Rozpoznanie bojem - Vladimir Wolff - ebook

Rozpoznanie bojem ebook

Vladimir Wolff

4,1
36,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Po wielkiej epidemii w USA, po próbie zamachu stanu w Polsce i wojnie na Bałkanach, wśród codziennej walki z islamistyczną rebelią w Europie Zachodniej wykuwa się nowy porządek naszego świata.

 

Polska staje się mocarstwem i kiedy sprawy zdają się powoli zmierzać ku lepszemu, okazuje się, że komuś to zdecydowanie nie pasuje. Nie wiadomo komu, nie wiadomo, czego chce. Wiadomo, że złowroga potęga bardzo wiele może i nie cofnie się przed niczym. Świat znowu staje na krawędzi wielkiej wojny, albo czegoś jeszcze gorszego.

 

Tymczasem starzy i nowi wrogowie nie ułatwiają wypełnienia misji, którą jest ocalenie życia i rozwiązanie śmiertelnie niebezpiecznej zagadki.

 

Cykl Aramgedon:

1. Metalowa burza

2. Hydra

3. Trzecia siła

4. Punkt zwrotny

5. Rozpoznanie bojem

W cyklu z Mattem Pulaskim ukazały się:

Tropiciel

Bractwo Nieśmiertelnych

Cień proroka

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 381

Oceny
4,1 (145 ocen)
65
48
22
8
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
amytis

Nie oderwiesz się od lektury

super
00



VLADIMIR WOLFF

Rozpoznanie bojem

 

 

© 2019 WARBOOK Sp. z o.o.

© 2019 Vladimir Wolff

 

 

Redaktor serii: Sławomir Brudny

 

Redakcja i korekta językowa: Zespół redakcyjny

Korekta: Katarzyna Zioła Zemczak

 

Projekt graficzny, skład, eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]

 

Ilustracja na okładce: Jan Jasiński

Projekt okładki: Paweł Gierula

 

 

ISBN 978-83-65904-31-7

Ustroń 2019

 

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.

ul. Bładnicka 65

43-450 Ustroń

www.warbook.pl

Rozdział pierwszy

1

Ostat­ni mi­strzo­wie tej sztu­ki żyli daw­no, bo w XVI i XVII wie­ku. Wie­lu pró­bo­wa­ło im do­rów­nać, ale czy­ni­li to bez wpra­wy i wy­czu­cia. Tym­cza­sem naj­waż­niej­sze, żeby pa­lik nie był zbyt gru­by. Ma to być ra­czej ko­łek, rów­no ob­ro­bio­ny, no i od­po­wied­nio dłu­gi. Przy na­wle­ka­niu to pod­sta­wa. Męka może trwać do trzech dni, choć po­dob­nych przy­pad­ków no­to­wa­no nie­wie­le. Parę go­dzin to naj­czę­ściej mak­si­mum tego, co nie­szczę­śnik mógł wy­trzy­mać.

Ist­nia­ła co praw­da cała masa in­nych spo­so­bów na za­stra­sze­nie wro­ga, lecz Se­lim uznał je za nie­od­po­wied­nie. Od­rą­ba­nie gło­wy to­po­rem czy ma­cze­tą już się opa­trzy­ło, po­dob­nie jak ma­so­we eg­ze­ku­cje. Na­le­ża­ło się­gnąć po coś no­we­go, coś, co spa­ra­li­żu­je prze­ciw­ni­ka i od­bie­rze mu wolę wal­ki. Se­lim dłu­go szu­kał tego spo­so­bu. Szu­kał, aż zna­lazł.

Olśnie­nie przy­szło na­gle pod­czas oglą­da­nia sta­re­go fil­mu o woj­nach suł­ta­na Meh­me­da II Zdo­byw­cy z ho­spo­da­rem wo­ło­skim Wla­dem Dra­ku­lą zwa­nym Te­pe­sem, czy­li Pa­low­ni­kiem. Po­dob­no pew­ne­go razu Dra­ku­la ka­zał wbić na pale trzy­dzie­ści ty­się­cy lu­dzi na dro­dze mar­szu wojsk suł­tań­skich. Meh­med na wi­dok ta­kie­go okru­cień­stwa zre­zy­gno­wał z woj­ny i po­wró­cił do Stam­bu­łu, twier­dząc, że z ta­kim prze­ciw­ni­kiem nie spo­sób pro­wa­dzić woj­ny. Na­wet je­że­li była to tyl­ko le­gen­da, mia­ła ona swo­ją moc. Se­lim chciał rzu­cić na swo­ich wro­gów po­dob­ny urok.

Na­wle­ka­nia od daw­na nikt nie pró­bo­wał. Cała sztu­ka w tym, aby pa­lik omi­nął wszyst­kie waż­ne or­ga­ny ska­zań­ca i nie wy­wo­łu­jąc zbyt du­że­go krwo­to­ku, wy­szedł w oko­li­cach kar­ku. Daw­ni moł­daw­scy wład­cy wie­dzie­li, jak tego do­ko­nać. Wie­dzę teo­re­tycz­ną moż­na so­bie przy­swo­ić z ksią­żek, jed­nak prak­ty­ki nic nie za­stą­pi.

Oka­zja do niej nada­rzy­ła się rano, gdy wcią­gnę­li w za­sadz­kę dwa BTR-y na­le­żą­ce do ro­syj­skiej Gwar­dii Na­ro­do­wej. Pierw­szy z wo­zów, tra­fio­ny z RPG-7, spło­nął szyb­ko. Dru­gi wje­chał na minę. Więk­szość z żoł­nie­rzy zgi­nę­ła, ale czte­rech par­ty­zan­ci Se­li­ma wzię­li do nie­wo­li. Cięż­ko ran­ne­go pra­porsz­czi­ka do­bi­li na miej­scu, po­zo­sta­łych zaś upro­wa­dzi­li ze sobą.

Klu­czy­li po gó­rach przez sześć go­dzin, sły­sząc w od­da­li huk he­li­kop­te­ro­wych ro­to­rów. Ro­sja­nie nie od­pusz­cza­li, chcąc za wszel­ką cenę od­na­leźć swo­ich.

Nic z tego, brat­cy. Nie dziś.

Od­dział Se­li­ma li­czył dzie­się­ciu lu­dzi i na­le­żał do więk­szych w re­gio­nie. Mo­skwa i lo­kal­ni dy­gni­ta­rze roz­pra­wia­li się z mu­zuł­mań­ską par­ty­zant­ką bez li­to­ści. Wy­star­czy­ło zwy­kłe po­mó­wie­nie nie­chęt­ne­go są­sia­da, a czło­wiek zni­kał na za­wsze. Ro­dzi­na mia­ła nie­by­wa­łe szczę­ście, je­śli po dłu­gich po­szu­ki­wa­niach uda­ło się jej od­na­leźć oka­le­czo­ne cia­ło.

Opraw­cy nie cac­ka­li się, ob­ci­na­jąc męż­czy­znom sto­py i dło­nie, roz­ci­na­jąc brzu­chy i okrę­ca­jąc szy­je dru­tem kol­cza­stym. Zdjęć ob­ra­zu­ją­cych okru­cień­stwo Ro­sjan Se­lim na­oglą­dał się aż nad­to. Już le­piej zgi­nąć w boju, niż dać się tak spo­nie­wie­rać. Zgi­nąć i do­stać się do raju. Naj­pierw jed­nak na­le­ża­ło od­po­wie­dzieć tym sa­mym, a le­piej gor­szym, bar­dziej bru­tal­nym. Niech strach spad­nie na wszyst­kich nie­wier­nych, gdzie­kol­wiek się znaj­du­ją.

Kry­jów­ka znaj­do­wa­ła się na dnie skal­nej roz­pa­dli­ny. Słoń­ce nie do­cie­ra­ło tu ni­g­dy. Wą­ska ścież­ka wi­ją­ca się da­lej po zbo­czu góry ob­cho­dzi­ła wznie­sie­nie i do­cho­dzi­ła do lasu ro­sną­ce­go trzy­sta me­trów da­lej. Po­lan­ka na jego skra­ju ide­al­nie nada­wa­ła się na miej­sce kaź­ni.

Zna­le­zie­nie od­po­wied­nich drze­wek nie za­ję­ło dużo cza­su. Wy­bra­no od­po­wied­nie, ob­ro­bio­no to­por­kiem i odło­żo­no na bok. Wy­ko­pa­nie doł­ków w ska­li­stym grun­cie przy­szło z o wie­le więk­szym tru­dem. Jeń­cy spo­glą­da­li na sie­bie nie­spo­koj­nie. Jesz­cze nie do­my­śla­li się, co ich cze­ka.

Par­ty­zan­ci od­mó­wi­li po­po­łu­dnio­wą mo­dli­twę, re­cy­tu­jąc od­po­wied­nie wer­se­ty Ko­ra­nu. Po niej spo­ży­li po­si­łek. Twar­dy chleb i tro­chę ko­zie­go sera mu­sia­ło im wy­star­czyć. W koń­cu drze­wa za­czę­ły rzu­cać dłuż­sze cie­nie. Nie było cza­su do stra­ce­nia.

Na pierw­szy ogień po­szedł trzy­dzie­sto­let­ni star­szy­na z wy­ta­tu­owa­ny­mi ra­mio­na­mi. Na pier­si miał wy­dzia­ra­ną cer­kiew. Zna­czy się, że był wie­rzą­cy. Szko­da, że wie­rzył nie w tego, co trze­ba.

Sier­żan­ta oba­lo­no na zie­mię. Pró­bo­wał wierz­gać, ale moc­ny kop­niak w że­bra przy­wo­łał go do po­rząd­ku. Ręce skrę­po­wa­no mu wcze­śniej. Te­raz mógł pluć so­bie w bro­dę, że nie dał się za­bić w wal­ce.

Se­lim wie­le rze­czy prze­my­ślał wcze­śniej, lecz nie do koń­ca wie­dział, jak to bę­dzie fak­tycz­nie wy­glą­dać. Pal jak pal. Ręcz­nie go nie na­bi­ją. Na­le­ża­ło użyć muła. Zwie­rzak do­stał ba­tem po za­dzie i ru­szył. Ro­sja­nin za­czął się wić jak ro­bak na ha­czy­ku. Paru lu­dzi Se­li­ma od­wró­ci­ło gło­wy. On na­gry­wał. Ju­tro to bę­dzie hit In­ter­ne­tu.

Do­brze, że wcze­śniej je­niec zo­stał za­kne­blo­wa­ny, lecz bul­got, jaki wy­do­by­wał się z jego gar­dła, i tak był nie do znie­sie­nia.

Trwa­ło to z mi­nu­tę, aż cia­ło wy­prę­ży­ło się i zwiot­cza­ło.

Se­lim zro­bił zbli­że­nie na twarz. Sier­żant nie żył. Za­dła­wił się wła­sny­mi wy­mio­ci­na­mi. Nie tak to mia­ło wy­glą­dać.

– Za­brać go – roz­ka­zał pod­wład­nym. Muła od­pro­wa­dzo­no na bok, a zwło­ki zrzu­co­no ze skal­nej pół­ki.

Po­zo­sta­ło dwóch. Tym ra­zem wy­bór padł na tę­gie­go sze­re­gow­ca. Chło­pak szlo­chał ni­czym małe dziec­ko. Ten brak od­wa­gi był do­praw­dy nie­god­ny męż­czy­zny.

Przed­sta­wie­nie za­czę­ło się od po­cząt­ku. A niech się drze, przy­naj­mniej się nie udu­si. Ko­łek za­głę­bił się w cia­ło, a nie­szczę­śnik skur­czył się w so­bie, kwi­cząc jak pro­się.

– Wy­star­czy.

Te­raz na­le­ża­ło usta­wić ca­łość do pio­nu. To nie było ta­kie pro­ste, jak się wcze­śniej wy­da­wa­ło, bo za co chwy­cić? Trzech lu­dzi za­czę­ło cią­gnąć za gło­wę i ra­mio­na.

– Dość! – wy­darł się na nich do­wód­ca, lecz za póź­no. Pa­lik zła­mał się pod ma­ka­brycz­nym cię­ża­rem. Co za nie­fart. Dru­gie po­dej­ście i zno­wu pech.

Se­lim po­now­nie prze­stał fil­mo­wać, się­gnął po Ma­ka­ro­wa w ka­bu­rze przy pa­sie i jed­nym strza­łem skoń­czył nie­uda­ną tor­tu­rę, bo­wiem rzę­że­nia ko­na­ją­ce­go prze­szka­dza­ły mu w my­śle­niu. Echo od­bi­ło się od skał.

Są­dził, że wszyst­ko za­wcza­su ob­my­ślił, ale jed­nak nie do koń­ca. Po­zo­stał ostat­ni z jeń­ców. Byle tego nie spie­przyć.

Chło­pak miał z osiem­na­ście lat i chy­ba jesz­cze się nie go­lił. Bu­zia jak u dziew­czyn­ki. W kom­pa­nii z pew­no­ścią nie miał ła­twe­go ży­cia. Wa­żył może sześć­dzie­siąt ki­lo­gra­mów, po­ło­wę tego, co po­przed­nik.

– Jak masz na imię? – za­py­tał Se­lim, krę­cąc dłu­gie uję­cie smart­fo­nem.

Ci­sza.

– Py­ta­łem, jak masz na imię. – Se­lim ką­tem oka wi­dział, jak pod­wład­ni nio­są dru­gi pal i przy­go­to­wu­ją miej­sce. Je­niec też to wi­dział.

– Alo­sza.

– Skąd po­cho­dzisz, Alo­sza?

– Z domu dziec­ka.

– Nie o to mi cho­dzi.

Se­lim miał ocho­tę ude­rzyć tam­te­go w twarz. Po­wstrzy­mał się z naj­więk­szym tru­dem. Oku­pant to bez­względ­ny opraw­ca, a ten tu­taj wy­glą­dał jak dziec­ko. Nie­mniej miał na so­bie mun­dur wro­ga z przy­szy­ty­mi na­szyw­ka­mi.

– Wiesz, co cię cze­ka?

– Wiem.

– I nie bo­isz się?

– Boję.

– Przejdź na wia­rę Pro­ro­ka, a oca­lisz ży­cie. Al­lah jest mi­ło­sier­ny.

Mil­cze­nie prze­dłu­ża­ło się. Nie będą dłu­żej zwle­kać. Kiw­nął gło­wą. Oby tym ra­zem wszyst­ko po­szło jak trze­ba.

Na­ucze­ni dwie­ma nie­uda­ny­mi pró­ba­mi, te­raz byli ostroż­niej­si. Se­lim krę­ci zbli­że­nie. Ma już do­syć, robi mu się nie­do­brze, ale nie może się już wy­co­fać. Cia­ło drży na pa­li­ku tar­ga­ne kon­wul­sja­mi. Twarz Alo­szy nie jest już pięk­na. Jest strasz­na. Jego opraw­ca od­stę­pu­je do tyłu i wy­mio­tu­je. Do­stał to, cze­go chciał, lecz za­pła­cił za to wy­so­ką cenę.

2

„Ma­te­riał, któ­ry uka­zał się dzi­siaj w sie­ci, jest do­wo­dem na to, jak bez­względ­ni po­tra­fią być ter­ro­ry­ści”. – Ko­men­ta­tor pró­bo­wał za­cho­wać pro­fe­sjo­nal­ną po­wścią­gli­wość, ale i nim tar­ga­ły emo­cje. „Z czymś po­dob­nym nie mie­li­śmy do czy­nie­nia od daw­na. Eg­ze­ku­cje prze­pro­wa­dza­ne przez Pań­stwo Is­lam­skie wie­le mó­wi­ły o wo­ju­ją­cych ra­dy­ka­łach, ale to, co zo­sta­ło za­pre­zen­to­wa­ne obec­nie, wy­my­ka się ra­cjo­nal­ne­mu ro­zu­mo­wa­niu. Ro­syj­ska ar­mia i rząd nie udzie­la­ją na ten te­mat żad­nych in­for­ma­cji, mimo to in­ter­nau­tom uda­ło się zi­den­ty­fi­ko­wać oso­by, któ­re zo­sta­ły tak okrut­nie po­trak­to­wa­ne. Pierw­szy z nich to sze­re­go­wy Alo­sza Ka­mie­niew, wy­cho­wa­nek domu dziec­ka w Kra­sno­da­rze, po­zo­sta­ją­cy w służ­bie od nie­speł­na trzech mie­się­cy. Jego ko­le­dzy to sier­żant Iwan Ko­ma­row i sze­re­go­wiec Wa­dim Ziu­ga­now. Cała trój­ka zo­sta­ła od­zna­czo­na Or­de­rem Mę­stwa i awan­so­wa­na na pierw­szy sto­pień ofi­cer­ski.

Za­pla­no­wa­na na pią­tek ce­re­mo­nia po­grze­bo­wa bę­dzie mia­ła cha­rak­ter pań­stwo­wy. Już te­raz mówi się o wiel­kiej pa­trio­tycz­nej ma­ni­fe­sta­cji, jaka ma się od­być na uli­cach Mo­skwy. Co dru­gi za­py­ta­ny w son­da­żu te­le­wi­zji Rus­sia To­day de­kla­ro­wał, że weź­mie w niej udział”.

Er­nest Wol­ski zwa­ny Pla­zmą, pa­trzył w te­le­wi­zor, chło­nąc każ­de sło­wo dzien­ni­ka­rza. Cie­ka­wych do­żył cza­sów. Lu­dziom prze­sta­ły wy­star­czać tra­dy­cyj­ne me­to­dy uśmier­ca­nia i za­bra­li się za przy­wra­ca­nie tych z za­mierz­chłej prze­szło­ści. Jaki cho­ry umysł mógł wy­my­ślić coś po­dob­ne­go? To się w gło­wie nie mie­ści. Efekt tego be­stial­stwa bę­dzie taki, że Ro­sja­nie roz­wa­lą set­ki mu­zuł­mań­skich dzia­ła­czy, tyl­ko po to, by po­ka­zać, że są do tego zdol­ni.

… „Sy­tu­acja w Da­ge­sta­nie po­zo­sta­je na­pię­ta od ze­szłe­go mie­sią­ca, kie­dy do­szło do pró­by za­ma­chu na pre­zy­den­ta tej re­pu­bli­ki. Przy­po­mnij­my, że pod­czas kon­fe­ren­cji w Ma­chacz­ka­le na te­mat roz­wo­ju re­gio­nal­ne­go zo­stał za­bi­ty ar­meń­ski wi­ce­mi­ni­ster spraw za­gra­nicz­nych, a osiem in­nych osób zo­sta­ło ran­nych. Do za­ma­chu nikt się nie przy­znał.

Ostat­ni­mi wy­da­rze­nia­mi na Kau­ka­zie jest za­nie­po­ko­jo­ny prze­wod­ni­czą­cy Rady Eu­ro­pej­skiej…”.

Pla­zma ziew­nął, wrzu­cił do ust garść orzesz­ków ziem­nych i się­gnął po pod­ręcz­nik hi­sto­rii Pol­ski. Spór bi­sku­pa Sta­ni­sła­wa i kró­la Bo­le­sła­wa Śmia­łe­go był fa­scy­nu­ją­cy. Któ­ry z nich miał ra­cję? Śmia­ły miał też ksyw­kę Szczo­dry, a to dla­te­go, że ło­żył ol­brzy­mie sumy na Ko­ściół. Póź­niej ten Ko­ściół za­czął mu wtrą­cać się w po­li­ty­kę.

Za­li­cze­nie za parę dni. Musi zgłę­bić te­mat.

… „W cie­niu tra­ge­dii już ju­tro roz­po­czy­na się wi­zy­ta ro­syj­skie­go mi­ni­stra spraw za­gra­nicz­nych Wik­to­ra Go­li­cy­na i choć ma ona cha­rak­ter nie­ofi­cjal­ny, w pro­gra­mie uwzględ­nio­no spo­tka­nie z sze­fem pol­skie­go MSZ oraz pre­mie­rem”.

Wol­ski się­gnął po pi­lo­ta i zmie­nił ka­nał. Przez mo­ment po­oglą­dał ja­kieś mu­zycz­ne show, a na­stęp­nie wy­łą­czył te­le­wi­zor i za­głę­bił się w lek­tu­rze.

Prze­czy­tał rap­tem pół stro­ny, gdy my­śli zwol­ni­ły, a on za­czął od­pły­wać, po­pa­da­jąc w płyt­ki sen.

Obu­dził się po pół­go­dzi­nie. Miał wra­że­nie, że prze­dzie­ra się przez dym i ogień, bra­ku­je mu tchu, za­czy­na się du­sić. Czo­ło Er­ne­sta po­kry­ły kro­pel­ki potu. Z tru­dem wstał i po­czła­pał do ła­zien­ki opłu­kać twarz. Po krót­kim wa­ha­niu się­gnął po scho­wa­ny bli­ster z pa­styl­ka­mi na sen. Uży­wał ich rzad­ko, ale uznał, że dziś nie za­szko­dzi łyk­nąć jed­nej ma­łej, bia­łej ta­blet­ki.

Wie­dział, że do­padł go ze­spół stre­su po­ura­zo­we­go. Spo­tka­nie z psy­cho­lo­giem to tyl­ko kwe­stia cza­su.

Wy­brał so­bie gów­nia­ne za­ję­cie, to te­raz ma za swo­je.

3

Lot z Mo­skwy prze­bie­gał bez naj­mniej­szych za­kłó­ceń. Sa­mo­lot wy­star­to­wał tuż przed ósmą rano, na miej­scu mie­li być o dzie­sią­tej. Przed od­lo­tem było dość cza­su, aby się od­po­wied­nio przy­go­to­wać, zjeść śnia­da­nie i o wy­zna­czo­nej po­rze sta­wić się do od­pra­wy. Żona Wie­ra, z któ­rą Alek­san­der Go­li­cyn la­tał tyle razy, nie stwa­rza­ła żad­nych pro­ble­mów. Za to jego cór­ka Anna, ow­szem. Pró­bo­wał za­cho­wać spo­kój, w jego fa­chu to pod­sta­wa. Ne­go­cjo­wał już ukła­dy, pak­ty i so­ju­sze, ob­rzu­ca­no go bło­tem i wy­no­szo­no pod nie­bio­sa, uzna­jąc przy oka­zji za jed­ne­go z naj­bar­dziej wpły­wo­wych po­li­ty­ków na świe­cie, co oczy­wi­ście łech­ta­ło próż­ność, ale nie było zgod­ne z rze­czy­wi­sto­ścią. Waż­ne, że pre­zy­dent li­czył się z jego zda­niem i po­le­gał na nim, byli w koń­cu sta­ry­mi przy­ja­ciół­mi. Dzię­ki temu mógł spać w mia­rę spo­koj­nie, mimo że si­łow­ni­cy co rusz pró­bo­wa­li go zdys­kre­dy­to­wać. Cóż, nie­któ­re spra­wy wi­dzie­li zu­peł­nie ina­czej, on jako tech­no­kra­ta był re­ali­stą, więc na­le­żał do frak­cji zwo­len­ni­ków re­form.

Wi­zy­ta w Pol­sce mia­ła być wstę­pem do re­se­tu wza­jem­nych sto­sun­ków. Wie­le spraw wy­ma­ga­ło wy­ja­śnień, a roz­mo­wy pro­wa­dzo­ne przez niż­szych ran­gą dy­plo­ma­tów to nie to samo, co po­uf­ne spo­tka­nie Go­li­cy­na z naj­wyż­szy­mi pol­ski­mi po­li­ty­ka­mi. Po­mysł urlo­pu w Pol­sce wy­szedł od sa­me­go pre­zy­den­ta Fe­de­ra­cji Ro­syj­skiej. Mi­ni­ster zu­peł­nie pry­wat­nie od­wie­dzi War­sza­wę, Kra­ków, zło­ży kwia­ty w obo­zie w Oświę­ci­miu, wpad­nie do Za­ko­pa­ne­go i wy­ba­da grunt pod przy­szłą wi­zy­tę pre­zy­den­ta Wła­di­mi­ra Wła­di­mi­ro­wi­cza Or­ło­wa.

Wą­skie gro­no naj­wyż­szych ro­syj­skich po­li­ty­ków mia­ło na­dzie­ję na prze­łom. Zda­wa­ło so­bie spra­wę, że dal­sza izo­la­cja po ogól­no­świa­to­wym kra­chu za­bi­je ich go­spo­dar­kę. Ujem­ny bi­lans han­dlo­wy Ro­sji da­wał się we zna­ki wszyst­kim, od zwy­kłe­go oby­wa­te­la po oso­by z eli­ty. Za wszel­ką cenę na­le­ża­ło zna­leźć nowe ryn­ki zby­tu na su­row­ce i za­cząć wy­cho­dzić z kry­zy­su, na­wet za cenę da­le­ko idą­cych ustępstw.

Go­li­cyn prze­cze­sał pal­ca­mi wło­sy. Przy oka­zji spraw­dził, czy pod­bró­dek jest sta­ran­nie ogo­lo­ny.

Pierw­sze wra­że­nie czę­sto jest naj­waż­niej­sze. Wie­ra też to wie­dzia­ła. On od rana pa­ra­do­wał w gra­na­to­wym gar­ni­tu­rze o dość eks­tra­wa­ganc­kim kro­ju, ale na po­czą­tek uj­dzie. Do­pie­ro co prze­kro­czył pięć­dzie­siąt­kę, pew­na non­sza­lan­cja była na­wet wska­za­na. Wie­ra na­to­miast wci­snę­ła się w błę­kit­ny ko­stium ku­pio­ny ze­szłe­go roku w Pa­ry­żu. Wy­glą­da­ła w nim świet­nie. Szko­da, że się jej ostat­nio przy­ty­ło. Po­win­na więk­szą uwa­gę zwró­cić na die­tę i za­cząć coś ćwi­czyć. Or­ga­nizm czter­dzie­sto­pię­cio­lat­ki ma inny me­ta­bo­lizm niż na­sto­lat­ki. An­nie nic nie szko­dzi­ło – mo­gła po­chło­nąć każ­dą por­cję i wciąż było jej mało.

Go­li­cyn prze­lot­nie zer­k­nął na cór­kę. W dżin­sach i ob­ci­słym ba­weł­nia­nym swe­ter­ku nie wy­glą­da­ła na ko­goś, kto przy­wią­zu­je wagę do ubio­ru. A po­win­na, prze­cież po­ka­że się lu­dziom. Trze­ba wło­żyć ja­kąś su­kien­kę, nie wciąż te dżin­sy i dżin­sy. Przed wyj­ściem z domu od­by­li na ten te­mat dłuż­szą roz­mo­wę. Za­su­ge­ro­wał wów­czas…

– Lą­do­wa­nie za dzie­sięć mi­nut. Pro­si­my za­piąć pasy. Dzię­ku­je­my pań­stwu za sko­rzy­sta­nie z usług na­szych li­nii lot­ni­czych – roz­le­gły się przez gło­śni­ki sło­wa ste­war­de­sy.

– Będą na nas cze­kać? – Wie­ra, na ile mo­gła, przy­su­nę­ła się bli­żej męża.

– Na pew­no.

– Z pol­skie­go rzą­du?

– Nie. Z na­szej am­ba­sa­dy. Wy­na­ję­li nam apar­ta­ment w Bri­sto­lu.

– W przed­sta­wi­ciel­stwie nie chcia­łeś?

– Tak jest le­piej, uwierz mi.

– Co jest le­piej? – ro­ze­spa­na Anna od­wró­ci­ła się w stro­nę ro­dzi­ców.

– Roz­ma­wia­li­śmy o noc­le­gu.

– Ja tam wolę ho­tel.

– Co ty wo­lisz, mało mnie in­te­re­su­je – po­wie­dział Go­li­cyn ostrzej, niż za­mie­rzał. – Przez two­je ostat­nie po­my­sły o mało nie do­sta­łem za­wa­łu.

– Mie­li­śmy do tego nie wra­cać. – Wie­ra po­ło­ży­ła swo­ją dłoń na dło­ni męża w uspo­ka­ja­ją­cym ge­ście. – I prze­stań­cie się kłó­cić. Za­raz lą­du­je­my. Jak to bę­dzie wy­glą­dać, kie­dy wy­sią­dzie­cie z sa­mo­lo­tu na­dą­sa­ni?

– Ależ, my się nie kłó­ci­my, mamo.

Wspo­mnie­nie sza­lo­nej im­pre­zy sprzed mie­sią­ca wciąż było żywe w dziew­czy­nie. Przy­szły wszyst­kie ko­le­żan­ki i spo­ro osób, któ­re zo­ba­czy­ła pierw­szy raz. Ja­kimś cu­dem uda­ło się za­pro­sić naj­mod­niej­sze­go w tym se­zo­nie di­dże­ja. Było gło­śno, to fakt. Są­sie­dzi mo­gli się zde­ner­wo­wać.

Oj­ciec się wku­rzył. Że niby jest oso­bą na wy­so­kim sta­no­wi­sku, a po­li­tycz­ni prze­ciw­ni­cy tyl­ko czy­ha­ją na jego po­tknię­cie. Od za­szczy­tu do nie­by­tu dro­ga krót­ka – jego sta­re po­wie­dzon­ko.

Obie­ca­ła, że się po­pra­wi, i fak­tycz­nie przez na­stęp­ne dni skon­cen­tro­wa­ła się na tym, co ojcu wy­da­wa­ło się naj­waż­niej­sze, czy­li na na­uce.

Wy­jazd do Pol­ski miał po­cząt­ko­wo od­być się bez niej, lecz Go­li­cyn po­wziął po­dej­rze­nie, że w cza­sie jego nie­obec­no­ści Anna wró­ci do ulu­bio­ne­go spo­so­bu spę­dza­nia wol­ne­go cza­su, czy­li za­ku­pów i wa­łę­sa­nia się z ko­le­żan­ka­mi po mo­skiew­skich klu­bach i bu­ti­kach. Le­piej mieć ją na oku. Szko­da, że z ta­kim tru­dem pod­po­rząd­ko­wy­wa­ła się za­sa­dom.

Po­li­tyk przy­mknął oczy. Ostat­nie mi­nu­ty przed lą­do­wa­niem stre­so­wa­ły go naj­bar­dziej. Teo­re­tycz­nie nic złe­go nie po­win­no się wy­da­rzyć. Wie­dział o tym, że sa­mo­lo­ty, zwłasz­cza pa­sa­żer­skie li­niow­ce, to naj­bez­piecz­niej­szy śro­dek ko­mu­ni­ka­cji, a jed­nak się stre­so­wał. W jego oj­czyź­nie kul­ty­wo­wa­no prze­cież wie­lo­wie­ko­wą tra­dy­cję eli­mi­no­wa­nia wro­gów wszyst­ki­mi moż­li­wy­mi spo­so­ba­mi. Do­pro­wa­dze­nie do ka­ta­stro­fy jest rów­nie do­bre jak otru­cie, za­strze­le­nie, pod pew­ny­mi wzglę­da­mi na­wet lep­sze. A że wraz z nim zgi­nie dwu­stu in­nych pa­sa­że­rów i za­ło­ga, to bez zna­cze­nia. Ot, tra­ge­dia ja­kich wie­le. Nie pierw­sza i nie ostat­nia.

Kie­dy koła do­tknę­ły pły­ty lot­ni­ska, ode­tchnął z ulgą. Przed nim to, na czym znał się naj­le­piej. Kie­dy Wie­ra i Anna będą od­po­czy­wać, on za­cznie pierw­sze kon­sul­ta­cje.

Na po­czą­tek spo­tka­nie z am­ba­sa­do­rem. War­łam Wik­to­ro­wicz Iwa­now bę­dzie się mu­siał po­fa­ty­go­wać do nie­go oso­bi­ście. Praw­dę po­wie­dziaw­szy, ten pa­lant po­wi­nien wy­le­cieć ze sta­no­wi­ska już daw­no. Nie wie, co się dzie­je w jego bez­po­śred­nim oto­cze­niu, choć­by że pierw­szy se­kre­tarz am­ba­sa­dy pro­wa­dzi lewe in­te­re­sy, czu­jąc się bez­kar­nym dzię­ki po­par­ciu sze­fa GRU. Cie­ka­we, co po­wie przy­ci­śnię­ty do muru.

– Mar­twisz się czymś? – za­py­ta­ła Wie­ra.

– Ależ skąd.

– Bądź spo­koj­ny, przy­pil­nu­ję Annę. Nie spusz­czę jej z oczu.

– Am­ba­sa­dor ma cór­kę w po­dob­nym wie­ku.

Na gład­kim czo­le ko­bie­ty po­ja­wi­ła się pio­no­wa zmarszcz­ka.

– Wiem, co chcesz po­wie­dzieć, i nie po­do­ba mi się ten po­mysł.

– Je­steś prze­wraż­li­wio­na. War­sza­wa to nie ja­kaś tam afry­kań­ska sto­li­ca. Tu jest bez­piecz­nie. Może nie tak jak w Mo­skwie, ale bar­dziej niż w Pa­ry­żu. Do­pil­nu­je­my, żeby nie sta­ło się nic złe­go.

– O czym mó­wi­cie? – dziew­czy­na wy­ję­ła z uszu słu­chaw­ki.

– O tym, jak wy­peł­nić ci czas.

– I co wy­my­śli­li­ście?

– Do­wiesz się, jak przyj­dzie pora.

– Z wami tak za­wsze. Po­win­ni­ście mieć wię­cej dzie­ci.

– Co to za od­zyw­ki! – Go­li­cyn miał już dość. Spra­wy do­mo­we na­le­ża­ły do Wie­ry. On nie chciał się do nich mie­szać, ale co tu kryć, cięż­kie jest ży­cie ojca stu­dent­ki mo­skiew­skie­go uni­wer­sy­te­tu. Czy ona kie­dyś zmą­drze­je?

Miał co do tego wąt­pli­wo­ści. No cóż, mło­dość rzą­dzi się włas­nymi pra­wa­mi, a on za bar­dzo ko­chał Annę, by się na nią dłu­go gnie­wać, choć nie chciał się do tego przy­znać. Jak chy­ba każ­dy ro­dzic chciał, żeby była szczę­śli­wa.

Sa­mo­lot pod­ko­ło­wał do rę­ka­wa trans­por­to­we­go. Go­li­cyn wstał i za­piął ma­ry­nar­kę. Dzień do­pie­ro się za­czy­nał. Na od­po­czy­nek przyj­dzie czas wie­czo­rem. Musi się skon­cen­tro­wać, bo pal­nie ja­kieś głup­stwo i póź­niej cięż­ko bę­dzie to od­krę­cić.

– Do­brze wy­glą­dam? – za­py­tał Wie­ry.

– Świet­nie.

Wła­śnie to chciał usły­szeć.

4

Oli­wia Szcze­pań­ska sie­dzia­ła w hali przy­lo­tów lot­ni­ska imie­nia Fry­de­ry­ka Cho­pi­na, czy­li na po­pu­lar­nym Okę­ciu, i przy­glą­da­ła się, jak lu­dzie z wy­dzia­łu ope­ra­cyj­ne­go zaj­mu­ją wy­zna­czo­ne po­zy­cje.

Mia­ła spra­wo­wać dys­kret­ny nad­zór nad ro­syj­skim mi­ni­strem i jego ro­dzi­ną. Za­da­nie na ra­zie wy­da­wa­ło się ba­nal­nie pro­ste, i całe szczę­ście, gdyż aku­rat dziś Oli­wia nie była w for­mie. Ża­ło­wa­ła, że nie wzię­ła wol­ne­go dnia. Po­le­ce­nie to po­le­ce­nie. Co mia­ła zro­bić? Nie pra­co­wa­ła w kor­po­ra­cji ani pań­stwo­wej fir­mie, tyl­ko w wy­wia­dzie. Tu albo się na­da­jesz, albo nie. Jak nie, to że­gna­my i kop­niak na dro­gę.

Po nie­daw­nych czyst­kach w fir­mie zro­bi­ło się zu­peł­nie źle. Sta­rą ka­drę wy­siu­da­no, przy­szli nowi dba­ją­cy przede wszyst­kim o swo­je ka­rie­ry, a nie o do­bro oj­czy­zny. Co gor­sza, jej szef, ma­jor Bo­le­sław Czo­chraj, był do tego kom­plet­nym igno­ran­tem. Wcze­śniej pra­co­wał na kie­run­ku skan­dy­naw­skim i już po kil­ku­mie­sięcz­nym po­by­cie na pla­ców­ce w Oslo uznał się za pol­skie wcie­le­nie Ja­me­sa Bon­da.

Pa­to­lo­gicz­nie nie zno­si­ła ta­kich ty­pów. Ośli­zgły ro­bak. Niby miły, jego za­cho­wa­niu ni­cze­go nie moż­na było za­rzu­cić, a jed­nak pod­skór­nie czu­ła, że nie moż­na mu ufać.

– Są. – Słu­chaw­ka w uchu prze­mó­wi­ła gło­sem jed­ne­go z cho­rą­żych.

Go­li­cyn przy­był do War­sza­wy nie­mal in­co­gni­to, jako zwy­kły pa­sa­żer zwy­kłe­go rej­so­we­go lotu z Mo­skwy. Ro­syj­skie MSZ bar­dzo się sta­ra­ło, aby tak to wy­glą­da­ło. Mimo to na mi­ni­stra cze­ka­ło kil­ku pra­cow­ni­ków am­ba­sa­dy i przed­sta­wi­ciel pol­skie­go mi­ni­ster­stwa w ran­dze pod­se­kre­ta­rza sta­nu, słu­żą­cy w ra­zie ko­niecz­no­ści wszel­ką po­mo­cą. Szcze­pań­ska przy­glą­da­ła się te­raz, jak cała gro­mad­ka usta­wio­na w szpa­ler wita się z przy­ja­cie­lem sa­me­go pre­zy­den­ta Fe­de­ra­cji Ro­syj­skiej.

W ślad za mi­ni­strem po­tul­nie po­stę­po­wa­ła jego żona. Na koń­cu snu­ła się cór­ka, ma­ją­ca naj­wy­raź­niej gdzieś roz­gry­wa­ją­cą się przed nią szop­kę.

Były kwia­ty i uści­ski, a jak­że.

Nie­ofi­cjal­na wi­zy­ta… Zmia­na war­ty przed Gro­bem Nie­zna­ne­go Żoł­nie­rza jest bar­dziej dys­kret­na. Nad taką gro­mad­ką trud­no stra­cić kon­tro­lę.

Sa­mo­cho­dy już cze­ka­ły, po­dob­nie jak apar­ta­ment w Bri­sto­lu.

– Uwa­ga, zwi­ja­my się. – Oli­wia ro­zej­rza­ła się na boki.

Sko­ro byli tu oni, to chłop­cy z ro­syj­skiej Służ­by Wy­wia­du Za­gra­nicz­ne­go rów­nież. Nikt nie pu­ści ta­kie­go dy­gni­ta­rza sa­mo­pas.

Ro­sja­nie jak Ro­sja­nie, ale Ame­ry­ka­nie też są pew­nie cie­ka­wi, co Go­li­cyn robi w kra­ju nad Wi­słą. To prze­cież oczy­wi­ste. Pol­ska znaj­do­wa­ła się na sty­ku od­dzia­ły­wa­nia mo­carstw i wszel­kie ofi­cjal­ne i nie­ofi­cjal­ne wi­zy­ty mu­sia­ły bu­dzić za­in­te­re­so­wa­nie wia­do­mych służb.

Ku swe­mu nie­za­do­wo­le­niu nie do­strze­gła nic po­dej­rza­ne­go.

Tym­cza­sem Go­li­cy­no­wie oto­cze­ni wia­nusz­kiem Ro­sjan do­tar­li już do wyj­ścia. Z nie­zbęd­ny­mi ce­re­gie­la­mi zo­sta­li za­pa­ko­wa­ni do bmw i ru­szy­li z pi­skiem opon. Za pierw­szym wo­zem po­dą­ży­ły trzy ko­lej­ne, ni­czym sfo­ra psów za prze­wod­ni­kiem sta­da.

Nie bała się, że jej uciek­ną. Tym ra­zem Czo­chraj nie oszczę­dzał na tech­ni­ce i lu­dziach. Ko­lum­nę ob­ser­wo­wał dron i ze­spo­ły z wy­dzia­łu ope­ra­cyj­ne­go.

Prze­jazd do cen­trum od­był się bez naj­mniej­szych kom­pli­ka­cji. Przez parę ko­lej­nych go­dzin nie spo­dzie­wa­no się więk­szej ak­tyw­no­ści Go­li­cy­na. Wyj­ście miał za­pla­no­wa­ne do­pie­ro na wie­czór. Na szczę­ście to już nie bę­dzie jej ból gło­wy – za go­dzi­nę mia­ła skoń­czyć służ­bę. Ko­lej­na zmia­na cze­ka­ła przed Bri­sto­lem. Oby i oni nie mie­li więk­szych pro­ble­mów.

5

– Je­że­li mogę być w czymś po­moc­ny… – dy­rek­tor ho­te­lu oso­bi­ście do­pil­no­wał, aby ba­ga­że nie­zwłocz­nie zo­sta­ły do­star­czo­ne do apar­ta­men­tu.

– Dzię­ku­ję.

Z twa­rzy Alek­san­dra Go­li­cy­na nie da­wa­ło się nic wy­czy­tać. Na pierw­szy rzut oka sztyw­niak. I do­brze. Ja­kieś za­sa­dy trze­ba mieć.

Kie­dy dy­rek­tor wy­szedł, mi­ni­ster zdjął ma­ry­nar­kę, po­wie­sił ją na wie­sza­ku i wszedł do ła­zien­ki ochla­pać twarz wodą. Przy oka­zji po­lu­zo­wał kra­wat. Za pół go­dzi­ny za­cznie się cyrk. Na­wet to lu­bił. Każ­dy, z kim bę­dzie się spo­ty­kać, cze­ka na jego sło­wa. Był jak wy­rocz­nia. Służ­ba dy­plo­ma­tycz­na to nie żar­ty. Na niej opie­ra się siła pań­stwa, a od jego zręcz­no­ści za­le­ży, co sta­nie się na świe­cie w naj­bliż­szych mie­sią­cach. Am­ba­sa­dor Iwa­now cze­kał na wy­tycz­ne, a trze­ba przy­znać, że pły­wał w wy­jąt­ko­wo męt­nej wo­dzie. W Pol­sce przy wła­dzy zna­la­zło się wie­lu po­li­ty­ków, o któ­rych mało wie­dzie­li. Taki li­der naj­więk­szej obec­nie par­tii opo­zy­cyj­nej zo­stał na­masz­czo­ny przez swo­je­go po­przed­ni­ka do­słow­nie parę mie­się­cy wcze­śniej, tuż przed kon­gre­sem ma­ją­cym wy­ło­nić no­we­go wo­dza. Fa­cet do­słow­nie zma­te­ria­li­zo­wał się z nie­by­tu, a już te­raz son­da­że wska­zy­wa­ły, że ma szan­se na ob­ję­cie funk­cji pre­mie­ra. Wy­star­czy małe po­tknię­cie rzą­du, a kon­ser­wa­ty­ści przej­mą ster wła­dzy. Ich opo­nen­ci po­peł­nia­li błąd za błę­dem. Czyst­ki w woj­sku i apa­ra­cie pań­stwo­wym oka­za­ły się fa­tal­ne. To zna­czy z punk­tu wi­dze­nia Go­li­cy­na po­stą­pi­li ide­al­nie, bo w ten spo­sób po­zby­li się wie­lu za­przy­się­głych wro­gów Mo­skwy, jak cho­ciaż­by ge­ne­ra­ła Emi­la Ba­na­cha, sze­fa wy­wia­du. W do­dat­ku sta­ło się to z przy­czyn, z któ­ry­mi Kreml, jak rzad­ko, nie miał nic wspól­ne­go. Tak czy owak, szy­ko­wa­ło się nowe roz­da­nie. Czas po­ka­że, czy­je bę­dzie na wierz­chu.

Wy­szedł z ła­zien­ki od­świe­żo­ny, Wie­ra tym­cza­sem za­ję­ła się wie­sza­niem jego gar­ni­tu­rów w sza­fie.

Cał­kiem przy­jem­ny apar­ta­men­cik. Z ra­cji peł­nio­nej funk­cji od­wie­dził nie­zli­czo­ne pań­stwa, uści­snął ty­sią­ce dło­ni i wi­dział set­ki miast, skut­kiem cze­go za­czy­nał so­bie ce­nić przy­tul­ne wnę­trza z wszel­ki­mi udo­god­nie­nia­mi.

Po­kój Anny przy­le­gał do ich apar­ta­men­tu. Było tam wszyst­ko, co trze­ba. Na dole si­łow­nia i spa. Żyć nie umie­rać. Wy­star­czy­ło jed­nak spoj­rzeć na dziew­czy­nę, aby wie­dzieć, że nie jest szczę­śli­wa.

– Co mam ro­bić?

Gdy sły­szał to py­ta­nie, wszyst­ko się w nim ko­tło­wa­ło. Cze­go jej bra­ko­wa­ło?

Był wzglę­dem niej wy­jąt­ko­wo po­błaż­li­wy. To praw­da, w domu prze­by­wał rzad­ko, a wy­cho­wa­niem Anny zaj­mo­wa­ła się prze­waż­nie Wie­ra. Pew­nych spraw już nie na­pra­wi. Albo ro­dzi­na, albo pra­ca. Prze­cież się nie po­dzie­li.

– Po­cze­kaj.

– Na co?

– Bę­dziesz mia­ła to­wa­rzy­stwo.

– Ja­kiś przy­stoj­niak z am­ba­sa­dy? – Duże, sza­re oczy dziew­czy­ny wpa­try­wa­ły się w nie­go z na­dzie­ją.

– Two­je nie­do­cze­ka­nie.

– Z wami tak za­wsze.

– Osza­le­ję przez cie­bie.

– Chciał­byś.

– I po co ta dys­ku­sja? Nic ci z niej nie przyj­dzie. Ty to so­bie my­ślisz, że wszyst­ko musi się krę­cić wko­ło two­jej oso­by.

Był zły, ale nie chciał tego oka­zy­wać. Anna po­sia­da­ła wy­jąt­ko­wy ta­lent do do­pro­wa­dza­nia go do wście­kło­ści.

Pu­ka­nie do drzwi prze­rwa­ło nie­zręcz­ną ci­szę.

Po­nie­waż ko­bie­ty nie kwa­pi­ły się z ich otwar­ciem, zro­bił to oso­bi­ście. Spo­dzie­wał się ko­goś z ho­te­lo­wej ob­słu­gi z szam­pa­nem i prze­ką­ska­mi na po­wi­ta­nie, a nie żu­ją­cej gumę dziew­czy­ny w wie­ku Anny.

– Słu­cham?

– Je­stem Kse­nia.

Brwi Go­li­cy­na unio­sły się do góry.

– Kse­nia Iwa­now.

– Ach tak. – Olśni­ło go. – Wejdź, pro­szę.

Przy­naj­mniej je­den pro­blem sam się roz­wią­zał. Cór­ka am­ba­sa­do­ra nie za­wio­dła. Anna bę­dzie mia­ła od­po­wied­nie to­wa­rzy­stwo. Czuł, że obie przy­pad­ną so­bie do gu­stu.

Przyj­rzał się Kse­ni, uśmie­cha­jąc się po­błaż­li­wie. Ja­kiś metr sześć­dzie­siąt pięć wzro­stu, ciem­ne, gę­ste wło­sy opa­da­ją­ce na ra­mio­na, kla­sycz­ne rysy twa­rzy. Aż pro­mie­nia­ła pew­no­ścią sie­bie. Taka jak ona po­tra­fi za­wró­cić w gło­wie nie­jed­ne­mu star­sze­mu panu.

– Cie­szę się, że je­steś.

– Ja też.

Po­da­ła mu dłoń, chłod­ną i wiot­ką. Uści­snął ją de­li­kat­nie.

– Anno, po­znaj Kse­nię. Mam na­dzie­ję, że się za­przy­jaź­ni­cie.

Do­brze. Wy­star­czy tych czu­ło­ści. Co wy­da­rzy się da­lej, nie za­le­ży od nie­go.

6

Byle do week­en­du.

Nie to, że cze­ka­ło go wte­dy coś eks­tra, ani że był ja­koś strasz­nie za­ro­bio­ny w ty­go­dniu. Po pro­stu Wol­ski hoł­do­wał ogól­no­na­ro­do­we­mu ste­reo­ty­po­wi, że do­pie­ro w te dwa wy­jąt­ko­we dni bę­dzie miał czas na praw­dzi­we ży­cie.

Na ra­zie był czwar­tek, więc za go­dzi­nę mu­siał zja­wić się w biu­rze. Tam do­wie się, co przyj­dzie mu ro­bić przez na­stęp­ne kil­ka dni. Może nic, a może do­sta­nie zle­ce­nie. Fir­ma, w któ­rej pra­co­wał, zaj­mo­wa­ła się sze­ro­ko po­ję­tym bez­pie­czeń­stwem. Cał­kiem moż­li­we, że bę­dzie ob­sta­wiał ko­goś waż­ne­go – po­li­ty­ka albo ce­le­bry­tę – albo też zaj­mie się szko­le­niem pra­cow­ni­ków agen­cji ochro­niar­skiej, po­je­dzie na po­li­gon i spę­dzi parę upoj­nych dni na świe­żym po­wie­trzu z dala od cy­wi­li­za­cji.

Ewen­tu­al­nie… nie, o tym nie chciał my­śleć. Zle­ce­nia spe­cjal­ne przez mie­sią­ce od­bi­ja­ły się na jego psy­chi­ce. Był w Ru­mu­nii, był we Wło­szech. Wy­star­czy. Miał dość.

Na ra­zie chciał wy­pić kawę w ci­szy i spo­ko­ju. Przed ro­bo­tą lu­bił wpaść do ma­łe­go bi­stro nie­opo­dal pla­cu Trzech Krzy­ży. Kawa była tam wy­śmie­ni­ta. Gdzie in­dziej po­da­wa­li ja­kiś er­zac, któ­ry z tru­dem da­wa­ło się prze­łknąć.

Z domu wy­je­chał od­po­wied­nio wcze­śniej. Kor­ka­mi się nie mar­twił. Z po­wo­du kry­zy­su pa­li­wo­we­go wie­lu war­sza­wia­ków prze­rzu­ci­ło się z pro­wa­dze­nia wła­sne­go sa­mo­cho­du na trans­port pu­blicz­ny. Poza tym na mo­to­cy­klu wci­śnie się wszę­dzie.

W ze­szłym roku o tej po­rze w sto­li­cy pa­no­wa­ły nie­zno­śne upa­ły. Dziś na szczę­ście aura była o wie­le ła­skaw­sza. Było cie­pło, ja­kieś dwa­dzie­ścia dwa–dwa­dzie­ścia trzy stop­nie Cel­sju­sza, słoń­ce przy­kry­wa­ły cu­mu­lu­sy. Być może póź­nym po­po­łu­dniem lub wie­czo­rem spad­nie deszcz.

Zręcz­nie zmie­nia­jąc pasy ru­chu, prze­je­chał przez cen­trum i skrę­cił w Ale­je Ujaz­dow­skie. Po­li­cji jak­by wię­cej niż zwy­kle, ale to z po­wo­du za­po­wia­da­nych już od paru dni de­mon­stra­cji związ­ków za­wo­do­wych do­ma­ga­ją­cych się pod­nie­sie­nia pła­cy mi­ni­mal­nej.

Czy­li że bę­dzie jak zwy­kle: lu­dzie przy­ja­dą, po­krzy­czą, od­pa­lą race i uru­cho­mią sy­re­ny, a póź­niej wsią­dą do au­to­ka­rów i po­ja­dą z po­wro­tem do do­mów. Nic no­we­go.

Zje­chał na wol­ne miej­sce par­kin­go­we i wy­łą­czył sil­nik. Roz­piął skó­rza­ną kurt­kę, zdjął kask, rę­ka­wi­ce wsu­nął w kie­sze­nie. Stąd miał do­słow­nie parę kro­ków. Wszedł do lo­ka­lu i uprzej­mie ski­nął gło­wą wła­ści­cie­lo­wi. Aro­mat świe­żo mie­lo­nych zia­ren ude­rzył Er­ne­sta w noz­drza. Kel­ner­ka zja­wi­ła się nie­mal na­tych­miast.

– To co zwy­kle? – za­py­ta­ła, uśmie­cha­jąc się ko­kie­te­ryj­nie.

Zda­je się, że mia­ła na nie­go ocho­tę. Pro­blem w tym, że nie gu­sto­wał w ta­kich jak ona. Ni­ska, du­pia­sta, z krót­ki­mi no­ga­mi. Sio­strze­ni­ca wła­ści­cie­la. Kom­pe­tent­na, je­że­li cho­dzi­ło o pa­rze­nie kawy. Parę razy pró­bo­wa­ła na­wią­zać z nim dłuż­szą roz­mo­wę, lecz on po­zo­sta­wał obo­jęt­ny. Na obec­nym eta­pie ży­cia do­dat­ko­wy ba­last nie był mu do ni­cze­go po­trzeb­ny.

– Po­pro­szę.

– Jak bę­dziesz cze­goś chciał, to tyl­ko po­wiedz.

Na­wet nie wie­dział, kie­dy prze­szli na ty.

– Ali­cja, daj panu spo­kój. – Wła­ści­ciel od­po­wied­nio od­czy­tał in­ten­cje Er­ne­sta.

– Pa… – Ode­szła, zer­ka­jąc przez ra­mię.

Je­że­li sy­tu­acja nie ule­gnie zmia­nie, bę­dzie mu­siał ro­zej­rzeć się za in­nym miej­scem. Nie bę­dzie jej ro­bił na­dziei, cho­le­ra wie, co się tam ro­iło dziew­czy­nie w gło­wie.

Się­gnął po ko­lo­ro­wy ty­go­dnik le­żą­cy na sto­li­ku. Za­raz zak­tu­ali­zu­je dane, kto z kim i dla­cze­go. Nie­daw­no chro­nił wzię­te­go ak­to­ra przed byłą żoną, a kto wie, co bę­dzie ro­bił ju­tro, po­wi­nien więc być na bie­żą­co.

– Mó­wię ci, bę­dzie z tego afe­ra.

– Jaka tam afe­ra.

Dys­ku­tu­ją­cy przy są­sied­nim sto­li­ku klien­ci in­stynk­tow­nie bu­dzi­li w nim nie­chęć. Je­den, w czar­nym pod­ko­szul­ku, łysy, o nad­mier­nie roz­bu­do­wa­nej mu­sku­la­tu­rze, żuł gumę, pra­cu­jąc ma­syw­ną szczę­ką jak zgnia­tar­ką. Dru­gi, w spor­to­wej ma­ry­nar­ce i prze­ciw­sło­necz­nych oku­la­rach na czo­le, z ty­go­dnio­wym za­ro­stem na za­ka­za­nej mor­dzie, ner­wo­wo wier­cił się na swo­im miej­scu.

– To za­wo­dow­cy.

– Wi­dzia­łeś ich cho­ciaż?

– Przy­pad­kiem, kie­dy od­da­wa­łem klu­cze. Mó­wię ci…, hmm, cze­go się, kur­wa, ga­pisz, fra­je­rze. – Ten w ma­ry­nar­ce za­wie­sił spoj­rze­nie na Wol­skim.

Pla­zma nie od­po­wie­dział. Nie szu­kał zwa­dy. Le­piej wyjść, niż wdać się w bur­dę z ta­kim pa­lan­tem.

Od­pa­dy po Wo­ło­mi­nie czy in­nym Prusz­ko­wie, za­ka­ła sto­li­cy, tfu… Wzru­szył ra­mio­na­mi i po­chy­lił gło­wę, by prze­rzu­cać ko­lej­ne stro­ny pi­sma.

– No. – Przy­stoj­niak ob­ró­cił się w stro­nę ko­le­gi.

– Ilu ich było?

– Trzech i la­ska, taka, co to byś ją wziął… Ej, mała, dłu­go bę­dzie­my jesz­cze cze­kać?

– Za­raz przy­nio­sę.

– Ale tak na jed­nej no­dze. – Gru­biań­ski re­chot nie był dla dziew­czy­ny przy­jem­ny, ale gość to gość, jak bę­dzie się ob­ra­żać, to splaj­tu­je.

– Blon­dyn­ka czy bru­net­ka? – Łysy wró­cił do te­ma­tu.

– Taka czar­nu­la jak mo­del­ka. Po­dob­na do tej z te­le­wi­zji, co to men­dzi o po­go­dzie.

– Wiesz, w ja­kich gu­stu­ję.

– Ta­kiej nie wi­dzia­łeś.

– Ona jed­na, a tam­tych trzech. Już to so­bie wy­obra­żam. – Wy­da­wa­ło się, że mię­śniak ma ocho­tę wal­nąć pię­ścią w sto­lik.

Ele­gant skrzy­wił się.

– Co jest?

– Dłu­go byś z nią nie po­tań­czył – skwi­to­wał kwa­śno.

– Dla­cze­go?

– Mnie wy­da­li się ja­cyś dziw­ni. Bar­dzo dziw­ni.

Pla­zma sku­pił się na prze­pi­sie. Ser­nik z brzo­skwi­nia­mi… Nic skom­pli­ko­wa­ne­go. Może spró­bu­je? Oczy­wi­ście nic ni­ko­mu nie po­wie. Kum­ple do­pie­ro mie­li­by ubaw.

Do­stał kawę. Wy­pił ją szyb­ko i ze­brał się do wyj­ścia.

– Już idziesz? – Ali­cja do­pa­dła go przed sa­my­mi drzwia­mi.

– Mu­szę.

– Przyj­dziesz ju­tro?

– Chy­ba tak – od­po­wie­dział, choć miał na to co­raz mniej­szą ocho­tę. Miła z niej dzie­wusz­ka, ale co tu kryć, seks­bom­bą ni­g­dy nie zo­sta­nie.

– Trzy­mam cię za sło­wo.

– Do zo­ba­cze­nia.

Nie tyle wy­szedł, co ra­czej czmych­nął. Szyb­ko tu nie zaj­rzy. O ile w ogó­le. ■

Rozdział drugi

1

– Po­wiem szcze­rze… – War­łam Wik­to­ro­wicz Iwa­now był męż­czy­zną słusz­nej po­stu­ry, z gę­sty­mi si­wy­mi wło­sa­mi za­cze­sa­ny­mi do góry i ob­wi­sły­mi po­licz­ka­mi. W mia­rę kom­pe­tent­ny, od­po­wied­ni do ak­tu­al­nej sy­tu­acji. Na pla­ców­ce w War­sza­wie prze­by­wał dru­gi rok i szyb­ko to się nie zmie­ni.

– Tak?

– Wy­da­je mi się, że w tu­tej­szej po­li­ty­ce jest wię­cej emo­cji niż gdzie in­dziej. Jed­ną nie­for­tun­ną opi­nię za­pa­mię­ta­ją na dłu­go i wy­cią­gną ją, gdy to bę­dzie przy­dat­ne, na­wet po wie­lu la­tach. Wszyst­ko dla uzy­ska­nia do­raź­nych ko­rzy­ści. Nie bar­dzo też mamy się na kim oprzeć. Śro­do­wi­ska nam sprzy­ja­ją­ce są sła­be, nie­licz­ne i po­zba­wio­ne więk­szych wpły­wów.

– To nie­po­ko­ją­ce, co pan mówi.

– Po­la­cy są wo­bec nas nie­uf­ni. Za każ­dym ra­zem, gdy pró­bu­je­my wejść w bliż­sze re­la­cje, oni za­cho­wu­ją da­le­ko po­su­nię­tą re­zer­wę. – Iwa­now po­pra­wił poły ma­ry­nar­ki. Bił od nie­go za­pach wody ko­loń­skiej, od któ­rej Go­li­cy­na wier­ci­ło w no­sie. – Osób udzie­la­ją­cych się czyn­nie w ad­mi­ni­stra­cji czy woj­sku, a pa­mię­ta­ją­cych daw­ne cza­sy bądź też ta­kich, któ­re ukoń­czy­ły na­sze uczel­nie, jest nie­wie­le. Więk­szość jest już zbyt sta­ra, aby coś zna­czyć.

– Hmm…

– Pro­szę mnie źle nie zro­zu­mieć. Do­ra­sta­ją ich na­stęp­cy. Może nie są jesz­cze wi­docz­ni w po­li­ty­ce jak ich oj­co­wie, ale z cza­sem się to zmie­ni.

– Wie­lu ich jest?

– Wy­star­cza­ją­co wie­lu. – Iwa­now uśmiech­nął się pro­mien­nie. – A co naj­waż­niej­sze, mają am­bi­cje.

– Nie będą pró­bo­wa­li od­ciąć się od swo­jej prze­szło­ści?

– Może i tak, ale ro­dzi­ny się nie wy­bie­ra.

– Na ra­zie mu­si­my grać ta­ki­mi kar­ta­mi, ja­kie mamy. – Go­li­cyn za­koń­czył tę część roz­mo­wy.

Sie­dzie­li w sa­lo­nie bri­stol­skie­go apar­ta­men­tu, któ­ry wcześ­niej zo­stał do­kład­nie spraw­dzo­ny przez tech­ni­ków pod ką­tem ewen­tu­al­nych pod­słu­chów.

Zna­le­zio­no ta­kie dwa. Je­den w lam­pie, dru­gi w gniazd­ku elek­trycz­nym w sy­pial­ni. Wy­glą­da­ły, jak­by po­cho­dzi­ły z ze­szłe­go stu­le­cia. Oba mi­kro­fo­ny po­zo­sta­wio­no tam, gdzie były. Po co draż­nić go­spo­da­rzy? Go­li­cyn przy­je­chał do War­sza­wy na­wią­zać kon­tak­ty, a nie ro­bić so­bie wro­gów.

Iwa­now zer­k­nął na ze­ga­rek.

– Spie­szy się pan do­kądś?

– Ależ skąd. – Am­ba­sa­dor ski­nął gło­wą pierw­sze­mu se­kre­ta­rzo­wi am­ba­sa­dy, któ­ry stał obok. – Prze­pra­szam na mo­men­cik. Oleg, bądź tak uprzej­my.

– Oczy­wi­ście.

Urzęd­nik pod­szedł do drzwi i wpu­ścił do środ­ka ko­bie­tę, tak na oko w wie­ku lat dwu­dzie­stu, ubra­ną w ko­lo­ro­wą su­kien­kę.

– Pan po­zwo­li, to moja cór­ka Kse­nia – za­pre­zen­to­wał wcho­dzą­cą dum­ny z la­to­ro­śli am­ba­sa­dor. – Mam na­dzie­ję, że znaj­dą wspól­ny ję­zyk z Anną.

Go­li­cyn wy­trzesz­czył oczy. Jego wy­stu­dio­wa­ny spo­kój prysł jak bań­ka my­dla­na.

Kim, do cięż­kiej cho­le­ry, była sto­ją­ca przed nim oso­ba?

Od dziew­czy­ny, któ­ra zja­wi­ła się tu przed trze­ma go­dzi­na­mi, róż­ni­ło ją nie­mal wszyst­ko: wzrost, tu­sza, ko­lor oczu i wło­sów. Tam­ta była skoń­czo­ną pięk­no­ścią, a ta…. Aż żal było pa­trzeć.

– Kim… – wy­stę­kał. Na wię­cej nie po­tra­fił się zdo­być.

– Czy coś się sta­ło?

Go­li­cyn po­lu­zo­wał kra­wat i łyk­nął wody.

– Pa­nie mi­ni­strze, może za­wo­łam le­ka­rza. – Am­ba­sa­dor był po­waż­nie za­nie­po­ko­jo­ny sta­nem go­ścia.

– Pro­szę mi po­wie­dzieć… – Go­li­cyn z tru­dem pa­no­wał nad ner­wa­mi – pan ma dwie cór­ki?

– Jed­ną. Mam jesz­cze syna, ale obec­nie prze­by­wa w Mo­skwie.

Mi­ni­ster z tru­dem dźwi­gnął się na nogi. Wie­ra po­szła sko­rzy­stać z ho­te­lo­wej si­łow­ni. Wró­ci za go­dzi­nę. Na wszel­ki wy­pa­dek na­le­ża­ło ją spro­wa­dzić z po­wro­tem.

Sta­rał się nie wpa­dać w pa­ni­kę, ale ser­ce pod­po­wia­da­ło, że sta­ło się naj­gor­sze.

Spo­koj­nie. Tyl­ko spo­koj­nie.

Zna­lazł te­le­fon i wy­brał nu­mer na­le­żą­cy do Anny. Był tak prze­ję­ty, że za­po­mniał o od­dy­cha­niu. Oby tyl­ko spra­wa oka­za­ła się kosz­mar­nym nie­po­ro­zu­mie­niem.

Brak sy­gna­łu.

Apa­rat wy­su­nął się z jego drżą­cych pal­ców. Nie­spo­dzie­wa­ny ból w klat­ce pier­sio­wej od­bie­rał zmy­sły.

– Oleg, wo­łaj le­ka­rza! Na­tych­miast.

Wśród człon­ków per­so­ne­lu wy­bu­chła pa­ni­ka. Nic nie za­po­wia­da­ło dra­ma­tu, któ­ry wła­śnie roz­gry­wał się na ich oczach.

– Pa­nie mi­ni­strze, pro­szę się po­ło­żyć.

– Anna.

– Co z nią?

– Nie ma – wy­stę­kał z tru­dem Go­li­cyn.

– A gdzie jest?

Mi­ni­ster uchwy­cił Iwa­no­wa za gu­zik ko­szu­li.

– Tego wła­śnie mu­si­my się do­wie­dzieć.

2

Od pod­pi­sy­wa­nia ko­lej­nych do­ku­men­tów nad­in­spek­to­ra Ma­riu­sza Pi­ku­sa roz­bo­la­ła dłoń. Na jed­nym sto­si­ku no­mi­na­cje, na dru­gim na­ga­ny i upo­mnie­nia. Spo­ro tego.

Awan­sów oczy­wi­ście. Jako szef sto­łecz­nej po­li­cji uwa­żał, że musi spra­wo­wać peł­ną kon­tro­lę nad pod­le­gły­mi mu jed­nost­ka­mi. Jak się ko­muś nie po­do­ba, to won, na uli­cę. Przy­mu­su pra­cy nie ma. On po­trze­bo­wał od­da­nych i lo­jal­nych pra­cow­ni­ków, a nie ta­kich, któ­rzy cha­dza­ją wła­sny­mi ścież­ka­mi. Służ­ba w po­li­cji to ge­ne­ral­nie pra­ca ze­spo­ło­wa. Tu nie było miej­sca na po­ka­zy­wa­nie wła­sne­go in­dy­wi­du­ali­zmu.

Ot, taki ko­mi­sarz Tom­czyk, co to go prze­nie­śli z za­py­zia­łej pro­win­cji: pró­bo­wał pod­ska­ki­wać i nie od­na­lazł się w no­wych wa­run­kach. Te­raz wró­ci do sie­bie.

Pi­kus się­gnął po…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej