wstała i usiadła na pobliskim fotelu, starłszy dłonią proszek do daktyloskopii z poręczy mebla.
– Muszę zapytać, czym się pani zajmuje.
– Nawet tego pan nie wie?
– Od czasu zbrodni upłynęło zaledwie półtora dnia. Proszę mi wybaczyć, ale dopiero gromadzimy fakty.
– Jestem wykładowcą akademickim. Specjalizuję się, jak ojciec, w prekolumbijskich kulturach Indian.
– Skąd ta zbieżność zainteresowań?
– A jak pan myśli?
– No nie wiem. – Rozejrzał się dookoła. – Właściwie wszystko jest pod ręką.
– Można i tak do tego podejść. Ja bym jednak powiedziała, że pasja jest zaraźliwa, zwłaszcza dla kogoś takiego jak ja. Szybko nudzę się błahostkami. Moje koleżanki nie mogły zrozumieć, dlaczego wolę ślęczeć nad podręcznikiem, niż iść z nimi na potańcówkę.
– Takie społeczne nieprzystosowanie.
– Proszę to nazywać, jak pan chce.
Może należało poprosić Zimnicką do rozmowy? Te dwie były siebie warte.
– Co robiła pani wczoraj pomiędzy dwudziestą drugą a trzecią rano?
W końcu dotarło do niej, że to nie jakaś ponura farsa. Wyprostowała się, zmarszczyła czoło.
– Pracowałam.
– Gdzie?
– W domu. Przygotowuję do wydania swoją nową książkę. Robiłam korektę.
– Ktoś to może potwierdzić?
Pokręciła głową.
– Mieszkam sama. W zeszłym tygodniu wróciłam z Chile. Byłam tam trzy tygodnie, stąd ta presja czasu. Wydawca się niecierpliwi.
– Po powrocie widziała się pani z ojcem?
– Oczywiście.
– Kiedy to było?
– W zeszły czwartek i później w niedzielę wieczorem.
– Wydawał się zdenerwowany czy chociażby zaniepokojony?
Nie odpowiedziała od razu.
– A wie pan, kiedy teraz o tym myślę... mam wrażenie...
– Ma pani wrażenie czy jakiś konkret?
– Powiedziałabym, że był podekscytowany.
Jak pobędzie w jej towarzystwie dłużej, to oszaleje. Wyciąganie z niej kolejnych zdań doprowadzało go do rozpaczy. Nie tak dawno prowadził przesłuchanie jednego z bossów krakowskiego światka przestępczego zwanego „Salcesonem”. Wszystko wyglądało podobnie. Krok w przód i dwa w tył. Może to, a może tamto. W przypadku „Salcesona” było to zrozumiałe – groziło mu piętnaście lat, ale Abramowicz? Taka była czy prowadziła z nim jakąś grę?
– Może to pani rozwinąć?
– Hm... – Zastanowiła się przez moment. – Tata mało czym się interesował. Wie pan: piłka nożna, polityka, takie sprawy zupełnie go nie obchodziły. Pewnie ledwo zauważył, że zmienił się ustrój. Jego jedyną pasją była praca.
– Czyli?
– Był wybitnym specjalistą. Jeździł do Peru, korespondował z ekspertami z Ameryki Południowej, Stanów i Europy, jego książki tłumaczono na hiszpański.
– To zapewne spore osiągnięcie.
– Żeby pan wiedział.
– A domyśla się pani, co wpłynęło na jego zachowanie?
– Pytałam, ale nie chciał powiedzieć.
Saja wstał i przespacerował się po salonie. Czuł, że jeśli posiedzi jeszcze chwilę dłużej, to dostanie jakiegoś skurczu.
– Mam prośbę.
– Słucham.
– Proszę się rozejrzeć i powiedzieć, czy wszystko jest na miejscu.
– Podejrzewa pan, że przy okazji dokonano kradzieży?
– I taką ewentualność bierzemy pod uwagę.
Zrobiła to, o co poprosił, lecz bez entuzjazmu.
– Jedyny majątek w tym domu to książki. Wolał wydać ostatni grosz na kolejną, niż kupić nowe buty. Matka nieraz robiła o to awantury. Na szczęście sporo literatury otrzymywał od znajomych.
– Jakieś szczególnie cenne pozycje?
– Skądże, same współczesne wydawnictwa. Może wyjątkowo jedno–dwa przedwojenne, nie więcej. Jeżeli spodziewał się pan białych kruków, to jest w błędzie. Ojciec nie był kolekcjonerem, dla niego liczyła się treść.
Zdaje się, że motyw rabunkowy odpadał, więc w takim razie co zostawało?
– Miał wrogów?
– Ojciec? Równie dobrze może pan zapytać, czy Święty Mikołaj ma przeciwników politycznych.
– Skądinąd wiadomo, że ma.
– Proszę mnie nie łapać za słowa. – Skończywszy przeglądanie szafy i regału, przeszła do pokoju obok. Saja, chcąc nie chcąc, podążył za nią.
Gabinet wyglądał jak punkt skupu makulatury. Tylko biurko wydawało się w miarę uporządkowane. Nadkomisarz był tu raz, na samym początku, i nic nie przyciągnęło jego uwagi.
Dominika czuła się tutaj jak u siebie. Usiadła w fotelu za biurkiem i przetrząsała szuflady.
– Wszystko jest? – zapytał dla świętego spokoju.
– No właśnie nie.
Podszedł bliżej i stanął tuż przy niej. W górnej szufladzie dostrzegł czyste kartki papieru, ołówki i kilka długopisów. Córka profesora przejrzała zawartość, a na koniec ją zatrzasnęła. Niżej leżały wyłącznie broszury, książki i inne zadrukowane szpargały.
– Czego konkretnie brakuje?
– Zeszytu. – Zamiast dotychczasowego chłodnego szyderstwa usłyszał nagłe poirytowanie. – Kiedy ojciec nad czymś pracował, najpierw robił notatki. Czasami zapisywał cały brulion.
– Może nie tym razem?
– Widziałam go w niedzielę, leżał tu, na wierzchu. Nawet chciałam zajrzeć do niego, ale mi nie pozwolił. Śmiał się, że to całkowicie odmieni moje postrzeganie tamtej rzeczywistości.
– Naprawdę tak powiedział?
– Ma pan jakieś wątpliwości?
– Same, taką mam pracę – odpowiedział, starając się jednocześnie odgadnąć, co symbolizuje kamienna figurka leżąca na blacie. Na dobrą sprawę mógł to być po prostu kawałek piaskowca. – Jaką miał okładkę?
– Zdaje się, że zieloną.
„Zdaje się”. Uwielbiał takie stwierdzenia. Panie władzo, ja nic takiego nie zrobiłem, przechodziłem obok, tamten leżał pijany. Zabrałem zegarek? I tak by zginął. Lepiej ja niż obcy.
– Mały, duży, z obrazkiem czy bez?
– Zwyczajny.
Przejrzał półkę z podobnym skutkiem jak wcześniej szuflady.
– Może jest w drugim pokoju – zasugerował.
– Na pewno bym go dostrzegła.
– Albo spadł za tapczan.
– Ojciec może i był roztargniony, ale na pewno nie był idiotą.
– Nic takiego nie powiedziałem. Z doświadczenia wiem, że nawet najmądrzejszym zdarzają się najbardziej nieprawdopodobne sytuacje.
– Skoro pan jest taki mądry, to proszę sprawdzić.
Wyszedł do sypialni i zajrzał pod łóżko. Oczywiście, niczego tam nie znalazł. Życie nie chadza tak prostymi drogami. Wrócił do gabinetu.
– I co?
– Pudło.
– Nie jestem zaskoczona.
Jeżeli zapiski profesora faktycznie istniały, a nie były wytworem fantazji jego córki, i jeżeli – jak mówiła – zaginęły, sprawcy kradzieży nasuwali się sami. Tylko po co Romom notatki akademickiego wykładowcy dotyczące historii tak odległego rejonu świata?
Zerknął na zegarek. Zrobiło się późno, a paru spraw nie mógł dłużej odwlekać.
***
– Pani Rowińska, pani oczywiście zdaje sobie sprawę, że wszystko, co pani powie, może mieć istotne znaczenie dla postępów śledztwa.
Nadkomisarz bardzo starał się nie ziewać. Przynajmniej nie w czasie przesłuchiwania świadka. W nocy spał źle. Ściany jego bloku w dzień chłonęły żar słońca, a w nocy pozbywały się ciepła, zamieniając sypialnię w piekarnik. Gdy już w końcu zasnął, przyśnił mu się koszmar, który o mało nie przyprawił go o zawał. Wszystko jak po halucynogenach. Tańczące postacie w maskach, krwawe rytuały, widma z zaświatów i Dominika Abramowicz podchodząca do niego z obsydianowym ostrzem. Nic dziwnego, że rano był zupełnie wyżęty i nawet podstawowe czynności przychodziły mu z trudem.
Stefania Rowińska wpatrywała się w niego z rezerwą, choć może lepiej pasowałoby tu określenie „z obawą”.
Coś za mocno eksponowała lewy profil. Do tego zbyt gruba warstwa podkładu na niebrzydkiej twarzy blondynki ostrzyżonej na pazia... Rozpaczliwie próbowała udawać cwaną, a wcale jej to nie wychodziło.
– Proszę pytać. Nie mam nic do ukrycia. – Sięgnęła do torebki i wyciągnęła papierosy. W jej oczach pojawiło się pytanie.
– Można. – Skinął głową.
Praktycznie każdy z przesłuchiwanych, i to obojętnie w jakim charakterze – świadka czy oskarżonego – prosił o szluga. Tu palili nawet niepalący. Przesłuchanie bez cygaretów po prostu nie mieściło się w głowie.
Podsunął jej ogień, pochylając się głęboko w przód. Przy okazji potwierdził wcześniejsze spostrzeżenie. W duchu westchnął. Nie ma wniosku, nie ma sprawy. Na pewno usłyszałby wykręt w rodzaju: motorniczy gwałtownie zahamował czy też drzwiczki szafki były otwarte. Nie mój cyrk, nie moje małpy.
Przejrzał pisemne oświadczenie, aż dotarł do fragmentu, którego szukał.
– Zdaje się, że jest pani jedną z niewielu osób, które widziały zabójców profesora.
Drgnęła, jakby była podłączona do prądu.
– Sporządzimy portrety pamięciowe. Proszę się nie martwić, dysponujemy prawdziwymi specjalistami w tym zakresie.
– To konieczne?
– Pani się boi?
– No wie pan... W mojej sytuacji... Przecież wiedzą, gdzie mieszkam – dodała pośpiesznie. – Mam rodzinę. Jak zrobią krzywdę moim bliskim, nigdy sobie tego nie daruję. Pan przecież wie, do czego są zdolni.
Już chciał zapytać, czy chodzi o całą rodzinę, czy też są wyjątki.
– Pani obowiązkiem jest udzielenie pomocy organom ścigania – tłumaczył cierpliwie. – Odstępstw nie przewidujemy.
– To psychopaci.
– A pani pomoże nam ich złapać.
Zamrugała zakłopotana. Pewnie pierwszy raz znalazła się w podobnej sytuacji. Szczęściara. Znał wielu, którzy trafiali tu notorycznie.
– Pokój osiemnaście, pierwsze piętro. Koledzy wiedzą, o co chodzi.
Ciekawe, co z tego wyjdzie. Być może trafią w dziesiątkę. Portrety dotrą do dzielnicowych i wywiadowców i któremuś z nich zapali się lampka w głowie. Jeżeli nie, to nie – pozostawali jeszcze skruszeni przestępcy i informatorzy. Rowińska, jak też pozostali świadkowie, stwierdziła, że bandytów było trzech, a to już mała konspiracja. Nie ma siły, by któryś czegoś nie chlapnął, no chyba że są wyjątkowo zdyscyplinowani. Całe dnie siedzą cicho, a na robotę wychodzą po zmierzchu jak wampiry.
Swoją drogą to dobre określenie: wampiry. Od razu kojarzyli się z czymś mrocznym i niebezpiecznym. Tu nawet nie chodziło o starego Abramowicza. Ze staruszkiem poradziłby sobie nawet gimnazjalista, ale z dwoma wyszkolonymi policjantami? Zginęli bez próby obrony. Zwłaszcza ten... jak mu tam... Jakimowski. Kawał chłopa. Mało kto w ogóle zdobyłby się na odwagę, żeby mu podskoczyć, a tu proszę – raz-dwa i po nim.
Na razie wiedział niewiele, a motyw wciąż nie był jasny. Zniknął zeszyt z zapiskami profesora. Idąc tym tropem, można pomyśleć, że dorwała go konkurencja, bardzo zdeterminowana, skoro nie wahała się usunąć interweniujących chłopaków z patrolu. Do tego potrzeba jaj. Co innego zmaltretować emeryta, a co innego rozwalić gliniarzy. Zresztą śmierć Abramowicza też nie była normalna. Przemoc przychodziła sprawcom nad wyraz łatwo, a to już było niepokojące. Nim ich dorwie, może popłynąć jeszcze wiele krwi. Podobne okrucieństwo zdarzało się rzadko. Jeden wieczór, a statystyka zabójstw jak za kwartał. Ciągle błądził po omacku. Nie dysponował właściwie niczym. Był jak dziecko we mgle. Indianie, Cyganie... – gdzie to go zaprowadzi?
***
Małe espresso dobrze jej zrobi. Oliwia przysiadła w jednej z kawiarni opodal Starego Miasta i z ulgą wyciągnęła nogi, kładąc przed sobą nowy numer anglojęzycznego „Newsweeka”.
Już od dawna nie kupowała gazet, lecz tym razem uczyniła wyjątek. Zainteresował ją szczególnie jeden artykuł, poniekąd dotyczący jej działki. Złożyła zamówienie i zagłębiła się w lekturze.
Nazwisko autora, Nortona Sheparda, nic jej nie mówiło. Najwyżej później sprawdzi, co to za jeden. Parę stron tekstu i liczne zdjęcia. Wprowadzenie opisywało pokrótce historię organizacji FARC. Fuerzas Armadas Revolucionarias de Colombia, czyli Rewolucyjne Siły Zbrojne Kolumbii, stanowiły ewenement na tle wielu organizacji marksistowskich i maoistycznych, jakie pojawiły się w Ameryce Południowej w burzliwych latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Już przeszło pięćdziesiąt lat prowadziły walkę zbrojną przeciw władzom w Bogocie. W okresie świetności przywódcy Pedro Antonio Marín i León Sáenz dysponowali przeszło osiemnastoma tysiącami bojowników. To nie była jakaś tam bojówka ukrywająca się w dżungli czy górach, tylko partyzancka armia realnie zagrażająca strukturom państwa.
Chcąc podreperować finanse, FARC zabrał się za handel koką, z początku opodatkowując handlarzy, a w końcu przejmując ich biznes. Doprowadzeni do ostateczności właściciele ziemscy w 1997 roku powołali do życia siły samoobrony, czyli AUC – Autodefensas Unidas de Colombia. W wojnie, jaka wybuchła, nikt nie dawał nikomu pardonu. Po 11 września FARC wpisano na listę organizacji terrorystycznych, jankesi wyłożyli pieniądze, a siły rządowe przystąpiły do kontrataku. Wydawało się, że dni marksistowskich bojowników są policzone.
Nic bardziej mylnego. Zepchnięci w niedostępne regiony dżungli partyzanci przyczaili się, koncentrując na narkotykach i ich dystrybucji. Jak zwykle w takich przypadkach decydująca była determinacja. Wola sił bezpieczeństwa w końcu osłabła, akcje wojskowe stały się coraz rzadsze, a nawet doszło do tego, że część pojmanych wcześniej bojowników zwolniono z więzień. Zapanował względny spokój. Przynajmniej taki, który nie przyciągał uwagi mediów spektakularnymi starciami.
Do nowej odsłony tej bratobójczej wojny doszło niedawno, na początku roku. Słyszała coś o tym, ale nie zwróciła większej uwagi, pochłonięta własnymi sprawami. Otóż 12 stycznia oddział FARC wkroczył do Caño Guayabo w pobliżu granicy z Wenezuelą. O tym, co stało się później, niewiele wiadomo. W miasteczku odbywał się festyn. Miejscowa policja ulotniła się na pierwszą wieść o nadchodzącym oddziale. W pewnym momencie partyzanci najwyraźniej wpadli w szał. Rozpoczęła się masakra. Szczęście mieli ci, których dosięgła kula. Wielu zabito, szlachtując maczetami. Księdza ukrzyżowano, a jego parafianom poobcinano kończyny i wyrwano serca. Nie oszczędzono nikogo.
Gdy następnego dnia na miejscu zjawiły się siły specjalne, zahartowani w bojach żołnierze podobno płakali jak dzieci. Wszędzie walały się okaleczone ciała. Sporo ofiar poćwiartowano. Władze podały, że zidentyfikowano prawie czterystu zabitych. Wybito wszystko, co żyło i się ruszało, nie wyłączając zwierząt domowych. Nigdy wcześniej na terenie Kolumbii nie doszło do czegoś podobnego. Do tej pory FARC walczył o wolność ludu. Dwa tygodnie później kolejna masakra zdarzyła się w innym miejscu. Tym razem doliczono się dwustu pięćdziesięciu ofiar.
Od tego czasu podobne zdarzenia zaczęły się powtarzać. Rzadko komuś udawało się uciec w zamieszaniu lub przeżyć, udając zabitego. Przetrząsający podzwrotnikowe lasy komandosi poczęli natrafiać na puste osady Indian czy drwali. W ośmiu przypadkach na dziesięć mieszkańców wybito lub sami uciekli. Jak się szybko okazało, okrucieństwo FARC miało daleko idące konsekwencje. Zwykli policjanci czy żołnierze unikali jakichkolwiek starć tak dalece, że oddziały szły w rozsypkę na pierwszą wieść o nadchodzącym przeciwniku. Nikt nie chciał dostać się do niewoli i skończyć w męczarniach. Szybko obłożono cenzurą wszystkie wiadomości pochodzące ze strefy walk, co oczywiście od razu wywołało lawinę komentarzy. Organizacja, która – jak się wydawało – została zepchnięta do głębokiej defensywy, niespodziewanie odzyskała siły i znaczenie. Jak oceniano, pod jej kontrolą znajdowała się już jedna trzecia Kolumbii.
Powoli przestawał być to problem tylko tego państwa. W Peru reaktywował się Świetlisty Szlak, a w Urugwaju Tupamaros. Wszyscy działali z tą samą brutalną gwałtownością, a specjaliści nie potrafili wyjaśnić, co się tak naprawdę stało.
Odłożyła gazetę i upiła łyk espresso. Nie wiedziała, co o tym myśleć. Co prawda partyzantka, jaka by ona nie była, nigdy nie przebiera w środkach, ale to, co się tam wyrabia, przechodzi wszelkie wyobrażenia. Autor nie napisał wprost, że te rzezie miały charakter obrzędów, jednakże odniosła takie wrażenie. Nie potrafiła zrozumieć, co sprawia, że ludzie zmieniają się w krwawe bestie.
Popaprańców nigdy nie brakowało. Wystarczyło zapoznać się z tym, co wyrabiali dżihadyści Państwa Islamskiego. Czyżby marksiści postanowili pójść tą samą drogą?
***
Na portretach pamięciowych zazwyczaj twarze są jakieś sztuczne, szczegóły nieprecyzyjne, a podobieństwo do osób będących pierwowzorami, delikatnie mówiąc, naciągane. Tym razem nie było inaczej. Jeżeli Rowińska tak zapamiętała morderców Abramowicza, to już teraz mógł odłożyć sprawę do akt.
Pierwszy z rysunków niechybnie przedstawiał gwiazdę kina bollywoodzkiego. Saja potrafił go sobie wyobrazić, jak przechadza się nad brzegiem Gangesu, rwąc panienki i popijając drinki.
Drugi to zakapior o spojrzeniu debila. Z tymi kruczoczarnymi, prostymi, długimi włosami i wąsami w kształcie podkowy musiał rzucać się w oczy z daleka.
Oblicze na trzecim portrecie było nijakie. Takich jak ten spotykał codziennie tysiącami, wystarczyło wyjść na ulicę: łysy lub prawie łysy, szerokie czoło i kalafiorowate uszy. Ze wszystkich przedstawionych przez Rowińską ten był najmniej charakterystyczny, lecz to właśnie on wydał się nadkomisarzowi najbardziej interesujący, jako że przynajmniej kojarzył mu się z paroma znajomymi osobami.
Saja wynotował sobie wszystkie te osoby na kartce. Sześć nazwisk. Warto sprawdzić. Być może to jest jakiś punkt zaczepienia. ■
– Za dwa dni w Novotelu Centrum odbędzie się spotkanie przedstawicieli Orlenu i francuskiej grupy Total. Nie muszę chyba tłumaczyć, że od tego może zależeć przyszłość państwowego koncernu. Rząd pokłada w tej naradzie spore nadzieje. Tak... – Major Kwiecień, mężczyzna w sile wieku i o posturze zapaśnika, który zapuścił się w treningach, wygłaszał kwestię monotonnym głosem. Zresztą nigdy się nie śpieszył. To, w jaki sposób dochrapał się stanowiska szefa krakowskiej delegatury ABW, stanowiło dla Oliwii zagadkę. – Nasza rola sprowadza się do wstępnego zabezpieczenia terenu. Resztą zajmą się koledzy z Warszawy.
Wśród kilku funkcjonariuszy, którzy zgromadzili się na spotkaniu, dało się odczuć wyraźną ulgę. Jak się coś posypie, nie ich wina. Zresztą, co niby mogło pójść nie tak? To spotkanie prezesów i wiceprezesów, ludzi, którzy w zaciszu gabinetów uzgadniali wielomiliardowe kontrakty, a nie urodziny gwiazdy rocka.
– Oliwia.
– Tak, panie majorze?
– Technicy już tam są. Pogonisz ich do roboty. Niech sprawdzą, co i jak.
– Oczywiście.
– Pogadaj z personelem, czy przypadkiem nie mają tam jakiegoś świra.
– Myśli pan, że jakiś psychol przyczaił się właśnie w Novotelu?
– Tacy są zdolni do wszystkiego. – Kwiecień podrapał się kciukiem po skroni. – Wiecie, co się wyrabia na mieście. Policja chyba wciąż drepcze w miejscu.
– Możemy im jakoś pomóc? – zapytał jeden z oficerów siedzący obok Oliwii.
– Jak na razie nie zwracali się do nas z taką prośbą.
– Fatalna sprawa, i to akurat na naszym terenie.
– Ktoś coś słyszał o tym całym Abramowiczu?
Pomruk zaprzeczenia rozległ się wśród zgromadzonych.
– Proponuję, żebyście mieli oczy i uszy otwarte, a nuż na coś traficie – podsumował major. – A ty, Oliwia, ruszaj, już i tak jest późno.
***
Służbową vectrę zostawiła na parkingu obok hotelu. Nieopodal stała furgonetka techników, zaś parę metrów dalej – nieprzepisowo, za to w cieniu – radiowóz policji z funkcjonariuszami, którzy chyba pilnowali, żeby nikt nie skradł nieoznakowanych wozów tajnych służb. Weszła do holu i skierowała się w stronę recepcji.
Klima działała na ful. Od razu poczuła się rześko.
– Ma pani rezerwację? – Kobieta w uniformie przywitała ją wyuczonym uśmiechem.
– Nie, ale mam to. – Machnęła legitymacją.
– Pani koledzy już rozpoczęli pracę.
– Świetnie, gdzie ich znajdę?
– Trzecie piętro, pokoje od numeru trzysta do trzysta trzydzieści.
Wjechała do góry i rozejrzała się po korytarzu. Odgłosy rozmów dobiegały z lewej. Nieśpiesznie podeszła bliżej. Drzwi numeru trzysta dwadzieścia pięć były uchylone, pchnęła je i śmiało weszła do środka.
Grupa techników rozwalona na fotelach gawędziła wesoło. Brakowało tylko wódy i panienek.
– Panowie, litości. Terminy nas gonią.
– Obskoczyliśmy już dwa pokoje – oświadczył ich szef.
– Czysto?
– Jak na razie.
– Kiedy skończycie?
– Do wieczora będzie po zabawie.
– Dobra, na razie rozejrzę się sama.
Jak powiedziała, tak zrobiła. Wszędzie panował wzorowy porządek. Świadczone tutaj usługi stały na wysokim poziomie. Oczywiście mogło się zdarzyć, że zainstalowano mikrofony w nadziei, iż po oficjalnych pertraktacjach jacyś członkowie delegacji coś skomentują. Słabe punkty zaraz wykorzysta konkurencja i nie musiało tu chodzić wcale o konkretny kontrakt. Zdobywano w ten sposób przewagę na przyszłość. Delegacje mają własne ochrony. Lada moment należało spodziewać się Francuzów z DGSE. Ci dopiero potrafili być upierdliwi. Nawet dziwne, że ich tu jeszcze nie ma. A może są?
Zjechała na parter i poszukała hotelowych ochroniarzy. Na służbie zastała jednego z nich – starszego, korpulentnego mężczyznę w koszuli nie pierwszej świeżości i w pomiętej marynarce. Wyjaśniła, kim jest i co tu robi. Były gliniarz, dorabiający do emerytury, przyjął wszystko do wiadomości ze stoickim spokojem.
– Czy w ostatnich dniach działo się tu coś, co zwróciło waszą uwagę?
– Zszedł nam gość spod sto siedemdziesiąt.
– Gdzie zszedł? – Nie zrozumiała w pierwszej chwili.
– Tam. – Palec ochroniarza wskazał na zewnątrz.
– Wyskoczył przez okno?
– Nie o to chodzi. – Mężczyzna spojrzał na nią poirytowany. – Chciał, żeby go obudzić o szóstej trzydzieści, podobno śpieszył się na samolot. Nie odbierał telefonu z recepcji, wysłano więc kogoś z obsługi. Pukano, stukano – dalej nic. W końcu wezwano mojego zastępcę i kierownika zmiany. Gdy weszli, tamten już nie żył. Młody chłop, a tak go trafiło. Podobno serce.
– Serce? Był chory czy naćpany?
– Słyszałem, że nie, nic z tych rzeczy. Tak po prostu.
– Kiedy to było?
– Niecały tydzień temu. O resztę proszę pytać szefostwo, będzie wiedzieć najlepiej.
– Nie omieszkam.
– Wie pani, jak wykituje któryś z gości, robi się nieprzyjemnie. Karetka przed wejściem wzbudza niezdrową sensację. Jeśli ktoś zachoruje, to jeszcze, różne rzeczy się przecież zdarzają – zawały i wylewy – ale jak zgon następuje w pokoju, to same kłopoty. Ambulans przecież nie zabierze truposza. Robią to ludzie z zakładu pogrzebowego. Karawan przed frontem – wie pani, co oznacza? Równie dobrze można wywiesić czarną flagę. Do kitu z tym wszystkim. – Zakończył machnięciem ręką.
– Pamięta pan, jak się nazywał?
– Nie, ale to można łatwo sprawdzić. Jakiś Hiszpan – tak mi się przynajmniej zdaje.
– Może pan to dla mnie zrobić?
– W recepcji będą wiedzieli.
Kierownik zmiany okazał się nad wyraz pomocnym młodym człowiekiem. Wyszukanie danych w komputerze zajęło mu niespełna minutę.
– Mam: Louis Rodríguez Vásquez, lat dwadzieścia siedem, urodzony w Oaxaca de Juárez albo jakoś tak, przyjechał do nas piątego sierpnia.
– Oaxaca to chyba nie w Hiszpanii?
– Nie, proszę pani. Paszport był meksykański.
Ochroniarz i kierownik wpatrywali się w nią z zainteresowaniem.
– Często zdarzają się takie wypadki?
– W zeszłym roku raz. Turysta z Norwegii – odpowiedział młodszy z mężczyzn.
– Miał dziewięćdziesiątkę i brał viagrę. Przyjechał na panienki – mruknął ochroniarz. – Wcześniej tak ze cztery lata był spokój.
Ciekawe, ilu dwudziestosiedmiolatków dostaje zawału podczas wycieczki, i to nie łażąc po górach z plecakiem, tylko w ekskluzywnym hotelu podczas snu? W dodatku zdrowych i trzeźwych? Statystyk nie znała, ale nie może ich być wielu.
– Kto go znalazł?
– Nasi zmiennicy i sprzątaczka.
– Są tu może?
– Marek będzie po południu, a pani Renaty musimy poszukać na pierwszym. Powinna kończyć robotę.
Jak szybko się okazało, personel pomocniczy miał akurat przerwę. Na widok zbliżającej się grupy kobiety poderwały się na nogi, pośpiesznie zawijając kanapki w papier śniadaniowy.
– Pani Renato, poproszę panią na chwilę.
Wysoka dziewczyna, mniej więcej w jej wieku, przełknęła ostatni kęs i poszła za nimi.
– Mamy kilka pytań. – Tyle tytułem wstępu.
– W czym mogę pomóc?
– Chodzi nam o Louisa Vásqueza, tego sztywnika z zeszłego tygodnia – obcesowo zakomunikował ochroniarz.
– Tak?
– Pamięta pani jakieś szczegóły? – dopytała Oliwia.
– Niby jakie?
– Cokolwiek.
– Niewiele widziałam, pan Majewski zaraz wysłał mnie na dół po pomoc.
Zdaje się, że nic z tego. Trzeba będzie poczekać na tamtych zmienników. Być może oni wiedzą więcej.
– Szkoda. Gdyby jednak coś sobie pani przypomniała, choćby szczegół...
– Miał tatuaże.
Oliwia spojrzała uważnie na sprzątaczkę. Dziewczyny nie trzeba było zachęcać do dalszych zwierzeń.
– Weszłam tylko parę kroków, ale ciało zobaczyłam. Leżał tak jakoś dziwnie, jakby sięgał po telefon i siły go opuściły.
– Czyli jak?
– Na brzuchu. Część ciała zwisała bezwładnie z łóżka. Całe plecy i ramiona były odsłonięte.
– A te tatuaże to jakieś konkretne wzory?
– Wcześniej takich nie widziałam. Ludzie z głowami ptaków i zwierząt jak w egipskiej mitologii. Sporo tego było. Wiem, co mówię. Mój chłopak prowadzi taki salon na Grodzkiej. Zaraz potem wyszłam, a wszystkim zajęli się inni.
Ciekawe, gdzie teraz jest to ciało? Przecież nie wrzucili go do dołu i nie zasypali wapnem. Jeżeli zmarły był cudzoziemcem, obowiązywały odpowiednie procedury. Wywóz za granicę może potrwać. Niewykluczone, że zwłoki wciąż znajdowały się w Krakowie. Jeżeli tak, to prawdopodobnie w Zakładzie Medycyny Sądowej UJ na Grzegórzeckiej. Musiała się tego jak najszybciej dowiedzieć.
Przy jakiejś okazji poznała jednego z pracowników placówki, tylko czy jego numer wciąż jest w komórce? Przejrzała listę kontaktów. Im bliżej dołu, tym większe rozczarowanie. Nie powinna była wtedy być taka impulsywna. Sprawdziła połączenia. Strasznie wolno to szło, ale chyba w końcu znalazła.
– Cześć... Adam. – W ostatnim momencie przypomniała sobie imię.
– Oliwia? Nie spodziewałem się.
Głupio tak od razu przechodzić do konkretów. Może najpierw jakaś zmyłka. Co go może interesować oprócz trupów? Nim zdążyła powiedzieć choć słowo, została uprzedzona.
– Domyślam się, że dzwonisz w służbowej sprawie.
– No tak – odparła skonsternowana domyślnością kolegi. – Słuchaj, macie tam u siebie niejakiego Louisa Vásqueza, obywatela Meksyku. Trafił do was z podejrzeniem zawału serca.
– Mieliśmy, skarbie, mieliśmy. Przedstawiciel ambasady zabrał ciało na drugi dzień.
– Żartujesz?
– Nie w takiej sprawie.
– Zdążyliście zrobić sekcję?
– Od tego gorąca ludzie padają jak muchy. Mamy pełne chłodnie. Na cmentarzach nie nadążają z pochówkami. Dolicz wypadki, te wszystkie utonięcia i kraksy po pijaku. Mówię ci, obłęd, czysty obłęd.
– Adam...
– Mów, ja cię cały czas słucham.
– Widziałeś go?
– Kogo?
– Vásqueza, przecież wiesz.
– Aaa, tego. Pewnie, że widziałem.
– Możesz coś o nim powiedzieć? – drążyła temat.
– To ważne?
– Bardzo.
W telefonie zapadła cisza. Pewnie zastanawiał się, co takiego ją zainteresuje.
– Wielki chłop – powiedział w końcu. – Ponad metr dziewięćdziesiąt. Bary jak u kulturysty. W trakcie oględzin dostrzeżono liczne otarcia na dłoniach i siniaki.
– Świeże?
– Raczej takie sprzed tygodni. Innych ran brak. Zresztą niezły był z niego oryginał...
– Wszędzie dziary.
– O tym wiesz? Myślałem, że cię zaskoczę.
– Powiedz o nich więcej.
– Kochanie, ja się na tym zupełnie nie znam. Kolega strzelił fotkę. Chce sobie zrobić takie same.
Serce zabiło jej mocniej.
– Adaś...
– Teraz to Adaś, a ostatnim razem...
– Nie bądź taki małostkowy.
– Ja? Żyły sobie wypruwam...
– Sobie? Nieważne – zreflektowała się. – Przyślij mi to na komórkę. Ozłocę cię.
– Akurat uwierzę.
Parę minut później dokładnie obejrzała zdjęcie. Niewiele było widać. Jak wróci do biura, wydrukuje fotę w dużej rozdzielczości. To, co miała, na razie musiało wystarczyć.
Upierzony wąż spozierał na nią czerwonymi ślepiami, a postać z ramienia pożerała właśnie jakiegoś nieszczęśnika. Wszystko w otoczeniu czaszek i kościotrupów. Niezła jazda. Kto takie obrzydlistwo chciałby nosić na skórze? Louisie Vásquez – kim byłeś, co tu robiłeś i co cię zabiło?
Gdyby nie przeczytany dzień wcześniej artykuł w „Newsweeku”, pewnie nie zwróciłaby uwagi na takie szczegóły. Sama nic więcej nie ustali, musi o tym pogadać z kimś wyżej. Major wydawał się odpowiednią osobą. Dochodziła czternasta. Jeśli chce go jeszcze zastać w biurze, musi się zbierać.
***
Marcin Ignacik, urodzony w 1978 roku w Nowej Hucie, karany za kradzieże i rozbój, pobicie oraz stawianie oporu policji, w mamrze przesiedział łącznie osiem lat. Na liście nadkomisarza figurował pod numerem trzecim. Z dwóch pierwszych, jak się można było spodziewać, jeden zmarł od ciosu nożem w bandyckich porachunkach, a drugi znajdował się w areszcie śledczym przy Czarnieckiego, zatem interesującego Saję dnia nie mógł przebywać w mieszkaniu Abramowicza. Nic nie szkodzi, to nie był koniec listy.
Ignacika pamiętał doskonale. Podwórkowy rozrabiaka, który wyrósł na bandytę. Matka próbowała trzymać dzieci twardą ręką, lecz nic z tego nie wyszło. Marcin był z nich najgorszy. Potrafił ot tak, bez przyczyny podejść i skopać ducha winnego przechodnia tylko dlatego, że tamten był lepiej ubrany niż on. Wszystkiemu winne środowisko i okoliczności. Jak od małego przebywa się wśród złodziei i prostytutek, strasznie ciężko wyrosnąć na porządnego człowieka. Imponują ludzie z miasta, a nie własna ciężko pracująca rodzicielka.
Saja z dzielnicowym stanęli przed odrapaną bramą kamienicy przy Rzeszowskiej. Ze środka zalatywało moczem. Fatalne miejsce. Tu wszyscy się znali, a obcych nie tolerowano. Łatwo dostać w mordę nawet w biały dzień.
Nadkomisarz nie należał do tchórzy. Miejscowe wycieruchy mogły mu co najwyżej naskoczyć. Bardziej obawiał się tego, że Ignacik, zobaczywszy policję, ulotni się jak zdmuchnięty wiatrem liść, dlatego też dwóch wywiadowców po cywilnemu miało obstawić ewentualne drogi ucieczki.
Odczekał, aż wszyscy znajdą się na stanowiskach, i zaczął wspinaczkę po trzeszczących schodach. Niemal wszystko lepiło się od brudu. Już dawno powinni wysiedlić stąd lokatorów, a budynek oddać do generalnego remontu.
Zgodnie z informacjami dzielnicowego Ignacik przebywał w melinie pod osiemnastką. Świetne miejsce dla takiego typa. Policjanci przystanęli na klatce schodowej. Saja bezskutecznie wypatrywał tabliczek z nazwiskami lub choćby cyferek z numerami.
– To te. – Stojący na półpiętrze dzielnicowy wskazał mieszkanie po prawej.
– Byłeś tam kiedyś?
– Raz czy dwa. – Mundurowy wzruszył ramionami. – Jest ich co najmniej trzech, a jak mają imprezkę, to i więcej.
Na razie w mieszkaniu panowała martwa cisza. To się pewnie niedługo zmieni.
Wejścia do tej obskurnej nory nie bronił żaden zamek. Już od progu dało się wyczuć mało przyjemny zapaszek. Kot im zdechł czy co?
W przedpokoju nikogo nie zastali. Zerknął do znajdującej się po lewej stronie kuchni. Prawdziwy obraz nędzy i rozpaczy. Stół zastawiony pustym szkłem, a w zlewie sterta pokrytych pleśnią garnków. Okien nikt tu nie otwierał od wieków.
W mniejszym pokoju spał jakiś typ. Jak się okazało, nie ten, którego szukali.
– Co jest, kurwa... w dup...
– Śpij – warknął Saja, idąc dalej, lecz rozbudzony mężczyzna rozdarł się na całe gardło.
– W mordę kopane, mentownia w lokalu!
– Zamknij dziób.