34,90 zł
Amerykę unicestwił zabójczy wirus. Rosja drży w posadach, a jedność europejska utonęła w fali uchodźców...
Polska przejęła europejskie struktury wojskowe USA i niemal z dnia na dzień stała się supermocarstwem.
Przybywa jej także wrogów, a niespodziewany, nadchodzący atak może pogrzebać nasze wielkie plany.
– Może się w końcu dowiem, co to za najście? Jak na razie żyjemy w demokratycznym państwie i takie incydenty nie powinny mieć miejsca. – Marszałek senatu RP był wściekły.
– Niech pan włączy telewizor. – Szczepańska nie zamierzała opowiadać wszystkiego.
– Słucham?
– Telewizor.
Bielawa posłusznie powędrował do salonu i uruchomił odbiornik. Na wszystkich kanałach zobaczyli to samo – dym nad Krakowskim Przedmieściem, formujący się kordon, rozbite samochody, wozy służb porządkowych uformowane w długie kolumny na centralnych ulicach Warszawy, para dyżurnych F-16 zataczająca kręgi nad miastem, Humvee stołecznego garnizonu.
– Jezus Maria… – jęknął wstrząśnięty marszałek.
– Zgadzam się całkowicie.
– Wybuchła wojna?
– Można tak powiedzieć...
Śmiałe i jakże często prorocze wizje Vladimira Wolffa przerażają jak nigdy dotąd. Czy zasługujący na miano wieszcza autor tym razem się myli? Z tą nadzieją oddajemy Państwu w ręce jego najnowszą powieść. Wolff otworzył „Metalową burzą‟ nowy cykl – Armagedon. „Hydrą‟ otwiera puszkę Pandory!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 481
Hydra
© 2016 WARBOOK Sp. z o.o.
© 2016 Vladimir Wolff
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta językowa: Emilia Grzeszczak
Projekt graficzny, skład, eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]
Ilustracja na okładce: Jan Jasiński
ISBN 978-83-64523-70-0
Ustroń 2016
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
43-450 Ustroń, www.warbook.pl
Spotkali się na Mariensztacie.
To zaciszne osiedle znajduje się w samym centrum Warszawy. Wszędzie stąd blisko, na Krakowskie Przedmieście, Stare Miasto czy też do mostu Śląsko-Dąbrowskiego umożliwiającego przeprawę przez Wisłę wprost na lewobrzeżną Pragę. Mimo to szlaki turystyczne, a z nimi tłumy, szczęśliwie omijają tę okolicę. Niskie kamieniczki i dość luźna zabudowa sprawiają, że całość wygląda trochę jak zadbane, lecz senne prowincjonalne miasteczko przeniesione w całości do serca metropolii.
Żaden z kilkunastu młodych mężczyzn, którzy spotkali się na mariensztackim ryneczku, nie miał problemów, żeby tu dotrzeć.
Postronne osoby mogły nawet nie zauważyć, że stanowią oni zorganizowaną grupę. Wydawali się raczej spacerowiczami szukającymi odpoczynku od wielkomiejskiego hałasu.
Obsiedli ławki i dwie okoliczne knajpki. Czuli się nad wyraz swobodnie, co w przypadku niektórych z nich mogło dziwić. I to bardzo.
Taki starszy sierżant Thomas Cook, a przynajmniej osoba, która do niedawna posługiwała się dokumentami na to nazwisko, dezerter z 12 Brygady Zmechanizowanej, czy też Jasper Fisher, człowiek, o którym mówiono, że z półtora kilometra potrafi trafić kulą precyzyjnie między oczy człowieka.
Oczywiście Cook czy Fisher to nie były ich prawdziwe nazwiska. Cook tak naprawdę nazywał się Cyrus Parker i był… No właśnie – podobnie jak jego koledzy na pewno był wysokiej klasy specjalistą, i to w dziedzinie, o której większość ludzie nie ma zielonego pojęcia.
Takich jak ci dwaj było tu więcej – snajperzy, operatorzy broni przeciwpancernej i przeciwlotniczej, informatycy, ratownicy medyczni, saperzy, słowem wszyscy, dla których wojaczka stanowiła chleb powszedni.
Dowodził nimi barczysty pięćdziesięciolatek o siwych włosach, cal dłuższych niż przewidziane regulaminem dla rekrutów. Mówili na niego „Papa”, a on się nie obrażał. Był dla nich jak ojciec, potrafili to docenić.
Cyrus Parker zamarł na chwilę, gdy od strony alei „Solidarności” dobiegł go dźwięk pędzącego wozu na sygnale. Nie trwało to długo. Wkrótce wszystko wróciło do normy, na którą składały się zwykłe odgłosy tętniącego życiem miasta.
Jak na koniec kwietnia było wyjątkowo ciepło, temperatura dochodziła do dwudziestu pięciu kresek powyżej zera i tylko chłodniejsze podmuchy wiatru uświadamiały, że to jeszcze astronomiczna i kalendarzowa wiosna.
Parker zapalił papierosa i przyglądał się otoczeniu. Mariensztat miał swój urok. Nigdy jeszcze tu nie był, lecz od razu poczuł się dobrze. Nie były to co prawda rozległe równiny Dakoty Południowej ani też długie ulice Nowego Jorku, ale gdzieś, do cholery, trzeba żyć.
Po przeciwnej stronie placu twarzą do słońca wyciągnęło się dwóch ludzi z zespołu Parkera. Jednego z nich, kaprala Jamesa Appeltona, nazywali Piłą. Nikt tak jak on nie radził sobie z M240. Żeby utrzymać to cholerstwo w dłoniach, a przy tym celnie strzelać, należało dysponować siłą bawołu. Appelton, z pozoru miłośnik piwa i fast foodów, potrafił sprostać wyzwaniu jak nikt inny.
Siedzący obok sierżant Pablo Ortiz Castillo, z pochodzenia Portorykańczyk, specjalizował się w elektronice, a zwłaszcza w systemach zwiadowczych. Obaj mężczyźni wymieniali właśnie uwagi, których Parker mógł się tylko domyślić. Byli tak pochłonięci rozmową, że nie zwracali kompletnie uwagi na przechodzącą opodal szatynkę z obłędnie długimi nogami. W normalnych okolicznościach nie pozostawiliby tego bez komentarza, ale dziś… Dziś nie był normalny dzień.
W przeciwieństwie do nich Parker nie spuszczał z szatynki spojrzenia. Ta laska z powodzeniem mogła startować w konkursach Miss World czy Miss Universe. Ubrana w białą bluzkę i granatową spódniczkę sięgającą kolan wyglądała jak urzędniczka, która urwała się z biura na wcześniejszy lunch. Przechodzący obok niej brzuchaty gość w szortach i klapkach ślinił się jak pies na jej widok.
Starszemu sierżantowi zachciało się śmiać.
– Cześć, Yvonne. – Parker wstał, gdy podeszła bliżej.
– Cześć. – Dziewczyna nadstawiła policzek, który on musnął wargami. Jej makijaż był zbyt doskonały, aby popsuć go jakimś bardziej spontanicznym wyrazem emocji. – Są wszyscy?
– Tak.
Przytrzymał jej dłoń i pomógł usiąść. Yvonne założyła nogę na nogę, a z torebki wyciągnęła lusterko. Przejrzała się w nim, poprawiając włosy.
Perfekcja była jej drugim imieniem. Gdyby jej tak dobrze nie znał, niewykluczone, że padłby przed nią na kolana, skomląc o minutę zainteresowania.
– Papa jest zły? – zapytała, wskazując brodą na ich dowódcę pochłoniętego lekturą porannej gazety. „The Warsaw Voice” z miesięcznika stał się gazetą codzienną, wciąż będąc periodykiem numer jeden wśród anglosaskiej elity zamieszkałej nad Wisłą.
– Nie, on tak zawsze. – Parker zgasił papierosa, bowiem Yvonne nie tolerowała tytoniowego dymu. – Dawno cię nie widziałem.
– Trochę podróżowałam.
– Daleko?
Roześmiała się.
– A po co ci to wiedzieć?
– Tak tylko pytam – uśmiechnął się.
Naszła go wielka ochota dotknąć ramienia dziewczyny i przyciągnąć ją bliżej. Wiedział, że nie wypada, jednak nie wszystkie emocje dawało się kontrolować. Zacisnął palce na oparciu krzesła, czekając, aż rozejdzie się fala gorąca przeszywająca jego umysł. Od tak dawna był sam. Oddział, kumple to jedno, a on po prostu potrzebował zrozumienia, które dać mogła tylko kobieta.
– Czymś się martwisz? – zapytała Yvonne, spoglądając uważnie spod długich rzęs.
– Sam nie wiem.
– Będzie dobrze.
– Chciałbym w to wierzyć.
Na Węgrzech w zeszłym roku też miało być dobrze. Tak twierdzili wszyscy – od polityków po dowódcę batalionu. Życie szybko zweryfikowało te twierdzenia. Można powiedzieć, że nawet za szybko.
Zresztą, co tu dużo mówić, cały zeszły rok był do dupy. Wcale nie chciał znaleźć się w Polsce.
Najpierw przerzucili ich spod Rzymu do bazy Aviano, potem do Ramstein w Niemczech, a na koniec tutaj. Był żołnierzem, nie kwestionował rozkazów. Jak większość chciał wracać do kraju, ale przełożeni postanowili inaczej.
Ilekroć sięgał pamięcią do tamtych wydarzeń, nie potrafił pogodzić się z tym, co się stało: śmierć prezydenta oraz pozostałych przywódców G7, zaraza, która spustoszyła USA, i wojna na Bałkanach.
W niespełna parę tygodni z supermocarstwa zostali sprowadzeni do państwa trzeciej kategorii.
Wielu nie przyjmowało tego do wiadomości, stąd przez amerykański kontyngent stacjonujący w Europie przeszła fala samobójstw.
Trudno powiedzieć, co było gorsze – świadomość, że kraj, w którym się urodzili, został unicestwiony, czy też ostracyzm, jaki ich spotkał. Nikt ich nie chciał, a niemal wszyscy nimi pogardzali. Tak się nie dawało żyć.
Równowagę odzyskali dopiero w Polsce, acz nie na długo. Bałkany dały im mocno w kość. Wojna grecko-turecka ożywiła stare resentymenty i rozpoczęła wojnę podjazdową każdego z każdym. Ateny do tej pory nie potrafiły zmontować koalicji. Długo trwało, zanim dogadały się z Belgradem. Skopje postanowiło się trzymać na uboczu, za to Tirana murem stanęła za Ankarą. Bułgaria sama nie wiedziała, co ma zrobić, stawszy się nagle krajem frontowym. Niby została w NATO, tym nowym, skarlałym, pod przewodnictwem Warszawy, ale wciąż zezowała w stronę Moskwy.
Grupy dywersyjne i terroryści wszelkiej maści przechodzili granicę, gdzie i jak chcieli. Wybuchały bomby, a wysocy urzędnicy i zwykli obywatele ginęli we własnych łóżkach lub na ulicy. Tylko Węgrzy i Rumuni uniknęli ogólnego chaosu.
Trzeba powiedzieć otwarcie – to była brudna wojna, lecz przynajmniej widzieli sens tego, co robią. Bez nich cała Europa mogła wkrótce wyglądać jak te zapyziałe kraiki na Bałkanach.
Papa w końcu złożył gazetę i wrzucił ją do kosza, po czym spojrzał na zegarek. Dochodziła dziewiąta trzydzieści rano. Przeciągnął się. Kilkanaście par oczu śledziło każdy jego ruch. Zdaje się, że nadeszła pora.
Wstawali pojedynczo i ruszali za Papą, najpierw Sowią, by po kilkudziesięciu metrach skręcić w prawo w Bednarską, pnącą się stromo do góry.
Pomiędzy kamienicami Parkerowi zrobiło się chłodno. Może to ze strachu? Sam nie wiedział dlaczego.
Do przechodzącej grupy przyłączyło się kilku kolejnych podkomendnych Papy. W sumie było ich już dwudziestu. Krakowskie Przedmieście znajdowało się tuż-tuż.
***
Generał Emil Banach, szef Agencji Wywiadu – a jak twierdzili niektórzy, co bardziej złośliwi dziennikarze i zazdrośni o swoje urzędnicze stołki przedstawiciele administracji, szara eminencja polskiego rządu – przeglądał ostatnie dokumenty.
Na tylnym siedzeniu służbowego samochodu było dość miejsca, aby rozłożyć się ze wszystkim.
Wiedział, że sporo ze zgromadzonego materiału będzie musiało poczekać na przeczytanie w bardziej sprzyjających warunkach. Musiał poprzestać na tym, co najważniejsze, a więc na pierwszy ogień szły doniesienia agentury z Ankary i stolic państw bałkańskich. Tam raz po raz wojska Grupy Wyszehradzkiej wchodziły w kontakt bojowy z armią turecką. Tu samolot, tam śmigłowiec czy grupa rekonesansowa przekraczały granicę Węgier bądź Rumunii. Mimo starań Warszawy, a podobno też sztabu wojsk Tureckiej Republiki Islamskiej, incydentom nie udawało się zapobiec. On sam powoli zaczynał się w tym gubić. Turcja obrała radykalny muzułmański kurs, odwołując się do tradycji dawnego Imperium Osmańskiego, lecz nie wszystkim muzułmanom było z nimi po drodze. Ci bardziej radykalni negowali przywództwo Sulejmana Dżabbara. W Bośni działała cała masa organizacji islamistycznych idących własną drogą. Dla nich niedościgłym wzorem było wciąż niedobite Państwo Islamskie.
O burdelu panującym na Bliskim i Środkowym Wschodzie Banachowi nawet nie chciało się myśleć. Chyba przestawał ogarniać ten świat. Obojętnie, na jaki rejon nie spojrzeć, wszędzie piętrzyły się trudności.
W Stanach Zjednoczonych i Kanadzie po epidemii z zeszłego roku i na skutek powikłań po innych chorobach oraz z powodu braku odpowiedniej opieki lekarskiej zmarły kolejne miliony ludzi. Różne szacunki określały obecną populację Ameryki Północnej na osiemdziesiąt do stu pięćdziesięciu milionów obywateli. I komu tu wierzyć?
Główny winowajca wciąż nie został ukarany. Kim Dzong Un okopał się w swoim państwie-twierdzy, przyglądając się efektom własnych działań. Zapewne zacierał dłonie z zadowolenia, widząc, że największy wróg został pokonany. Jeśli zdecyduje się na zbrojną konfrontację z Koreą Południową, to rozpęta wojnę o nieprzewidywalnych konsekwencjach. Pewnie jej nie wygra, ale narobi takich szkód, że efekty będą odczuwalne przez dziesięciolecia. Kolejny w miarę stabilny region rozpadnie się na wojujące ze sobą koalicje. Chiny kontra sojusz pozostałych państw. Banach nawet nie chciał wiedzieć, co z tego wyniknie. Za wszelką cenę należało utrzymać spokój. Niech Kim myśli, że wszystko rozeszło się po kościach. Przyjdzie kiedyś dzień zapłaty, a wówczas nie obroni go ani milionowa armia, ani rakiety z głowicami jądrowymi.
Kolejny nierozwiązany problem to kwestia uchodźców. Przybywało ich z roku na rok. Już nie tylko Niemcy czy Szwecja stanowiły cel wypraw, ale jakikolwiek europejski kraj, byle stabilny, byle na głowę nie spadały bomby i pociski.
Bieżący rok pod tym względem miał szanse okazać się rekordowy. Od początku stycznia już pojawiło się czterysta tysięcy ludzi. Do grudnia może ich być ze dwa miliony, jak nie lepiej. A ile w przyszłym? Trzy, cztery czy pięć? Wciąż było ich więcej i więcej. Na miejsce każdego odesłanego od razu znajdowało się dziesięciu kolejnych.
Pchali się zewsząd – od Hiszpanii po północną Norwegię. Rosja, która wcześniej myślała, że w ten sposób uda się jej rozegrać politycznie poszczególne zachodnioeuropejskie państwa, sama grzęzła w zalewie uchodźców. Na jej granicach nie sposób było wybudować płotu, bo i gdzie – na granicy z Kazachstanem? Pakistańczykom, mieszkańcom Bangladeszu, Indii, Afganistanu czy Filipin wszystko jedno, którędy pojadą – przez Turcję czy od razu na północ, szlakiem przez Astanę i Aszchabad. Na razie to tylko skromny początek, dwieście – dwieście pięćdziesiąt tysięcy rocznie, ale i to się szybko zmieni. Jeśli doliczyć rodzimą rzeszę wyznawców Proroka, których liczba sięgnęła dwudziestu pięciu procent ogółu populacji kraju, na Kremlu mieli twardy orzech do zgryzienia.
Jedno nie ulegało wątpliwości – będzie gorzej.
Kluczem do rozwiązania sprawy migracji były dwa słowa – populacja i klimat. Populacja krajów Trzeciego Świata wciąż rosła. Tam nikomu nie można narzucić, ile ma mieć dzieci. To, co kiedyś miało sens, stanowiąc choćby zabezpieczenie na starość, obecnie traciło rację bytu. Ilu jeszcze obywateli może wyżywić taka, dajmy na to, Nigeria? Już teraz kraj liczył sto sześćdziesiąt milionów mieszkańców, co się stanie, gdy ta liczba wzrośnie do dwustu milionów? Pewnie nic nadzwyczajnego, ale dwieście pięćdziesiąt? Trudno powiedzieć. A trzysta? Katastrofa. A nie była to wcale fantastyka. Dodając do tego zmieniający się klimat, a co za tym idzie pustynnienie użytków rolnych, klęski żywiołowe – czy to w postaci suszy, czy też nadmiernych opadów, które niszczą zbiory i wybijają stada bydła – fala biedoty ruszy na północ. Zmiana kolejnego rządu w Lagos bądź gdziekolwiek indziej nic tu nie pomoże.
Decyzje, które należało podjąć natychmiast, przyniosą efekty najszybciej po paru latach. A kiedy już będzie lepiej i każdy dostanie miskę ryżu dziennie, to co – znów więcej dzieci? Przecież to błędne koło.
Banach pamiętał jeszcze, jak niedawno przewidywano napływ do Europy pięćdziesięciu milionów imigrantów w perspektywie półwiecza. Teraz mówiło się już o takiej liczbie przybyszy w ciągu dwudziestu pięciu lat, a i te prognozy zdawały się zbyt optymistyczne. Nikt nie wiedział, jak Europa będzie wyglądać za pięć lat, a co tu mówić o dekadach.
Samochód zwolnił przed światłami. Już byli spóźnieni. Trudno, nie pierwszy raz i pewnie nie ostatni.
Zebranie Rady Bezpieczeństwa Narodowego stanowiło ważny punkt dnia. Wszyscy ważniejsi ludzie w państwie będą mogli przedstawić własną ocenę sytuacji. Dziś dodatkowo miał się stawić premier, nieobecny ostatnim razem. Spotkanie potrwa do południa. Generał nie spodziewał się wiążących decyzji, ale kto wie. Podczas takich narad wszystko było możliwe.
Banach w myślach popędzał kierowcę. Zaraz znajdą się na Nowym Świecie. Stąd już tylko kawałek do Pałacu Prezydenckiego.
Westchnął i wcisnął się głębiej w kanapę, jednocześnie wyglądając przez kuloodporną szybę. Kolumna, w której się poruszał, składała się jedynie z dwóch aut: jego limuzyny bmw i poprzedzającego ją terenowego mercedesa z obstawą. Nie czuł się zagrożony, ale licho nie śpi, a on chciał umrzeć we własnym łóżku, i to niekoniecznie w najbliższym czasie.
Granatowa toyota hilux z czterema pasażerami od razu nie spodobała się generałowi. Jeden z siedzących w niej mężczyzn przyjrzał się bmw z dziwnym wyrazem twarzy, zupełnie jakby rozpoznał wóz, którym poruszał się szef polskiego wywiadu.
Banach poczuł się nieswojo. Stał się przewidywalny, a w jego fachu to niebezpieczne. Należało szybko przeorganizować cały system zabezpieczeń, powiększyć ochronę, nie tylko własną, ale i pozostałych osób ze świecznika oraz części placówek.
Toyota zasygnalizowała zjazd w prawo. Po chwili bmw zostało oddzielone od niej białym oplem astrą z młodą kobietą za kierownicą i dziecięcym fotelikiem z tyłu.
Odetchnął. Strach ma wielkie oczy. Niepotrzebnie się przejął. Mimo wszystko ze spotkania należało wyciągnąć wnioski.
Przejechał dłonią po spoconym czole. Musi schować papiery do teczki, nie mogą się tak walać.
– A ten gdzie się tak pcha?
Mruknięcie kierowcy ponownie skierowało uwagę Banacha na jezdnię. Toyota wykorzystała wolny lewy pas, przemknęła obok bmw i zrównała się z terenówką ochrony.
To, co później nastąpiło, Banach zapamięta do końca życia. Hilux wyrżnął w mercedesa i zaczął go spychać w stronę chodnika. Widok był tak zaskakujący, że generał nie potrafił oderwać odeń wzroku. Od razu do głowy przyszło mu co najmniej kilka racjonalnych wytłumaczeń tego faktu – kierowca toyoty zasłabł lub też nawalił układ kierowniczy.
Kiedy do zgrzytu metalu dołączył huk serii z broni maszynowej, nie mógł już się łudzić. To nie wypadek, to zamach.
Nie jechali szybko, najwyżej trzydziestką, blokowani przez pozostałych użytkowników ruchu. Kierowcy nie pozostało nic innego, jak jeszcze zwolnić, żeby nie uderzyć w mercedesa przed nimi. Nieopancerzona karoseria i szyby terenówki zostały przedziurawione w co najmniej kilkudziesięciu miejscach.
Wóz toczył się bezwładnie, odbił od krawężnika i w końcu zatrzymał. Ze środka nikt nie wyskoczył ani nie padł żaden strzał. Ochrona została wyeliminowana – albo nie żyli, albo zostali ciężko ranni. W każdym razie na nich nie można już było liczyć, sami potrzebowali pomocy.
Toyota również się zatrzymała. Banach ujrzał dwójkę zamachowców. Jeden z MP5, a drugi z M4 w dłoniach.
Impuls popłynął do mózgu generała. Nie pozwoli się zaszlachtować jak bezbronna owca.
– Dawaj!
Kierowca, który po raz pierwszy znalazł się w takiej sytuacji, wcisnął gaz do dechy. Wóz skoczył do przodu, wykręcając wprost na chodnik. Na szczęście wszystko działo się tak szybko, że w pobliżu nie zdążył zgromadzić się jeszcze tłum gapiów.
Ci, którzy polowali na Banacha, nie tracili czasu. Pierwsze pociski uderzyły w bmw ułamek sekundy później. W przeciwieństwie do mercedesa limuzyna była opancerzona, niemniej i tak boczna szyba pokryła się siateczką pęknięć.
Tuż przed przejściem dla pieszych musieli zwolnić. Ludzie pierzchali na wszystkie strony. Jakiś mężczyzna wszedł pod koła innego ruszającego samochodu. Cud prawdziwy, że nikogo nie potrącili.
Zapierając się rękami o fotel przed nim, Banach obejrzał się wstecz. O w mordę… Toyota ich goniła. Jeden z bandziorów wychylił się z bocznego okienka, śląc w ich stronę serię za serią. Rykoszety mało kogo obchodziły.
Ty sukinsynu…
– Szybciej!
Ponownie znaleźli się na jezdni, gdy wjechali w Nowy Świat. Banach ze zdziwieniem zauważył, że przestał się bać. Czuł czyste wkurwienie. Osobiście dopilnuje egzekucji tych drani, pod warunkiem, oczywiście, że dociągną do procesu.
Co za wredne gnoje. Środek miasta pełen policji, służb miejskich i kamer, a oni nie bali się strzelać. Ta pewność siebie zastanawiała. Jeżeli już chcieli go sprzątnąć, to mogli pod domem lub w jakimś ustronnym miejscu, dyskretnie, a nie tak na widoku.
Na pewno pozostawili po sobie całą masę śladów. Jak ich dorwie, skończą na hakach.
Bmw gnało pełną mocą silnika. Ludzie w hiluxie nie odpuszczali. Co za wredne typy.
Toyota raz po raz próbowała ich wyminąć, to z lewej, to z prawej strony. Tylko cud sprawił, że jeszcze nie rąbnęli w żaden inny wóz. Gdzie, do ciężkiej cholery, jest policja? Śpią czy co? Już on sobie pogada z komendantem. Przecież to jawne lekceważenie obowiązków.
Nagłe hamowanie rzuciło generałem do przodu. Para przechodniów grubo po osiemdziesiątce nie była dość szybka, by przejść na drugą stronę jezdni przed pędzącymi samochodami.
Bmw ponownie znalazło się na chodniku. Pomnik Kopernika i kościół pod wezwaniem Świętego Krzyża tylko mignęły za oknami limuzyny. Wszędzie pełno przechodniów. Dlaczego ci ludzie nie siedzą w pracy, tylko szwendają się po mieście? Studenci nie mają zajęć?
Z przeciwka nadjechał radiowóz, lecz nim policjanci zdecydowali się na interwencję, zostali w tyle. Może to i lepiej. Trupy kolejnych funkcjonariuszy nie były nikomu potrzebne.
Przynajmniej ci za nim przestali strzelać.
Banach zerknął do tyłu, próbując zorientować się w sytuacji.
Było nieźle. Zyskał przewagę. Toyota nie nadążała lub – co bardziej prawdopodobne – zamachowcy sobie odpuścili. Znajdowali się blisko hotelu Bristol. Jak nie policja, to inni kierowcy zablokują im dalszy przejazd.
Wymacał w kieszeni telefon. Nim uzyskał połączenie, upłynęły cenne sekundy.
– Oficer dyżurny…
Czas wprowadzić machinę państwa w ruch. Za godzinę dranie będą siedzieć w pokojach przesłuchań, śpiewając cieniutkimi głosami, a potem łopaty i niech kopią sobie groby. Podjęli ryzyko, powinni się liczyć z konsekwencjami.
***
Chorążemu Olafowi Niteckiemu strasznie chciało się ziewać. Powinien się położyć spać o godzinę wcześniej, ale postanowił obejrzeć film do końca. Nagrywarka się popsuła, więc musiał czekać do późna na tę powtórkę powtórki. Obraz nie zaliczał się co prawda do dzieł wybitnych, ale grała w nim jego ulubiona aktorka, na którą zawsze lubił sobie popatrzeć. Ile by dał, żeby zamienić na nią swoją obecną partnerkę. Kaśka nie była zła, tylko czegoś jej brakowało – obycia, sznytu, pewności siebie. I nic dziwnego, jak się przyjechało z Radzymina, z całym dla Radzymina szacunkiem.
O, i znowu. Ledwo powstrzymał dolną szczękę przed opadnięciem. Na służbie, i to na widoku, nie wypada. To w końcu zaszczyt i obowiązek. Bardziej zaszczyt czy obowiązek? Pewnie i jedno, i drugie. Nie wnikał w szczegóły. Wraz z kolegą stał przed wejściem do Pałacu Prezydenckiego z groźną miną odstraszającą wszelkich upierdliwców, nawiedzonych i oszołomów. Jak ziewać w takich warunkach? Ktoś zobaczy, sfotografuje, doniesie i pojadą po premii. Gębę to można rozdziawiać poza godzinami służby, w domu, a nie w miejscu, gdzie postawiła go ojczyzna.
Gdzieś z lewej od strony Nowego Światu dobiegły go odgłosy strzałów z broni automatycznej. Nie mógł w to uwierzyć. Strzelanina w Warszawie? To przecież niemożliwe. Jak już to petardy lub gaźnik motocykla. Niemniej dłoń sama powędrowała w stronę kabury z Glockiem 17.
– Oli, słyszałeś?
– Tak.
Nitecki oderwał się od kamiennego lwa, o którego opierał się przez chwilę, i postąpił krok do przodu, by rozejrzeć się po ulicy. Znajdująca się niedaleko dwójka funkcjonariuszy policji w polowych mundurach i seledynowych kamizelkach spoglądała w jego stronę z zainteresowaniem.
Znowu. Tym razem nie było mowy o pomyłce. Kanonada jak na strzelnicy.
– Mariusz…
Na razie incydent nie miał z nimi nic wspólnego, ale jak to mówią, lepiej dmuchać na zimne.
Odgłosy nasilały się, lecz brzmiały jakoś dziwnie, a na dodatek dochodziły już z przeciwnej strony. Co jest, do ciężkiej cholery?
Obejrzał się w samą porę, by zobaczyć, jak jeden z policjantów pada na chodnik z szeroko rozrzuconymi ramionami. W pobliżu działo się coś wyjątkowo niedobrego.
Pistolet trzymał przed sobą, teraz należało go jeszcze w kogoś wymierzyć. Tylko w kogo?
Od strony skweru Mickiewicza biegł jakiś facet, ale Niteckiemu trudno się było zorientować, jakie ten człowiek ma zamiary.
Wyciągnął broń przed siebie i… umarł, gdy pocisk Parabellum dosięgnął jego czaszki. Zginął na posterunku. Nie on ostatni. Najgorsze miało dopiero nadejść.
***
Dla Cyrusa Parkera trafienie w głowę człowieka z dwudziestu metrów to żaden szczególny wyczyn. Starszy sierżant nie był w stanie zliczyć, ilu zabił ludzi. Zabijał już od piętnastu lat i nic nie wskazywało na to, że szybko z tym skończy. Wszystko dla państwa, które przestało istnieć. Dziwne, a jednak.
O trzy kroki za nim biegł Ortiz Castillo i Yvonne.
Gliniarz, który próbował ratować postrzelonego kolegę, na ich widok rzucił się do ucieczki. Nie zdążył przebiec nawet metra, gdy dostał kulkę w plecy i zaraz drugą dla pewności.
Pozostał ostatni z borowców. Parker skoczył w bok, schodząc z linii strzału. Pocisk przeleciał nad jego głową. Amerykaninowi serce zamarło w piersi. Poważnie liczył się z tym, że kolejna kula dosięgnie celu.
Niepotrzebnie. Fisher, który zajął pozycję po przeciwnej stronie ulicy, położył strażnika ze szturmowego M4 z celownikiem optycznym. Dla tak doświadczonego żołnierza to żaden dystans. Co znaczy te kilkadziesiąt metrów wobec przestrzeni Afganistanu czy Iraku?
Parker ponownie zerwał się do biegu. Teren z tej strony został zabezpieczony. Nim zjawią się posiłki, oni będą w środku. I tak nie wszystko poszło zgodnie z planem, ta strzelanina na Nowym Świecie… Nie wiedział, o co chodzi, dowie się w swoim czasie.
Niedaleko zatrzymała się poobijana toyota, z której wysiadła grupa mająca ubezpieczać teren od strony Nowego Światu. Jeden operator krwawił z rozciętej ręki, drugi z rozbitej głowy. Innych strat Parker nie zauważył. Wszyscy pobiegli w stronę wejścia do pałacu.
W pobliżu momentalnie zrobiło się pusto, tylko książę Pepi przyglądał się wydarzeniom beznamiętnym wzrokiem.
Pałac Prezydencki przy Krakowskim Przedmieściu 46/48 to największy pałac w Warszawie. Trzypiętrowy centralny budynek, ogród na tyłach i dwa piętrowe skrzydła, w których mieszczą się biura Kancelarii Prezydenta, Biura Ochrony Rządu i pomieszczenia gospodarcze. W kompleksie pracowało czterdzieści osób obsługi – kelnerów, kucharzy, sprzątaczek – oraz dwudziestu oficerów ochrony. Do niedawna było ich jedynie dziesięciu, ale podwojono tę liczbę, by lepiej strzec głowę państwa przed zagrożeniami.
Tuż za ogrodzeniem pałacowego ogrodu, od strony ulicy Karowej, pod numerem 10, znajdowało się Biuro Bezpieczeństwa Narodowego, gdzie siedemdziesięciu urzędników zajmowało się zbieraniem i analizowaniem dla prezydenta informacji mających wpływ na stan bezpieczeństwa państwa. Na obecnym etapie nie należało się nimi przejmować. Potrafili tylko stukać w klawisze i przeglądać Internet. Nie posiadali żadnych umiejętności mogących wpłynąć na rezultat akcji. Co najwyżej, jak koniecznie chcą, mogą rzucić się do samobójczego ataku i polec z honorem.
Urywane odgłosy z broni automatycznej dochodziły jeszcze od strony ogrodu, gdzie nacierała druga grupa pod osobistym dowództwem Papy.
– Ty i ty. – Parker wskazał na tych, którzy przyjechali hiluxem. – Zostajecie. Wiecie, co robić.
Cała reszta przemknęła do bocznego skrzydła, niemal od razu natykając się na kolejnego agenta ochrony. Mężczyzna z peemem w dłoniach przymierzał się do strzału. Zginął, bo wahał się o ułamek sekundy za długo. Mógł być świetnie wyszkolony, zabrakło mu jednak bojowego obycia. Każdy zawaha się przed zabiciem obcej osoby. Zadziałały odruchy, lecz zabrakło woli. Nie wiedział, z kim ma do czynienia. Parker w tej rozgrywce był bezwzględny. Dla niego zabijanie było jak dla innych oddychanie. Strzałem w pierś i w głowę definitywnie zakończył sprawę, przeskoczył nad padającym ciałem i pobiegł dalej.
Korytarz prowadził prosto. Pod ścianą zatrzymała się kobieta z serwisem do kawy ustawionym na srebrnej tacy. Jej okrągłe ze zdumienia oczy wpatrywały się w Cyrusa z przerażeniem.
– Aaa… – Otworzyła usta.
Nie wiedział, czy chce o coś zapytać, czy to był wyraz przestrachu. Nie jego sprawa. Może żyć, zostanie zakładniczką. I tak nie ucieknie, wyjście było pilnowane, chyba że wyskoczy oknem, jeśli starczy jej odwagi. Przebiegł obok, nie zawracając sobie głowy jej dylematami.
Dalej mieściły się biura, a to już gorzej. Zawsze znajdzie się jakiś wyrywny gość, który będzie chciał pokazać, że się nie boi.
Właśnie otworzyły się drzwi i z gabinetu wyszedł urzędnik w okularach o grubych szkłach na nosie uginający się pod ciężarem naręcza segregatorów. Zdaje się, że dotychczasowa palba na ulicy i w środku pałacu nie dotarła do niego.
– Państwo mogą tu przebywać? – zapytał, widząc uzbrojoną gromadę.
Yvonne, której obcasy przeszkadzały w bieganiu, zdzieliła okularnika rękojeścią pistoletu w głowę. Ten osunął się na kolana, lecz nie stracił przytomności. Dokumenty rozsypały się po dywanie.
– Chyba zaszło jakieś nieporozumienie.
Zabawny gość – pomyślał Parker i jednym szarpnięciem postawił go na nogi.
– Ilu was jest?
– Kogo?
– W biurach?
– Ale jakich?
No nie, prawdziwy debil. Kogo oni tu zatrudniają?
– Na piętrze?
– Tylko ja.
– Nikt inny?
– Ja i moi pracownicy.
Cyrus z wielkim trudem powstrzymał się przed znokautowaniem faceta.
– Wygarniamy wszystkich.
Sprawdzali pomieszczenie po pomieszczeniu, toalety, schowki na szczotki i pomieszczenia socjalne. Parkera rozbawił młodzieniec za słuchawkami na uszach i z zamkniętymi oczami wybijający perkusyjny rytm na kserokopiarce. Gdy po mocniejszym szturchnięciu wrócił do rzeczywistości, bardzo się zdziwił.
– Ale o co chodzi? – Chłopak wybałuszył oczy.
Ze słuchawek dobiegał łoskot heavymetalowej kapeli. Zdaniem Cyrusa było to „Dream Evil”, ale mógł się mylić. Marzą ci się bohaterowie, wojna i śmierć, chłoptasiu? No problem.
– Wyłącz to gówno.
– Pan wie, kim ja jestem?
– Nie i gówno mnie to obchodzi.
Tłumek na korytarzu liczył już dziesięć osób. Wszyscy faceci pod krawatami, a kobiety w garsonkach zapiętych na ostatni guzik. Żadnej parki miziającej się na boku, w kiblu czy na kanapie stojącej na zapleczu? Ależ nudne towarzystwo. Sami porządniccy. Nie lubił takich. Pieprzeni hipokryci.
Zasłaniając się okularnikiem jak tarczą, poprowadził wszystkich w stronę głównego gmachu. Prawdziwa zdobycz przebywała właśnie tam. Papa już ich pewnie zgarnął.
Parkerowi w udziale przypadły płotki. Każdemu według zasług, każdemu według możliwości.
***
Policyjny Sokół W-3 zataczał powolne kręgi czterysta metrów ponad rondem Waszyngtona. Piloci obserwowali ruch wzdłuż alei Zielenieckiej i mostu Poniatowskiego. Zero problemów, żadnych korków. O tej porze wszyscy już dojechali do pracy. Dopiero w sezonie wakacyjnym godziny szczytu się wydłużą, ale to jeszcze dwa miesiące. Jedyny wypadek w ciągu ostatniej godziny miał miejsce na Paryskiej, gdzie kierujący sportową hondą motocyklista nie zachował należytej ostrożności i uderzył w tył autobusu linii numer 117. Karetka już zajęła się rannym, a drogówka dokonała oględzin miejsca wypadku.
Pod Stadionem Narodowym też nuda. Szły tam jakieś wycieczki i pojedynczy turyści. To wszystko. Do towarzyskiego meczu Polska–Niemcy zostały trzy tygodnie. Wtedy dopiero się zacznie. Z góry będzie co oglądać, a jak jeszcze dokopiemy złamasom, to ho, ho…
– 1212, zgłoś się. – W słuchawkach pilota zabrzmiał głos operatora.
Nie dadzą człowiekowi pomarzyć.
– Tu 1212, baza, słucham cię.
– Jest zgłoszenie z Alei Jerozolimskich.
– W którym miejscu? – Pilot Arkadiusz Wójcik ustawił maszynę bokiem, starając się zlokalizować miejsce domniemanej kolizji.
– Przy wjeździe w Nowy Świat.
Rondo Charles’a de Gaulle’a znajdowało się po drugiej stronie Wisły. Tramwajem siedem minut, śmigłowcem niecałe pół. Teraz, gdy wiedział już gdzie, wykonał zwrot i przyśpieszył.
– Jest informacja o strzelaninie.
– Baza, możesz powtórzyć? – Wójcikowi ostrzeżenie nie mieściło się w głowie. Strzelanina w stolicy? Przecież to bez sensu. Warszawa to nie Bejrut, Damaszek czy Stambuł, nawet nie Paryż czy Bruksela. Tu nie działy się takie rzeczy. – Baza, mogę prosić o więcej szczegółów?
– 1212, poczekaj. – Operator zaczął z kimś gadać, lecz Wójcik nic z tego nie rozumiał.
Sokół śmignął ponad przyczółkami mostu, a pilot trochę obniżył lot. Na lewo widział bryłę Muzeum Wojska Polskiego, a za nią Muzeum Narodowego. Parę długich tramwajowych składów przetaczało się w obu kierunkach, ale rondo już zaczęło się korkować.
– 1212, zmiana planów.
– Co tym razem? – zapytał mało regulaminowo.
– Na Nowym Świecie trwa gonitwa samochodowa. Niewykluczone, że ma to coś wspólnego z tą strzelaniną, o której było wcześniej.
Najpierw strzelanina, potem gonitwa, wszystko jak w amerykańskim filmie. Tfu… żeby nie pomyślał tego w złą godzinę.
O jasny gwint, tam faktycznie ruch został zablokowany, a gapie gromadzili się przy jakimś SUV-ie. Zdaje się, że ze środka zaczęli kogoś wynosić. Nie wyglądało to dobrze. Służby miejskie nie zdążyły jeszcze zareagować. Do zdarzenia musiało dojść dosłownie przed chwilą.
Wójcik mocniej uchwycił drążek sterowy. Być może uda się namierzyć tych rajdowców, którzy pomknęli Nowym Światem.
Przy skrzyżowaniu ze Świętokrzyską kolejny wypadek. Ludzie, co się z wami dzieje? Na mózgi się wam rzuciło, czy jak? Zbiegowisko przy Pałacu Prezydenckim zupełnie mu się nie spodobało. Tam, gdzie zawsze ustawiała się kolejka chętnych do zwiedzania, teraz kłębił się tłum. Sporo ludzi zaglądało do jakiegoś pick-upa stojącego na chodniku.
– Baza, tu 1212… – Wójcik niczego więcej nie zdążył powiedzieć. Smuga białego dymu pojawiła się niespodziewanie z prawej strony. Nie służył w wojsku, tylko w policji, ale wiedział, że ten widok zwiastuje nieszczęście. Zdążył wykonać ostry zwrot, gdy tuż obok silników eksplodowała głowica pocisku ziemia–powietrze. Odłamki ostre jak brzytwa cięły we wszystkich kierunkach. Parę z nich uszkodziło przewody paliwowe, co doprowadziło do natychmiastowego wybuchu wysokooktanowej benzyny.
Nawet wtedy Wójcik nie stracił nadziei, że uda mu się posadzić maszynę na skrawku wolnej przestrzeni.
Jedyny ratunek to wyłączenie silników i wprowadzenie Sokoła w kontrolowaną autorotację.
Helikopter zaczął wirować wokół własnej osi. Obroty stawały się coraz szybsze.
– Chryste…
Tablica przyrządów płonęła na czerwono. Włączyły się chyba wszystkie kontrolki. Pilot desperacko walczył o odzyskanie wpływu na spadający śmigłowiec, nic to jednak nie dało. Spadał w dół jak kamień i w końcu uderzył w ziemię niedaleko Muzeum Karykatury. Maszyna rozpadła się na setki części. Oderwany kawałek łopaty rotoru śmignął ponad chodnikiem i uderzył w kobietę spacerującą z wózkiem. Najbliżsi przechodnie zostali zbryzgani krwią. Niektórzy trafili do szpitala w stanie szoku.
Kłęby czarnego, tłustego dymu uniosły się ponad zabudowaniami. Miejsce katastrofy wyglądało jak z horroru. W końcu śmigłowiec roztrzaskał się w samym centrum miasta. Nikt nie był bezpieczny.
Informacja o wypadku rozniosła się lotem błyskawicy. Tylko nieliczni wiedzieli, co się stało naprawdę. Warszawa została zaatakowana. W jej długiej historii to nie pierwszy taki przypadek, jednak tym razem wróg ukrywał się w cieniu.
***
– Co już wiemy? – Banach przemierzał długimi krokami korytarze Centrum Zarządzania Kryzysowego, powoli gromadząc najbliższych współpracowników. Część jeszcze dojeżdżała, innych wyciągano z łóżek po nocnej służbie. Zanim wszyscy, których potrzebował, zjawią się i przystąpią do pracy, może upłynąć kolejne czterdzieści minut albo i dłużej. Na taką stratę czasu nie mógł sobie pozwolić, zatem musieli wystarczyć ci, którzy już znajdowali się na miejscu.
– Na chwilę obecną wiemy niewiele, wciąż gromadzimy informacje. – Oficer dyżurny zebrał raporty, a teraz próbował je przekształcić w jedną spójną wypowiedź. – Na pewno spotkanie rozpoczęło się o wyznaczonej godzinie. Oprócz prezydenta i premiera brali w nim udział minister obrony, spraw zagranicznych, finansów, gospodarki…
– A Jędryczko? – Banachowi chodziło o szefa Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji.
– Nie dotarł, podobno chory.
– Wczoraj był zdrowy.
– Tego nie wiem. – Policjant w białej koszuli i czarnym krawacie wzruszył ramionami. Sprawdzanie samopoczucia ministra nie znajdowało się w zakresie jego obowiązków.
– Stasiu… – Banach zwrócił się do jednego ze swoich zastępców, który akurat podszedł.
– Tak, panie generale?
– Sprawdź, o co chodzi z tą chorobą.
– Jędryczki? Oczywiście.
– Tylko szybko, jesteś mi potrzebny.
Generał zwolnił, aby policjant ponownie zrównał z nim krok.
– Dobrze. I co dalej?
– Została odcięta łączność z kancelarią.
– Czyli co? – Generał zastanowił się głośno. – Grupa zamachowców wchodzi do Pałacu Prezydenckiego i bierze jako zakładników grupę najważniejszych osób w państwie. To się w głowie nie mieści.
– Skąd wiedzieli o naradzie?
– To dobre pytanie. – Umysł Banacha pracował na pełnych obrotach. Jeżeli coś przeoczą, będzie to tylko jego wina. – Obstawić cały teren w promieniu kilometra.
– Zakorkujemy miasto na amen.
– Racja, ale kwartał Krakowskie Przedmieście, Bednarska, Karowa i…
– Furmańska – pośpieszył z pomocą policjant.
– Tak, Furmańska. Musi zostać odcięty.
– Już się robi. Czy możemy liczyć na pomoc wojska?
To było ważne pytanie. Zaangażowanie jednostek podległych Ministerstwu Obrony Narodowej w podobnych sytuacjach regulowała specjalna ustawa, a prace nad nowelizacją trwały niemal od czasu jej wejścia w życie. Pewne sprawy nie zależały od niego, ale może uda się wykorzystać chociaż żandarmerię albo i oddziały garnizonu warszawskiego.
Żandarmeria, żandarmeria… Generałowi zaczęło coś się kołatać po głowie, lecz myśl była na razie na tyle niejasna, że uleciała w natłoku pilnych kwestii.
– Panie generale…
– Co tam, Stasiu? Dowiedziałeś się, co porabia minister Jędryczko?
– Jeszcze nie.
– To na co czekasz?
– Właśnie przyszła informacja o marszałku Wojciechowskim.
Zapisane w konstytucji zasady sukcesji prezydenckiej w Polsce jasno wskazywały, że kiedy prezydent z różnych względów nie może sprawować swojego urzędu, jego obowiązki przejmuje marszałek Sejmu. Chodziło o zachowanie ciągłości władzy.
– Słucham. Mów, niczego nie pomijając.
– Znaleziono go martwego w domu. Zdaje się, że szykował się do śniadania.
– Chcesz powiedzieć… – Generał dziwił się własnemu spokojowi.
– Tak, panie generale: marszałek Wojciechowski nie żyje.
– Hmm…
Ci, którzy przetrzymywali prezydenta, ostrzelali jego samochód, wyeliminowali marszałka Sejmu i zestrzelili helikopter, na pewno nie zaliczali się do amatorów, a skoro tak, to należało oczekiwać kolejnych niemiłych niespodzianek. Z drugiej strony, paradoksalnie, mogło to jednocześnie trochę uprościć sprawę – skoro są profesjonalistami, to ich żądania będą realne. Pewnie uda się szybko dojść z nimi do porozumienia. Dogadają się jak zawodowiec z zawodowcem.
Atak był brutalny i skuteczny, co do tego nie było wątpliwości. Zginęli ci, co mieli zginąć, są też straty wśród cywilów, zgoda, ale to nieuniknione. W przypadku starć z mniej sprawną grupą ofiar byłoby kilkakrotnie więcej.
Zawodowcy nie zabiją prezydenta i pozostałych oficjeli bez wyraźnego powodu. Na pewno ich żądania będą miały charakter polityczny. Na początku pokazali, że się nie cofną przed niczym. Być może rozwaląjeszcze któregoś z ministrów, potem poddadzą władze presji czasu za pomocą ultimatum w rodzaju „macie trzy godziny na spełnienie postulatów, a jak nie, to zginie kolejny zakładnik”. Wtedy też można spodziewać się próby nawiązania bardziej bezpośredniego kontaktu. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. Działając powoli i rozważnie, na pewno uda się zażegnać kryzys.
Swoją drogą, nie przypominał sobie, by kiedyś już zaszło coś podobnego. Czy jakikolwiek prezydent bądź premier zostali zakładnikami? Chyba nie. Ci, owszem, bywali celem zamachowców i ginęli od kul, ale dotąd nie wpadli żywi w łapy takim wrednym typom.
Atak już nastąpił, pora na zmobilizowanie własnych sił. Już od paru minut w miejscu konfrontacji znajdowały się dziesiątki, o ile nie setki policjantów. Być może na terenie kraju należało wprowadzić stan wyjątkowy, tylko kto miałby to zrobić – prezydent i premier znajdowali się na razie poza procesem decyzyjnym. Kto jest następny w kolejności? Marszałek Senatu Ryszard Bielawa. Miły facet, acz trochę upierdliwy.
Do jego ochrony Banach potrzebował kogoś bystrego i bezwzględnego, a przy tym nierzucającego się w oczy. Zdaje się, że znał taką osobę. Nie namyślał się wiele. Oby nie było za późno.
– Stasiu, łącz ze Szczepańską, mam dla niej robotę.
***
Całe życie mieszkał na Saskiej Kępie. Na starość nie będzie się wyprowadzał, bo i po co? Z przeprowadzkami są tylko kłopoty, a on ich nie szukał. Dom to oaza spokoju, a nie arena do okładania się pięściami. Co innego działalność polityczna, tam nie obowiązują żadne reguły.
Auć… Będzie musiał kupić nowe żyletki, bo te, którymi się golił, zrobiły się już całkiem tępe. Tak tępe jak jego polityczni oponenci. Ilekroć myślał o tych kmiotkach, od razu podnosiło mu się ciśnienie. Gdyby wszyscy ci, którzy brali go za miłego, wiecznie uśmiechniętego i trochę safandułowatego wujaszka, dowiedzieli się, jakie myśli krążą po głowie marszałka Senatu, na pewno przestałby pełnić tę zaszczytną funkcję już po paru minutach. On to całe niedorobione towarzystwo…
Dzwonek do drzwi przerwał tok myśli Bielawy. Zdaje się, że musi pójść i otworzyć, taki to już jego los, żona jeszcze spała, a ochrona BOR-u w samochodzie na dole nie ruszy tyłków.
Swoją drogą, co za kretyn śmie go nachodzić o tej porze?
Dziś był luźniejszy dzień, spotkania w podkomisjach, parę rozmów bardziej towarzyskich niż służbowych, potem mała wódeczka z wiceministrem rolnictwa, dawnym kumplem ze studiów.
Gong zabrzmiał ponownie.
– Idę, już idę. – Resztki piany wytarł kąpielowym ręcznikiem i ruszył w stronę korytarza.
Zatrzymał się na chwilę przed dużym lustrem. Gdzie się podział dawny Rysiek? Zdziadział, no, zdziadział… Wyłysiał i się roztył… Ale nie tak jak niektórzy koledzy. W dodatku chyba nikt nie będzie wymagał od siedemdziesięcioletniego dziadka robienia brzuszków na siłowni. Na cholerę mu takie idiotyzmy. Ważne, że wciąż nie musi w nocy wstawać do toalety, gdy wypije o jedno piwo za dużo. Nie jest źle.
Przejechał dłonią po rzednących włosach. Kiedyś to miał czuprynę! Jak był mały, fryzjerki mówiły, że im się nożyczki tępią na jego włosach. Chryste, co się z nim stało, gdzie się podziały te wszystkie lata?
Gong odezwał się po raz trzeci.
Teraz to już opierdoli delikwenta na maksa. Czy oni nie rozumieją, że marszałek nie będzie podskakiwał jak młoda kózka?!
– No i…
À propos kózek: ta mała mogła być jego wnuczką. Nie, nie, tylko nie wnuczką, już szybciej… No czym? Może asystentką, najlepiej osobistą, albo masażystką, ech… Powoli, Rysiu, powoli, zaczyna cię ponosić.
– Pani…
– Oliwia Szczepańska. – Dziewczyna machnęła mu przed oczami legitymacją służbową. Agencja Wywiadu? A co oni mają do niego?
– Czy mogę? – Chciał sięgnąć po legitymację i przyjrzeć się jej bliżej, ale blondyneczka okazała się szybsza.
– Nie.
– Droga pani…
– Kto jest jeszcze w domu oprócz pana?
– Nikt, to znaczy żona.
– Pozwoli pan, że sprawdzę.
Szczepańska nie czekała na zaproszenie i władowała się do korytarza obok zdezorientowanego marszałka.
– Tak nie można.
– Proszę zamknąć drzwi.
– To już bezczelność.
– Rób, co mówię.
Słowa agentki zszokowały Bielawę. Nikt tak nie zwracał się do niego od lat. Kiedyś Kryśka, ale to było… Na widok Walthera P99 w jej dłoniach zdębiał zupełnie.
– Droga pani, ja wiele rozumiem…
– Wejdź do kibla i przestań gadać.
– Ja już sobie porozmawiam z pani przełożonym.
– O niczym innym nie marzę.
Z wyciągniętym pistoletem Oliwia pobiegła przed siebie.
– Tam śpi moja żona.
– Postaram się jej nie zastrzelić.
Musiała sprawdzić, czy w mieszkaniu nie ukrył się zabójca. Borowców już wysłała, by obejrzeli okolicę – ogródek, komórki na graty, garaż i podwórko. Nie cierpiała takich zadań, ale rozkazów należy słuchać, zwłaszcza tych wydanych przez Banacha. Ma chronić Bielawę i wykona zadanie, choćby miała zginąć.
Zajrzała wszędzie, gdzie się dało, nie wyłączając sypialni, tam w szerokim łożu faktycznie wylegiwała się starsza kobieta. W okularach na nosie przeglądała jakieś kolorowe pismo. Może czekała, aż mąż zrobi jej śniadanie? Na widok Oliwii uniosła brwi, ale nie odezwała się ani słowem.
Szczepańska wycofała się na korytarz, gdzie czekał na nią Bielawa.
– Może się w końcu dowiem, co to za najście? Jak na razie żyjemy w demokratycznym państwie i takie incydenty nie powinny mieć miejsca.
– Niech pan włączy telewizor. – Zanim wytłumaczy temu dziadydze, o co chodzi, upłyną cenne minuty.
– Słucham?
– Z uszami też są problemy?
– Ale…
– Telewizor.