36,90 zł
Niezłomni, niezastąpieni, nieliczni.
Zegar, tyka. Nikt nie wie, ile czasu zostało do ponownej inwazji na Ziemię. Polskie dowództwo desperacko zbiera wszelkie dostępne siły do kontrofensywy, która zdusiłaby zagrożenie w zarodku.
Elitarne oddziały komandosów w poszukiwaniu nowego przejścia do innego wymiaru toczą mordercze walki z nieprzebranymi hordami Charunów. Jednocześnie pod nosem rosyjskich wojsk toczy się zacięta gra o broń kluczową dla zwycięstwa.
Napięcie, bitwy, niepokojące wyniki eksperymentów, kolejne zagadki piekielnej Arkadii – wszystko to w nowej odsłonie epopei Vladimira Wolffa.
W cyklu ukazały się:
#1 Pierwsze starcie
#2 Władcy chaosu
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 406
Bramy światów
© 2019 Vladimir Wolff
© 2019 WARBOOK Sp. z o.o.
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta językowa: Zespół redakcyjny
eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]
Ilustracja na okładce: Tomasz Tworek
Wykorzystano fragmenty wierszy:
„Przyjdzie śmierć i będzie miała twoje oczy” C. Pavese w tł. Jarosława Mikołajewskiego (z tomu „Przyjdzie śmierć i będzie miała twoje oczy. Verrà la morte e avrà i tuoi occhi. Wybór wierszy. Poesie scelte”, Kraków: Austeria, 2013).
„Stepy Akermańskie” A. Mickiewicza (z tomu „Wybór poezyj” T. 1. Wrocław – Warszawa: Zakład Narodowy im. Ossolińskich, 1986).
ISBN 978-83-65904-45-4
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
43-450 Ustroń, www.warbook.pl
Lieutenant de vaisseau Vincent Levittoux stał na szczycie kiosku atomowego okrętu podwodnego „Perle” i przez lornetkę obserwował podejście do portu w Szczecinie. Na jego kościstej, ascetycznej twarzy gniew mieszał się ze znudzeniem. Ten trzydziestoczteroletni oficer Marine Nationale był jednym z prowodyrów buntu w La Rochelle, który o mało nie zakończył się rozlewem krwi. Levittoux chciał zmian. Zmian rewolucyjnych: ustanowienia Francuskiej Republiki Ludowej. Ideały socjalizmu nosił w sercu od zawsze. Jeden z jego przodków walczył podczas Komuny Paryskiej, a stryj był szychą w Confédération générale du travail – CGT – jednej z najważniejszych konfederacji związkowych w kraju nad Loarą. To on czytał małemu Vincentowi dzieła Marksa i Lenina.
Jakież było rozczarowanie rodziny, gdy dobrze zapowiadający się młody człowiek wybrał Akademię Marynarki Wojennej, a nie prawo czy socjologię na paryskiej Sorbonie… Tymczasem dawno zasiane ziarno wydało plon. Prawda, że dość niespodziewany.
Kiedy bunt w La Rochelle dojrzał do fazy konfrontacji z dowództwem i ministrem obrony, co łatwo mogło przerodzić się co najmniej w krwawe rozruchy, Levittoux wyczuł, że ta lokalna rebelia ma niewielkie szanse na ponadlokalny sukces, na pewno zaś nie przeobrazi się w ogólnonarodową rewolucję. A że nie chciał zgnić w więzieniu lub skończyć z kulą w głowie, wybrał mniejsze zło i przystał na propozycję polskiego oficera, który akurat wtedy przybył z wizytą do bazy: buntownicy będą mogli swobodnie odpłynąć do Rosji, kolebki światowego proletariatu. Tam na pewno zostaną przyjęci z otwartymi ramionami.
Sytuacja, w jakiej znalazła się Francja, jak i cały świat, była – delikatnie mówiąc – napięta. Od inwazji upłynęło ledwie parę tygodni. Armagedon przyszedł niespodziewanie i niespodziewanie się skończył, pozostawiając po sobie niewyobrażalne zniszczenia. Z wielkich miast pozostały ruiny, z ludzkości niedobitki.
Vincentowi wydawało się, że trafiła się okazja, by unieść głowę cało, ale i przysłużyć się sprawie. Większość marynarzy i podoficerów była podobnego zdania. Opór władz nie był zbyt silny. Minister obrony, który miał dość innych problemów na głowie, dość szybko zgodził się na to rozwiązanie, dłużej zajęło mu przekonanie prezydenta Republiki. W końcu jednak wypracowano kompromis i buntownicy mogli wypłynąć.
Levittoux nie potrafił tylko zrozumieć, dlaczego minister uśmiechał się półgębkiem, gdy komunikował im tę radosną nowinę. Zresztą nieważne, burżuazyjni politycy tak mają. Grunt, że rewolucyjne załogi wyrwały się z łap bestii. Niedługo zawiną do Leningradu. Tam wszyscy będą bezpieczni.
Problemem okazała się aprowizacja. Dowództwo bazy za nic nie chciało uzupełnić przydziałów, tłumacząc się powszechnymi brakami, a przecież na „Perle” i drugim okręcie podwodnym „Le Vigilant” znajdowało się sporo gęb do wyżywienia. Po drodze musieli zawinąć do przyjaznego portu, aby uzupełnić rezerwy. Gdy przeszli Cieśniny Duńskie, ostatecznie skończyły się zapasy jedzenia. Chcieli zawinąć do którejś z niemieckich baz Bundesmarine, ale tam podobno panował jeszcze większy bałagan niż we francuskich.
W końcu poszli za radą polskiego attaché wojskowego, który towarzyszył im od samego początku – w charakterze zakładnika. Gdyby ktoś próbował ich zaatakować, on wypadnie do morza pierwszy.
Zresztą, co im mogło grozić na Bałtyku? Niemal dotarli do celu. Obyło się bez ucieczek przed okrętami ZOP i samolotami patrolowymi, nikt ich nie ścigał, ani chyba nawet nie namierzał. To był jeden z najnudniejszych rejsów, jakie Levittoux odbył.
Polacy to prawie Rosjanie i choć są w NATO, krzywdy im nie zrobią. Ustalono, że właśnie w Szczecinie Francuzi spotkają się z rosyjskim konsulem i dopełnią wszelkich formalności, łącząc kwestie natury politycznej z zaopatrzeniem.
Levittoux chodziła już po głowie nowa nazwa dla „Perle”: „Czerwony Październik”. Dobre, co? A „Le Vigilant” przemianują na „Komunarda”. Rewolucyjnie i bojowo. Raz na zawsze skończą z burżuazyjną retoryką.
Na horyzoncie zamajaczyły wysokie kominy. Z mapy wynikało, że to kompleks zakładów chemicznych w Policach, więc do Szczecina tylko rzut beretem. Minęli jedną nadrzeczną osadę, później kolejną. Z portu na ich spotkanie wyszedł kuter kapitanatu. Jednostki przywitały się przeciągłym gwizdem syren okrętowych.
Lieutenant ciekaw był samego miasta, choć fajerwerków się nie spodziewał. Szczecin to nie Paryż Północy, malowniczo położony nad Newą. Może Rosjanie okażą się tak mili i pozwolą im zacumować obok „Aurory”… To byłoby piękne zwieńczenie tej epickiej podróży. Podobno Leningrad nie ucierpiał tak bardzo jak pozostałe wielkie miasta i wciąż urzekał swą urodą. Przypłyną, zobaczą. Nie będzie się martwił na zapas.
Wielka żółta suwnica wskazywała miejsce, do którego podążali. Ten polski oficer twierdził, że kiedyś znajdowała się tu stocznia, ale kto uwierzy Polakowi. Przecież wiadomo, że to urodzeni mitomani.
Pirs, do którego zostali skierowani, ulokowano w jednym z portowych basenów. Widać stąd było kościelną wieżę, jakieś biurowce i trochę miejskiej zabudowy. Na pewno wieczorem odwiedzą tutejsze knajpy i ostro się zabawią. Oglądanie w kółko tych samych mord wychodziło Vincentowi bokiem. Coś mu się od życia należało.
Tuż przy nabrzeżu wybudowano dwa magazyny, teraz stał przed nimi rząd ciężarówek. Facet w marynarskim mundurze nadzorował pracę kilku robotników w żółtych i czerwonych kaskach ochronnych. Podciągnięto trap. Z wnętrza magazynu wyjechała sztaplarka. Zza budynku pokazał się nawet ambulans. Miło, że gospodarze pomyśleli o wszystkim.
Marynarze rzucili cumy. „Perle” łagodnie dobił do betonowej rampy. Francuzi pozwolili sobie na brawa. W końcu pierwszy, najtrudniejszy etap mieli za sobą. W pewnej odległości za nimi podobne manewry wykonywał „Le Vigilant”.
Polski attaché stał na pokładzie i gdy tylko trap połączył jednostkę ze stałym lądem, zszedł z okrętu i śpiesznie pomaszerował w stronę oficera zawiadującego pracami na nabrzeżu.
Niech sobie pogadają. Na pewno jest cała masa rzeczy do ustalenia.
Levittoux zszedł do środka okrętu, żeby wyznaczyć, kto ma umieścić prowiant w chłodni. Nikt inny tego za nich nie zrobi. Znalazł bosmana i pogonił go do roboty. Może i „Perle” był jednostką z rewolucyjną załogą, ale to nie znaczy, że można lekceważyć dyscyplinę.
Nucąc pod nosem „Międzynarodówkę”, dowódca obszedł okręt i uznał, że wszystko ma pod kontrolą. Do wieczora pozostało parę godzin, ale i tak lepiej uporać się z załadunkiem jak najszybciej.
Przy trapie ustawiła się warta uzbrojona w FAMAS-y. Podjechała cysterna, robotnicy podpięli gumowy wąż do zaworu zamocowanego z tyłu. Przepompują w ten sposób słodką wodę do zbiornika w kadłubie.
Operator, gość wielki jak stodoła i tępy jak but, uparł się, że zrobi to sam. Jego dyskusja z bosmanem przypominała kabaret. Francuz nie mówił po polsku, a Polak po francusku. Ten pacan spróbował nawet wejść na trap, co oczywiście spotkało się ze stanowczym sprzeciwem warty, lecz i tak przerośnięty dureń nie pozwolił sobie zabrać węża. Czysta farsa.
Vincent wiedział, że każdy Polak jest głąbem, ale żeby aż takim?
Na szczęście polski oficer skończył dyskusję i odwrócił się do Levittoux. Na pewno miał ważne wieści do przekazania. Vincent pośpieszył na spotkanie.
Spotkali się w pół drogi, na środku trapu.
– Nie jest dobrze – oświadczył Polak ze zbolałą miną. – Rosjanie przyjadą dopiero jutro.
– Dlaczego?
– Mają wewnętrzne trudności. Jednego urzędasa odwołali, drugi jeszcze nie przybył. Pan wie, jak to jest. Biurokracja zawsze górą.
Nie to chciał usłyszeć Francuz, poza tym wyczuł w tych słowach fałsz.
– Może to ja z nimi porozmawiam? – zaproponował Vincent, spoglądając rozmówcy prosto w oczy.
– Nie widzę problemu. Może faktycznie pan coś przyspieszy. Musimy tylko przejść do biura.
– Kiedy?
– Nawet zaraz.
– Jestem gotowy. A ten dureń… – Vincent wskazał na robotnika z rurą. – Niech lepiej pozostanie tam, gdzie jest.
– A, no tak. Należą się panu wyjaśnienia. To podobno nowy pracownik. Kretyn od urodzenia, no, upośledzony. Niestety, jakiś kuzyn brygadzisty i dlatego został zatrudniony. Przecież i u was są kłopoty z wykwalifikowanym personelem. Zawłaszcza teraz. Trzeba zadowolić się takimi imbecylami. – Polak podrapał się po policzku. – Proszę go wpuścić. Tylko na pokład oczywiście. Dalej to już sami sobie poradzicie, a on da sobie spokój. Jest niegroźny, ale nie ustąpi.
Francuz niechętnie wydał odpowiedni rozkaz. Miał pilniejsze sprawy na głowie.
W końcu zostawił za sobą irytującego go idiotę i już nie zwlekając, skierował się do przejścia pomiędzy magazynami.
– Pan oczywiście wie, że w Rosji doszło do próby przejęcia władzy przez armię – powiedział Polak, prowadząc.
– Pierwsze słyszę – szczerze odpowiedział Levittoux.
– Admirał Uszakow próbował podburzyć swoją Flotę Północną. Służbom bezpieczeństwa udało się stłumić wystąpienie, sam Uszakow zginął. Jak twierdzą dobrze poinformowani, strzelił sobie w głowę. Podobno osaczono go w ostatniej chwili.
– Nieprawdopodobne.
Vincent odwrócił się za siebie. Z odległości kilkudziesięciu metrów widział, jak zamiast do zaworów w burcie, rura jest wrzucana do środka okrętu. Robotnik przy cysternie przekręcił wajchę. Takie niedbalstwo nie mieściło się Vincentowi w głowie. Chcą zalać okręt?! To niewyobra…
– Nie próbuj krzyczeć – usłyszał stanowczy głos Polaka.
Ostrzeżenie przyszło w samą porę, bo Levittoux właśnie nabierał powietrza do płuc. Zerknął w dół na przedmiot wbity w jego bok. Skąd u licha attaché wytrzasnął pistolet? Podczas rejsu z całą pewnością go nie posiadał. Takie były wymogi.
Należało natychmiast powiadomić załogę o grożącym jej niebezpieczeństwie.
– Powiedziałem, morda w kubeł. Ja nie żartuję – powtórzył Osiński.
Przez otwarte na oścież magazynowe wrota wybiegały postacie w polowych mundurach i z bronią automatyczną wycelowaną w załogę zbuntowanego okrętu. Było ich całe mnóstwo. Pojawiły się też dwa kołowe transportery, które podjechały do francuskich jednostek z armatami wymierzonymi w marynarzy przebywających na pokładzie.
– Ta zdrada nie ujdzie wam na sucho.
– Już uszła – odpowiedział Polak.
Warta została obezwładniona i rzucona na glebę. Osiłek w kasku zrobił to samo z matem, który stał przy trapie. Akcja trwała najwyżej parę sekund.
Zostali wyrolowani.
Szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego generał Władysław Dworczyk wyskoczył z Black Hawka w momencie, gdy z wnętrza okrętu podwodnego wynoszono uśpionych marynarzy. Dawka gazu, którą wpompowano do środka, wystarczyłaby do obezwładnienia stada słoni. Na razie obyło się bez problemów, ale należało działać bardzo szybko i poprzenosić ludzi na świeże powietrze, by udzielić im pierwszej pomocy.
Komandosi z „Formozy”, jednostki płetwonurków Marynarki Wojennej, w maskach przeciwgazowych przetrząsali „Perle” od dziobu po rufę. W środku nie można było pozostawić nikogo, natomiast jednostkę należało przejąć nienaruszoną. W przypadku „Le Vigilant” nie bawiono się w takie subtelności. Kapitanowi przystawiono spluwę do głowy i złożono propozycję nie do odrzucenia: albo załoga opuści okręt, albo on pożegna się z życiem, a załoga i tak opuści okręt.
Prócz komandosów w operacji wzięły udział dwie kompanie piechoty i transportery.
Opłaciło się. Obyło się prawie bez ofiar, tylko jeden marynarz udusił się własnymi wymiocinami, a kilku innych było w ciężkim stanie, lecz lekarze twierdzili, że nie ma zagrożenia życia. Najważniejszy był Levittoux, samozwańczy dowódca, którego opór mógłby doprowadzić do niepotrzebnego rozlewu krwi.
Całe towarzystwo należało teraz odstawić w bezpieczne miejsce, odizolować i przesłuchać. Później – na mocy umowy z francuskimi władzami – wydaleni zostaną przywódcy buntu, zaś reszta oficjalnie będzie internowana. Chyba że zaczną służyć pod nowym dowództwem. On ich potrzebował i Polska ich potrzebowała.
To, czego się dopuścił, to zdrada czy Realpolitik?
Wolał myśleć, że to drugie.
Kolejny ambulans odjechał na sygnale.
Dworczyk rozejrzał się po nabrzeżu. Pilnowani przez uzbrojonych żołnierzy Francuzi siedzieli długim rzędem z rękoma na plecach skrępowanymi plastikowymi opaskami i czekali na transport. Na miejscu przebywał już zespół specjalistów mający zabezpieczyć oba okręty. Jednostek podobnej klasy Marynarka Wojenna Rzeczypospolitej Polskiej nigdy nie posiadała. Teraz to się zmieni. Zwłaszcza pociski balistyczne na „Le Vigilant” to zupełnie nowa jakość. Nie dysponowali ani dostępem do systemu naprowadzania, ani kodami do ich odpalenia, ale spokojnie, nie od razu Kraków zbudowano. Nawet gdyby wymagało to użycia nadzwyczajnych środków, jakoś sobie poradzą.
Rozmyślania generała przerwał jeden z oficerów, który zatrzymał się w pobliżu. Dworczyk zmierzył go spojrzeniem i przywołał do siebie.
– Major Franciszek Osiński – zameldował się tamten.
– Pan jest inicjatorem tego zamieszania? – Dworczyk przywitał się z człowiekiem, który wymyślił i w dużej mierze przeprowadził tę akcję.
– Rozkazy były jednoznaczne. – Osiński nie dał po sobie poznać, czy jest szczęśliwy z tego powodu, czy wręcz przeciwnie.
– Nie wiem, jak mam panu dziękować. Okręty i rakiety to dla nas wyjątkowa szansa.
– Francuzi w każdej chwili mogą zażądać zwrotu swojej własności.
– Niech spróbują.
Brwi Osińskiego powędrowały w górę. Nie tak się umawiali. Okręty w myśl porozumienia wciąż pozostawały w służbie Republiki Francuskiej, Polska nie miała do nich żadnych praw. Skoro jednak szef Sztabu Generalnego twierdzi, że jest inaczej, to trudno. Sprzeczać się nie będzie. Należało szybko zażegnać kryzys, więc Osiński go zażeg-nał, mając nadzieję przy okazji przysłużyć się ojczyźnie. Na koniec okazało się, że wyrolowano zarówno niewydarzonych rewolucjonistów, jak i francuski rząd. W imię wyższych racji, oczywiście. Jedno nie ulegało wątpliwości: on do Francji już nie wróci, a relacje z dotychczasowym sojusznikiem legły w gruzach.
Warto było? Dla dwóch okrętów? Atomowych co prawda, ale to tylko okręty.
– Wygląda pan na zmartwionego. – Dworczyk wydawał się faktycznie zainteresowany stanem podpułkownika.
– Jak się wytłumaczymy z tego oszustwa? Nie darują nam. Zdaje pan sobie sprawę, jak teraz wyglądamy?
Generał nie odpowiedział od razu. Stał na nabrzeżu, z dłońmi założonymi na plecach, nie kryjąc uśmiechu rozbawienia.
Obserwował odjeżdżającą pierwszą ciężarówkę załadowaną internowanymi marynarzami. Obsługa cysterny z gazem też szykowała się do wyjazdu. Ludzie z „Formozy” wykonali kawał dobrej roboty. W czasie akcji nie padł ani jeden strzał, a mimo to udało im się zrobić milowy krok naprzód. Normalnie taki numer by nie przeszedł, lecz w obecnych warunkach niewiele osób zwróci na to uwagę. Paru kretynów oczywiście się oburzy. Będą grozić i naciskać. Do czasu. Dostaną kość, to się uspokoją. I to nie byle jaką kość.
Plany na razie należy zachować w tajemnicy. Gdy już projekt zostanie dopięty na ostatni guzik, podzieli się informacjami i machina ruszy.
– Moja propozycja jest taka – Dworczyk przeniósł wzrok z okrętów na rozmówcę – na początek zostanie pan skierowany do Strefy.
– Do czego?
– Dowie się pan wszystkiego na miejscu. – Generał nie wdawał się w szczegóły. – Organizujemy spore przedsięwzięcie i potrzebujemy zaufanych ludzi.
– Czy wiąże się to z kolejnym wyjazdem?
– Tak.
– Daleko?
– Bardzo daleko. Poza rzeczywistość, którą pan zna.
– Australia?
– Akurat nie to miałem na myśli. Tworzymy specjalną jednostkę zwiadu dalekiego zasięgu, jeżeli koniecznie chce pan wiedzieć. Widzę w niej miejsce dla pana. Proszę się zastanowić. Nie musi pan odpowiadać od razu. Wrócimy do tego później.
Osińskiemu nie pozostało nic innego, jak zasalutować i się oddalić.
Jednostka zwiadu? Czy nie tego chciał? Na pewno miało to związek z portalem pod Koninem. „Strefa”. Brzmiało interesująco. Prawdopodobnie się zgodzi. Lepszej oferty szybko nie dostanie.
Dworczyka dylematy majora nie interesowały. Dostał, co chciał. Pora wykonać kolejny ruch.
Przywołał adiutanta. Do stoczni pojadą samochodem. Od huku helikopterowych silników dostawał bólu głowy.
Za namową jednego ze szczecińskich oficerów dalej zdecydował się popłynąć kutrem portowym, żeby zaoszczędzić nieco czasu, jako że do stoczniowych pochylni było najwyżej kilkaset metrów w linii prostej.
Generał zajął miejsce obok sternika i łódź odbiła od lądu. Dworczyk nie pamiętał szczegółowych danych, ale w okresie prosperity była tu jedna z największych europejskich stoczni. Wodowano w niej całą masę statków – od małych kutrów po pełnomorskie masowce i jednostki specjalistyczne.
„Specjalistyczne”. Słowo klucz.
Nie potrzebował krążowników, niszczycieli czy fregat. Lepiej sprawdzą się patrolowce i małe okręty rakietowe. Nie dalej jak wczoraj rozpoczęto prace studyjne nad takimi właśnie jednostkami. Po tym jak zniszczeniu uległa Stocznia Marynarki Wojennej w Gdyni, Szczecin pozostał ostatnim miejscem, gdzie można uruchomić produkcję. Żal ściskał serce, gdy widziało się ogrom zaniedbań, jakich dopuszczono się przez lata.
Iskierką nadziei był przejęty i przystosowany do nowych zadań wodolot. Dziś podniosą na nim banderę.
Stojący przy pirsie stoczniowym „blaszak” nie robił wielkiego wrażenia, ale też nie musiał nikogo zachwycać. Skonstruowano go specjalnie do pływania po wielkich rzekach Rosji i wodach przybrzeżnych. Od tej pory zostanie jednostką badawczą. Nowy nabytek jeszcze dziś odpłynie Odrą na południe, a później Wartą do Konina. Tam czekał go załadunek na kołową platformę i transport na „tamtą stronę”. Za trzy dni jednostka zasili ograniczony kontyngentw Arkadii.
Ograniczony. Dobre sobie! Przez kurtynę przerzucono już brygadę zabezpieczającą interesy i bezpieczeństwo kraju. Szybko okazało się, że brygada to zbyt mało. Pilnie potrzebne były nowe, wyspecjalizowane jednostki. Stąd pomysł zorganizowania odpowiedniej grupy zwiadowców i oddziału aeromobilnego. Struktura powoli się rozrastała. Należało pomyśleć o kolejnej brygadzie, która w razie potrzeby zasili wojska w Arkadii wraz z oddziałami wsparcia – logistycznym, łączności, wywiadowczym. Było lotnictwo, teraz dojdzie komponent morski.
Przemysł pracował pełną parą, ale wszystkiego wciąż było za mało – za mało czołgów, za mało transporterów, samolotów, amunicji, radarów i ludzi. Odbudowa kraju też wymagała uwagi, rąk do pracy i sprzętu. Nie mogli wszystkiego ładować w Strefę. Koszty oczywiście się zwrócą, ale dopiero za jakiś czas. Nic nie stanie się od razu.
Gdy generał popatrzył na zacumowaną jednostkę, nie potrafił oprzeć się wrażeniu, że od dawna nie widział czegoś równie topornego, jak wodolot typu Polesie 11 produkcji Homelskiej Stoczni Remontowo-Produkcyjnej. Ten egzemplarz przeszedł daleką drogę z Białorusi do Polski, sprowadzony niegdyś przez prywatnego armatora do rejsów wycieczkowych, a lada moment doczeka się godniejszego wykorzystania.
Samotna jednostka wiosny nie czyni. Podobnych potrzebował kilku, aby utworzyć z nich eskadrę.
Przed inwazją Charunów i Kamazotów potrzebowałby na to zgody ministra, zabezpieczenia środków w budżecie, powołania komisji, rozpisania przetargu, rozstrzygnięcia ofert – wcześniej trwało to zazwyczaj latami, podczas których zmieniał się minister, okazywało się, że są pilniejsze potrzeby, i w rezultacie projekt trafiał na półkę.
Po inwazji procedury znacznie się uprościły. Dworczyk wskazywał palcem na rzecz, której potrzebował, i z reguły ją dostawał. A potrzebował dosłownie wszystkiego. O skoku technologicznym na razie można zapomnieć, na początek należało odtworzyć zdziesiątkowane brygady i pułki, wypełnić je treścią. I pomyśleć, że do niedawna budżet resortu obrony wynosił dwa procent produktu krajowego brutto. Co za oszałamiający sukces! Politycy wycierali tym gębę na prawo i lewo.
Dziś nawet połowa PKB to mało.
Rozumiał osoby stojące na czele państwa. Armii nie można dać wszystkiego. Dla ludzi żyjących na Ziemi wojna się skończyła i należy zająć się odbudową. Całkowita racja.
Najrozsądniejsze nawet głosy nie uwzględniły jednego: podczas kolejnego starcia z obcymi Ziemianie mogą nie mieć tyle szczęścia. Operacje wojenne trzeba przenieść na teren wroga. Ziemia to zaplecze, Arkadia – pierwsza linia. Dlatego musiał zrobić wszystko, by jego ludzie dostali to, co było im potrzebne. Jeżeli jakiś idiota będzie narzekał, jak to ciężko pracuje i nic z tego nie ma, może się zaciągnąć. Drzwi dla chętnych były szeroko otwarte, przyjmą każdego. Od kierowcy po informatyka. Znajdzie się zajęcie dla geologów i farmerów. Jedyni zbędni to prawnicy, bankowcy i ekonomiści. Chyba że pójdą machać łopatą.
Jeśli będzie konsekwentny, to dopnie swego. Wrogowie nie byli tacy straszni i niezwyciężeni, jak z początku się wydawało. Znajdzie na nich sposób. Pora wykorzystać te asy, które ma w rękawie.
W życiu rzadko układa się tak, jak byśmy chcieli. To prawie zawsze droga przez mękę. Najlepsze plany biorą w łeb. Można stanąć na głowie, a i tak końcowy rezultat nie zależy tylko od nas. Dobrze, gdy zamiary uda się zrealizować w połowie, można już wtedy mówić o sukcesie. Realizacja jednej trzeciej założeń to też nie tragedia. Dopiero sto procent niepowodzenia sprawia, że należy zweryfikować teorię i dopasować zamiary do możliwości – tego trzymał się generał brygady Roman Ciepliński, dowódca „ograniczonego kontyngentu” w Arkadii, i jak dotąd dobrze na tym wychodził.
Od kiedy wrócił z Elais, miasta Atlantów, nie potrafił znaleźć sobie miejsca. Nosiło go z kąta w kąt.
Przyczyn było kilka. Znaleźli solidny punkt zaczepienia do dalszej ekspansji. Lyzimedes, władca Elais, okazał się tak samo jak Ciepliński zdeterminowany do walki z Charunami, Mrocznymi Wędrowcami i tymi z Atlantów, którzy zdecydowali się przejść na stronę wrogów.
Sam Lyzimedes niewiele znaczył, potrzebował wsparcia i oni mu go udzielą. Władca stanie się wizytówką nadchodzącej kampanii. To uprości zadania postawione przed Cieplińskim. Generał nie musiał już oglądać się na miejscowych – sprawy wizerunkowe Lyzimedes brał na siebie.
Elais dysponowało jeszcze jednym atutem, który prawdopodobnie przekonał Dworczyka, aby wejść w układ z tym rodem. Na razie o biokapsułach i ich działaniu wiedziała jedynie garstka osób, i oby tak pozostało jak najdłużej.
Niestety, z pewnością nie na zawsze. Niezbędne są szerzej zakrojone badania tej technologii, żeby nie być skazanym na domysły. Pewne sprawy związane z leczniczym żelem u niejednych budziły obawy, nawet Ciepliński nie był stuprocentowo przekonany do efektów, ale od czego jest empiria. Właśnie nadarzała się świetna okazja, by poeksperymentować.
Generał stał przed swoją kwaterą i przyglądał się przechodzącemu przez portal pierwszemu z roboczych batalionów, które zorganizowało prywatne konsorcjum zarządzane przez szanowanego biznesmena, prywatnie kumpla szefa Sztabu Generalnego.
Do batalionu wcielono więźniów, w zamian oferując im skrócenie wyroków. Chętnych nie brakowało. Wszystko pięknie, lecz zachodziła obawa, że w nowej rzeczywistości prysną w dzikie ostępy i tyle ich będzie widać. Nie da się postawić przy każdym strażnika.
Ciepliński przez kilka dni zastanawiał się nad innym rozwiązaniem problemu niż pierwsze, które przyszło mu do głowy. Bezskutecznie. No to połączy się pożyteczne z pożytecznym…
Krótki rozkaz podporucznika nadzorującego transport i przed generałem ustawiła się piątka najbardziej paskudnych typów, jakich można sobie wyobrazić. Mordy zakazane, nawet drelichy robocze leżały na nich byle jak.
Ciepliński stanął przed pierwszym z nich, od razu mając ochotę trzasnąć w tę paskudną gębę.
– Ryszard Kamiński, lat czterdzieści osiem, wyrok dożywotniego więzienia – wyrecytował oficer, spoglądając na ekran tabletu trzymanego w dłoni.
– Za co? – zapytał generał.
– Zakatował żonę i trójkę dzieci ze szczególnym okrucieństwem. Potem podpalił mieszkanie, próbując zatrzeć ślady.
– Prawdziwy geniusz.
Generał postąpił dwa kroki w stronę następnego ochotnika.
– Zenon Borowiec, lat trzydzieści siedem, wyrok dożywotniego więzienia.
Ciepliński przyjrzał się krzywej twarzy.
– Należał do grupy żoliborskiej. Podwójne zabójstwo, przemyt narkotyków, pobicia i rozboje – uzupełnił oficer.
Dalej.
– Bogdan Szymański, lat pięćdziesiąt jeden, dożywocie.
– To ten Szymański? – Ciepliński zacisnął usta.
– Tak jest, panie, generale.
Bogdan Szymański, pierdolony morderca dzieci. Miał ich na koncie ośmioro, w każdym razie za tyle go skazano. Chłopcy i dziewczynki. Bez różnicy. Zabijał i gwałcił. Ciała rozpuszczał w kwasie. Proces był poszlakowy, ale wina została udowodniona, mimo że adwokat tej kanalii stawał na głowie, aby dowieść niewinności klienta.
– Miło cię widzieć, Boguś.
Szymański, raczej chuderlak, o przebiegłych oczach, uśmiechnął się, pokazując braki w uzębieniu, lecz nic nie powiedział.
– Wiedz, skurwysynu, że jesteś pod moją osobistą kuratelą. – Generał poklepał zwyrodnialca po policzku.
Następny.
– Cezary Łoziński vel Czarujący Czaruś. Dwadzieścia dziewięć lat, dwadzieścia pięć lat więzienia.
Kolejny oryginał. Łoziński wyglądał, jakby dopiero co wyszedł z reklamy środków do pielęgnacji ciała. Muskularny i przystojny. Bankier mafii. Spec od prania brudnej forsy. Nosił wilk razy kilka…
Majątek Czarusia oceniano na jakieś pięć miliardów złotych. Zakablował go koleś, któremu Łoziński był winny parę stów. Dochodzenie, w którym uczestniczył Europol, Urząd Nadzoru Finansowego i Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, trwało długo, ale w końcu Czarusia dopadnięto i skazano.
– Gabriel Tyszka, pseudonim Starosta, lat sześćdziesiąt osiem.
I to nazwisko nie było obce generałowi. Taki polski Escobar. Przerzucał narkotyki na wielką skalę. Ścigany międzynarodowym listem gończym. Pochodził z małej miejscowości na Pomorzu, a dzięki przebiegłości i bezwzględności odniósł niebywały sukces. Pewnie nie o takich osiągnięciach syna marzyli rodzice – pracownik kolei i pielęgniarka – ale cóż, życie przynosi wiele rozczarowań.
Tyszka wydawał się znudzony, co wyrażał całą swoją postawą. Stary dziad o zwiotczałych mięśniach, kartoflanym nosie i mocno przerzedzonych włosach, które farbował.
Przed Cieplińskim stała prawdziwa parszywa piątka. Towarzystwo nieliczne, ale wyjątkowo dobrane. Zamknąć ich w jednej celi, a sami się pozagryzają. Dla społeczeństwa to czysty zysk. Najchętniej rozwaliłby te indywidua bez zbędnych ceregieli.
Z drugiej strony, jeżeli eksperyment się powiedzie, to będzie niebywały sukces.
– Podporuczniku.
– Na rozkaz. – Młody oficer wyglądał na gotowego do działania.
– Zaopiekujcie się naszymi gośćmi. Wylatujecie za dziesięć minut. Więźniowie podczas transportu mają być skuci.
– Tak jest.
– W Elais już na was czekają. Zgłosicie się tam do profesora Seweryna Zawadzkiego. To on kieruje badaniami.
– Rozumiem.
– Możecie odmaszerować.
Ciepliński przyglądał się, jak cała gromada odchodzi w stronę lądowiska. Śmigłowiec, którym mieli polecieć, już uruchomił silniki. Łopaty wirnika powoli mieliły ciężkie od upału powietrze. Cel znajdował się ponad tysiąc kilometrów stąd i śmigłowiec niezbyt nadawał się do takich przelotów, ale nie było wyboru.
Wkrótce to się zmieni. Tuż przy portalu zorganizowano lądowisko, podobne powstanie niedługo opodal Elais. Dosłownie za kilka dni uruchomi się regularne połączenie. Transportowe M28 Bryzanadawały się do takich zadań idealnie. Nie potrzebowały betonowego pasa startowego, wystarczała im zwykła łąka, byle równa i sucha.
Na początek wystarczy. Z czasem pomyślą o czymś solidniejszym. Elais to punkt wyjścia do dalszych działań przeciwko Charunom i ich sojusznikom. Odparci spod miasta Atlantów, rozpłynęli się w głuszy, a on nie miał dość środków, aby wysłać za nimi zwiad.
Jak mówi stare przysłowie – co się odwlecze…
Najgorzej działać po omacku. Do tej pory w Arkadii spotkali tylko jedną hordę. Na pewno jest ich więcej. Dużo więcej. Do Charunów należało jeszcze dodać Kamazotów i renegackich Atlantów.
Na samo wspomnienie Tereusa generał zazgrzytał zębami.
Wydawało się, że Atlanta jest ich przyjacielem. Osobą, z którą można dojść do porozumienia, a to właśnie on próbował dokonać poważnego sabotażu. Przy okazji dopuścił się morderstwa na jednym z podwładnych Cieplińskiego. Parę osób miało z nim osobiste porachunki. Typa należało powiesić na gałęzi i zostawić tak długo, aż ciało zacznie odchodzić od kości.
Jeżeli uda się go pojmać, na pewno tak się stanie. Co do tego Ciepliński nie miał najmniejszych wątpliwości. ■
– Odpuść, gnaty sobie połamiesz.
– Spokojnie. Dam radę.
– Chciałem powiedzieć, że jesteś szalony, ale okazuje się, że tobie naprawdę odbiło.
– Nie przesadzasz?
– Tylko popatrz na to bydlę. Zeżre cię, jak tylko podejdziesz bliżej.
Kapral Krzysztof Zdanowicz pseudonim Wentyl i starszy sierżant Piotr Wieniawa stali na skraju rozległego pola, obserwując pasące się w pewnym oddaleniu od nich stado wierzchowców, pozostawione przez wojowników Charunów.
Grupa geodetów, przysłana tu przez Cieplińskiego w celu wyznaczenia obszaru lądowiska, stanowczo oświadczyła, że nie przystąpi do pracy, zanim żołnierze nie przepędzą tabunu. Wentyl się im nie dziwił. Te potwory tylko umownie nazwano końmi. Każdy z nich ważył mniej więcej półtorej tony i przypominał raczej bawołu. Zdanowicz zdawał sobie sprawę, do czego są zdolne, widział już, jak gryzły, wierzgały i tratowały wszystko na swojej drodze, gdy wpadły we wściekłość.
– Widzisz, tamten ma nawet siodło. – Wieniawa wskazał na ogiera większego od pozostałych. To nie był koń, ale raczej mały słoń.
– Ja bym je… – Wentyl zdjął automat z ramienia. – Wiesz, co mam na myśli?
– Co na to powiedzą obrońcy zwierząt?
– Widzisz tu któregoś z nich?
Należało podjąć decyzję. Czas naglił. Im szybciej powstanie lądowisko, tym lepiej. Do tej pory tylko ORP „Ryzykant”, wirolot przejęty od wroga, odbywał regularne loty.
Akurat z tą jednostką nie było problemu, mogła wylądować na dowolnym fragmencie terenu. Samoloty były bardziej wymagające. W Elais, mieście ulokowanym na lagunie, wykorzystano już każdy skrawek wolnej przestrzeni, konieczna zatem była inna lokalizacja. Po przeciwnej stronie kanału znajdował się porzucony obóz Charunów – całe hektary zrytej ziemi. Uporządkowanie tej połaci potrwa miesiące i nie obędzie się bez ciężkiego sprzętu. Okolica wyglądała jak skrzyżowanie cmentarza z wysypiskiem śmieci. Same ekshumacje potrwają tygodniami.
Bardziej odpowiedni obszar znajdował się piętnaście kilometrów dalej i nawet jeśli nie był idealny, należało przynajmniej spróbować go wykorzystać.
Jak wiadomo, początki zawsze są trudne. Wszystko zależało od decyzji geodetów, a ci na widok stworów z piekła rodem odmówili współpracy.
Pomysł kaprala nie przypadł Wieniawie do gustu jako zbyt prosty, by nie rzec prostacki. Jeszcze zdążą wszystko wystrzelać.
– Spróbuję go dosiąść – powiedział głośno, jakby sam siebie upewniając. – Będziesz mnie asekurował.
– Zastanowiłeś się nad konsekwencjami?
Starszy sierżant wzruszył ramionami. Przez ostatnie parę miesięcy udawało im się wyjść obronną ręką z najbardziej nawet nieprawdopodobnych sytuacji. Szczęście ewidentnie im sprzyjało. Jeśli poskromi wierzchowca, odniesie kolejny sukces. Jak spadnie, też nic nie szkodzi. Zapakują go do kapsuły i po paru dniach będzie jak nowy. W duchu nawet liczył, że tak się właśnie stanie. Nie miał nic do stracenia. Widział, jak zdechlacy poddani kuracji wracali do pełni sił.
Taki Winkler, pierwszy z brzegu. Pilot. Rozbił śmigłowiec, podchodząc do lądowania. Omal nie wykorkował. A żył i miał się dobrze. Zawadzki – kolejny. Zawał teoretycznie powinien go zabić, facet był zaledwie parę uderzeń serca od śmierci. Dziś rano, gdy widzieli się po raz ostatni, wyglądał wręcz kwitnąco. Co tu dużo mówić – Wentyl też zaliczył sesje w leczniczym żelu. Czyli można.
Nie mógł co prawda wykluczyć, że – potraktowany kopytem w czerep – zejdzie, zanim zostanie umieszczony w sarkofagu, ale co tam. Jest ryzyko, jest zabawa.
– Powiedz mi, czy ty w ogóle masz pojęcie o jeździectwie? – Wentyl próbował odwieść go od wygłupów.
– Przeszedłem szkolenie.
– Pitolisz.
– Naprawdę. Jak mi nie wierzysz, pogadaj z Góralczykiem. Sam mnie wysłał.
– Myślisz, że kucyki to to samo, co te mastodonty?
– Przynajmniej mam podstawy.
Stado znajdowało się około sześćdziesiąt metrów od nich. Możliwe, że podczas odwrotu Charunowie nie doliczyli się paru sztuk, lub co bardziej prawdopodobne, okazy, które obserwowali, uciekły na wolność, gdy ich właściciele zostali zabici. To tłumaczyłoby uprząż i siodło na ogierze alfa.
Wieniawa już się nie zastanawiał. Najważniejsze to zachować spokój i pewność siebie. Na wszelki wypadek ściskał w dłoni rękojeść automatu. W razie potrzeby wypruje serię, co może uchroni go przed stratowaniem.
Oby.
Z wizyt w stajni pamiętał zapach wiercący z nozdrzach. Jakoś nie potrafił się do niego przyzwyczaić. Wolał bardziej mechaniczne wonie. Teraz poczuł coś podobnego, tylko odór był bardziej cierpki, intensywniejszy, gorzki.
Przywódca stada łypnął na sierżanta. Nie przejawiał niepokoju. Nadal skubał trawę, odchodząc od niechcenia parę kroków w bok.
Całkiem niedawno Wieniawa widział, jak takie bydlę szarżuje. Do dziś ten obraz stał mu przed oczyma. Chyba niepotrzebnie strugał kozaka. Dystans, jaki ich dzielił, zwierzę pokona w parę sekund. Później odgryzie mu głowę, a resztę wdepcze w glebę. Prawdę mówiąc, starszy sierżant miał teraz duszę na ramieniu.
W stadninie bardziej narowistym koniom dawano cukier albo jabłko. On przy sobie nosił jedynie kawę w proszku i czekoladę. Może spróbować? Solidne wkupne.
Wyjął z kieszeni pakiet i zdjął opakowanie. Kątem oka widział, jak Wentyl przesuwa się w lewo, aby mieć lepszy widok.
Wieniawa liczył, że wierzchowce Charunów zostały oswojone i być może nie okażą się tak krwiożercze, jak wcześniej przypuszczali. Przeklął własną głupotę. Równie dobrze mógłby spróbować zabrać łup wilkowi. Wiadomo, jak się skończy.
Perszeron na sterydach niespokojnie zastrzygł uszami, parsknął i uderzył kopytem w ziemię, pochyliwszy masywny kark.
– I po co się denerwować…
Równie dobrze mógł to tłumaczyć pralce elektrycznej. Nawet jeśli ten zwierz rozumiał komendy, to przecież nie po polsku.
Zrobiło się nerwowo, lecz honor już nie pozwalał Wieniawie się wycofać. Zabrnął tak daleko, że ucieczka nie wchodziła w rachubę.
Trzy kroki i przystanek.
– Chcesz coś dobrego? – Podoficer wyciągnął przed siebie czekoladę.
Rumak parsknął po raz kolejny i ruszył z kopyta do szarży na intruza. Wieniawa wziął nogi za pas.
– Mam strzelać? – zakrzyknął Wentyl z bronią wycelowaną we wściekłe zwierzę.
– Jeszcze nie!
Mimo olimpijskiego sprintu tylko nagły odskok o kilka metrów uchronił starszego sierżanta przed stratowaniem.
Monstrum tymczasem wyhamowało i zawróciło, by obwąchać porzucony rarytas. Oględziny najwyraźniej wypadły pozytywnie, bo cała tabliczka została pochłonięta jednym kłapnięciem.
– Swoją zjadłeś? – wydyszał Wieniawa.
– Nie.
– To daj mi ją teraz.
– Zgłupiałeś?
– Dawaj. Nie dyskutuj. Oddam ci później.
Po chwili kolejny kawałek smakołyku pofrunął w kierunku wierzchowca. Teraz specjał został pochwycony w locie i błyskawicznie pożarty.
Wieniawa zdecydował się podjąć kolejną próbę. Tym razem spotkał się z całkowitą obojętnością zwierzęcia, a może nawet z lekką aprobatą.
– Polubił cię! – zawołał kapral.
– Oby.
Jeśli mieliby obłaskawić resztę stada, przyjdzie im wysłać do bazy prośbę o przysłanie większej ilości słodyczy. Kwatermistrz ich wyśmieje i postuka się palcem w czoło. I tak już dostawali lepsze przydziały od całej reszty.
– Dobry konik… dobry…
Wieniawa śmielej podszedł o krok, następnie zrobił jeszcze jeden, aż w końcu przystanął obok behemota. To jak próba zaprzyjaźnienia się z krokodylem.
– No już.
Poklepał rumaka po łopatce, czując napięte mięśnie pod krótką czarną sierścią. Ależ potęga. Nieokiełznana siła.
Charunowie, dosiadający tych zwierząt, byli o wiele potężniejsi od ludzi. Normalna, ziemska chabeta długo nie wytrzymałaby ich ciężaru. Na tym zwierzęciu, którego teraz dotykał, siodło znajdowało się o wiele za wysoko, by człowiek mógł na nie swobodnie wskoczyć. Nieźle się nagimnastykował, by wsunąć stopę w strzemię. Gdy już się wgramolił na grzbiet, poczuł się jak dziecko na żyrafie.
Kulbakę uznał za dobrze wyprofilowaną, bo choć zbyt obszerna, dawała oparcie siedzeniu i plecom. Strzemiona można podciągnąć. Parę elementów się wyrzuci, parę dopasuje i będzie git.
Ściągnął wodze. Zwierzę nie zareagowało. Szarpnął mocniej, jednocześnie wbijając pięty w boki wierzchowca. Ten posłusznie ruszył do przodu.
Sukces!
Oby tak dalej.
Wentyl przyglądał się kumplowi nieufnie. Wobec zwierząt zawsze zachowywał daleko posuniętą rezerwę. Kiedyś, przed wiekami, posiadał psa. On był wtedy mały, a przygarnięty przez rodzinę kundelek stary. Krzysiek wyjechał na kolonie, a gdy wrócił, psa już nie było. Wówczas tak bardzo nie odczuł straty, uznając ją za naturalną kolej losu. Przecież to tylko pies.
Dopiero później zaczął odczuwać napady przygnębienia, że nie odprowadził przyjaciela w ostatnią drogę. Powracały falami. Nawet teraz wspomnienie stało się bolesne. Musiał odetchnąć głębiej kilka razy, by wrócić do równowagi.
Za to Wieniawa radził sobie doskonale. Wierzchowiec truchtał po łące, posłuszny jeźdźcowi. Miała być masakra, a jest pokaz hippiczny na parkurze. Niby dobrze, ale oby tylko nikomu nie przyszło do głowy utworzyć szwadronu kawalerii. Kadra miewała najdziwniejsze pomysły.
– Wentyl – zaskrzeczało radio głosem Góralczyka – gdzie jesteście?
– Na tej polanie, co ją sobie upatrzyli geodeci.
– Długo wam tam zejdzie?
– Raczej tak.
– Zwijajcie ekipę i natychmiast wracajcie.
– Tak jest.
Miłe przedpołudnie diabli wzięli. Zdanowicz poczuł ukucie niepokoju. Rozejrzał się na boki. Nie dojrzał niczego podejrzanego. Jeżeli w zaroślach krył się wróg, to dobrze się maskował.
Po tylu miesiącach w armii ciągle nie potrafił przyzwyczaić się do nagłych zwrotów sytuacji. Jest dobrze i nagle łup, człowiek dostaje pięścią między oczy. Nie dosłownie, oczywiście. Gdzieś coś nagle się spierniczyło, a ty gnaj, pomagaj, walcz. Wrzodów ze stresu można się nabawić.
Z drugiej strony, przynajmniej nie narzekał na nudę. Zajęcia trwały od rana do wieczora. Później, jeżeli nie wypadała warta, kładł się i zasypiał. Idealne rozwiązanie dla każdego, kto nie chce za dużo myśleć.
Już nie wyobrażał sobie życia w cywilu. Był żołnierzem i czuł się z tym dobrze.
– To jest rejon przypuszczalnej katastrofy. – Kapitan czarnym mazakiem zakreślił na mapie obszar co najmniej kilkunastu kilometrów kwadratowych na północ od Elais.
– A transponder? – zapytał Robot, wiercąc się niespokojnie na krześle.
– Został wyłączony lub uległ zniszczeniu, choć to wydaje się mało prawdopodobne.
W odprawie uczestniczyło kilka osób – major Szacki, starszy sierżant Wieniawa, paru komandosów oraz Szymon Winkler, mistrz podniebnego manewru, który ostatnio cierpiał na brak zajęcia, gdyż nie miał na czym latać. Zanim warsztaty naprawią uszkodzoną przez niego maszynę, upłyną tygodnie. Nowej tak szybko nie dostanie. Tkwił więc w zawieszeniu, nie bardzo wiedząc, co ze sobą począć.
– Wiadomo przynajmniej, co zaszło? – zapytał Szacki z pierwszego rzędu krzeseł.
– Znikli z radarów zupełnie niespodziewanie. Wcześniej nie meldowali o trudnościach.
Pierwsza myśl nie nastrajała optymistycznie. Black Hawka musiał zestrzelić dron renegatów. Co prawda od dawna ich nie widzieli, ale to jeszcze nie oznaczało, że w pobliżu nie pojawiły się jakieś siły przeciwnika, Charunowie lub ich wspólnicy.
– Zadanie jest proste: odnaleźć miejsce zdarzenia, zabezpieczyć rejon, udzielić pomocy. – Góralczyk powiódł spojrzeniem po siedzących przed nim komandosach. – Ale pamiętajcie o ostrożności. Ładunek był specyficzny.
– Myślałem, że to kolejna dostawa broni i amunicji – zdziwił się Szacki.
– Nie tym razem, panowie. Na pokładzie przewożono grupę niebezpiecznych przestępców. Nie muszę chyba mówić, w jakim celu.
– Czyżby Zawadzki na poważnie zabierał się do manipulowania ludzką psychiką?
– To pan powiedział, majorze, nie ja. Rozkaz generała Cieplińskiego.
– Wiemy, jak jest. Króliki doświadczalne wyrwały się na wolność, a my musimy je zagnać do klatki.
– Nie mamy na razie pewności. Być może nikt nie przeżył katastrofy.
– O ile to katastrofa.
– Właśnie. – Góralczyk wykrzywił usta w grymasie z grubsza podobnym do uśmiechu. – Sztab prosi o jak najszybszą informację zwrotną. Lecicie za parę minut. Winkler…
Zaskoczony pilot wyżej uniósł głowę.
– Wracasz do służby. Koniec z opierdalaniem się.
– Mam lecieć na drzwiach od stodoły?
– Nie. Zasiądziesz za sterami tego UH-60, który przyleciał tu z wami. Mamy pewne przetasowania w zespołach.
– Komu mam podziękować?
– Nikomu. Masz największe doświadczenie w misjach SAR.
– Leci pan z nami, kapitanie? – Szacki już stał, przygotowany do wyjścia.
– Nie. Będę was wspomagał z centrum dowodzenia.
Wentyl spojrzał na kolegów. Major, sierżant, Robot, Słoń i on. Dramatycznie brakowało im ludzi. Uzupełnienia płynęły wąskim strumykiem. Grupę już dawno należało zreorganizować. Wykruszali się powoli, lecz systematycznie. Groby, którymi znaczyli szlak, ciągnęły się od Hamburga po Elais.
Przed nimi kolejny pasjonujący dzień. Kto wie, jak się zakończy?
Rozciągająca się przed nimi połać lasu zdawała się nie mieć końca. Niemal jak amazońska dżungla.
Niemal.
Puszcze porastające Arkadię były jeszcze bardziej dzikie, pełne nieznanej fauny i flory. To jak wyprawa w przeszłość. Tak najpewniej wyglądała Europa przed tysiącami lat, w epoce pierwszych ludzi, kiedy powstawały zręby cywilizacji.
Dysponowali już całkiem solidną wiedzą o tych terenach. Arkadia może nie była zwierciadlanym odbiciem Ziemi, ale obie planety okazały się niezmiernie podobne do siebie. Góry, rzeki i linia wybrzeża Europy znajdowały się praktycznie w tych samych miejscach. Elais to odpowiednik Wenecji, a zatem dalej rozciągał się Adriatyk, Morze Śródziemne, archipelag większych i mniejszych wysp, Afryka i Azja.
Tak przypuszczali. Oczywiście, te założenia mogły okazać się błędne. Nikt nie gwarantował, że Australia i obie Ameryki leżą w tych miejscach, gdzie teoretycznie być powinny.
Nawet Atlanci nie wiedzieli, co się tam znajduje. Ich wiedza koncentrowała się na obszarze im najbliższym. Wentyl i pozostali nie potrafili tego zrozumieć. Jak można zajmować się gwiazdami, nie interesując się zbytnio wyglądem macierzystej planety?
W sumie nie ich cyrk i nie ich małpy. Atlanci byli, delikatnie mówiąc, dziwni. Może nie dziwni, to nie było odpowiednie słowo. Szaleni? Też nie to. Porywczości w nich za grosz. Zawsze opanowani. Jeszcze nie widział, by któregoś poniosły emocje. Raczej zapatrzeni w siebie, jakby myśleli o wyższych celach. Sprawy przyziemne ich nie interesowały. Dlatego też słabo walczyli. To Ziemianie odwalali za nich czarną robotę.
Jedyną osobą twardo stąpającą po ziemi był Lyzimedes. Ten przynajmniej wiedział, czego chce.
Śmigłowiec wzbił się nieco wyżej. Wśród plątaniny drzew Krzysiek dostrzegł srebrną nitkę rzeki. Przestraszone stado ptaków wzbiło się w powietrze, odlatując na zachód. Nikt na razie ich nie nazwał. Dla biologów to będzie istny raj – nieskończenie wiele gatunków do zbadania. Ptaki, płazy, gady, ssaki, organizmy jedno- i wielokomórkowe. Na pewno powstanie nowa gałąź nauki porównująca faunę i florę obu planet.
Przelecieli nad dużym jeziorem o gładkiej jak szkło tafli wody. Okolica była przecudna. Pewnie kiedyś tak wyglądały Mazury tuż przed sezonem. Tylko z bazą noclegową mieliby tu problem. Oraz z niedźwiedziami, wilkami i pumami. Toż to dzicz nietknięta ludzką stopą.
– Panowie, rozglądajcie się uważnie. To nie wycieczka krajoznawcza – zadudnił w słuchawkach głos Winklera.
– Jak daleko jesteśmy od Elais? – zapytał Szacki.
– Około sześćdziesięciu kilometrów.
– To szukanie igły w stogu siana.
– Nikt nie obiecywał, że będzie łatwo.
Black Hawk przechylił się na prawą burtę, gdy pilot wprowadził maszynę w ciasny zwrot. Spojrzenie Zdanowicza przesuwało się to w prawo, to w lewo. Starał się przepatrzeć jak największy obszar, ale nie potrafił dostrzec niczego, co odbiegałoby choć trochę od monotonnej zieleni.
Do wypadku doszło przed dwoma godzinami. Pożar – jeżeli w ogóle wybuchł – najwyraźniej zgasł, bo nigdzie aż po horyzont nie dostrzegli dymu. Ranni mogli się wykrwawić. Pozostanie zabrać zwłoki i sprawdzić, czy transportowy UH-60 nadaje się do remontu. Jeżeli tak, to „Ryzykant” był w stanie unieść wrak i przetransportować go do bazy remontowo-technicznej. W Arkadii każda sztuka sprzętu była na wagę złota. Zwłaszcza helikoptery, które najlepiej sprawdzały się na tych bezludnych obszarach.
Przed nimi pojawiło się pasmo niewysokich wzgórz zwieńczonych białymi wapiennymi skałami. Z daleka wyglądały one niczym szkielet dinozaura.
Mała polana z uschniętym drzewem na środku ukazała się im zupełnie niespodziewanie. Rozbity Black Hawk leżał między suchym kikutem a skrajem lasu. Kadłub wydawał się cały, lecz wirnik był potrzaskany, a tylne śmigło w ogóle urwane.
Winkler zatoczył koło nad miejscem katastrofy. W pobliżu nie dostrzegli ciał. Nikt też nie stał na polanie i nie machał do nich na powitanie. Wentyla ogarnęły złe przeczucia. Spojrzał na majora, lecz ten nie zwracał na niego uwagi.
Śmigłowiec zawisł piętnaście metrów nad ziemią. Niżej nie dało się zejść bez ryzyka zahaczenia rotorem o gałęzie.
Wiedzieli, co robić. Zamocowali liny desantowe i wyrzucili na zewnątrz. Pozostało się desantować. Krzysiek wiele razy zjeżdżał szybką liną, a mimo to wciąż zżerała go trema. Starał się nie myśleć o tym, co się stanie, gdy przypadkiem lina wymsknie się z jego palców lub ktoś go ostrzela.
Jak zwykle wszystko poszło doskonale. Piętnaście metrów to znowu nie tak wysoko. Zwłaszcza jak się patrzy z ziemi na huczący łopatami helikopter.
Nie był tu dla zabawy. Mocniej uchwycił karabinek i pobiegł w stronę rozbitej maszyny. To samo zrobił Wieniawa. Słoń i Robot ubezpieczali.
Doskoczył do wraku pierwszy, wodząc lufą automatu we wszystkie strony. W środku na pewno ktoś był. Wyraźnie widział odwrócone tyłem ciało człowieka w polowym uniformie. Podkradł się do niego i szturchnął dłonią w ramię. Gość był martwy. Zginął, ale nie w wyniku kraksy. Ktoś mu zarzucił pętlę na szyję i udusił.
Kurwa, wiedział, że będą kłopoty. Po prostu wiedział.
Obaj piloci zwisali w uprzężach, przypięci do foteli, i podobnie jak pasażer z przedziału transportowego byli martwi. Jednego postrzelono, drugiego zadźgano. Pobieżne oględziny nie wykazały innych obrażeń.
Dwaj piloci, trzy osoby z eskorty, pięciu więźniów. Tymi ostatnimi nie zawracał sobie głowy. Te ścierwa mogą zdychać. Ludzie z żandarmerii to zupełnie co innego.
– Oni nie mogą tu zostać – zwrócił się do Wieniawy, który wszedł za nim.
– Wiem. Zajmiemy się tym za chwilę. Znajdźmy pozostałych.
Przy konwojencie nie odnaleźli broni, co zwiastowało konfrontację ze zdesperowanymi uciekinierami.
Fatalnie. Spotkanie osoby, która nie ma nic do stracenia, zawsze kończy się źle dla którejś ze stron.
Ich czterech, bo major został w śmigłowcu, przeciw piątce wyjątkowych skurwysynów. Co myślał jeden z drugim, pryskając w takiej głuszy? Że schowa się u mamusi pod łóżkiem? Do portalu było stąd ponad tysiąc kilometrów. Szybciej zdechną, niż się tam dostaną.
Na kolejnego trupa natknęli się dziesięć metrów dalej. Podporucznik żandarmerii spoglądał na nich szklanym wzrokiem. Dziura w czole wskazywała miejsce, gdzie trafił pocisk. Parszywa śmierć. Daleko od domu z ręki rodaka, którego próbowano resocjalizować.
Wentyl czujnie przyjrzał się najbliższemu otoczeniu, czując mrowienie na karku.
– Oni tu są – powiedział cicho.
– Jesteś pewny?
– Raczej tak.
– Raczej czy na pewno? – Wieniawa lubił konkrety.
– Jest przynajmniej jeden.
– Szlag by to.
Od kiedy Wentyl przeszedł kurację, najbliżsi kumple odnosili się do niego ze szczególną estymą, zupełnie jakby posiadł tajemną wiedzę. Sam nie potrafił tego wytłumaczyć, ale ostatnio miewał przeczucia, tak jak teraz. Sprawdziło się raz i drugi. Dlaczego nie miałoby się sprawdzić i trzeci.
Tropiciela nie potrzebowali. Kierunek ucieczki wskazywała zgnieciona trawa, znaczona ledwie zaschniętymi kropelkami krwi. Najwyraźniej kogoś tędy przeciągnięto. Ściana lasu znajdowała się zaledwie parę metrów dalej. Tam we wgłębieniu pomiędzy korzeniami leżał ostatni z konwojentów. Wbity w oko kołek wyraźnie świadczył, że śmierć była bolesna.
Wentyl pochylił się nad martwym człowiekiem i usunął tkwiący w oczodole przedmiot. Nikt nie zasługiwał na taki los. Podobnego zachowania szybciej spodziewałby się po Charunach niż po ludziach. Jak widać, jedni od drugich nie różnili się aż tak bardzo.
– Tam jest jeszcze jeden.
Faktycznie. Zaledwie dziesięć metrów od strażnika spoczywały ostatnie zwłoki. Ofiarę dało się zidentyfikować: Boguś Szymański, pedofil, któremu nie udało się ujść przeznaczeniu. Wentyl nie żałował go ani trochę. To zakała społeczeństwa. Ułożenie zwłok i kula w potylicy świadczyły, że wykonano na nim egzekucję.
Gdzie pozostała czwórka? Kamiński, Borowiec, Łoziński i Tyszka? Niech nie myślą, że im się upiecze.
Sprawiedliwość ich dosięgnie. W ten czy inny sposób.
Gabrielowi Tyszce udało się dociągnąć prawie do siedemdziesiątki, i to w branży, gdzie ludzie umierają bardzo młodo. Spory sukces. Taką osobę muszą charakteryzować niezwykłe cechy ciała i ducha oraz nieprawdopodobne wręcz szczęście. Zamachów na swoje życie przeżył pięć. Bijatyki w wieku lat dziewiętnastu, kiedy to o mało nie dostał ostrzem pod żebra, nie liczył. Zwykła awantura, tyle że z użyciem niebezpiecznego przedmiotu. Nie ma o czym mówić. Później było gorzej. Taka rozróba w Berlinie, w dzielnicy Lichtenberg, pełnej uchodźców z Azji i Afryki, kiedy to próbował wymusić na jednym z szefów lokalnego gangu posłuszeństwo, zakończyła się postrzałem. Facet, pierdolony Kurd z Mosulu, trudniący się pośrednictwem w handlu opium, strugał wyjątkowego ważniaka. Każdy jest cwany, jak ma do pomocy grupę silnorękich kumpli. Ich było czterech. Tamtych dziesięciu. Siły nierówne, ale on nie pękał. Jebnął debila bejsbolem w łeb. Wystarczył jeden raz, a tamten padł zamroczony. Chuj z nim. Kolesie wyjęli sprzęt i się zaczęło. Dobrze, że jego ochroniarz w porę sięgnął po pistolet i zaczął strzelać, inaczej nie wyszliby z tego cało.
Od tamtej pory nienawidził Kurdów. Każdy z nich to bez wyjątku parszywy pies, niegodny chodzić po ziemi. Jako osoba oczytana i elokwentna wiedział, że Saladyn, przywódca muzułmanów z dwunastego wieku, też był Kurdem. I co z tego?
Szkoda, że Saddam Husajn nie wybił ich wszystkich, kiedy miał ku temu okazję. Gdyby się to opłaciło, to Gabriel wspomógłby każdy turecki rząd walczący z tymi parszywcami, ale się nie opłacało. Trudno, jakoś to przeboleje.
Niechęć Tyszki wobec Kurdów przeniosła się na innych wyznawców Allaha, ze szkodą dla interesów. Nie potrafiąc znaleźć wspólnego języka z muzułmanami, wszedł w układy z Latynosami. Kokaina to narkotyk przyszłości. Europa jeszcze się na nim nie poznała, preferowała haszysz, marihuanę i amfetaminę.
W Bogocie czy La Paz czuł się równie dobrze jak w Pruszkowie, Wołominie czy na sopockim Monciaku.
Wiedział, że jest bandytą. Nie zgrywał świętoszka. Nie fundował kapliczek ani witraży, żeby odkupić winy. Szczerze mówiąc, Tyszka nie lubił ludzi, dlatego też z czystą przyjemnością, gdy nadarzała się okazja, ekspediował ich na tamten świat. Dla nikogo nie miał litości. Jednak czasem i jemu zdarzało się zrobić dobry uczynek, chociaż był sukinsynem. Szkoda tylko, że musiał się spieszyć, inaczej Szymański poczułby, że umiera.
Ucieczkę zaplanował w najdrobniejszych szczegółach. Nie było to trudne, zwłaszcza że miał połowę żyletki i wspólnika w osobie Zenka Borowca, z którym już kiedyś współpracował.
Temu nadętemu generałowi oczywiście wydawało się, że nad wszystkim panuje. Zwykły dureń, a nie generał. Ustawiać to on mógł swoich przydupasów, a nie kogoś, kto nie ma nic do stracenia.
W trakcie szamotaniny dołączył do nich Kamiński, który walnął głową jednego ze strażników. Żandarmi byli jak dzieci. Nie wyszkolono ich do eskorty więźniów. Przy starych wyjadaczach nie mieli najmniejszych szans. Widocznie ci bardziej doświadczeni wyginęli. Nie jego zmartwienie. Podstawowy błąd strażników to zgoda na założenie opasek krępujących dłonie więźniów z przodu. Niedopuszczalne – co ich obchodziło, że pozycja jest niewygodna? Nic. Później interesowały ich widoki za oknem… Zginęli przez własną głupotę.
Mimo siódmego krzyżyka na karku i nader skromnej postury Tyszka mógłby niejednego młodego zawstydzić swoją kondycją. Dzień zaczynał i kończył serią pompek, a i później każdą wolną chwilę poświęcał na ćwiczenia. Sprawność fizyczna nieraz uchroniła go przed najgorszym, wiec dbał o nią. Nie palił, mało pił, dbał o dietę. Oto cała tajemnica powodzenia.
Zdziwiła go szybkość, z jaką wojsko zareagowało po katastrofie. Spodziewał się, że ma więcej czasu, tak ze trzy – cztery godziny, tymczasem ekipa poszukiwawcza pojawiła się już po dwóch. Frajerem nie był. Wiedział, że generał im nie odpuści. Będą ścigani do upadłego.
Sam nie bardzo wiedział, na co liczył poza wolnością. Nie miał zresztą czasu na nic się nastawiać. Gdzieś ich mieli przewieźć, ale gdzie i po co? Tego już nie wyjaśniono. Informator, od którego dostał żyletkę, był równie zaskoczony decyzjami szefostwa co i on. Wspominano coś o jakimś mieście, którego nazwa wyleciała Gabrielowi z głowy. Jak jest miasto, to są też mniejsze osady i ludzie. Z głodu nie zginą.
Po paru godzinach, które tu spędził, nie był już tego taki pewien. Cała przygoda zaczęła przypominać tę część „Predatora”, w której grupa przypadkowych osób trafia na odległą planetę, gdzie musi stawić czoła drapieżnikom. W odczuciu Tyszki to nie był najlepszy epizod filmowej sagi.
– Co robimy? – spytał Wentyl.
– Wracamy – zdecydował Wieniawa.
– Mamy szansę ich dogonić.
– Nie bądź naiwny. – Starszy sierżant wysmarkał nos. – Są już daleko, a my mamy prowiant na jeden dzień i po manierce wody.
– I ciała do odtransportowania. – Słoń wyprostował plecy. Rola grabarza nie bardzo przypadła mu do gustu. – Tego Szymańskiego też zabieramy?
– Jasne. Chcesz go zostawić padlinożercom?
– Tylko pytałem.
– Później w ewidencji nie będzie się zgadzało.
Z krążącego nad ich głowami UH-60 wyleciała lina, do której przyczepili czarny worek. Major operujący wyciągarką sam będzie musiał uporać się z nietypowym ładunkiem.
Wentylowi nie mieściło się w głowie, że ktoś chciałby wyrwać się na wolność na takim zadupiu. Arkadia to też więzienie, tylko większe, gdzie tu pójść? Miast mało, miasteczek i wsi żadnych, całkowity brak infrastruktury. Na sklep nie napadną, ziemniaków z pola nie ukradną. Mają broń, mogą zapolować. Za parę dni, najwyżej tygodni, sami zaczną szukać kontaktu. Zwłaszcza Łoziński, playboy i bawidamek. Bez fryzjera i manikiurzystki zginie marnie. Może źle go oceniał i gość ma jaja jak arbuzy, a takie wyzwanie to dla niego pestka, lecz pozostali jakoś wydawali się twardsi. Zawodowi przestępcy, kryminaliści jak się patrzy…
I tak kolesie zapędzili się w kozi róg. Zasłużyli. Po tym, co zrobili pilotom i konwojentom, powinni wisieć. Jeszcze lepiej, jak zdechną z pragnienia, zostaną pożarci lub rozwłóczeni po ugorach przez Charunów.
Wentyl odetchnął głębiej. Bluza lepiła mu się do pleców. Oblizał słone usta i otarł pot z czoła, mimo to wciąż czuł się nieźle. Wystarczyło za to popatrzeć na pozostałych, by dojść do wniosku, że ta krótka wyprawa dała im w kość. Zbliżało się lato. Już teraz było gorąco, a temperatury na pewno podskoczą, więc za parę tygodni będzie jak w piekarniku. I to podobno nie była żadna anomalia, tylko norma.
Skoro tak, to jaka będzie zima? ■
Ciepliński należał do ludzi, którzy lubią dopilnować wszystkiego osobiście.
Kwaterę urządził w iście spartańskim stylu. Stało tu tylko łóżko, szafa na ubrania i druga na akta, biurko i mały stolik. Nawet adiutanci kręcili nosem na panującą tu ciasnotę. Dla nich nie było już miejsca.
Kontener mieszkalny znajdował się w alei podobnych kanciastych, pociągniętych zieloną farbą pudeł stanowiących główną oś bazy. Przez trzy miesiące, od kiedy postawili tu po raz pierwszy stopę, sporo się zmieniło.
Najważniejszy był sam portal. Wystarczyło wejść w kurtynę, by wrócić na Ziemię. Szybko i prosto. Tam Ziemia, tu Arkadia – miejsce, które wciąż kryło wiele zagadek. Dziś przyszła pora na kolejny akt.
Generał wyszedł na świeże powietrze i od razu podążył w stronę lądowiska. Z pagórka, na którym ustawiono baraki, rozciągał się doskonały widok na okolicę. Gdy znalazł się tu po raz pierwszy, dookoła rosła tysiącletnia puszcza. Dziś też rosła, tylko trochę dalej. Przez kurtynę szedł właśnie kolejny transport drewna. Dziesięć załadowanych po brzegi ciągników odstawiało ładunek do tartaku ulokowanego w Strefie.
Można śmiało powiedzieć, że pierwszy etap prac w zasadzie został zakończony. Dysponowali polowym lotniskiem, a niedługo uzyskają swobodny dostęp do rzeki. Przesieka, którą wyrąbali saperzy, miała sześćdziesiąt metrów szerokości i znajdowała się niemal na przedłużeniu pasa startowego.
Na rzece już pływała ich mała flotylla – parę kutrów i motorówek. Wodolot, którego spodziewali się lada moment, da im zupełnie nowe możliwości.
W promieniu stu kilometrów od Punktu Zero poznali każdą dziurę w ziemi, wzniesienie, uroczysko i matecznik, odstrzeliwując przy okazji całe watahy bestii, które się wśród nich kryły.
Czy wypada litować się nad niedźwiedziem wielkości fiata punto? To nie tatrzański miś ani nawet północnoamerykański grizzly. Tamte okazy przy arkadyjskich odpowiednikach wyglądały jak maskotki.
Pewnego razu grupa rekonesansowa odstrzeliła tura, który wyskoczył z kniei, próbując ich stratować. Tej góry mięcha nie dało się nawet zabrać. Zadowolono się zrobieniem serii zdjęć i przestawieniem ich biologom. Ci od razu wpadli w ekstazę. Tur czy nie tur? Może wyrośnięty żubr? Ciepliński nie miał do tego głowy.
Krótko mówiąc, z najbliższej okolicy wybili lub wypłoszyli wszystko, co biegało na czterech nogach bądź posiadało skrzydła. W tym królestwie nastał nowy władca i był nim człowiek. Tubylców, nie licząc Atlantów w odległym Elais, ani śladu. Cieplińskiego to nie martwiło. Koców i koralików u nich dostatek, w razie konieczności mogą sprezentować parę sztuk dzikusom.
To niezły pomysł: należy utworzyć odpowiedni departament do kontaktów z miejscowymi. Nie tylko Atlantów miał na myśli w tym przypadku. Żyły tu różne ludy i wcześniej czy później przyjdzie nawiązać z nimi kontakt. Lepiej zrobić to zawczasu, a nie działać na ostatnią chwilę.
W grupie naukowej kierowanej przez Pawłowską znajdą się odpowiednie osoby. Do tej pory ich politykę zagraniczną prowadził Seweryn Zawadzki. Pora z tym skończyć. Facet przechodził sam siebie. Istny prorok, alfa i omega. Psia jego mać.
Sukcesów nie można mu odmówić. Wpadek też. Jako pierwszy domyślił się, jak można wykorzystać lecznicze sarkofagi, i przeciągnął wysłannika sekretarza stanu Asha MacDermota na ich stronę.
Z drugiej strony, wtopy z Tereusem nie dało się zamieść pod dywan. Niektórzy dali się zauroczyć Atlancie, który zgrywał ich przyjaciela, a na koniec wypiął się na nich. OK. Niech będzie, że każdy może się pomylić.
Tfu… Gdyby wiedział, jak się to skończy, kazałby sukinsynowi porachować kości.
Spokojnie. Niepotrzebnie się zdenerwował. Emocje nie służą zdrowiu. Jak tak dalej pójdzie, sam niebawem wyląduje w żelowej kąpieli, którą Atlanci nazywali meduzą.
Meduza… Fenomenalne odkrycie, przyszłość ich wszystkich. Dziwne, że nie przywiało tu kogoś z rządu, chętnego, by położyć łapska na kapsułach.
Dworczyk miał stuprocentową rację. Informacje o biokapsułach muszą pozostać tajemnicą jak najdłużej. Nawet dla tych, którzy pełnili służbę w Arkadii. Koncerny farmaceutyczne na Ziemi zrobią wszystko, aby przejąć, a jak się nie da, to zniszczyć sarkofagi. Miliardowe zyski skończyłyby się już na zawsze. Żel podważa sens ich istnienia.
Na razie badania i eksperymenty nie wyszły poza wstępny etap, a na pełną wiedzę przyjdzie poczekać najpewniej latami. Niemniej postęp dokonywał się na jego oczach.
Sprawy medyczne generał odłożył na później. Dziś musiał skoncentrował się na czymś innym. Załoga C-130 już na niego czekała. Nie musiał się z nimi spotykać, ale wolał to zrobić, by podkreślić, jak ważna jest ich misja. Wyładowany aparaturą badawczą Hercules latał na naprawdę dalekie dystanse. Za parę dni będą wiedzieć, jak wygląda teren w promieniu tysięcy kilometrów od nich.
Swoją drogą, ci lotnicy i ekipa przy konsolach należeli do najtwardszych w Siłach Powietrznych. Jeżeli coś się spieprzy i przyjdzie im wylądować z dala od bazy, nikt nie pospieszy im z pomocą. Czysty hazard z kostuchą. Zresztą odpowiedni wizerunek starej sekutnicy został wymalowany tuż za kabiną pilotów.
„Przyjdzie śmierć i będzie miała twoje oczy” – ni z tego, ni z owego Cieplińskiemu przypomniał się fragment wiersza.
Zmartwiał. Musiała upłynąć dłuższa chwila, zanim otrząsnął się z przygnębienia. Ostatnio takie stany miewał coraz częściej. Nie wiedział…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej