39,90 zł
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 556
Metalowa burza
© 2016 WARBOOK Sp. z o.o.
© 2016 Vladimir Wolff
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta językowa: Zespół redakcyjny
Projekt graficzny, skład, eBook: Ilona i Dominik TrzebińscyDu Châteaux, [email protected]
Projekt okładki: HEVI
Ilustracja: Jan Jasiński
ISBN 978-83-645-2348-9
Ustroń 2016
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
Wieczorem nie potrafił zasnąć. Trochę oglądał telewizję, a trochę kręcił się po swoim niewielkim dwupokojowym mieszkaniu. W końcu wypił piwo. Nieco pomogło. Obudził się o pierwszym brzasku, czyli dosyć wcześnie. Dopiero co minęła czwarta nad ranem. Za oknem padało. Wyraźnie słyszał krople deszczu rozbijające się o parapet.
Otworzył oczy i przez moment wpatrywał się w sufit. Jeśli wstanie o wpół do siódmej, spokojnie zdąży. Pracę zaczynał o ósmej.
Praca, wielkie słowo. Pokręci się po biurze, poprzekłada papiery na biurku, pogada ze znajomymi, obsztorcuje, kogo trzeba, i do domu.
Martwiło go co innego. Od kiedy rozwiódł się dwa lata temu, nie bardzo radził sobie w życiu. Dzieci nie mieli. On chciał, ale to do Julii należało ostatnie słowo w tej materii. Najczęściej czuł się jak wypalona skorupa, niby żył, niby funkcjonował, ale nie bardzo potrafił znaleźć sens w tym wszystkim.
Obrócił się na bok i przymknął powieki. Budził się jeszcze parokrotnie i za każdym razem śniły mu się koszmary. To spadał, to się wznosił, strzelał i uciekał. Motyw ucieczki powtarzał się najczęściej. Właściwie każdej nocy. Wciąż gnał przed siebie, zmieniały się jedynie dekoracje, raz były to góry, kiedy indziej ulice miast.
Z wyra zwlókł się o szóstej z minutami i zaraz poszedł do kuchni. Zaparzył kawę, a do rondla włożył jajko, zalał je zimną wodą i odstawił na gaz. Niech się ugotuje na twardo.
W łazience potrząsnął pojemnikiem z pianką do golenia, przyglądając się sobie w lustrze. Nie miał jeszcze czterdziestu lat, a dziś wyglądał, jakby przekroczył pięćdziesiątkę. Trzeba było to powiedzieć otwarcie – nie jest dobrze. Jeśli nie znajdzie celu w życiu, skończy jako zgorzkniały starzec wszczynający awantury z byle powodu. Widywał takich w osiedlowym sklepiku. Nerwusy z wiecznymi pretensjami do całego świata.
Przejechał nożykami po policzku, a pianę strzepnął do umywalki. Na koniec skórę przetarł wodą po goleniu. Zaszczypało. To uczucie akurat lubił.
Przeszedł do pokoju. Już od dawna do roboty nie chodził w mundurze. Wystarczyło, że wbił się w dżinsy i koszulę. Tak było lepiej. To, czym się zajmował, nie wymagało ostentacji.
Dość, że jego zastępca lubi trzaskać obcasami, podkreślając na każdym kroku, jaki to jest ważny. Najchętniej pozbyłby się gnojka. Niech idzie do diabła. Pogada, z kim trzeba, może trafi się odpowiednie miejsce dla takiego dupka. Powinien był o tym pomyśleć wcześniej.
Woda w rondlu już prawie się wygotowała. Zdjął naczynie z gazu i wylał jego zawartość do zlewu. Odkręcił zimną wodę. Poczekał, aż jajko ostygnie, i rozbił skorupkę. Chleb, masło, ser – poranny rytuał powtarzany w nieskończoność.
Trzeba sprawdzić, co słychać na świecie. Pierwsza rozgłośnia dawała mocno po uszach. Szybko zmienił stację. Wolał klasykę i spokojniejsze tony. W końcu spośród szumów wyłapał to, o co chodziło. Podkręcił fonię.
– …wiele mówi się o przypadkach nowej choroby, której ogniska pojawiły się w Los Angeles, Chicago, Nowym Jorku i Miami. Jak na razie specjaliści są bezsilni. Wirus zabija w ośmiu przypadkach na dziesięć. Nie ma powodów do paniki – powiedział rzecznik administracji. Wszyscy chorzy znajdują się pod doskonałą opieką, a kolejne przypadki są natychmiast izolowane. Część ekspertów jest zdania, że pojawienie się choroby w kilku miejscach równocześnie nie jest kwestią przypadku. Howard Johnson już w zeszłym tygodniu próbował zwrócić uwagę Waszyngtonu na ten problem. Przypomnijmy, że to on stał na czele niezależnego zespołu badającego zachorowania na MERS w Korei Południowej. Jako pierwszy dostrzegł też zależność pomiędzy jednym a drugim wirusem. „Jeżeli to nowa odmiana MERS, to stoimy przed poważnym zagrożeniem” – mówił otwarcie. W wypowiedziach już pojawia się słowo pandemia.
Upił łyk czarnej jak smoła kawy, bez cukru i śmietanki. Normalny człowiek po czymś takim nabawiłby się arytmii serca.
Wiadomość nie zrobiła na nim wrażenia. Co parę miesięcy dochodziło do podobnych zdarzeń. Jak nie ebola, która w Afryce zabiła ponad dziesięć tysięcy mieszkańców kontynentu, to właśnie MERS. Gubił się w tych wszystkich choróbskach. Zresztą co tam egzotyczne wirusy, grypa czy zapalenie wątroby kosiły ludzi równie skutecznie.
– Do wzrostu napięcia doszło po raz kolejny na Morzu Południowochińskim w pobliżu archipelagu Wysp Spratly. Jak twierdzi Hanoi, w pobliżu jednej ze sztucznych wysepek, na których Chińczycy wznoszą instalacje wojskowe, ostrzelany został wietnamski kuter rybacki. Władze w Pekinie mówią o okręcie wojennym, który naruszył strefę militarną i został zmuszony do jej opuszczenia. Liczba ofiar incydentu to siedmiu Wietnamczyków.
Kolejny węzeł nie do rozwiązania. Zbyt wielu chętnych do panowania nad tym kawałkiem świata. Chiny, Wietnam, Filipiny, Tajwan, Malezja, Japonia i Brunei, no i oczywiście Stany Zjednoczone, które dorzucą swoje trzy grosze, niezależnie czy się to komuś podoba, czy nie.
Zerknął przez okno. Wciąż padało. Pierwszy dzień wakacji i od razu aura taka, że nie chce się wychodzić z domu. Z tego, co mówili synoptycy, rozpogodzi się dopiero w drugiej połowie miesiąca.
Ilekroć ich słuchał, niemal zawsze trafiał go szlag. Gdzie stacja wynajdywała takich imbecyli? Kiedy słyszał, że w całej Polsce panuje piękna słoneczna pogoda, to zastanawiał się, czy w tym kraju istnieją telefony. Ładnie i słonecznie mogło być wyłącznie na Mazowszu i nad samą Warszawą. Nie dalej jak wczoraj zapowiadali, że „w końcu odpoczniemy od upałów”. Na Pomorzu jak dotąd był może jeden ciepły dzień, a temperatura nie przekraczała osiemnastu stopni, co trudno nazwać upałem.
Z wieszaka zdjął granatową wiatrówkę, a z kieszeni wyjął klucze. Bałaganem na stole w kuchni się nie przejmował. Posprząta, jak wróci.
Zbiegł po schodach i wyszedł na zewnątrz.
Mieszkał na osiedlu Aleksandra Zawadzkiego, politruka, szefa pionu polityczno-wychowawczego przy naczelnym dowódcy armii polskiej w ZSRS, późniejszego komunistycznego działacza PZPR. Wyjątkowej kanalii. Pierwsze bloki zaczęto wznosić w połowie lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku, gdy nikt nie spodziewał się upadku jedynej słusznej władzy. Ta rozwiała się jak dym, osiedle pozostało. I tak miał szczęście, że okna jego mieszkania wychodziły na ogrodzenie największej w mieście zajezdni tramwajowej, a nie na ulicę.
Minął smętny lasek, gdzie na niewielkim wzniesieniu umieszczono kamień upamiętniający jeńców francuskich, którzy dostali się do niewoli po wojnie 1870-1871 i zmarli w tym miejscu. Kiedyś wokół głazu rozciągał się niewielki cmentarzyk, dziś na mogiłach parkowały samochody, a ich właścicieli zupełnie nie obchodziło, co kryje się kilkadziesiąt centymetrów pod powierzchnią ziemi. To sprawa administracji, słyszał, gdy próbował interweniować. Brali go za jakiegoś nawiedzonego. W końcu dał sobie spokój.
Jego samochód tkwił w warsztacie, pozostał mu więc tylko autobus. Dobrze, że zaczęły się wakacje. Przez pozostałe dziesięć miesięcy w komunikacji miejskiej panował ścisk, a dziś pojedzie w miarę wygodnie.
Właśnie nadjechała pięćdziesiątka trójka. Doskonale. Wsiadł i ustawił się na samym końcu. Nie lubił siadać. Syf siedzeń go przerażał. Jeśli dostanie gangreny odbytu, mogą mu tego nie zrefundować. To na szczęście tylko parę przystanków.
Solarisem szarpnęło. Zachodziło uzasadnione podejrzenie, że dla kierowcy to pierwszy dzień w pracy, pokłócił się ze starą lub w ogóle ma olewający stosunek do świata i bliźnich. Mocny chwyt uchronił go przed wybiciem zębów o poręcz. Zaraz przejdzie do przodu i przywali temu kutasowi. Dopiero zobaczy, co oznacza zły humor.
Opanował się z trudem. Wysiadł na Jasnych Błoniach, przy alei platanów ciągnących się aż do Urzędu Miejskiego, w stronę pomnika Czynu Polaków – trzech orłów wzbijających się w niebo, czyli trzech pokoleń szczecinian.
No i na trzech może się zakończyć, bo spory procent dawnych osiedleńców wyemigrował za chlebem.
Stąd miał blisko, niespełna parę kroków. Po lewej stronie stał dawny konsulat sowiecki, potem siedziba IPN-u, a obecnie cholera wie co, dalej szpital wojskowy. Po prawej przychodnia, a niżej jednostka żandarmerii, w której pełnił obowiązki komendanta.
Wartownik wyprężył się służbiście.
– Dzień dobry, panie majorze.
– To się dopiero okaże.
– Tak jest.
Wszedł do budynku. Zajmował gabinet na piętrze. Od kiedy większość jednostek rozwiązano lub też poprzenoszono, Szczecin przestał pełnić funkcję wielkiego garnizonowego ośrodka. Roboty też zrobiło się odpowiednio mniej. Otworzył drzwi i znalazł się we własnym biurze. Biurko, krzesło, szafa, fotel pod oknem – w sam raz na jego skromne potrzeby.
– Kawy? – Szybko zjawił się dyżurny.
– Nie – odparł. – Jak nocka?
– Spokój, panie majorze. Jedna interwencja.
– Znam go?
– Niestety, to porucznik Orzechowski.
– Co z nim?
– Pobił się na ulicy z jakimiś menelami, tu niedaleko… Przyjechała policja, przymknęli wszystkich. Orzechowskiego przekazali nam trzy godziny później.
– Jak wyglądał?
– On nieźle, tamci goście gorzej. – Dyżurny wzruszył ramionami. – W sumie dwie złamane ręce, jedna noga, szczęka i nos.
– Ma tupet. – Starał się skryć uśmiech, zaciskając zęby. Ten Orzechowski to niezły raptus. W ciągu ostatniego półrocza spotykali się kilkakrotnie. Być może młody oficer pomylił jednostki i zamiast do saperów powinien trafić do desantu. – Mówił chociaż, o co poszło?
– O honor jakiejś pani, ale na moje oko to zwyczajna kurwa była…
– Sierżancie… – Podniósł głos o jedną oktawę.
– Tak jest, panie majorze. Już nie będę.
– Zajmę się tym później, a teraz spływaj.
– Oczywiście.
Nim za chłopakiem zamknęły się drzwi, zdążył jeszcze zawołać:
– Mroczek…!
– Słucham, panie majorze.
– Gazety są?
– Przygotowane.
– Przynieś.
– Już się robi.
Sam Mroczek nudę zabijał pewnie przeglądaniem artykułów i stąd ta zwłoka. Dopiero teraz opadł na krzesło. Zapowiadał się kolejny ekscytujący dzień w biurze. Nim zdążył przyswoić chociaż część porannych informacji, odezwał się telefon na biurku.
– Halicki – oznajmił grobowym głosem. Zawsze tak robił, a co, niech wiedzą, że ma ciężką i wyczerpującą robotę.
– To ja…
Rozluźnił się. Przed kumplem nie musiał udawać. Z kapitanem Chmurą znali się od lat co najmniej pięciu, często ze sobą współpracując.
– Co jest?
– Stary zwołał odprawę na czternastą.
– A mnie to…
– Niezapowiedziana.
– Znów w Warszawie dostali pierdolca – westchnął do słuchawki.
– Nie wiem, stary, nie mam z tym nic wspólnego. W każdym razie ciebie też oczekują.
– Możesz mi powiedzieć, dlaczego oficer Agencji Wywiadu robi za chłopca na posyłki?
– Bo mnie o to prosili.
– Regulamin przestał obowiązywać?
– Człowieku, ja jestem małym trybikiem. – Rozdrażnienie Chmury zaczęło narastać.
– Dobra. – Halicki uciął marudzenie przyjaciela. – Mam się jakoś przygotować? – On sam nie lubił być zaskakiwany. – Czego to spotkanie ma dotyczyć?
– Pojęcia nie mam.
– Nie takiej odpowiedzi oczekiwałem. – Pora kończyć tę rozmowę. – To o której, o piętnastej?
– O czternastej. Jak się spóźnisz, stary wyrwie ci nogi z dupy.
– Już się boję – odparł i odłożył słuchawkę. A myślał, że ten dzień nie będzie taki zły.
***
Budynek, w którym mieściła się siedziba żandarmerii, opuścił pół godziny wcześniej. Właśnie przeszła jakaś większa deszczowa chmura. Spomiędzy skłębionych granatowych obłoków nieśmiało wyjrzało słońce. Chodniki połyskiwały brudnymi kałużami, powietrze pachniało ozonem. Może się przejść? W końcu nie miał daleko. Autobusem to mniej niż pięć minut, skrótem przez park kwadrans. Wozu wolał nie brać. Honker na parkingu i tak ledwie zipał.
Może w końcu doczekają się następnego. Państwo inwestowało w armię, więc zdarzały się cuda.
Podobno wymiana parku samochodowego to priorytet. Cóż, pożyjemy, zobaczymy. Przeciął jezdnię i pomaszerował w stronę monumentalnego pomnika. Brązowy odlew nie wzbudzał w nim zachwytu. Wolał patrzeć pod nogi.
Lubił to miejsce. Idąc prosto, przez park dochodziło się do lasku miejskiego i dalej do Puszczy Wkrzańskiej. Właściwie to puszcza wdzierała się do centrum miasta. Dalej był Urząd Miejski, aleja Jana Pawła II i prawie docierało się do Odry. Dwa i pół, może trzy kilometry, nie więcej.
Przez moment myślał o kupnie roweru. Może to nie jest zły pomysł? Po południu wskoczy na siodełko i pojedzie na wycieczkę, zmęczy się, w nocy będzie mu się lepiej spało.
W przyszły weekend wybierze się do rowerowego i rozejrzy. Jeśli znajdzie coś dla siebie, nie będzie się zastanawiał. Parę stów to nie wydatek. Domowy budżet nie ucierpi. Był sam, alimentów nie płacił, suma na koncie rosła, więc może pora ją spożytkować.
Sztab 12 Dywizji Zmechanizowanej zajmował spory gmach u zbiegu alei Wojska Polskiego i bocznej Zalewskiego. Kim był rzeczony, nie wiedział i pewnie nie dowie się nigdy. Wszedł do środka. Po raz pierwszy dzisiejszego dnia poczuł się jak idiota. Wszyscy oficerowie oprócz niego paradowali w mundurach.
Drogę do sali odpraw znajdującej się na pierwszym piętrze znał na pamięć. Chyba szykowało się większe spotkanie. Co najmniej kilku sztabowców i oficerów liniowych już zajęło miejsca przy długim stole ciągnącym się przez całe pomieszczenie. Wzrokiem wyłowił Chmurę. Kumpel na pewno trzyma dla niego miejsce.
Nie pomylił się. Usiadł obok kapitana, starając się jak najmniej rzucać w oczy. Jak stary go zobaczy, to się wścieknie.
– Masz tupet – zaczął Chmura.
– W razie czego miałem robotę w terenie.
– A miałeś? – Chmura, typowy urzędas z zakolami i rosnącą tuszą, tyle że w mundurze i służbach, wiercił się niespokojnie na krześle. Nie patrzył na Halickiego, bardziej interesowała go każda nowa osoba pojawiająca się w wejściu.
– To poufna informacja.
– Są już wszyscy. – Kapitan nie wydawał się zaciekawiony odpowiedzą. Pochylił się do przodu i rozejrzał w prawo i w lewo.
– Coś ty taki nerwowy? – Atmosfera zaczęła udzielać się Halickiemu.
Zebranie nie wyglądało na rutynowe. Jeżeli ktoś czegoś się domyślał, to milczał jak grób. Paru ludzi szeptało pomiędzy sobą, wymieniając uwagi, byli jednak zbyt daleko, by cokolwiek zrozumieć.
– Gadałem z kumplem z… – Chmura zaczął, lecz nie skończył, bo oto na salę wszedł pułkownik Jerzy Kudelski, dowódca 12 Zmechanizowanej.
Z Kudelskim, któremu życie podobnie jak i jemu upłynęło w armii, Halicki spotkał się przy kilku okazjach. Ten niewątpliwie znał się na rzeczy. Trochę wyniosły, czasami opryskliwy i sarkastyczny, zawsze parł do przodu, nie zważając na przeszkody. Dziś wydawał się przygnębiony, no, może nie tyle przygnębiony, co przygaszony.
– Wstać – usłyszeli komendę szefa sztabu, podpułkownika Jacka Szymańskiego.
Zerwali się z krzeseł.
– Proszę usiąść, panowie. – Kudelski, nim dotarł do przeznaczonego dla siebie miejsca, przyjrzał się zgromadzonym. Nieco dłużej zatrzymał wzrok na Halickim. Jeżeli nawet zdziwił go jego wygląd, powstrzymał się od komentarzy. To już naprawdę źle wróżyło na przyszłość.
– Z kim… – Major pochylił się do ucha Chmury.
– Później ci powiem.
– Nie później, a teraz.
– Mam w Żaganiu znajomych. – Kapitan mówił, ledwo poruszając ustami. – Tam też nic nie wiedzą, a wszyscy latają jak koty z pęcherzem.
– Ogłoszono alarm?
– O to chodzi, że nie, ale nakazano rozśrodkowanie niektórych jednostek.
– Jakich?
– Siedemnastej Wielkopolskiej i Dziesiątej Kawalerii Pancernej ze Świętoszowa.
– Będzie pucz?
– Spierdalaj.
O co tu chodzi, do kurwy nędzy? To nie miało najmniejszego sensu. Rozśrodkowanie przeprowadza się wówczas, gdy istnieje ryzyko niespodziewanego ataku powietrznego. Wrogie samoloty przelatują granicę i walą bombami po koszarach, warsztatach, parkach maszynowych i bazach logistycznych. Obezwładnione siły operacyjne, zamiast bronić ojczyzny, liczą straty. Jeżeli natomiast szykowała się wojna, to z kim? W Niemczech cisza, w Rosji również. Zaprosili nawet Putina na kolejny szczyt G7. Sytuacja się normalizuje. Na Ukrainie względny spokój. Białoruś przygotowywała się do żniw. W Europie poza zwykłymi kłopotami nie działo się nic. Absolutnie nic. Politycy pojechali na wakacje. Panował ogólny marazm i nuda, więc skąd ten popłoch w polskiej armii?
– Panowie… – Głos Kudelskiego brzmiał ponuro, zupełnie jakby pułkownik wrócił z pogrzebu. – Decyzją ministra obrony narodowej rozpoczynamy serię niezapowiedzianych ćwiczeń.
Ożeż kurwa, co on pierdoli? Jakie ćwiczenia?
Nie tylko major wydawał się zaskoczony. Większość rozglądała się na boki zdezorientowana. Niektórzy z poligonu wrócili w zeszłym tygodniu, a teraz ponownie mają zasuwać do Drawska. Część wzięła urlopy, chcąc spędzić tydzień czy dwa z rodzinami, trwały rotacje. Jak to teraz poprzestawiać? Trzeba będzie poprzesuwać terminy. Zgranie tego całego burdelu wydawało się niemożliwe.
Halicki uważniej przyjrzał się pułkownikowi. Kudelski wyglądał na nieludzko umordowanego – policzki zapadnięte, wory pod oczami. Z dawnego energicznego dowódcy pozostał cień człowieka.
Na sali panowała niemal idealna cisza. Nawet jeżeli pod czaszkami kłębiły się pytania, nikt nawet nie jęknął. W końcu wybrali taki zawód. Jak się nie podoba, to fora ze dwora. Przyjdą młodsi i mniej skłonni do narzekania.
– Rozumiem, że jesteście zaskoczeni. – Kudelski splótł dłonie przed sobą. – Większość z panów dopiero co odbyła turę poligonową, niestety takie są realia i nie mam na nie wpływu.
Tym razem Halicki zerknął w bok. Brew kapitana Chmury powędrowała do góry. On też niepomiernie zdziwił się, gdy usłyszał o realiach. Być może chodziło o dwie równoległe rzeczywistości, w jakich się poruszali – pułkownik w jednej, a oni w drugiej? Co to za brednie? Jakie realia? Gdzie tu zagrożenie? Pewnie sam nic nie wiedział. Dostał rozkaz i musi go wykonać. Tak to w sumie działało. Gadał od rzeczy, własny niepokój skrywając za słowotokiem wylewającym się z ust, a skoro tak, to za wszystkim stali polityczni macherzy, i to niekoniecznie z Warszawy. Jakaś tam komórka w kwaterze głównej NATO ocknęła się i zaczęła szaleć na zasadzie: dziś sprawdzimy tych, a jutro tamtych. To nawet miało ręce i nogi. Było logiczne i wytłumaczalne. Urzędasom groziło obcięcie funduszy, więc zabrali się za robotę. Manewry, szkolenia – zobaczymy, w jakiej kondycji znajduje się sojusz.
Kudelskiemu groziło pójście w odstawkę. Musi się wykazać. Jak nie, zastąpią go kimś innym. Przejął się chłopina i dlatego wygląda jak tuż przed zawałem. Halicki uspokojony odchylił się do tyłu. Po co tyle szumu? Przecież wszystko dawało się zorganizować bez tych wszystkich nerwów.
Pułkownik mówił jeszcze jakiś czas, lecz do rozważań majora nie wniósł niczego nowego.
Część obecnych jak zwykle przy tego typu okazjach słuchała przełożonego z zainteresowaniem, a część z czasem odpłynęła w sobie jedynie znane rejony.
Po mniej więcej czterdziestu minutach spotkanie dobiegło końca. Przed rozejściem się Kudelski poprosił o zaangażowanie i wytrwałość, po czym opuścił salę jako pierwszy.
Kilku spośród zgromadzonych czekało nerwowe popołudnie. Zamiast w domu, w kapciach i przed telewizorem, przyjdzie im się męczyć w jednostce, dopinając wszystko na ostatni guzik.
– Byłbym zapomniał… – Chmura nie śpieszył się z wyjściem.
– No co tam, Walduś?
– Nie znoszę, gdy się tak do mnie mówi.
– Zmień imię, może na Antoni, zdaje się, że jest taki święty.
– Patron spraw beznadziejnych.
– Sam widzisz, pasuje jak ulał. – Uśmieszek zagościł na ustach Halickiego.
– Nie wygłupiaj się. – Kapitan w końcu wstał. – Chłopaki z węzła łączności mają do ciebie jakąś sprawę.
– Do mnie? – Major zdziwił się kolejny raz.
– Daleko nie masz. Jak czegoś się dowiem, zadzwonię. Bywaj.
***
Regionalny węzeł łączności znajdował się w tym samym gmachu. Wystarczyło wyjść przez główne drzwi i skierować się w lewo. Po paru krokach dochodziło się do części odizolowanej od reszty budynku, pilnowanej staranniej niż niejeden bankowy skarbiec.
Zawiadujący tym całym majdanem człowiek wzbudzał w Halickim sprzeczne uczucia. Nie wiedzieć czemu, Kamil Retman go irytował. Ilekroć ich drogi się przecinały, major bardzo się pilnował, nie chcąc wyjść na tępego służbistę.
Retman, absolwent wrocławskiej politechniki, nic mu nie zrobił, ale sam jego widok drażnił. Był jakiś taki… Nieproporcjonalnie krótkie nogi, długi tułów i wielka głowa, która wydawała się nie pasować do całości. Wcześniej, gdy nosił włosy, to jeszcze uchodziło, ale kiedy po trzydziestce zaczął łysieć, tę resztę, jaka została, golił na zero.
Obiektywnie trzeba było przyznać, że Retmanowi nie przydawało to uroku. Z drugiej strony, jak mało kto znał się na tych wszystkich programach szyfrujących. Geniuszem może nie był, specjalistą pierwszej klasy już tak.
– Co tam słychać, panie Kamilu? Podobno wyskoczyły jakieś problemy. – Major wyciągnął rękę na powitanie, uważając, żeby nie ścisnąć zbyt mocno dłoni Retmana, wiotkiej i delikatnej jak u pianisty. Jeszcze uszkodzi mu jakieś chrząstki i dopiero zrobi się problem.
– Zauważyłem to wczoraj. – Retman poprowadził gościa wzdłuż rzędu serwerów w stronę własnego stanowiska roboczego, wsunął się na krzesło, a jego palce zaczęły biegać po klawiaturze. W grubych szkłach odbijała się cała zawartość ekranu.
Jak na razie Halicki nie widział niczego niepokojącego. Te rzędy przesuwających się linii przyprawiały go o ból głowy. Kompletnie nic nie rozumiał. To jak stąpanie po linie zawieszonej nad przepaścią.
Za cholerę się tego nie nauczy. Byli ludzie, którzy poruszali się w tym obszarze znakomicie. Dla niego to czarna magia.
– A może mi pan powiedzieć własnymi słowami, o co chodzi? – zaryzykował pytanie.
– Otóż… Tak, wczoraj około trzynastej odnotowaliśmy nieautoryzowaną próbę wejścia do systemu.
Majorowi od razu zrobiło się gorąco. To poważna sprawa. Włam do wojskowego systemu łączności groził chaosem, o ile nie kompletnym paraliżem.
Dowodzenie armią opierało się na zaawansowanych systemach komputerowych i zawierało w paru słowach – dowodzenie, wywiad, kontrola, komunikacja. Jeśli załamie się któryś z elementów, posypie się cała reszta.
– Podobne próby miały miejsce o trzeciej nad ranem i ponownie o szóstej. Nasze zabezpieczenia wytrzymały, choć całkowitej pewności nie mam.
– Sądzi pan, że mogli nam wsadzić jakiegoś wirusa czy trojana?
– Nie wykluczałbym takiej możliwości – odparł Retman.
– Nie pytam nawet o podejrzanych.
– O, tych znajdzie się bez liku, od gówniarzy chcących popisać się przed dziewczyną zaczynając. Pamięta pan taki film Gry wojenne?
– O Kuklińskim?
– Nie, o gnoju, który zhakował wojskowy system i zaczął grać z komputerem w trzecią wojnę światową – zaśmiał się informatyk. – Jak zobaczyłem ten film po raz pierwszy, też chciałem zostać takim spryciarzem.
– Udało się? – zapytał Halicki, ale tak, by nie wyglądało to na kpinę.
– Zamiast się włamywać, siedzę w środku systemu – powiedział Retman. – Jestem jak pająk.
Majorowi Retman kojarzył się ze wszystkim, nawet z pluszowym misiem, ale na pewno nie z pająkiem. Już raczej z larwą.
– Interesujące – wycedził Halicki.
– Co więcej, te przypadki nie są jedyne. – Programista ani na chwilę nie przestawał stukać w klawisze. – Słyszałem o podobnym ataku w Gdańsku i Poznaniu, a to już wygląda na skoordynowaną akcję.
Skoro tak, to pomysł z naładowanym testosteronem genialnym nastolatkiem odpadał. Problem w tym, że Halicki nie bardzo wiedział, co ma robić dalej. Ucapienie pijanego żołnierza czy kradzież z magazynu – na tym poziomie obracał się na co dzień. Jak ma dorwać kogoś, kto być może znajduje się na drugim krańcu świata? Obiektywnie trzeba przyznać, że Retman, jak na niego, wykazał się przytomnością umysłu: policję, czyli jego, poinformował, wywiad też. Dupochron włączony. Niech inni też się pomartwią.
– Warszawę pan zawiadomił? – zapytał na wszelki wypadek.
– W pierwszej kolejności.
– Kto jeszcze o tym wie?
– Wszyscy na zmianie.
Czyli jakichś sześciu–ośmiu ludzi. Szlag, ilu ich tu mogło być?
Jednego spotkał przy wejściu, później widział kolejnego, jedzącego kanapkę nad gazetą. Może nie sześciu–ośmiu, tylko trzech? Ilu patafianów potrzeba do pilnowania tego całego bajzlu?
– Raport na piśmie będzie mile widziany.
– Pomyślę o tym.
– Panie Retman – warknął niczym pitbull przed atakiem – pan nie pomyśli, pan to zrobi, dobrze? Ma być na jutro. Rozumiemy się?
Jechać tramwajem czy iść piechotą? Sztab był położony akurat między dwoma przystankami.
Albo się cofnie, albo pójdzie na kolejny. Z zasady nigdy nie zawracał, więc problem niejako rozwiązał się sam. W dodatku właśnie minęła szesnasta, każdy skład będzie napakowany na maksa, więc może lepiej, jak się przespaceruje? To w końcu tylko trzy przystanki. Trzy cholernie długie przystanki. Zostawał jeszcze autobus, ale sam nie wiedział, czego nienawidzi bardziej – autobusów czy tramwajów. Kij im w oko. Ma nogi, odetchnie świeżym powietrzem. Może po drodze wychyli browara?
Podniesiony na duchu ruszył przed siebie. Na dziś nic już nie planował. Kłębiące się pod czaszką myśli zepchnął w kąt umysłu. Jutro też jest dzień. Żył już dostatecznie długo, by wiedzieć, że byle pierdołami nie należy się przejmować.
Dociągnął zamek wiatrówki pod samą szyję. Zaczęło mżyć. Niech już w końcu zrobi się ciepło. Od takiej pogody można nabawić się depresji.
Doszedł do świateł i obejrzał się za siebie. Właśnie nadjeżdżał jakiś skład. Akurat w porę. Podbiegł i wskoczył do środka, decydując się na przejazd. Zawsze to przyjemniej pod dachem niż z wodą lejącą się na głowę.
Trzy godziny później, już w domu i po wychyleniu trzeciego piwa, Halickiemu zachciało się spać.
Rozparty na fotelu przed telewizorem trochę słuchał tego, co mają do powiedzenia mądrale produkujący się na ekranie, a trochę zastanawiał się nad tym, co przyniosą najbliższe dni. Czuł w głowie lekki szmerek, ale nic poważnego. Wolał być dyspozycyjny, diabli wiedzą, co jeszcze może się zdarzyć. Najpierw Kudelski i jego gadka o manewrach, potem rozmowa z Retmanem, też dziwna, może nawet bardziej niż bajdurzenia pułkownika. Co prawda ani jedno, ani drugie nie dotyczyło Halickiego osobiście. Po poligonie to mogą biegać frajerzy, żandarmi jedynie zabezpieczali teren, tak by któryś z wioskowych głupków nie wlazł w zakazaną strefę i nie oberwał kulą czy odłamkiem w pusty czerep. Co do Retmana – tu też niewiele dawało się zrobić. Dostanie rozkaz dorwania drania, który narozrabiał, to go dorwie. Na razie konkretów jak na lekarstwo.
Skrzywił się, dostrzegając puste dno szklanki. Powoli wstał i poszedł do kuchni. Przez moment zastanawiał się, czy nie włączyć światła. Nie było dwudziestej, a pogoda jak w listopadzie – ciemno, ponuro i znów lało jak z cebra.
– Jak twierdzą służby sanitarno-epidemiologiczne, ofiar wirusa może być więcej, niż do tej pory przypuszczano – zaszczebiotała panienka na ekranie telewizyjnym. – To najpoważniejszy incydent, z jakim miano do czynienia w historii.
Wychylił się z kuchni, chcąc obejrzeć nadawany materiał.
– W piętnastu największych miastach odnotowano już ponad tysiąc siedmiuset chorych…
Zaraz, zaraz, rano mówiono o kilkunastu, a teraz dochodzą do dwóch tysięcy. Albo kłamali, albo sytuacja zaczęła wymykać się z rąk. Tysiąc siedemset osób, Chryste, epidemia rozprzestrzenia się jak pożar na prerii. Może nie wszyscy umrą, ale i tak wygląda to fatalnie. Niemal dwa tysiące na trzysta dwanaście milionów to może niedużo, ale trudno powiedzieć, czym to się skończy, mimo że Stany dysponowały sprawną służbą zdrowia.
Gdyby to trafiło na jakiś afrykański grajdoł, efekt byłby taki, jak przy eboli. Do dziś wzdragał się, widząc relacje z tamtych wydarzeń. Choroba rozwijała się błyskawicznie. Czasami wydawało się, że nastąpiło przesilenie i pacjent dojdzie do siebie, a on w konsekwencji umierał z wyczerpania. Wielkie doły, zbiorowy pochówek. Panie, miej nas w swojej opiece.
– Po raz pierwszy głos zabrały władze federalne, sugerując stworzenie odizolowanych miejsc dla zarażonych oraz wprowadzenie kwarantanny. W szczególnych przypadkach pomóc mają oddziały Gwardii Narodowej pozostające w dyspozycji gubernatorów poszczególnych stanów. Federalna Agencja Zarządzania Kryzysowego już przekazała część zasobów w ręce przedstawicieli władz stanowych. Jak powiedział wiceprezydent: „To najpoważniejsze zagrożenie, wobec którego stajemy, apelując równocześnie o zachowanie spokoju i podporządkowanie się odpowiednim służbom”. Pierwsze przypadki nowej choroby zanotowano w Londynie i Madrycie. „Jak na razie nie ma powodu do niepokoju, wszystko jest pod kontrolą. Niemniej, mając na uwadze bezpieczeństwo własne i najbliższych, należy ponownie rozważyć, czy warto udawać się do największych światowych aglomeracji bez wyraźnego powodu” – to już słowa naszego wiceministra zdrowia Bartłomieja Ulickiego…
Akurat ostatnia wypowiedź interesowała Halickiego najmniej. Jego skromnym zdaniem ten patałach nie odróżniłby zwykłego tasaka od chirurgicznego lancetu.
W międzyczasie skorzystał z toalety, umył ręce i ponownie usiadł przed telewizorem.
– Dziś w Poczdamie kończy się forum przywódców największych gospodarek świata, tak zwanego G7, oraz Rosji. To pierwsze takie wydarzenie od czasu rebelii w ukraińskim Donbasie.
Major ziewnął. Sankcje sankcjami, ale ekonomia rządziła się własnymi prawami. I tak Unia zdobyła się na wyjątkową jednomyślność. W końcu niektórym zaczęło się cnić za Władimirem Władimirowiczem. Dziw, że wytrzymali tyle czasu. Gospodarki Stanów Zjednoczonych, Kanady, Japonii, Wielkiej Brytanii, Niemiec, Francji i Włoch też odczuły tego skutki. Te niesprzedane Mistrale czy inwestycje w przemysł wydobywczy. Część tortu wykroił sobie Pekin, zagarniając lukratywne kontrakty. Do spotkania wcześniej czy później musiało dojść. Nic przecież nie trwa wiecznie.
Na ekranie prezydent Federacji Rosyjskiej ze spuszczonym wzrokiem uśmiechał się skromnie. Żywe ucieleśnienie pokory i wytrwałości. Jak go nie kochać? Reszta polityków ustawiła się do zdjęcia. Wyglądali równie sympatycznie. Wszyscy tacy mili i bezpośredni. Najwidoczniej forum zakończyło się sukcesem.
Szkoda, że nie zaopatrzył się w jeszcze jeden browar. Chętnie wzniósłby za nich toast. Albo lepiej nie. Znudzony zmienił kanał. Na publicystykę w wykonaniu Eli Jaworowicz nie miał ochoty. Za każdym razem, gdy widział dołujący reportaż, na resztę wieczoru popadał w skrajne przygnębienie.
Dosyć, wystarczy, może coś bardziej rozrywkowego. Szybko znalazł program muzyczny, lecz dźwięki hip-hopu doprowadzały go do szału. Co prawda na paśmie ze starymi filmami trafił na obraz z Clintem Eastwoodem, ale widział go już tyle razy, że teraz sobie darował.
Wyłączył telewizor i zabrał się za książkę, kryminał, podobno światowy bestseller. Po trzeciej stronie wiedział, kim jest zabójca, ale trudno, pomęczy się, dopóki nie zaśnie.
***
Już dawno nie zapadł w tak głęboki sen. Kołdrę naciągnął po same uszy i szczelnie się nią owinął. Mocniejsze podmuchy zimnego powietrza z uchylonego okna dochodziły do niego tylko sporadycznie. To zdecydowanie lepsze niż bieganie po poligonie, co niewątpliwie wkrótce stanie się udziałem większości kolegów z garnizonu.
Przewrócił się na drugi bok, podświadomie wyczuwając drętwienie lewego barku. Mlasnął i ułożył się wygodniej. Ktoś dzwonił, ale to wydawało się snem. Jeden sygnał, drugi, piąty… No nie, to jakiś żart lub, co bardziej prawdopodobne, w jednostce mają kłopoty. Odruchowo zerknął na zegarek – parę minut po pierwszej. O w mordę, ale ktoś ma tupet.
Sięgnął po komórkę, naciskając od razu na zieloną słuchawkę migoczącą na wyświetlaczu.
– Je…
– Piotr… Słyszysz mnie? Piotr? – Panika w głosie kapitana Waldemara Chmury sprawiła, że świadomość Halickiego osiągnęła pełną gotowość do działania w ułamku sekundy. Innym pełne rozbudzenie zajmowało minutę, u niego cyk, i wszystko gra.
Telefon w środku nocy oznaczał jedno – gdzieś tam gówno poszło w wentylator, a sądząc po wrzaskach Chmury, chodziło o naprawdę gigantyczne zamieszanie.
– Mów powoli i wyraźnie – zastrzegł.
– Piotr…!
– Jestem, kurwa, jestem. Przestań drzeć mordę, tylko powiedz, co się stało.
– Samolot…
– Jaki…
– Słuchaj, podobno pod Zalesiem spadł samolot. Jedź tam i sprawdź na miejscu. Już dzwoniłem do twoich, samochód zaraz po ciebie przyjedzie.
– Poczekaj, jaki, do cholery, samolot? Ja jestem z żandarmerii, a nie z wydziału ruchu lotniczego.
– Sprawdź, nie gadaj. Muszę już kończyć. Jesteśmy w kontakcie. – Kapitan zdawał się być na skraju załamania nerwowego.
Myśli Halickiego galopowały jak szalone. Samolot? A może statek kosmiczny? I to podobno. Jeżeli nic się nie stało, urwie palantowi łeb przy samej dupie. Z drugiej strony, wydawało się, że Waldek dostał cynk. Przecież nie robiłby sobie jaj z takiej sprawy.
Wciągnął nogawkę spodni, potem drugą. Nie zapalił światła, i tak wiedział, gdzie co się znajduje. Kurtka przeciwdeszczowa wisiała w przedpokoju. Dobra, był gotowy. Przekręcił klucz w zamku, pędem na dół. Gdzie ten samochód? Szybciej będzie, jak pobiegnie w stronę wjazdu na osiedlową uliczkę.
Dojrzał Honkera żandarmerii, zanim kierowca zdążył podjechać bliżej. Ruszył ku niemu, machając z daleka ręką. Wpadł w chodnikową kałużę, rozchlapując wodę. Dobrze, że zamiast półbutów założył wysokie sznurowane kamasze, inaczej już miałby mokre nogi.
Dopadł samochodu i szarpnął za klamkę. Mroczek i Kaczmarek siedzący w środku wyglądali na podekscytowanych. W końcu monotonię służby przerwało jakieś wydarzenie.
– Jedziemy…
– A wie pan, dokąd? – Mroczek wydawał się zdezorientowany. – Kapitan Chmura był nad wyraz enigmatyczny.
– Tu na dół, do Wojska Polskiego, później w stronę Pilchowa.
Sierżant pochodził z Gdańska. Znał Szczecin, ale nie podmiejskie osiedla i wsie. Kaczmarek tak samo. Ten to chyba z Łodzi, czy raczej z Pabianic.
Na mokrej jezdni odbijały się smugi reflektorów. Sierżant, jeden z lepszych kierowców, którzy służyli pod rozkazami Halickiego, sprawnie wszedł w lewy zakręt. Teraz gaz do dechy. Szkoda, że Honker zachowywał się jak muł. Jeździł, bo jeździł, i tyle. Wyścigowego rumaka z niego nie zrobią. Na szczęście o tej porze na ulicach było pusto. Na odcinku do Głębokiego minęli nocny autobus i taksówkę. Tu już praktycznie kończyło się miasto. Rozległą jednostkę wojskową 12 Brygady Zmechanizowanej zostawili za sobą. Przed nimi pętla tramwajowa, osada i Jezioro Głębokie, później już tylko las.
Gdy wjechali pomiędzy drzewa, od razu zrobiło się ciemniej. To już nie lasek miejski. Po obu stronach szosy rozciągała się puszcza. O tej nieludzkiej godzinie łatwo wyrżnąć w przebiegającego drogę dzika bądź jelenia. Dla pewności złapał się uchwytu nad drzwiami.
– Panie majorze… – niepewnie zaczął kapral Kaczmarek.
– No…
– Właściwie to o co się rozchodzi?
– Sam nie wiem. – Wolną ręką major podrapał się po potylicy.
Gnali na złamanie karku, nie wiadomo gdzie i po co. Na wszelki wypadek wyciągnął komórkę, próbując połączyć się z Waldkiem.
A guzik.
Ten z kimś gadał, bo linia cały czas była zajęta.
Zwolnili przed Pilchowem. Noc nie noc, jak trzepną pijanego kmiotka wracającego do domu po suto zakrapianej libacji, to dopiero zrobi się afera.
Mroczek niespokojnie wiercił się na siedzeniu. Odcinek był kręty i, co tu dużo mówić, niebezpieczny. Minęli odchodzący w prawo zjazd na Police. Za ostatnimi chałupami ponownie nabrali prędkości.
Znów las, ciemno, mokro i pusto. Wycieraczki pracowicie odprowadzały nadmiar wody z przedniej szyby. Za parę kilometrów pewnie dadzą radę wycisnąć więcej ze starego silnika, ale tu zachodziło ryzyko, że wypadną z drogi i cała wyprawa zakończy się dla nich tragicznie.
W końcu zrobiło się trochę jaśniej. Dojeżdżali do Tanowa.
– Zwolnij.
Szosa łagodnym łukiem odchodziła w prawo. Do Zalesia prosto przez środek osady.
– Tutaj. – Wskazał Mroczkowi miejsce, gdzie należało zjechać. Samochodem zarzuciło. Pasażerami również. Tu już zaczynały się pierwsze posesje, niemal wszystkie skupione wzdłuż przechodzącej przez miejscowość drogi. Jechali nie szybciej niż czterdziestką. Sam Halicki przejeżdżał tędy parę razy, przy różnych okazjach, najczęściej w drodze na grilla, który organizowali z Julią na drugim końcu wsi. Było tam wydzielone przez nadleśnictwo specjalnie do tego celu miejsce, a że daleko od centrum Szczecina, to doskonale. Wiedziało o nim niewiele osób. Wspomnienie ogniska nasunęło majorowi kolejną myśl – może skontaktować się z leśniczym? Jeżeli ktoś miał coś wiedzieć, to tylko on. Problem w tym, że nie bardzo orientował się, gdzie szukać leśniczówki.
Przyjrzał się uważniej mijanej okolicy.
– Pan to widzi, majorze? – Kaczmarek na przednim siedzeniu dysponował lepszym oglądem sytuacji.
– Taa… – Dopiero teraz dostrzegł grupki żywo dyskutujących osób. – Zatrzymaj się.
Podjechali jeszcze kawałek i przystanęli przy jednym z takich zgromadzeń. Nim zdążył wyjść z Honkera, przypadła do niego jakaś kobieta.
– Panie drogi…
– Co się tu wyprawia?
– Tam…
Na razie zamiast wyjaśnień musiał wystarczyć Halickiemu wskazany przez nią kierunek.
– O w… – Ponad ciemną ścianą pobliskiego lasu dało się zauważyć daleki blask łuny. A więc jednak. Aż do tej pory chciał wierzyć, że to tragiczna pomyłka, żart czy senne majaczenie Chmury.
– Kiedy?
– A jakieś czterdzieści minut temu. Na początku myślałam, że burza idzie, dopiero jak sąsiadka zadzwoniła, dowiedziałam się o wybuchu. Nasi już polecieli gasić, ale trudno wskazać miejsce. Tam przecież nic nie ma, ani chałupy, ani… no, niczego.
Ci ludzie bladego pojęcia nie mieli, co zaszło, bo niby skąd? Środek nocy, a sądząc po łunie, maszyna spadła parę kilometrów dalej, w kompletnie niezamieszkałej okolicy. Coś tam walnęło. Nie u nich, na szczęście, ale sprawdzić należało.
Kiedy rozmawiał z Chmurą? Dwadzieścia minut temu, dwadzieścia pięć? Czyli pomiędzy katastrofą a telefonem do niego upłynął najwyżej kwadrans. Nie ma co, szybcy są.
– Jak tam dojechać?
– Ja pokażę – zaofiarowała się kobieta. Widać samochód żandarmerii i umundurowani żołnierze wzbudzali zaufanie.
– Kaczmarek, zrób miejsce. – Dopiero teraz przyjrzał się jej uważniej: wysoka blondynka koło trzydziestki, o trochę cukierkowatej urodzie. Wydawała się mocno przejęta. Nic dziwnego. Czy codziennie człowiek doświadcza katastrof i wypadków?
Szybko zajęła fotel zwolniony przez kaprala. Teraz mogli ruszyć pełnym gazem. Prowadziła ich jak wytrawny pilot rajdowy. Musiała znać okolicę na wylot. Po kilkuset metrach zjechali z asfaltu. Początkowo poruszali się szutrówką, wymijając ostatnie gospodarstwa, potem zaczynał się zwykły leśny dukt, szeroki, ale pędzić tędy się nie dało.
Ponownie spróbował połączyć się z Waldkiem. Tym razem kapitan odebrał niemal od razu.
– No?
– Zdaje się, że miałeś rację.
– Dojechałeś?
– Prawie. – Wozem rzucało tak mocno, że o mało nie walnął głową w sufit. – Jestem za Tanowem. To już niedaleko.
– Przecież mówiłem.
Halicki przygotował się na najgorsze. Na pewno spadł wojskowy transportowiec, ich albo NATO-wski, inaczej Waldek nie panikowałby aż tak. Kolejna CASA C-295 na złom. A co, jak to któryś z airbusów A400, wielkich maszyn mogących zabierać na pokład ponad sto osób lub trzydzieści siedem ton wyposażenia? Ależ będzie pieprzenia o bezpieczeństwie lotów. Szkoda, że do zabezpieczenia terenu ma tylko dwóch ludzi. Koniecznie trzeba ściągnąć resztę.
– Ja pier… – Powstrzymał się od przekleństwa, gdy boleśnie uderzył ramieniem o burtę. – Mroczek, nie szalej.
– A bo… – Sierżant nie dokończył, w końcu wyjeżdżali spomiędzy drzew. Przed nimi rozciągała się szeroka polana, nawet nie polana, tylko jakieś pole czy pastwisko. Na środku traktu leżał sporej wielkości fragment usterzenia. Mniejsze elementy walały się wszędzie tam, dokąd sięgało światło reflektorów Honkera.
Zjechali na pobocze i z wyciem silnika przetoczyli się jeszcze kawałek. Kolejny zagajnik. Oszaleć można. Nieco dalej dymiący silnik. Zza sosen i jodeł bił mocny blask. Tu już wszędzie porozrzucane były fragmenty poszycia i części wyposażenia. Kadłub musiał znajdować się niedaleko.
Halicki szarpnął za klamkę.
– Mroczek, zostajesz z panią. Dzwoń po straż pożarną i naszych. Kaczmarek, za mną… i zabierz apteczkę.
Wypadł na zewnątrz. Zamiast wilgotnego powietrza w nozdrza uderzył go smród spalenizny. Aż wyciskało łzy z oczu. Pognali pędem przez kępę olch. Ciało w białej koszuli i czarnych spodniach napotkali dosłownie parę metrów dalej. Wydawało się całe. Halicki przyklęknął i potrząsnął za ramię.
– Halo, proszę pana, jest pan ranny?
No pewno, że był, kto wychodzi z takiej katastrofy bez szwanku. Tylko dlaczego ten człowiek, zamiast nosić lotniczy kombinezon, ubrany był jak steward? Kurwa, a jeżeli to był lot pasażerski?
– Marek, ostrożnie go obrócimy, może jeszcze oddycha.
Oglądał już ofiary wypadków, ale całkowicie spalonej twarzy i części torsu się nie spodziewał. Kapral odruchowo się przeżegnał, widząc, co może stać się z człowiekiem. Halicki poderwał się do góry, wycierając dłonie o kurtkę. Nim też wstrząsnął obraz zwłok.
– Idziemy. – Nie ma się co zastanawiać. Jeżeli są ranni, nie zostało im zbyt wiele czasu.
Wypadli na otwartą przestrzeń. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, rozciągało się miejsce katastrofy. Wózek z kołami odwróconymi do góry znajdował na wprost nich. Na lewo dymił wrak, wszystko splątane w koszmarnym kolażu. Tu skrzydło, a tu… to chyba kabina pilotów. Nie dawało się podejść bliżej niż na trzydzieści metrów. Żar był nie do wytrzymania. Pobiegli wzdłuż walcowatego kształtu majaczącego pośród dymu i ognia. Wybebeszona walizka, w środku bielizna i masa drobiazgów, obok korpus człowieka bez rąk i głowy, z nogami uciętymi w kolanach, a przy nim portfel, z którego wiatr wywiewał banknoty.
Halicki przysłonił twarz ramieniem. Bez ochronnego skafandra się nie da, a właśnie zobaczył przed sobą największy fragment samolotu. Wyraźnie widział rząd okienek i na wpół otwarte drzwi.
Zrobił parę kroków w bok. Kaczmarek trzymał się blisko niego niczym cień. Wokoło huczało jak w piecu. Jakiś mocniejszy podmuch zwiał czarny, tłusty dym znad kadłuba. Dostrzegł litery wskazujące przewoźnika. Początkowo nie potrafił ich poskładać w sensowną całość, dopiero po chwili zorientował się, że są pisane cyrylicą. ROSSIJA.
Zerknął na kaprala, który był tak samo zdumiony jak on. Co się tu, do ciężkiej cholery, wyprawia?
Zrobiło się za gorąco, by stać dłużej w tym miejscu. Cofnęli się, byle dalej od płomieni. Już wiedział, skąd panika w głosie kapitana. To nie wojskowy transportowiec ani nawet lot pasażerski – właśnie na terytorium Polski roztrzaskał się samolot należący do Federacji Rosyjskiej. Gorzej być nie mogło.
W pobliżu odezwał się telefon. Major obrócił się i podniósł go z ziemi. Melodyjka wygrywała hymn Rosji, a sam aparat wyglądał na taki z górnej półki, nie do dostania w zwykłej sprzedaży. Na wyświetlaczu mienił się dwugłowy carski orzeł na tle trójkolorowej flagi. Mimo pokusy wolał nie odbierać. Diabli wiedzą, co z tego wyniknie.
Gryzący dym wypełnił mu płuca. Zaczął kaszleć. Wycofał się o kolejne parę kroków. W końcu spróbował ogarnąć całość, starając się przypomnieć sobie, co wie o wypadkach lotniczych. Najbezpieczniejsze miejsce to podobno ogon i kadłub w miejscu, w którym styka się ze skrzydłami.
Pobiegli w lewo, gdzie, jak się wydawało, pożar był mniejszy. Szybko natknęli się na kolejne ciała – kobiety i mężczyźni, w mundurach i po cywilnemu. W tym bałaganie trudno było nawet oszacować ich liczbę.
– Panie majorze, tutaj… – Kaczmarek rozpaczliwie zamachał rękami. Ruszył galopem.
Twarz dziewczyny wydawała się porcelanowa. Może to na skutek bijących w niebo płomieni, a może dlatego, że jej lewa ręka na wysokości łokcia została oderwana. Usta łapały powietrze, a szeroko otwarte oczy wpatrywały się w Halickiego z mieszaniną nadziei i obawy.
Dziwne, że żyła. Jak komuś z taką raną udało się przetrwać aż do teraz? Już dawno powinna się wykrwawić. Zdolności ludzkiego organizmu nie przestaną go zdumiewać nigdy.
– Przytrzymaj jej głowę – polecił kapralowi.
Na początek opaska uciskowa. Ruszaj się, człowieku. Czas i krew przeciekały pomiędzy palcami majora równie szybko jak piasek w klepsydrze.
Strzaskana kość i poszarpana tkanka. Od dawna nie babrał się w takich ranach.
– Jak masz na imię? – Próbował się uśmiechnąć, ale nie szło mu składnie. – Kak tiebia zawut? – dodał na wszelki wypadek po rosyjsku. W głowie tłukły mu się jakieś zwroty zapamiętane z dawnych szkoleń i prób samodzielnego nauczenia się języka, ale jak na złość nic nie pasowało do sytuacji.
– Olga. – Jak na kogoś w tak poważnym stanie powiedziała to czysto i wyraźnie.
– Trzymaj się.
– Czy ja…?
– Oczywiście, że nie – wpadł jej w słowo.
Co ma jej powiedzieć? Jeśli natychmiast nie znajdzie się na stole operacyjnym, umrze, tak podpowiadało mu doświadczenie i logika. Najbliższy szpital znajdował się co najmniej czterdzieści kilometrów stąd. Szansa, że przeżyje, zawierała się pomiędzy wyrażeniami znikome a beznadziejne.
– Skąd lecieliście? – Na to pytanie musiała znać odpowiedź.
Dziewczyna szerzej otworzyła usta, w źrenicach odbiła się pożoga.
– Olga, słyszysz mnie? – Pogłaskał ją po czole, rozmazując szkarłatną wstęgę. – Nie odpływaj.
– Z Berlina – padły ostatnie słowa. Odeszła parę sekund później.
Major zamknął jej oczy. Kaczmarek gapił się na niego zdumiony. Zdaje się, że on też oglądał wieczorne wiadomości, a właśnie potwierdziły się najgorsze obawy – samolot z rosyjską delegacją rządową, w tym z samym prezydentem Władimirem Władimirowiczem Putinem, spadł na północ od Szczecina. Coś podobnego trudno sobie było wyobrazić. To, co się za moment zacznie, w niczym nie będzie przypominać akcji, w jakich brał udział wcześniej.
Znalazł komórkę. Sam wszystkiego nie ogarnie. Potrzebował pomocy, i to natychmiast.
– Waldek… – Kapitan zgłosił się natychmiast. – Jest gorzej, niż myślałem.
– Ktoś przeżył?
Halicki popatrzył pod swoje nogi, na zwłoki Olgi.
– Nie. – Z trudem przełknął ślinę. – Wiesz, co to za lot?
– Tak.
– Czy…
– Piotr, słuchaj mnie uważnie…
– Potrzebujemy karetek i wozów gaśniczych.
– Wiem o tym, pierwsze jednostki już do was jadą, teraz mi nie przerywaj, proszę cię…
– Waldziu, ja nie mam czasu na jakieś gierki. – W Halickim zaczęła wzbierać złość.
– Ten samolot… no… kurwa… – kapitan najwyraźniej się zaciął – nie był jedynym, który uległ katastrofie.
– Co ty pieprzysz? – Już i tak wysokie ciśnienie podskoczyło majorowi jeszcze bardziej.
– To tajne i nie do końca potwierdzone, ale…
– No mów, człowieku.
– Samoloty wszystkich delegacji, które brały udział w forum w Poczdamie, uległy… no… wypadkom.
– Nie mówisz poważnie. – Ziemia pod nogami Halickiego zakołysała się.
– Jak najbardziej. Osiem najbardziej uprzemysłowionych krajów na tej planecie straciło przywódców w jeden wieczór. Wiesz, co to oznacza?
– Nie – odpowiedział zgodnie z prawdą.
– Ja też nie. – Słowa kolegi nie napawały otuchą.
Halicki nagle zapragnął znaleźć się jak najdalej od tego wszystkiego, daleko, bardzo daleko, najlepiej na drugim krańcu świata.
Podporucznik Robert Galiński skupił się na trzymanym w ustach pasku gumy do żucia. Szczęki pracowały miarowo, wciąż na nowo ugniatając kawałek miętówki, która powoli traciła smak. Jeszcze jedną miał w zapasie, choć na razie wolał jej nie rozpieczętowywać. Przyda się na później.
Śmigłowcem rzuciło w prawo i w lewo, żołądek podjechał podporucznikowi pod samo gardło. Z trudem udało mu się opanować odruch wymiotny. Dobrze, że zrezygnował ze śniadania, inaczej piękny paw ozdobiłby podłogę w Mi-17.
Wzrok utkwił w drzwiach desantowych znajdujących się naprzeciwko. Za parę minut będzie musiał przez nie przejść. Prawdę mówiąc, siedzenie na brezentowym krzesełku i wyczekiwanie, aż pilot da znak i w końcu stanie na skraju przepaści, irytowało Galińskiego najbardziej. Wolał nie patrzeć na resztę plutonu. Trafił tu chyba przez pomyłkę lub za sprawą kaprysu jakiegoś wesołka z WKU. On, absolwent warszawskiej uczelni, znalazł się w towarzystwie żołnierzy elitarnej jednostki. To miała być miła i niezobowiązująca przygoda, a nagle wylądował w miejscu i czasie, które nie były fajne. Okoliczności zdecydowanie nie przypominały spokojnej czytelni, w której lubił przesiadywać.
Z wielkim trudem zmusił się do tego, by odwrócić głowę i spojrzeć na morze pod nimi. Bałtyk nie rozpieszczał. Szare fale przetykane białymi grzywaczami przetaczały się we wszystkich kierunkach.
Galiński dodatkowo dostrzegł fregatę, dwie korwety i ogromny desantowiec, z którego właśnie startowały Seahawki. Ćwiczenia Baltops rozwijały się w pełni. Czterdzieści okrętów, dziesięć tysięcy żołnierzy, marynarzy i lotników. Zdaniem wielu do kompletu brakowało jedynie lotniskowca, bo pozostałe klasy jednostek morskich były licznie reprezentowane, łącznie z krążownikami typu Aegis. Jeden z nich Galiński widział wieczorem. Konstrukcja robiła wrażenie – zwarta bryła, wysokie maszty i płaskie anteny radarów. To było coś, z czym należało się liczyć. Szkoda, że nie dawało się wejść na pokład.
Albo jedna z tych nowych rakietowych fregat francuskich typu FREMM. Podobno w środku znajdowało się więcej elektroniki niż w Cap Canaveral. Może i polska marynarka w końcu doczeka się podobnych nowinek.
Mi-17 gwałtownie opadł. Stało się to tak szybko, że ledwie zdążył chwycić się aluminiowego stelażu służącego do obciągnięcia brezentu na siedzeniach. Co gorsza, połknął gumę. Spróbował ją wypluć, ale tylko się rozkaszlał. Jeżeli ma stanowić przykład dla reszty, to nie powinien zachowywać się jak idiota.
Maszyna w końcu wyrównała i pomknęli w stronę nieodległego już brzegu. Chwila opuszczenia śmigłowca zbliżała się nieuchronnie. Wszystkich czekał zjazd na linie z wysokości kilku metrów. Podobno nic nadzwyczajnego, choć dla nowicjusza emocje gwarantowane.
W przedziale desantowym hulał teraz wiatr. Linę wyrzucono na zewnątrz. Galiński zebrał całą odwagę. Zrobił parę drobnych kroczków i stanął na krawędzi otchłani.
– Da pan radę. – Sierżant kiwnął głową. Spod zielono-brązowej pasty, którą wysmarował twarz, błyskały jedynie białe zęby. – Śmiało.
Łatwo powiedzieć. Kiedy stoi się na ziemi, wysokość ośmiu metrów nie wydaje się oszałamiająca. Gorzej, gdy jest odwrotnie i z tych paru metrów spogląda się w dół.
Chwycił linę i desperacko zawisł na samych rękach. Obróciło nim szybciej, niż zdążył się zorientować.
O, jasna cholera, chyba nie da rady. Już był na zewnątrz. Zdaje się, że powinien uchwycić linę również nogami. Ta niestety kołysała się we wszystkie strony.
Gwałtowna bryza znad morza zatrzęsła helikopterem. Opadli metr albo i półtora. Pilot, nie chcąc roztrzaskać się o ziemię, zwiększył moc. Szarpnięcie, w normalnych warunkach prawie niezauważalne, tym razem wystarczyło, by wyrwać sznur z rąk Galińskiego. Zdążył jeszcze zdziwić się, dlaczego oczy sierżanta zrobiły się wielkie jak spodki, po czym runął na wydmę.
Gdy ponownie uniósł powieki, transportowego Mi-17 już nie było. Był za to szpitalny sufit i zatroskane twarze lekarskiego konsylium, potem ponownie zapadł w cudowne odrętwienie. Nie czuł nic. Zamiast ułomnego ciała, jakim dysponował do niedawna, miał czystą świadomość, szybszą niż czas i przestrzeń. Przemierzał galaktyki i zagłębiał się w bezmiar czarnych dziur. Jeżeli tak wygląda kres życia, to nie ma się czego obawiać.
***
– Panie Robercie, słyszy mnie pan?
Początkowo nie wiedział, co się z nim dzieje. Płynął, leciał, Bóg jeden wie, a teraz brutalnie został ściągnięty na ziemię.
– Co? – Powieki nie chciały się otworzyć. Wytężył całą wolę i w końcu dostrzegł pochylonego nad sobą mężczyznę w zielonym kitlu.
– Jak się pan czuje?
– Ja?
– Ależ z pana kawalarz – odpowiedział człowiek, który Galińskiemu wydawał się lekarzem. – Co za szczęście, grał pan kiedyś w totka?
– Nie.
– Proszę spróbować, główna nagroda gwarantowana. – Uśmiech nie schodził z pucułowatej twarzy. – A wracając do tematu, ma pan stłuczoną miednicę, uszkodzoną nogę i złamany palec u ręki, no i niewielki wstrząs mózgu. Kręgosłup nienaruszony. Koledzy myśleli, że pan zginął.
Dławiący lęk ścisnął gardło podporucznika. Przypomniał sobie wszystko, a właściwie to nie wszystko: lot tak, upadku nie. Ten akurat fakt mózg starał się wyprzeć ze świadomości.
– Panie doktorze… – Spróbował usiąść, lecz został delikatnie, acz stanowczo ułożony na posłaniu. – Będę chodził?
– Chodził, tańczył, skakał, do wyboru, do koloru, nic nie stoi na przeszkodzie.
– Naprawdę?
– A co pan myślał? Sam jestem zdziwiony, jak szybko dochodzi pan do siebie. Przywieźli pana wczoraj z tych manewrów pod Ustką. Co, chce się panu pić? – zapytał lekarz, widząc, jak oblizuje spierzchnięte usta.
– Trochę.
– Zaraz kogoś poproszę. Siostro… Gdzie ona jest? Kiedy są potrzebne, nigdy ich nie ma.
– Tak, panie doktorze? – rozległo się od strony drzwi.
– Pacjent jest spragniony, jeszcze się nam odwodni.
– Już przynoszę.
Na razie pielęgniarka nie pojawiła się w polu widzenia Galińskiego, ale sądząc po głosie, należała do młodszej części personelu medycznego.
– Kiedy będę mógł wstać?
– No, nie tak prędko, powiedzmy za parę tygodni, potem rehabilitacja. Za jakieś trzy miesiące będziesz jak nowy, chłopcze.
– Amando, otwórz drzwi. – Trzydziestoczteroletniej Becky Marsh od rana wszystko leciało z rąk, a na dodatek zaczynała brać ją grypa. Nim na dobre otworzyła oczy, już czuła łamanie w kościach i podwyższoną temperaturę. Łyknęła dwie pastylki apapu, lecz poprawa była znikoma. W biurze większość pracowników nie wyglądała lepiej, te podkrążone oczy i spocone czoła. Po paru godzinach miała dość. Czas wlókł się niemiłosiernie. Niemal odliczała minuty do końca i gdy już dotarła do domu, robiąc po drodze zakupy, wydawało jej się, że jest na skraju wytrzymałości. – Słyszysz, co mówię?
Z dużego pokoju dobiegały dźwięki puszczanej w kablówce kreskówki. Przestała mieszać makaron w garnku i sama poszła otworzyć. Na osiemnastą umówiła się z synem sąsiadów na czyszczenie basenu i przystrzyżenie trawnika przed domem. To na pewno on. Jak zwykle przyszedł wcześniej, licząc, że dzięki temu Becky do ustalonej stawki dorzuci chociaż parę dolców.
Minęła salon. Z oparcia kanapy wystawały stopy jej trzynastoletniej córki w białych skarpetkach.
– Zaraz sobie pogadamy – rzuciła pod jej adresem.
Gdzieś głęboko w trzewiach poczuła nieprzyjemny ucisk. To z pewnością lunch. Przez najbliższy miesiąc nie weźmie tajskiego żarcia do ust. Opanowała się, powoli naciskając klamkę. Uśmiechnięta od ucha do ucha buzia Jima Dowsona sprawiła, że i ona się rozpogodziła.
– Jestem.
– Za każdym razem, jak cię widzę, mam wrażenie, że znów urosłeś.
– Przesada. – O ile to było w ogóle możliwe, chłopak rozpogodził się jeszcze bardziej. – No, może centymetr lub dwa – powiedział, wypinając pierś do przodu.
– Stawka jak zwykle – zastrzegła.
– Już się biorę do roboty.
W drodze do kuchni zajrzała do salonu. Przez te parę minut Amanda nie ruszyła nawet nogą.
– Dobrze się czujesz?
Brak odpowiedzi jej nie zdziwił. Nastolatki tak już mają. Dobrze, że córka nie przysparzała jakichś szczególnych problemów. Jak na swój wiek Amanda była wyjątkowo rozsądną osobą.
– Zjesz ze mną czy poczekasz, aż tata wróci z pracy? – Becky zaczynała tracić cierpliwość. – Odezwij się w końcu.
Niespodziewanie Amanda zgięła się i zwymiotowała na dywan. Pokój wypełnił kwaśny odór. Kobieta zaniepokoiła się nie na żarty. Podobno w niektórych hrabstwach panowała grypa, a był to jakiś wyjątkowo zjadliwy szczep. Takie okręgi izolowano, co ponoć i tak niewiele dawało, bo choroba wybuchała wciąż w nowych miejscach. Każde wiadomości poprzedzano informacjami o tym, jak się chronić. Część ekspertów mówiła o zwiększającej się liczbie chorych, część uspokajała, twierdząc, że epidemia sama wygaśnie. Nie wiedziała już, co o tym myśleć. Zresztą do tej pory to nie był jej problem, tylko władz. Przecież tam pracują odpowiedni, znający się na swojej robocie ludzie. Podobno mają najlepszych specjalistów na świecie.
Pobiegła do kuchni po mokrą ścierkę. To nie wyglądało na zwykłą niedyspozycję, chociaż kto wie? Trzynastolatkom przychodziły do głowy najróżniejsze pomysły. Może to marihuana lub jakiś syntetyk? Ma smarkula nauczkę, zamiast zabawy – zatrucie.
Klęknęła przed Amandą i przejechała dłonią po jej miękkich blond włosach. Obiecała sobie, że nie będzie krzyczeć.
– Co to było? Mów, tylko nie kręć. – A niech to, czoło dziewczynki wydawało się rozpalone. Najlepiej będzie, jak zawiezie ją do szpitala.
Gdy wstawała, zakręciło jej się w głowie, i to tak mocno, że musiała przytrzymać się kanapy. O cholera, z nią też nie było najlepiej. Wkrótce dołączyło do tego kręcenie w żołądku. Jeśli natychmiast nie pójdzie do łazienki, czeka ją kompromitacja. Spokojnie, tylko spokojnie. Da sobie radę. A właściwie gdzie jest Bill? Jak jest potrzebny, to nigdy go nie ma. Może zadzwonić? Później. Musi iść szybciej. Toaleta, mimo że znajdowała się parę metrów dalej, wydawała się równie odległa jak księżyc.
Przeniknęła ją fala gorąca. Zatrzymała się, bo niemal odebrało jej oddech. Później świat zawirował. Nim upadła, zdążyła pomyśleć, że chyba jest wyrodną matką, skoro myśli tylko o sobie.
***
Jim Dowson właśnie kosił trawnik koło garażu, kiedy zorientował się, że nie wszystko jest w porządku. Czuł swąd spalenizny i jeszcze jakiś odór, który kojarzył się jednoznacznie z gównem.
Lubił Marshów, zwłaszcza ją, bo pan Marsh prawie nie zwracał na niego uwagi, co najwyżej machał na powitanie i zaraz znikał bądź to w samochodzie, bądź to w domu, zależnie o jakiej porze dnia się widzieli. Amanda też stroiła fochy. Głupia pinda. Pewnie myśli, że jak załapała się do drużyny cheerleaderek, to jest ustawiona na całe życie.
Pani Marsh to zupełnie inna historia. Wiedział, że go lubi. Może i była grubo po trzydziestce, ale na sam jej widok Jima oblewał rumieniec. Podobnie było i dzisiaj. Wpadł wcześniej, zamienili parę słów, które od tamtej pory analizował i… zdaje się, że należało coś zrobić, bo to, co działo się w środku, nie wydawało się normalne.
– Pani Marsh? – Podszedł do bocznego wejścia z tyłu posesji i zastukał energicznie. Gęsto udrapowane firanki zasłaniały widok. – Pani Marsh? – Spróbował ponownie. W końcu przekręcił gałkę i wszedł do środka. Tu na pewno coś się paliło. Smród zrobił się nie do wytrzymania.
Czujny jak policjant na patrolu pomaszerował w głąb domu. Z garnka stojącego na kuchence wydobywał się dym. Zdjął naczynie z gazu i wrzucił je do zlewu. Odkręcił zimną wodę. Zasyczało. Dopiero teraz poczuł się jak ogarnięty ogniem piekielnym. Kaszlnął i wycofał się. Przynajmniej tu sytuacja wydawała się opanowana. Właściwie to gdzie są domownicy? Wywiało ich czy jak?
Becky Marsh znalazł tuż przy schodach. Wydawała się nieprzytomna. Kałuża wymiocin i poplamione spodnie wyraźnie świadczyły o złym stanie kobiety. Bełkotała. Bardziej przypominała zombie niż żywego człowieka. Nic nigdy tak go nie przeraziło.
Do telefonu doskoczył jednym susem. Wybrał numer alarmowy, trzęsąc się jak w febrze. Odezwali się od razu. Powiedział, co zaszło. Instrukcje były proste – miał czekać, aż przyjedzie ekipa medyczna, i niczego nie dotykać.
Zjawili się po mniej więcej dziesięciu minutach i wtedy niepokój Jima sięgnął zenitu. To nie był zwykły zespół ratunkowy. Takich ludzi widział do tej pory jedynie w filmach katastroficznych. Ochronne białe, żółte i czerwone kombinezony przykrywały ich od stóp do głów. Maski na twarzach sprawiały, że wyglądali jak kosmici.
Z tego, co nastąpiło później, niewiele pamiętał. Bez ceregieli został zapakowany do białej furgonetki. Nawet nie zapakowany, a wrzucony, zupełnie jak uciążliwy bagaż. Kompletnie nie orientował się, dokąd jadą. Gdy już się zatrzymali, znalazł się w długim, prostym korytarzu. To zupełnie nie wyglądało jak szpital. Skojarzenie z kostnicą przyszło samo. Jakiś człowiek zapytał go o nazwisko, dostał kartę i pidżamę. Kolejne pokoje, w końcu schody na górę. Niewiele widział, lecz sądząc z dochodzących go odgłosów, był to spory ośrodek. W pobliżu chyba trwała budowa. Wyraźnie słyszał szum wysokoprężnych silników i serwomechanizmy koparek.
W izolatce otrzymał zestaw lekarstw, choć nie czuł się chory. Wkrótce powieki zaczęły mu opadać same. Osunął się na łóżko i zapadł w niespokojny sen. Pod wieczór dostał gorączki i bólów brzucha. Antybiotyki nie zadziałały. To tracił, to odzyskiwał przytomność. Jego stan się pogarszał, a rzeczywistość i fantazja zaczęły się ze sobą zlewać. Nie mylił się co do jednego. Niedaleko faktycznie pracował ciężki sprzęt budowlany.
W każdym z wykopanych dołów dawało się pomieścić do tysiąca zwłok. Ośrodek Specjalny numer 1187 nie był jedynym, jaki powstał w ciągu ostatniego tygodnia. Federalna Agencja Zarządzania Kryzysowego tworzyła je w całym kraju, a i tak potrzeby okazywały się większe, niż zakładano.
Jim Dawson zmarł dwadzieścia cztery godziny po zakażeniu. Wcześniej nigdy nie chorował, żył więc w przekonaniu, że jest uodporniony na wszelkie wirusy.
Akurat na ten konkretny nie był.
Te wakacje na pewno nie będą należeć do udanych – myśli Halickiego poszybowały swobodnie. Stracił ochotę na wpatrywanie się w stertę dokumentów, które leżały na biurku. Zapragnął wyjść i zaczerpnąć świeżego powietrza, co na razie nie wydawało się możliwe nie tylko dlatego, że zbierało się na burzę.
Od trzech tygodni zajmował się jednym. Przez jego biuro przewinęło się co najmniej kilkaset osób, delegacji, ekspertów, oficjeli i kilku nawiedzonych, którym w niewytłumaczalny dla nikogo sposób udało się pokonać warty i dostać aż tutaj. Był prezydent, premier i całe stado parlamentarzystów – wszyscy bez wyjątku przejęci i z masą dobrych rad, tylko że on nie potrzebował dobrych rad, a spokoju. Niech w końcu specjaliści wypowiedzą się, co zaszło, bo jak do tej pory wszyscy dreptali w miejscu.
Część członków komisji do spraw badania katastrof lotniczych oświadczyła, że samolot Ił-96-300 po prostu rozpadł się w powietrzu na skutek dużych naprężeń. Ilekroć o tym słyszał, zawsze drapał się w głowę – samoloty nie rozpadają się bez przyczyny. Kolejna sugestia – na pokładzie doszło do wybuchu substancji nieznanego pochodzenia. To również nie znajdowało potwierdzenia w ekspertyzach, choć w prasie już pojawiały się artykuły o trotylu we wraku Iła.
Do tej pory nie potrafiono znaleźć sensownego wytłumaczenia, dlaczego lot odbywał się nad terytorium Polski, choć od początku planowano udać się na północ i dopiero nad Bałtykiem obrać kurs na wschód. Piloci nie mogli aż tak się pomylić. To w końcu fachowcy najwyższej klasy. Przecież tyłka samego prezydenta nie będzie woził jakiś tam amator.
Jak twierdził jeden z niezależnych ekspertów zajmujących się tematem, samolot został źle naprowadzony, a jego aparatura pokładowa zhakowana, co w konsekwencji doprowadziło do katastrofy.
Teoria może i rozsądna, tylko kto miałby to zrobić? Najbardziej oczywista odpowiedź – ten, kto na tym skorzystał, nie miała większego sensu. Śmierć poniósł nie tylko przywódca Rosji, roztrzaskały się również maszyny pozostałych przywódców Europy, Ameryki Północnej i Japonii. Wszystkich w pierwszych minutach ogarnęło zdumienie, które szybko przerodziło się w panikę. Iłem Putina mało kto się przejmował oprócz samych Rosjan, ale jak to się stało, że runął na ziemię Air Force One?
Samoloty pozostałych przywódców to również nie jakiś tam złom, powyciągany na specjalne okazje. Ludzie i sprzęt z najwyższej półki.
Do wojny nie doszło wyłącznie dlatego, że śmierć poniósł nie tylko Władimir Władimirowicz, ale również prezydent Stanów Zjednoczonych, premier Kanady i niemiecka kanclerz, właśnie udająca się z wizytą do Monachium. To się po prostu nie mieściło w głowie. Zginęło niemal tysiąc osób. Owszem, jeden wypadek dawało się wytłumaczyć, ale osiem? Zdarzenie całkowicie przekierowywało politykę światową. W tych okolicznościach nikt nie pozostawał obojętny. Zmiany dotyczyły wszystkich – od pastucha z gór Ałtaju po handlarza nieruchomościami z Los Angeles i rybaka z włoskiego Bari.
Niemal od razu na pierwszą linię wysunął się drugi garnitur polityków. W Japonii i we Włoszech zdecydowano o rozpisaniu nowych wyborów. W USA cała władza przeszła w ręce wiceprezydenta. Federacja trwała w zawieszeniu. Do tej pory nie wiedziano, kto przejmie schedę po Putinie.
Unia Europejska i jej agendy straciły wiatr w żaglach. Większość urzędników porzuciła eksponowane stanowiska i wróciła do domów. Co tam Bruksela, skoro walił się cały świat. Na barki tych, którzy pozostali, spadł ciężar kierowania całym tym bałaganem. Spraw do rozwiązania było tyle, że nie wiedziano, w co ręce włożyć. Od czego tu zacząć, skoro najbardziej cywilizowane państwa na tej planecie straciły solidne podstawy i zaczęły balansować na krawędzi?
Europa jeszcze jakoś sobie radziła, ale kontynent północnoamerykański powoli, acz systematycznie zmierzał ku zatraceniu. Epidemia, która z początku wydawała się nic nieznaczącym epizodem, nieoczekiwanie zataczała coraz szersze kręgi. Liczba zarażonych szła w miliony. Pandemia rozwijała się w zawrotnym tempie i wciąż nie wiedziano, co jest jej przyczyną. Epidemiolodzy i lekarze dwoili się i troili. Nowi chorzy pojawiali się nie tylko w wielkich aglomeracjach, ale i na zabitej dechami prowincji. Wystarczyły dwa lub trzy dni i po człowieku. Nie nadążano z pochówkami. Na obrzeżach miast kopano zbiorowe mogiły, mogące pomieścić do tysiąca zmarłych. Czegoś podobnego nie doświadczono od 1920 roku, kiedy to przez Stany przetoczyła się hiszpanka. Po niemal stu latach wszystko powtarzało się z tą samą intensywnością i groziło upadkiem całej gospodarki. Nie chodziło już o drobne kwoty: miliard tu, miliard tam. Analitycy rynków finansowych ze zdumieniem obserwowali to samo, co kiedyś spotkało kraje bankrutujące – pieniądze transferowano na zagraniczne konta, ceny nieruchomości spadały na łeb na szyję. Wstrzymywano loty międzykontynentalne, a wszystkich, którzy przybywali ze Stanów lub Kanady, poddawano kwarantannie. Obozy dla nich powstawały jak grzyby po deszczu. W zachodniej Europie było ich już dwadzieścia, kolejnych trzydzieści znajdowało się w fazie tworzenia. Turyści z USA nie chcieli wracać do domów, przyjezdni ze starego kontynentu nie mogli opuścić Stanów. I jednym, i drugim kończyła się gotówka. Tysiące, a może i dziesiątki tysięcy rodzin, zamiast korzystać z wakacji, koczowało na lotniskach, co jeszcze przyśpieszało rozwój pandemii.
Jakby tego było mało, dały o sobie znać różnice etniczne – gangi Latynosów ruszyły na czarnych, białych i Azjatów. Ci, zagrożeni i wypierani ze swoich dzielnic, odpowiedzieli w jedyny znany sobie sposób – przemocą. Ulice spłynęły krwią. Policja, Gwardia Narodowa, a w niektórych przypadkach także regularna armia, przystąpiły do pacyfikacji. Jak zwykle przy tego typu operacjach oberwało się wszystkim – winnym i niewinnym. Przestały wystarczać pałki, tarcze i gaz łzawiący, sięgnięto po ostrą amunicję.
Im usilniej próbowano przywrócić porządek, tym bardziej robiło się krwawo. Do najpoważniejszych rozruchów i zamieszek doszło w Nowym Orleanie, El Paso, Houston, Albuquerque i Atlancie. Ofiary liczono w setkach. Północ wydawała się jeszcze spokojna. Tylko na jak długo? Zaczęto wieścić koniec supermocarstwa. Halicki jak na razie nie był o tym przekonany. Potrzeba dużo więcej, by ten cały gmach zawalił się z hukiem. Jakaś tam epidemia, choćby najbardziej śmiertelna, czy rozruchy na tle rasowym nie pogrążą kraju na dobre.
Śmiertelny cios zadać mogli za to sojusznicy. W Europie zaczęto odżegnywać się od wszystkiego, co amerykańskie. Może gdyby przy władzy pozostali ci, co rządzili do niedawna, wydarzenia potoczyłyby się… nie inaczej, ale na pewno lepiej, a tak wydawało się, że świat wraca do czasów sprzed drugiej wojny. Każdy kraj zaczynał liczyć tylko na siebie. Cała cywilizacyjna solidarność rozpadała się w oczach. To może jeszcze nie był etap wyłapywania amerykańskich obywateli i kierowania ich do obozów filtracyjnych, ale wielu populistycznych polityków jakby zaczęło tracić poczucie zwykłej ludzkiej przyzwoitości. I nic dziwnego, strach zajrzał ludziom w oczy. Obawiano się tego samego, co przytrafiło się Waszyngtonowi czy Seattle.
Świat zastygł w zdumieniu. Każdy kolejny dzień przynosił zaskakujące newsy. Pekin, największy wierzyciel amerykańskiego długu, już deklarował pomoc. Dla nikogo nie było tajemnicą, że jeśli padnie dolar, padną też i Chiny, i Japonia. Z drugiej jednak strony, wielu specjalistów wskazywało na sprzyjającą okazję do pogrążenia odwiecznego rywala. Co prawda Waszyngton był wciąż niekwestionowanym liderem i mógł bez wahania huknąć obcasem w pulpit, zupełnie jak towarzysz Chruszczow podczas sesji ONZ-etu, niemniej kwestia, co wówczas stanie się z chińskim eksportem, wciąż pozostawała otwarta.
Halickiemu podniosły się włosy na karku. Każdy człowiek przy zdrowych zmysłach wiedział, że wszystko od początku do końca zostało ukartowane: i szalejąca w USA epidemia, i spadające z nieba samoloty z przedstawicielami rządów największych światowych gospodarek. Ataki hakerskie przed Nocą Sądu – jak media określiły wypadki z pierwszego na drugiego lipca – na tyle zaniepokoiły struktury odpowiedzialne za bezpieczeństwo, i to nie tylko w Polsce, że zdecydowano się na postawienie w stan gotowości wybranych elementów sił obronnych. Wiele jednostek opuściło koszary, okręty wypłynęły w morze, a samoloty zaczęły patrolować przestrzeń powietrzną.
Było to jednak zbyt mało i zbyt dużo równocześnie. Zbyt mało, bo ci, którzy mieli zginąć, i tak zginęli. Wyprowadzenie wojsk w pole też nie posłużyło niczemu oprócz zagwarantowania dobrego samopoczucia decydentów. Nikt nie zaatakował europejskich miast ani nie wypowiedział Europie wojny. Trwał swoisty pat i nikt na dobrą sprawę nie wiedział, do czego to wszystko prowadzi.
Dość tych rozważań. Lepiej, jak skupi się na własnej robocie.
Major powrócił myślami do tamtej nocy. Na miejscu znalazł się jako jeden z pierwszych i to właśnie od niego próbowano wyciągnąć wszystko, co mogło pomóc w dochodzeniu, w ogóle nie przejmując się tym, że nie był ani świadkiem, ani ekspertem lotniczym.
Szczątki Iła 96 rozrzucone były na ziemi. Wolał nie spekulować, dlaczego tak się stało.
Na początku był telefon od Chmury, to pamiętał doskonale. Jeśli nadarzy się okazja, spróbuje dowiedzieć się, skąd kapitan o tym wiedział. Tu decydowały minuty. Wszystko odbyło się na styk. Szaleńczej jazdy w środku nocy wolał nie wspominać. Dojazd do Tanowa i… a tak, rozmowa z tamtą kobietą. Jakoś później stracił ją z oczu, po prostu za dużo się działo, trochę szkoda. Zadzwonić do niej? Nie znał numeru ani nazwiska, imienia też sobie nie przypominał. Na miejscu katastrofy był kilkakrotnie i jakoś nie pomyślał o tym, by z nią porozmawiać. Może Mroczek wie więcej, chyba ją odwoził, ale tego nie był pewny.
Jak posiedzi w biurze kolejną godzinę, to oszaleje.
W końcu się zdecydował, wstał, sięgnął po czerwony beret żandarmerii i obciągnął bluzę. Opuścił biuro i zamknął za sobą drzwi na klucz.
– Wychodzę – rzucił do dyżurnego, zbiegając po schodach. Na parkingu obok dwóch Honkerów stał nowy terenowy mercedes, ostatni nabytek jednostki. Wsiadł do wozu i przekręcił kluczyk w stacyjce.
Szybko włączył się do ruchu. W tym momencie pomysł wydawał mu się zupełnie do niczego. Skoro najlepsi eksperci łamali głowy nad tym, co zaszło, to co będzie widział ktoś, kto o lotnictwie nie miał zielonego pojęcia? Trudno, pojedzie, powęszy, może wpadnie na jakiś pomysł. Do ekspertyzy czarnych skrzynek na pewno nie zostanie dopuszczony, podobnie jak do tych wszystkich badań śladów materiałów wybuchowych i testów mających wyjaśnić, czy urządzenia pokładowe działały poprawnie. Właściwie to sam nie wiedział, czego szuka.
Dał sobie spokój z rozważaniami. Niech główkują specjaliści, od tego przecież są.
***
Na miejsce dojechał akurat, gdy w radiu Edith Piaf ogłaszała wszem wobec, że niczego nie żałuje. Zatrzymał samochód mniej więcej w tym samym miejscu, w którym zrobił to wcześniej sierżant Mroczek. Wysiadł i rozejrzał się. Tanowo to typowa ulicówka – domy wzdłuż głównej drogi, opodal sklep. Kolejny trochę dalej. Ludzi też niewielu. Główną atrakcję, wrak leżący parę kilometrów stąd, już sobie obejrzał. Szczątki zresztą wywieziono. Teraz przekopywano teren na głębokość pół metra. Pierwszy posterunek strzegący strefy znajdował się niedaleko. Nikt niepowołany nie powinien kręcić się w pobliżu. Za przekroczenie granicy zony groziły dotkliwe kary, głównie finansowe. Trzeba mieć nierówno pod sufitem, by pchać się w takie miejsce.
Rozejrzał się na boki. Gdyby nie słabo już wyczuwalny swąd w powietrzu, okolicę można by uznać za sielankową. Akurat jak na złość nikogo nie było w pobliżu. Sklął sam siebie za idiotyczny pomysł. O kogo ma pytać? Być może osoba, która im wówczas pomogła, wcale tu nie mieszkała, a na przykład przyjechała odwiedzić znajomych. Westchnął.
Płot najbliższego gospodarstwa znajdował się ledwie parę metrów dalej. Obejście otwarte. Pies stróżujący, wilczur zmieszany z kundlem, na widok Halickiego podkulił ogon i schował się w budzie. Pewnie w ciągu ostatnich paru dni wypadł na ulicę, dostał kopa od któregoś z nerwowych sierżantów i w konsekwencji nauczył się szacunku do munduru.
– Pan do kogo? – Tęga kobieta po sześćdziesiątce wyszła zza rogu domu.
– Trzy tygodnie temu zatrzymałem się tutaj. – Czuł, że bredzi, ale brnął dalej. – Jechaliśmy do miejsca wypadku – wyjaśnił już bardziej składnie. – Prowadziła nas pewna kobieta… – Gdyby nie polowy uniform, w którym paradował, już dawno zostałby posłany do diabła.
– Doprawdy nie wiem, jak mogłabym pomóc.
Należało się tego spodziewać.
– No nic, dziękuję. – Wycofał się do drogi.
Z kim tu gadać? Z listonoszem, z sołtysem? Może z kierownikiem sklepu? Ten pewnie zna wszystkich. Widzi mieszkańców codziennie, i to wielokrotnie. Nie zaszkodzi spróbować.
Przeciął jezdnię i wszedł na parking. Po chwili wiedział, że nic z tego nie będzie. To sieciówka. Przy kasie siedziała dziewczyna niekoniecznie pochodząca stąd. Dotyczyło to całego personelu. Zniechęcony zawrócił. To się nie mogło udać.
Stanął na chodniku. Szosą przetaczała się kolumna samochodów. Przyglądał się im przez chwilę. Z jednego z pojazdów sterczały anteny, pozostałe przewoziły kontenery, w tym chłodnie przeznaczone do przechowywania odnalezionych fragmentów ciał. Konwój przejechał z łoskotem.
Wkrótce ostatni wóz znikł w oddali.
Cały ten wyjazd okazał się chybiony. Teraz do sołtysa i na tym koniec. Wsiadł do mercedesa i zawrócił, gdy postać na rowerze mignęła tuż przed terenówką. Co prawda za pierwszym razem nie przyglądał się jej dokładnie, ale to na pewno była ona. Pieszo jej nie dogoni, bo jak na amatorkę rozwijała całkiem przyzwoitą prędkość. Jej długie opalone nogi tylko śmigały w powietrzu.
Uruchomił silnik i włączył syrenę. Mercedes ruszył, wystrzeliwując spod kół drobne kamyki i żwir z pobocza.
Pościg nie trwał długo, najwyżej sto metrów. Wyminął rowerzystkę i zatrzymał się przed nią. Bez wątpienia zrobił wrażenie.
W pierwszej chwili go nie poznała. Nic dziwnego. Kto miał wówczas głowę do takich głupot? Do tego była noc, a wszyscy działali w ostrym stresie.
Przedstawił się i wyjaśnił, o co chodzi.
– A, już sobie przypominam. – Uśmiechnęła się. W jej oczach zapaliły się wesołe iskierki.
– Coś ze mną nie tak? – Halicki spojrzał na mundur. Może ptak nasrał mu na pagony i stąd to rozbawienie.
– Wszystko w absolutnym porządku. – Wyciągnęła w jego kierunku dłoń. – Jestem Alicja.
– Miło mi.
– Co pana do nas sprowadza?
Brodą wskazał na las, nad którym w końcu przestał unosić się dym z pogorzeliska.
– Rozumiem. – Posmutniała.
– Może nie stójmy tak, pani, zdaje się, ma jakieś sprawy do załatwienia. Podwiozę, wtedy porozmawiamy – zaproponował.
– A co z rowerem?
– Powinien się zmieścić z tyłu. – Odebrał od niej wehikuł i umieścił w części transportowej samochodu. Z galanterią otworzył przed nią drzwiczki i zaprosił do środka. Owiał go zapach perfum, i to takich z górnej półki, żadne tam mydełko Fa. Pożałował, że sam nie skropił się czymś odpowiednim. Obszedł terenówkę i zasiadł z drugiej strony.
– Dokąd?
– Wybierałam się do Polic.
– Pani tam pracuje?
– Nic z tych rzeczy. – Zatrzask taśmy bezpieczeństwa spoczął w uchwycie mocującym. Poczekał, aż skończy. Właściwie to nie chodziło o pasy. Gapił się na jej nogi, które przyciągały spojrzenie jak magnes opiłki żelaza. W końcu opanował się i ruszyli. Usilnie starał się skupić na drodze, a nie na wspomnieniu sprzed chwili.
– A gdzie, jeżeli to nie jest tajemnica?
– W Szczecinie – odparła. – Mam tam biuro.
– Biuro?
– Architektura wnętrz. W Policach prowadzę budowę.
– A co pani robi tutaj?
– Rodzice mają dom, wpadam do nich, kiedy mogę.
Co to znaczy mieć fart, uśmiechnął się do siebie w duchu. Ich ścieżki mogły przecież w ogóle się nie przeciąć. Ktoś inny mógł napatoczyć się tamtej nocy i wskazać drogę do miejsca, w którym spadł samolot z prezydentem Federacji.
– Czy wtedy, kiedy się to wydarzyło, coś zwróciło pani uwagę? – przeszedł w końcu do tematu.
– Niby co?
– Bo ja wiem… W dochodzeniu niekiedy przydają się najmniej z pozoru istotne szczegóły, a przy kataklizmie na taką skalę musimy brać pod uwagę wszelkie detale.
– A może rację mają ci, którzy twierdzą, że rządowa komisja nie ma pojęcia, co się wydarzyło?
Halicki zabębnił palcami po kierownicy. Co tu odpowiedzieć? Nie tylko oni dreptali w miejscu. To samo dotyczyło pozostałych zespołów eksperckich. W jednym przypadku, a dotyczyło to maszyny, którą leciał premier Kanady, szczątki wraku zostały rozrzucone na Atlantyku, blisko irlandzkiego wybrzeża. Sztorm utrudnił wydobycie ciał i resztek samolotu. Zresztą co tu mówić o transoceanicznym przelocie. Materiały zebrane z miejsc pozostałych katastrof nie wnosiły nic do wyjaśnienia tego, co się stało.
– O ile sobie przypominam…
– Tak? – Nadzieja drgnęła w sercu majora.
– Nic ciekawego nie miało miejsca – dokończyła. – Przyjechałam dwa dni wcześniej. Pan wie, Tanowo to kompletna dziura. Ludzie wiedzą tu o sobie wszystko, nikt nie jest anonimowy.
– Rozumiem. – Nadzieja zgasła równie szybko, jak się pojawiła.
– Jeszcze zapytam rodziców, może oni wiedzą więcej.
– Będę zobowiązany.
– Aż tak?
– Proszę sobie ze mnie nie żartować.
– Gdzieżbym śmiała.
Przed nimi pojawiły się pierwsze kominy zakładów chemicznych. Krótka przejażdżka dobiegała końca.
– Proszę się zatrzymać.
– Tutaj?
– Tak.
Zjechał w stronę wąskiej drogi niknącej pomiędzy gęsto rosnącymi sosnami, wysiadł i poszedł po rower.
– To moja wizytówka. – Podał Alicji mały kartonik z numerem telefonu.
– Zadzwonię na pewno. – Wskoczyła na siodełko, machając na pożegnanie ręką. Wystarczył moment i już jej nie było.
Halickiemu nie pozostało nic innego, jak zawrócić. Może następnym razem będzie miał więcej szczęścia.
Są kraje, w których bohaterom stawia się złote pomniki. I to dosłownie. Saparmyrad Nyýazow należał do takich szczęśliwców. Od spoglądania na jego wysoki na dwanaście metrów wizerunek bolały oczy. Od kiedy w 1992 roku ogłosił się Turkmenbaszą, czyli ojcem wszystkich Turkmenów, po 2006 rok, gdy zmarł, ten były przywódca Turkmeńskiej Socjalistycznej Republiki Rad dzierżył niepodzielną władzę w swoim ręku. Pola naftowe i gazowe, w jakie obfitował Turkmenistan, czyniły z Nyýazowa całkowicie niezależnego przywódcę, z tym że bliżej mu było do Moskwy niż do Waszyngtonu. Ogłosił się nawet potomkiem Aleksandra Macedońskiego. Do czegoś podobnego trzeba sporej wyobraźni. Gdy umarł, pozostawił nieutulony w żalu naród.
Nie na długo. Następca, Gurbanguly Berdimuhamedow, poszedł drogą przetartą przez poprzednika.
No, prawie tą samą. Niestety sprawy międzynarodowe mocno się skomplikowały. Przez graniczną Amu-darię z Afganistanu co rusz przenikały oddziały mudżahedinów. Niebezpiecznie było również w Uzbekistanie i Tadżykistanie. Nie wszystkim podobało się, że władza należała do jednostek mających całą resztę za nic. Wszak to nie człowiek jest najważniejszy, a Allah.
Problemy się piętrzyły. Ceny surowców spadały na pysk, a co za tym idzie, wpływy do budżetu również. Berdimuhamedow spodziewał się wybuchu niezadowolenia, nie wiedział tylko, gdzie i kiedy do niego dojdzie.
Gurbanguly przymknął oczy, gdy charakteryzatorka zaczęła nakładać mu na twarz warstwę pudru. W końcu publiczne wystąpienie to nie byle co. Należało prezentować się godnie. Przez głowę prezydenta Turkmenistanu przebiegły obrazy z ostatniego spotkania G7. Oni też prezentowali się dostojnie. I co? I nic. Pozostał po nich proch, a byli tacy potężni. Bez wątpienia przejdą do historii, choć pewnie nie o takiej sławie marzyli.
Odsunął rozważania na bok. Nie chciał się do tego przyznać, ale tamten sądny dzień mocno nim wstrząsnął. Jak tak można, ludzie, jak tak można…
– Panie prezydencie, skończone – usłyszał tuż nad uchem.
Przyjrzał się sobie w lustrze. Może nie wyglądał jak hollywoodzka sława, trochę nie ten image, ale nie było źle. Poprawił garnitur, dźwignął się z fotela i odesłał charakteryzatorkę i jej pomocnice. W zasadzie był gotowy.
Każde publiczne wystąpienie traktował śmiertelnie poważnie, a wywiad dla Al-Dżaziry to ważny element kreowanego wizerunku. W tych niespokojnych czasach musi zaprezentować się jako głos rozsądku.
Stawka była wysoka. Chodziło o przyszłość nie tylko jego, ale i całego kraju.
Zapiął guziki marynarki i za ochroniarzem ruszył korytarzami pałacu do sali, gdzie już na niego czekano.