Metalowa burza - Vladimir Wolff - ebook

Metalowa burza ebook

Vladimir Wolff

4,3
39,90 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Amerykę atakuje zabójczy wirus. Epidemia wymyka się spod kontroli. Rosja drży w posadach, a jedność europejska staje się mitem. W jednej chwili znany nam świat przestaje istnieć.
Turcja kierowana przez fanatycznych islamistów idzie w sukurs ISIS na zupełnie nowym froncie.
Tymczasem na świecie pozostały tylko dwa państwa, które mogą sprostać nowym wyzwaniom. Polska i Turcja…
Wir wojny rozpala południe kontynentu, a polski wywiad toczy grę o najwyższą stawkę.
Czy Polska wykorzysta swoją szansę, by stać się nowym supermocarstwem, i znowu obroni Europę przed islamem?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 556

Oceny
4,3 (149 ocen)
74
52
21
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
IsMae

Nie oderwiesz się od lektury

Ok
00
dziadek125

Nie oderwiesz się od lektury

Ok
00

Popularność




VLADIMIR WOLFF

Metalowa burza

© 2016 WARBOOK Sp. z o.o.

© 2016 Vladimir Wolff

Redaktor serii: Sławomir Brudny

Redakcja i korekta językowa: Zespół redakcyjny

Projekt graficzny, skład, eBook: Ilona i Dominik TrzebińscyDu Châteaux, [email protected]

Projekt okładki: HEVI

Ilustracja: Jan Jasiński

ISBN 978-83-645-2348-9

Ustroń 2016

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.

ul. Bładnicka 65

Metalowa burza

SZCZECIN – POLSKA | 1 lip­ca

Wie­czo­rem nie po­tra­fił za­snąć. Tro­chę oglą­dał te­le­wi­zję, a tro­chę krę­cił się po swo­im nie­wiel­kim dwu­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu. W koń­cu wy­pił piwo. Nie­co po­mo­gło. Obu­dził się o pierw­szym brza­sku, czy­li do­syć wcze­śnie. Do­pie­ro co mi­nę­ła czwar­ta nad ra­nem. Za oknem pa­da­ło. Wy­raź­nie sły­szał kro­ple desz­czu roz­bi­ja­ją­ce się o pa­ra­pet.

Otwo­rzył oczy i przez mo­ment wpa­try­wał się w su­fit. Je­śli wsta­nie o wpół do siód­mej, spo­koj­nie zdą­ży. Pra­cę za­czy­nał o ósmej.

Pra­ca, wiel­kie sło­wo. Po­krę­ci się po biu­rze, po­prze­kła­da pa­pie­ry na biur­ku, po­ga­da ze zna­jo­my­mi, ob­sztor­cu­je, kogo trze­ba, i do domu.

Mar­twi­ło go co in­ne­go. Od kie­dy roz­wiódł się dwa lata temu, nie bar­dzo ra­dził so­bie w ży­ciu. Dzie­ci nie mie­li. On chciał, ale to do Ju­lii na­le­ża­ło ostat­nie sło­wo w tej ma­te­rii. Naj­czę­ściej czuł się jak wy­pa­lo­na sko­ru­pa, niby żył, niby funk­cjo­no­wał, ale nie bar­dzo po­tra­fił zna­leźć sens w tym wszyst­kim.

Ob­ró­cił się na bok i przy­mknął po­wie­ki. Bu­dził się jesz­cze pa­ro­krot­nie i za każ­dym ra­zem śni­ły mu się kosz­ma­ry. To spa­dał, to się wzno­sił, strze­lał i ucie­kał. Mo­tyw uciecz­ki po­wta­rzał się naj­czę­ściej. Wła­ści­wie każ­dej nocy. Wciąż gnał przed sie­bie, zmie­nia­ły się je­dy­nie de­ko­ra­cje, raz były to góry, kie­dy in­dziej uli­ce miast.

Z wyra zwlókł się o szó­stej z mi­nu­ta­mi i za­raz po­szedł do kuch­ni. Za­pa­rzył kawę, a do ron­dla wło­żył jaj­ko, za­lał je zim­ną wodą i od­sta­wił na gaz. Niech się ugo­tu­je na twar­do.

W ła­zien­ce po­trzą­snął po­jem­ni­kiem z pian­ką do go­le­nia, przy­glą­da­jąc się so­bie w lu­strze. Nie miał jesz­cze czter­dzie­stu lat, a dziś wy­glą­dał, jak­by prze­kro­czył pięć­dzie­siąt­kę. Trze­ba było to po­wie­dzieć otwar­cie – nie jest do­brze. Je­śli nie znaj­dzie celu w ży­ciu, skoń­czy jako zgorzk­nia­ły sta­rzec wsz­czy­na­ją­cy awan­tu­ry z byle po­wo­du. Wi­dy­wał ta­kich w osie­dlo­wym skle­pi­ku. Ner­wu­sy z wiecz­ny­mi pre­ten­sja­mi do ca­łe­go świa­ta.

Prze­je­chał no­ży­ka­mi po po­licz­ku, a pia­nę strzep­nął do umy­wal­ki. Na ko­niec skó­rę prze­tarł wodą po go­le­niu. Za­szczy­pa­ło. To uczu­cie aku­rat lu­bił.

Prze­szedł do po­ko­ju. Już od daw­na do ro­bo­ty nie cho­dził w mun­du­rze. Wy­star­czy­ło, że wbił się w dżin­sy i ko­szu­lę. Tak było le­piej. To, czym się zaj­mo­wał, nie wy­ma­ga­ło osten­ta­cji.

Dość, że jego za­stęp­ca lubi trza­skać ob­ca­sa­mi, pod­kre­śla­jąc na każ­dym kro­ku, jaki to jest waż­ny. Naj­chęt­niej po­zbył­by się gnoj­ka. Niech idzie do dia­bła. Po­ga­da, z kim trze­ba, może tra­fi się od­po­wied­nie miej­sce dla ta­kie­go dup­ka. Po­wi­nien był o tym po­my­śleć wcze­śniej.

Woda w ron­dlu już pra­wie się wy­go­to­wa­ła. Zdjął na­czy­nie z gazu i wy­lał jego za­war­tość do zle­wu. Od­krę­cił zim­ną wodę. Po­cze­kał, aż jaj­ko osty­gnie, i roz­bił sko­rup­kę. Chleb, ma­sło, ser – po­ran­ny ry­tu­ał po­wta­rza­ny w nie­skoń­czo­ność.

Trze­ba spraw­dzić, co sły­chać na świe­cie. Pierw­sza roz­gło­śnia da­wa­ła moc­no po uszach. Szyb­ko zmie­nił sta­cję. Wo­lał kla­sy­kę i spo­koj­niej­sze tony. W koń­cu spo­śród szu­mów wy­ła­pał to, o co cho­dzi­ło. Pod­krę­cił fo­nię.

– …wie­le mówi się o przy­pad­kach no­wej cho­ro­by, któ­rej ogni­ska po­ja­wi­ły się w Los An­ge­les, Chi­ca­go, No­wym Jor­ku i Mia­mi. Jak na ra­zie spe­cja­li­ści są bez­sil­ni. Wi­rus za­bi­ja w ośmiu przy­pad­kach na dzie­sięć. Nie ma po­wo­dów do pa­ni­ki – po­wie­dział rzecz­nik ad­mi­ni­stra­cji. Wszy­scy cho­rzy znaj­du­ją się pod do­sko­na­łą opie­ką, a ko­lej­ne przy­pad­ki są na­tych­miast izo­lo­wa­ne. Część eks­per­tów jest zda­nia, że po­ja­wie­nie się cho­ro­by w kil­ku miej­scach rów­no­cze­śnie nie jest kwe­stią przy­pad­ku. Ho­ward John­son już w ze­szłym ty­go­dniu pró­bo­wał zwró­cić uwa­gę Wa­szyng­to­nu na ten pro­blem. Przy­po­mnij­my, że to on stał na cze­le nie­za­leż­ne­go ze­spo­łu ba­da­ją­ce­go za­cho­ro­wa­nia na MERS w Ko­rei Po­łu­dnio­wej. Jako pierw­szy do­strzegł też za­leż­ność po­mię­dzy jed­nym a dru­gim wi­ru­sem. „Je­że­li to nowa od­mia­na MERS, to sto­imy przed po­waż­nym za­gro­że­niem” – mó­wił otwar­cie. W wy­po­wie­dziach już po­ja­wia się sło­wo pan­de­mia.

Upił łyk czar­nej jak smo­ła kawy, bez cu­kru i śmie­tan­ki. Nor­mal­ny czło­wiek po czymś ta­kim na­ba­wił­by się aryt­mii ser­ca.

Wia­do­mość nie zro­bi­ła na nim wra­że­nia. Co parę mie­się­cy do­cho­dzi­ło do po­dob­nych zda­rzeń. Jak nie ebo­la, któ­ra w Afry­ce za­bi­ła po­nad dzie­sięć ty­się­cy miesz­kań­ców kon­ty­nen­tu, to wła­śnie MERS. Gu­bił się w tych wszyst­kich cho­rób­skach. Zresz­tą co tam eg­zo­tycz­ne wi­ru­sy, gry­pa czy za­pa­le­nie wą­tro­by ko­si­ły lu­dzi rów­nie sku­tecz­nie.

– Do wzro­stu na­pię­cia do­szło po raz ko­lej­ny na Mo­rzu Po­łu­dnio­wo­chiń­skim w po­bli­żu ar­chi­pe­la­gu Wysp Spra­tly. Jak twier­dzi Ha­noi, w po­bli­żu jed­nej ze sztucz­nych wy­se­pek, na któ­rych Chiń­czy­cy wzno­szą in­sta­la­cje woj­sko­we, ostrze­la­ny zo­stał wiet­nam­ski ku­ter ry­bac­ki. Wła­dze w Pe­ki­nie mó­wią o okrę­cie wo­jen­nym, któ­ry na­ru­szył stre­fę mi­li­tar­ną i zo­stał zmu­szo­ny do jej opusz­cze­nia. Licz­ba ofiar in­cy­den­tu to sied­miu Wiet­nam­czy­ków.

Ko­lej­ny wę­zeł nie do roz­wią­za­nia. Zbyt wie­lu chęt­nych do pa­no­wa­nia nad tym ka­wał­kiem świa­ta. Chi­ny, Wiet­nam, Fi­li­pi­ny, Taj­wan, Ma­le­zja, Ja­po­nia i Bru­nei, no i oczy­wi­ście Sta­ny Zjed­no­czo­ne, któ­re do­rzu­cą swo­je trzy gro­sze, nie­za­leż­nie czy się to ko­muś po­do­ba, czy nie.

Zer­k­nął przez okno. Wciąż pa­da­ło. Pierw­szy dzień wa­ka­cji i od razu aura taka, że nie chce się wy­cho­dzić z domu. Z tego, co mó­wi­li syn­op­ty­cy, roz­po­go­dzi się do­pie­ro w dru­giej po­ło­wie mie­sią­ca.

Ile­kroć ich słu­chał, nie­mal za­wsze tra­fiał go szlag. Gdzie sta­cja wy­naj­dy­wa­ła ta­kich im­be­cy­li? Kie­dy sły­szał, że w ca­łej Pol­sce pa­nu­je pięk­na sło­necz­na po­go­da, to za­sta­na­wiał się, czy w tym kra­ju ist­nie­ją te­le­fo­ny. Ład­nie i sło­necz­nie mo­gło być wy­łącz­nie na Ma­zow­szu i nad samą War­sza­wą. Nie da­lej jak wczo­raj za­po­wia­da­li, że „w koń­cu od­pocz­nie­my od upa­łów”. Na Po­mo­rzu jak do­tąd był może je­den cie­pły dzień, a tem­pe­ra­tu­ra nie prze­kra­cza­ła osiem­na­stu stop­ni, co trud­no na­zwać upa­łem.

Z wie­sza­ka zdjął gra­na­to­wą wia­trów­kę, a z kie­sze­ni wy­jął klu­cze. Ba­ła­ga­nem na sto­le w kuch­ni się nie przej­mo­wał. Po­sprzą­ta, jak wró­ci.

Zbiegł po scho­dach i wy­szedł na ze­wnątrz.

Miesz­kał na osie­dlu Alek­san­dra Za­wadz­kie­go, po­li­tru­ka, sze­fa pio­nu po­li­tycz­no-wy­cho­waw­cze­go przy na­czel­nym do­wód­cy ar­mii pol­skiej w ZSRS, póź­niej­sze­go ko­mu­ni­stycz­ne­go dzia­ła­cza PZPR. Wy­jąt­ko­wej ka­na­lii. Pierw­sze blo­ki za­czę­to wzno­sić w po­ło­wie lat sie­dem­dzie­sią­tych dwu­dzie­ste­go wie­ku, gdy nikt nie spo­dzie­wał się upad­ku je­dy­nej słusz­nej wła­dzy. Ta roz­wia­ła się jak dym, osie­dle po­zo­sta­ło. I tak miał szczę­ście, że okna jego miesz­ka­nia wy­cho­dzi­ły na ogro­dze­nie naj­więk­szej w mie­ście za­jezd­ni tram­wa­jo­wej, a nie na uli­cę.

Mi­nął smęt­ny la­sek, gdzie na nie­wiel­kim wznie­sie­niu umiesz­czo­no ka­mień upa­mięt­nia­ją­cy jeń­ców fran­cu­skich, któ­rzy do­sta­li się do nie­wo­li po woj­nie 1870-1871 i zmar­li w tym miej­scu. Kie­dyś wo­kół gła­zu roz­cią­gał się nie­wiel­ki cmen­ta­rzyk, dziś na mo­gi­łach par­ko­wa­ły sa­mo­cho­dy, a ich wła­ści­cie­li zu­peł­nie nie ob­cho­dzi­ło, co kry­je się kil­ka­dzie­siąt cen­ty­me­trów pod po­wierzch­nią zie­mi. To spra­wa ad­mi­ni­stra­cji, sły­szał, gdy pró­bo­wał in­ter­we­nio­wać. Bra­li go za ja­kie­goś na­wie­dzo­ne­go. W koń­cu dał so­bie spo­kój.

Jego sa­mo­chód tkwił w warsz­ta­cie, po­zo­stał mu więc tyl­ko au­to­bus. Do­brze, że za­czę­ły się wa­ka­cje. Przez po­zo­sta­łe dzie­sięć mie­się­cy w ko­mu­ni­ka­cji miej­skiej pa­no­wał ścisk, a dziś po­je­dzie w mia­rę wy­god­nie.

Wła­śnie nad­je­cha­ła pięć­dzie­siąt­ka trój­ka. Do­sko­na­le. Wsiadł i usta­wił się na sa­mym koń­cu. Nie lu­bił sia­dać. Syf sie­dzeń go prze­ra­żał. Je­śli do­sta­nie gan­gre­ny od­by­tu, mogą mu tego nie zre­fun­do­wać. To na szczę­ście tyl­ko parę przy­stan­ków.

So­la­ri­sem szarp­nę­ło. Za­cho­dzi­ło uza­sad­nio­ne po­dej­rze­nie, że dla kie­row­cy to pierw­szy dzień w pra­cy, po­kłó­cił się ze sta­rą lub w ogó­le ma ole­wa­ją­cy sto­su­nek do świa­ta i bliź­nich. Moc­ny chwyt uchro­nił go przed wy­bi­ciem zę­bów o po­ręcz. Za­raz przej­dzie do przo­du i przy­wa­li temu ku­ta­so­wi. Do­pie­ro zo­ba­czy, co ozna­cza zły hu­mor.

Opa­no­wał się z tru­dem. Wy­siadł na Ja­snych Bło­niach, przy alei pla­ta­nów cią­gną­cych się aż do Urzę­du Miej­skie­go, w stro­nę po­mni­ka Czy­nu Po­la­ków – trzech or­łów wzbi­ja­ją­cych się w nie­bo, czy­li trzech po­ko­leń szcze­ci­nian.

No i na trzech może się za­koń­czyć, bo spo­ry pro­cent daw­nych osie­dleń­ców wy­emi­gro­wał za chle­bem.

Stąd miał bli­sko, nie­speł­na parę kro­ków. Po le­wej stro­nie stał daw­ny kon­su­lat so­wiec­ki, po­tem sie­dzi­ba IPN-u, a obec­nie cho­le­ra wie co, da­lej szpi­tal woj­sko­wy. Po pra­wej przy­chod­nia, a ni­żej jed­nost­ka żan­dar­me­rii, w któ­rej peł­nił obo­wiąz­ki ko­men­dan­ta.

War­tow­nik wy­prę­żył się służ­bi­ście.

– Dzień do­bry, pa­nie ma­jo­rze.

– To się do­pie­ro oka­że.

– Tak jest.

Wszedł do bu­dyn­ku. Zaj­mo­wał ga­bi­net na pię­trze. Od kie­dy więk­szość jed­no­stek roz­wią­za­no lub też po­prze­no­szo­no, Szcze­cin prze­stał peł­nić funk­cję wiel­kie­go gar­ni­zo­no­we­go ośrod­ka. Ro­bo­ty też zro­bi­ło się od­po­wied­nio mniej. Otwo­rzył drzwi i zna­lazł się we wła­snym biu­rze. Biur­ko, krze­sło, sza­fa, fo­tel pod oknem – w sam raz na jego skrom­ne po­trze­by.

– Kawy? – Szyb­ko zja­wił się dy­żur­ny.

– Nie – od­parł. – Jak noc­ka?

– Spo­kój, pa­nie ma­jo­rze. Jed­na in­ter­wen­cja.

– Znam go?

– Nie­ste­ty, to po­rucz­nik Orze­chow­ski.

– Co z nim?

– Po­bił się na uli­cy z ja­ki­miś me­ne­la­mi, tu nie­da­le­ko… Przy­je­cha­ła po­li­cja, przy­mknę­li wszyst­kich. Orze­chow­skie­go prze­ka­za­li nam trzy go­dzi­ny póź­niej.

– Jak wy­glą­dał?

– On nie­źle, tam­ci go­ście go­rzej. – Dy­żur­ny wzru­szył ra­mio­na­mi. – W su­mie dwie zła­ma­ne ręce, jed­na noga, szczę­ka i nos.

– Ma tu­pet. – Sta­rał się skryć uśmiech, za­ci­ska­jąc zęby. Ten Orze­chow­ski to nie­zły rap­tus. W cią­gu ostat­nie­go pół­ro­cza spo­ty­ka­li się kil­ka­krot­nie. Być może mło­dy ofi­cer po­my­lił jed­nost­ki i za­miast do sa­pe­rów po­wi­nien tra­fić do de­san­tu. – Mó­wił cho­ciaż, o co po­szło?

– O ho­nor ja­kiejś pani, ale na moje oko to zwy­czaj­na kur­wa była…

– Sier­żan­cie… – Pod­niósł głos o jed­ną okta­wę.

– Tak jest, pa­nie ma­jo­rze. Już nie będę.

– Zaj­mę się tym póź­niej, a te­raz spły­waj.

– Oczy­wi­ście.

Nim za chło­pa­kiem za­mknę­ły się drzwi, zdą­żył jesz­cze za­wo­łać:

– Mro­czek…!

– Słu­cham, pa­nie ma­jo­rze.

– Ga­ze­ty są?

– Przy­go­to­wa­ne.

– Przy­nieś.

– Już się robi.

Sam Mro­czek nudę za­bi­jał pew­nie prze­glą­da­niem ar­ty­ku­łów i stąd ta zwło­ka. Do­pie­ro te­raz opadł na krze­sło. Za­po­wia­dał się ko­lej­ny eks­cy­tu­ją­cy dzień w biu­rze. Nim zdą­żył przy­swo­ić cho­ciaż część po­ran­nych in­for­ma­cji, ode­zwał się te­le­fon na biur­ku.

– Ha­lic­ki – oznaj­mił gro­bo­wym gło­sem. Za­wsze tak ro­bił, a co, niech wie­dzą, że ma cięż­ką i wy­czer­pu­ją­cą ro­bo­tę.

– To ja…

Roz­luź­nił się. Przed kum­plem nie mu­siał uda­wać. Z ka­pi­ta­nem Chmu­rą zna­li się od lat co naj­mniej pię­ciu, czę­sto ze sobą współ­pra­cu­jąc.

– Co jest?

– Sta­ry zwo­łał od­pra­wę na czter­na­stą.

– A mnie to…

– Nie­za­po­wie­dzia­na.

– Znów w War­sza­wie do­sta­li pier­dol­ca – wes­tchnął do słu­chaw­ki.

– Nie wiem, sta­ry, nie mam z tym nic wspól­ne­go. W każ­dym ra­zie cie­bie też ocze­ku­ją.

– Mo­żesz mi po­wie­dzieć, dla­cze­go ofi­cer Agen­cji Wy­wia­du robi za chłop­ca na po­sył­ki?

– Bo mnie o to pro­si­li.

– Re­gu­la­min prze­stał obo­wią­zy­wać?

– Czło­wie­ku, ja je­stem ma­łym try­bi­kiem. – Roz­draż­nie­nie Chmu­ry za­czę­ło na­ra­stać.

– Do­bra. – Ha­lic­ki uciął ma­ru­dze­nie przy­ja­cie­la. – Mam się ja­koś przy­go­to­wać? – On sam nie lu­bił być za­ska­ki­wa­ny. – Cze­go to spo­tka­nie ma do­ty­czyć?

– Po­ję­cia nie mam.

– Nie ta­kiej od­po­wie­dzi ocze­ki­wa­łem. – Pora koń­czyć tę roz­mo­wę. – To o któ­rej, o pięt­na­stej?

– O czter­na­stej. Jak się spóź­nisz, sta­ry wy­rwie ci nogi z dupy.

– Już się boję – od­parł i odło­żył słu­chaw­kę. A my­ślał, że ten dzień nie bę­dzie taki zły.

***

Bu­dy­nek, w któ­rym mie­ści­ła się sie­dzi­ba żan­dar­me­rii, opu­ścił pół go­dzi­ny wcze­śniej. Wła­śnie prze­szła ja­kaś więk­sza desz­czo­wa chmu­ra. Spo­mię­dzy skłę­bio­nych gra­na­to­wych ob­ło­ków nie­śmia­ło wyj­rza­ło słoń­ce. Chod­ni­ki po­ły­ski­wa­ły brud­ny­mi ka­łu­ża­mi, po­wie­trze pach­nia­ło ozo­nem. Może się przejść? W koń­cu nie miał da­le­ko. Au­to­bu­sem to mniej niż pięć mi­nut, skró­tem przez park kwa­drans. Wozu wo­lał nie brać. Hon­ker na par­kin­gu i tak le­d­wie zi­pał.

Może w koń­cu do­cze­ka­ją się na­stęp­ne­go. Pań­stwo in­we­sto­wa­ło w ar­mię, więc zda­rza­ły się cuda.

Po­dob­no wy­mia­na par­ku sa­mo­cho­do­we­go to prio­ry­tet. Cóż, po­ży­je­my, zo­ba­czy­my. Prze­ciął jezd­nię i po­ma­sze­ro­wał w stro­nę mo­nu­men­tal­ne­go po­mni­ka. Brą­zo­wy od­lew nie wzbu­dzał w nim za­chwy­tu. Wo­lał pa­trzeć pod nogi.

Lu­bił to miej­sce. Idąc pro­sto, przez park do­cho­dzi­ło się do la­sku miej­skie­go i da­lej do Pusz­czy Wkrzań­skiej. Wła­ści­wie to pusz­cza wdzie­ra­ła się do cen­trum mia­sta. Da­lej był Urząd Miej­ski, ale­ja Jana Paw­ła II i pra­wie do­cie­ra­ło się do Odry. Dwa i pół, może trzy ki­lo­me­try, nie wię­cej.

Przez mo­ment my­ślał o kup­nie ro­we­ru. Może to nie jest zły po­mysł? Po po­łu­dniu wsko­czy na sio­deł­ko i po­je­dzie na wy­ciecz­kę, zmę­czy się, w nocy bę­dzie mu się le­piej spa­ło.

W przy­szły week­end wy­bie­rze się do ro­we­ro­we­go i ro­zej­rzy. Je­śli znaj­dzie coś dla sie­bie, nie bę­dzie się za­sta­na­wiał. Parę stów to nie wy­da­tek. Do­mo­wy bu­dżet nie ucier­pi. Był sam, ali­men­tów nie pła­cił, suma na kon­cie ro­sła, więc może pora ją spo­żyt­ko­wać.

Sztab 12 Dy­wi­zji Zme­cha­ni­zo­wa­nej zaj­mo­wał spo­ry gmach u zbie­gu alei Woj­ska Pol­skie­go i bocz­nej Za­lew­skie­go. Kim był rze­czo­ny, nie wie­dział i pew­nie nie do­wie się ni­g­dy. Wszedł do środ­ka. Po raz pierw­szy dzi­siej­sze­go dnia po­czuł się jak idio­ta. Wszy­scy ofi­ce­ro­wie oprócz nie­go pa­ra­do­wa­li w mun­du­rach.

Dro­gę do sali od­praw znaj­du­ją­cej się na pierw­szym pię­trze znał na pa­mięć. Chy­ba szy­ko­wa­ło się więk­sze spo­tka­nie. Co naj­mniej kil­ku szta­bow­ców i ofi­ce­rów li­nio­wych już za­ję­ło miej­sca przy dłu­gim sto­le cią­gną­cym się przez całe po­miesz­cze­nie. Wzro­kiem wy­ło­wił Chmu­rę. Kum­pel na pew­no trzy­ma dla nie­go miej­sce.

Nie po­my­lił się. Usiadł obok ka­pi­ta­na, sta­ra­jąc się jak naj­mniej rzu­cać w oczy. Jak sta­ry go zo­ba­czy, to się wściek­nie.

– Masz tu­pet – za­czął Chmu­ra.

– W ra­zie cze­go mia­łem ro­bo­tę w te­re­nie.

– A mia­łeś? – Chmu­ra, ty­po­wy urzę­das z za­ko­la­mi i ro­sną­cą tu­szą, tyle że w mun­du­rze i służ­bach, wier­cił się nie­spo­koj­nie na krze­śle. Nie pa­trzył na Ha­lic­kie­go, bar­dziej in­te­re­so­wa­ła go każ­da nowa oso­ba po­ja­wia­ją­ca się w wej­ściu.

– To po­uf­na in­for­ma­cja.

– Są już wszy­scy. – Ka­pi­tan nie wy­da­wał się za­cie­ka­wio­ny od­po­wie­dzą. Po­chy­lił się do przo­du i ro­zej­rzał w pra­wo i w lewo.

– Coś ty taki ner­wo­wy? – At­mos­fe­ra za­czę­ła udzie­lać się Ha­lic­kie­mu.

Ze­bra­nie nie wy­glą­da­ło na ru­ty­no­we. Je­że­li ktoś cze­goś się do­my­ślał, to mil­czał jak grób. Paru lu­dzi szep­ta­ło po­mię­dzy sobą, wy­mie­nia­jąc uwa­gi, byli jed­nak zbyt da­le­ko, by co­kol­wiek zro­zu­mieć.

– Ga­da­łem z kum­plem z… – Chmu­ra za­czął, lecz nie skoń­czył, bo oto na salę wszedł puł­kow­nik Je­rzy Ku­del­ski, do­wód­ca 12 Zme­cha­ni­zo­wa­nej.

Z Ku­del­skim, któ­re­mu ży­cie po­dob­nie jak i jemu upły­nę­ło w ar­mii, Ha­lic­ki spo­tkał się przy kil­ku oka­zjach. Ten nie­wąt­pli­wie znał się na rze­czy. Tro­chę wy­nio­sły, cza­sa­mi opry­skli­wy i sar­ka­stycz­ny, za­wsze parł do przo­du, nie zwa­ża­jąc na prze­szko­dy. Dziś wy­da­wał się przy­gnę­bio­ny, no, może nie tyle przy­gnę­bio­ny, co przy­ga­szo­ny.

– Wstać – usły­sze­li ko­men­dę sze­fa szta­bu, pod­puł­kow­ni­ka Jac­ka Szy­mań­skie­go.

Ze­rwa­li się z krze­seł.

– Pro­szę usiąść, pa­no­wie. – Ku­del­ski, nim do­tarł do prze­zna­czo­ne­go dla sie­bie miej­sca, przyj­rzał się zgro­ma­dzo­nym. Nie­co dłu­żej za­trzy­mał wzrok na Ha­lic­kim. Je­że­li na­wet zdzi­wił go jego wy­gląd, po­wstrzy­mał się od ko­men­ta­rzy. To już na­praw­dę źle wró­ży­ło na przy­szłość.

– Z kim… – Ma­jor po­chy­lił się do ucha Chmu­ry.

– Póź­niej ci po­wiem.

– Nie póź­niej, a te­raz.

– Mam w Ża­ga­niu zna­jo­mych. – Ka­pi­tan mó­wił, le­d­wo po­ru­sza­jąc usta­mi. – Tam też nic nie wie­dzą, a wszy­scy la­ta­ją jak koty z pę­che­rzem.

– Ogło­szo­no alarm?

– O to cho­dzi, że nie, ale na­ka­za­no roz­środ­ko­wa­nie nie­któ­rych jed­no­stek.

– Ja­kich?

– Sie­dem­na­stej Wiel­ko­pol­skiej i Dzie­sią­tej Ka­wa­le­rii Pan­cer­nej ze Świę­to­szo­wa.

– Bę­dzie pucz?

– Spier­da­laj.

O co tu cho­dzi, do kur­wy nę­dzy? To nie mia­ło naj­mniej­sze­go sen­su. Roz­środ­ko­wa­nie prze­pro­wa­dza się wów­czas, gdy ist­nie­je ry­zy­ko nie­spo­dzie­wa­ne­go ata­ku po­wietrz­ne­go. Wro­gie sa­mo­lo­ty prze­la­tu­ją gra­ni­cę i walą bom­ba­mi po ko­sza­rach, warsz­ta­tach, par­kach ma­szy­no­wych i ba­zach lo­gi­stycz­nych. Obez­wład­nio­ne siły ope­ra­cyj­ne, za­miast bro­nić oj­czy­zny, li­czą stra­ty. Je­że­li na­to­miast szy­ko­wa­ła się woj­na, to z kim? W Niem­czech ci­sza, w Ro­sji rów­nież. Za­pro­si­li na­wet Pu­ti­na na ko­lej­ny szczyt G7. Sy­tu­acja się nor­ma­li­zu­je. Na Ukra­inie względ­ny spo­kój. Bia­ło­ruś przy­go­to­wy­wa­ła się do żniw. W Eu­ro­pie poza zwy­kły­mi kło­po­ta­mi nie dzia­ło się nic. Ab­so­lut­nie nic. Po­li­ty­cy po­je­cha­li na wa­ka­cje. Pa­no­wał ogól­ny ma­razm i nuda, więc skąd ten po­płoch w pol­skiej ar­mii?

– Pa­no­wie… – Głos Ku­del­skie­go brzmiał po­nu­ro, zu­peł­nie jak­by puł­kow­nik wró­cił z po­grze­bu. – De­cy­zją mi­ni­stra obro­ny na­ro­do­wej roz­po­czy­na­my se­rię nie­za­po­wie­dzia­nych ćwi­czeń.

Ożeż kur­wa, co on pier­do­li? Ja­kie ćwi­cze­nia?

Nie tyl­ko ma­jor wy­da­wał się za­sko­czo­ny. Więk­szość roz­glą­da­ła się na boki zdez­o­rien­to­wa­na. Nie­któ­rzy z po­li­go­nu wró­ci­li w ze­szłym ty­go­dniu, a te­raz po­now­nie mają za­su­wać do Draw­ska. Część wzię­ła urlo­py, chcąc spę­dzić ty­dzień czy dwa z ro­dzi­na­mi, trwa­ły ro­ta­cje. Jak to te­raz po­prze­sta­wiać? Trze­ba bę­dzie po­prze­su­wać ter­mi­ny. Zgra­nie tego ca­łe­go bur­de­lu wy­da­wa­ło się nie­moż­li­we.

Ha­lic­ki uważ­niej przyj­rzał się puł­kow­ni­ko­wi. Ku­del­ski wy­glą­dał na nie­ludz­ko umor­do­wa­ne­go – po­licz­ki za­pad­nię­te, wory pod ocza­mi. Z daw­ne­go ener­gicz­ne­go do­wód­cy po­zo­stał cień czło­wie­ka.

Na sali pa­no­wa­ła nie­mal ide­al­na ci­sza. Na­wet je­że­li pod czasz­ka­mi kłę­bi­ły się py­ta­nia, nikt na­wet nie jęk­nął. W koń­cu wy­bra­li taki za­wód. Jak się nie po­do­ba, to fora ze dwo­ra. Przyj­dą młod­si i mniej skłon­ni do na­rze­ka­nia.

– Ro­zu­miem, że je­ste­ście za­sko­cze­ni. – Ku­del­ski splótł dło­nie przed sobą. – Więk­szość z pa­nów do­pie­ro co od­by­ła turę po­li­go­no­wą, nie­ste­ty ta­kie są re­alia i nie mam na nie wpły­wu.

Tym ra­zem Ha­lic­ki zer­k­nął w bok. Brew ka­pi­ta­na Chmu­ry po­wę­dro­wa­ła do góry. On też nie­po­mier­nie zdzi­wił się, gdy usły­szał o re­aliach. Być może cho­dzi­ło o dwie rów­no­le­głe rze­czy­wi­sto­ści, w ja­kich się po­ru­sza­li – puł­kow­nik w jed­nej, a oni w dru­giej? Co to za bred­nie? Ja­kie re­alia? Gdzie tu za­gro­że­nie? Pew­nie sam nic nie wie­dział. Do­stał roz­kaz i musi go wy­ko­nać. Tak to w su­mie dzia­ła­ło. Ga­dał od rze­czy, wła­sny nie­po­kój skry­wa­jąc za sło­wo­to­kiem wy­le­wa­ją­cym się z ust, a sko­ro tak, to za wszyst­kim sta­li po­li­tycz­ni ma­che­rzy, i to nie­ko­niecz­nie z War­sza­wy. Ja­kaś tam ko­mór­ka w kwa­te­rze głów­nej NATO ock­nę­ła się i za­czę­ła sza­leć na za­sa­dzie: dziś spraw­dzi­my tych, a ju­tro tam­tych. To na­wet mia­ło ręce i nogi. Było lo­gicz­ne i wy­tłu­ma­czal­ne. Urzę­da­som gro­zi­ło ob­cię­cie fun­du­szy, więc za­bra­li się za ro­bo­tę. Ma­new­ry, szko­le­nia – zo­ba­czy­my, w ja­kiej kon­dy­cji znaj­du­je się so­jusz.

Ku­del­skie­mu gro­zi­ło pój­ście w od­staw­kę. Musi się wy­ka­zać. Jak nie, za­stą­pią go kimś in­nym. Prze­jął się chło­pi­na i dla­te­go wy­glą­da jak tuż przed za­wa­łem. Ha­lic­ki uspo­ko­jo­ny od­chy­lił się do tyłu. Po co tyle szu­mu? Prze­cież wszyst­ko da­wa­ło się zor­ga­ni­zo­wać bez tych wszyst­kich ner­wów.

Puł­kow­nik mó­wił jesz­cze ja­kiś czas, lecz do roz­wa­żań ma­jo­ra nie wniósł ni­cze­go no­we­go.

Część obec­nych jak zwy­kle przy tego typu oka­zjach słu­cha­ła prze­ło­żo­ne­go z za­in­te­re­so­wa­niem, a część z cza­sem od­pły­nę­ła w so­bie je­dy­nie zna­ne re­jo­ny.

Po mniej wię­cej czter­dzie­stu mi­nu­tach spo­tka­nie do­bie­gło koń­ca. Przed ro­zej­ściem się Ku­del­ski po­pro­sił o za­an­ga­żo­wa­nie i wy­trwa­łość, po czym opu­ścił salę jako pierw­szy.

Kil­ku spo­śród zgro­ma­dzo­nych cze­ka­ło ner­wo­we po­po­łu­dnie. Za­miast w domu, w kap­ciach i przed te­le­wi­zo­rem, przyj­dzie im się mę­czyć w jed­no­st­ce, do­pi­na­jąc wszyst­ko na ostat­ni gu­zik.

– Był­bym za­po­mniał… – Chmu­ra nie śpie­szył się z wyj­ściem.

– No co tam, Wal­duś?

– Nie zno­szę, gdy się tak do mnie mówi.

– Zmień imię, może na An­to­ni, zda­je się, że jest taki świę­ty.

– Pa­tron spraw bez­na­dziej­nych.

– Sam wi­dzisz, pa­su­je jak ulał. – Uśmie­szek za­go­ścił na ustach Ha­lic­kie­go.

– Nie wy­głu­piaj się. – Ka­pi­tan w koń­cu wstał. – Chło­pa­ki z wę­zła łącz­no­ści mają do cie­bie ja­kąś spra­wę.

– Do mnie? – Ma­jor zdzi­wił się ko­lej­ny raz.

– Da­le­ko nie masz. Jak cze­goś się do­wiem, za­dzwo­nię. By­waj.

***

Re­gio­nal­ny wę­zeł łącz­no­ści znaj­do­wał się w tym sa­mym gma­chu. Wy­star­czy­ło wyjść przez głów­ne drzwi i skie­ro­wać się w lewo. Po paru kro­kach do­cho­dzi­ło się do czę­ści od­izo­lo­wa­nej od resz­ty bu­dyn­ku, pil­no­wa­nej sta­ran­niej niż nie­je­den ban­ko­wy skar­biec.

Za­wia­du­ją­cy tym ca­łym maj­da­nem czło­wiek wzbu­dzał w Ha­lic­kim sprzecz­ne uczu­cia. Nie wie­dzieć cze­mu, Ka­mil Ret­man go iry­to­wał. Ile­kroć ich dro­gi się prze­ci­na­ły, ma­jor bar­dzo się pil­no­wał, nie chcąc wyjść na tę­pe­go służ­bi­stę.

Ret­man, ab­sol­went wro­cław­skiej po­li­tech­ni­ki, nic mu nie zro­bił, ale sam jego wi­dok draż­nił. Był ja­kiś taki… Nie­pro­por­cjo­nal­nie krót­kie nogi, dłu­gi tu­łów i wiel­ka gło­wa, któ­ra wy­da­wa­ła się nie pa­so­wać do ca­ło­ści. Wcze­śniej, gdy no­sił wło­sy, to jesz­cze ucho­dzi­ło, ale kie­dy po trzy­dzie­st­ce za­czął ły­sieć, tę resz­tę, jaka zo­sta­ła, go­lił na zero.

Obiek­tyw­nie trze­ba było przy­znać, że Ret­ma­no­wi nie przy­da­wa­ło to uro­ku. Z dru­giej stro­ny, jak mało kto znał się na tych wszyst­kich pro­gra­mach szy­fru­ją­cych. Ge­niu­szem może nie był, spe­cja­li­stą pierw­szej kla­sy już tak.

– Co tam sły­chać, pa­nie Ka­mi­lu? Po­dob­no wy­sko­czy­ły ja­kieś pro­ble­my. – Ma­jor wy­cią­gnął rękę na po­wi­ta­nie, uwa­ża­jąc, żeby nie ścis­nąć zbyt moc­no dło­ni Ret­ma­na, wiot­kiej i de­li­kat­nej jak u pia­ni­sty. Jesz­cze uszko­dzi mu ja­kieś chrząst­ki i do­pie­ro zro­bi się pro­blem.

– Za­uwa­ży­łem to wczo­raj. – Ret­man po­pro­wa­dził go­ścia wzdłuż rzę­du ser­we­rów w stro­nę wła­sne­go sta­no­wi­ska ro­bo­cze­go, wsu­nął się na krze­sło, a jego pal­ce za­czę­ły bie­gać po kla­wia­tu­rze. W gru­bych szkłach od­bi­ja­ła się cała za­war­tość ekra­nu.

Jak na ra­zie Ha­lic­ki nie wi­dział ni­cze­go nie­po­ko­ją­ce­go. Te rzę­dy prze­su­wa­ją­cych się li­nii przy­pra­wia­ły go o ból gło­wy. Kom­plet­nie nic nie ro­zu­miał. To jak stą­pa­nie po li­nie za­wie­szo­nej nad prze­pa­ścią.

Za cho­le­rę się tego nie na­uczy. Byli lu­dzie, któ­rzy po­ru­sza­li się w tym ob­sza­rze zna­ko­mi­cie. Dla nie­go to czar­na ma­gia.

– A może mi pan po­wie­dzieć wła­sny­mi sło­wa­mi, o co cho­dzi? – za­ry­zy­ko­wał py­ta­nie.

– Otóż… Tak, wczo­raj oko­ło trzy­na­stej od­no­to­wa­li­śmy nie­au­to­ry­zo­wa­ną pró­bę wej­ścia do sys­te­mu.

Ma­jo­ro­wi od razu zro­bi­ło się go­rą­co. To po­waż­na spra­wa. Włam do woj­sko­we­go sys­te­mu łącz­no­ści gro­ził cha­osem, o ile nie kom­plet­nym pa­ra­li­żem.

Do­wo­dze­nie ar­mią opie­ra­ło się na za­awan­so­wa­nych sys­te­mach kom­pu­te­ro­wych i za­wie­ra­ło w paru sło­wach – do­wo­dze­nie, wy­wiad, kon­tro­la, ko­mu­ni­ka­cja. Je­śli za­ła­mie się któ­ryś z ele­men­tów, po­sy­pie się cała resz­ta.

– Po­dob­ne pró­by mia­ły miej­sce o trze­ciej nad ra­nem i po­now­nie o szó­stej. Na­sze za­bez­pie­cze­nia wy­trzy­ma­ły, choć cał­ko­wi­tej pew­no­ści nie mam.

– Są­dzi pan, że mo­gli nam wsa­dzić ja­kie­goś wi­ru­sa czy tro­ja­na?

– Nie wy­klu­czał­bym ta­kiej moż­li­wo­ści – od­parł Ret­man.

– Nie py­tam na­wet o po­dej­rza­nych.

– O, tych znaj­dzie się bez liku, od gów­nia­rzy chcą­cych po­pi­sać się przed dziew­czy­ną za­czy­na­jąc. Pa­mię­ta pan taki film Gry wo­jen­ne?

– O Ku­kliń­skim?

– Nie, o gno­ju, któ­ry zha­ko­wał woj­sko­wy sys­tem i za­czął grać z kom­pu­te­rem w trze­cią woj­nę świa­to­wą – za­śmiał się in­for­ma­tyk. – Jak zo­ba­czy­łem ten film po raz pierw­szy, też chcia­łem zo­stać ta­kim spry­cia­rzem.

– Uda­ło się? – za­py­tał Ha­lic­ki, ale tak, by nie wy­glą­da­ło to na kpi­nę.

– Za­miast się wła­my­wać, sie­dzę w środ­ku sys­te­mu – po­wie­dział Ret­man. – Je­stem jak pa­jąk.

Ma­jo­ro­wi Ret­man ko­ja­rzył się ze wszyst­kim, na­wet z plu­szo­wym mi­siem, ale na pew­no nie z pa­ją­kiem. Już ra­czej z lar­wą.

– In­te­re­su­ją­ce – wy­ce­dził Ha­lic­ki.

– Co wię­cej, te przy­pad­ki nie są je­dy­ne. – Pro­gra­mi­sta ani na chwi­lę nie prze­sta­wał stu­kać w kla­wi­sze. – Sły­sza­łem o po­dob­nym ata­ku w Gdań­sku i Po­zna­niu, a to już wy­glą­da na sko­or­dy­no­wa­ną ak­cję.

Sko­ro tak, to po­mysł z na­ła­do­wa­nym te­sto­ste­ro­nem ge­nial­nym na­sto­lat­kiem od­pa­dał. Pro­blem w tym, że Ha­lic­ki nie bar­dzo wie­dział, co ma ro­bić da­lej. Uca­pie­nie pi­ja­ne­go żoł­nie­rza czy kra­dzież z ma­ga­zy­nu – na tym po­zio­mie ob­ra­cał się na co dzień. Jak ma do­rwać ko­goś, kto być może znaj­du­je się na dru­gim krań­cu świa­ta? Obiek­tyw­nie trze­ba przy­znać, że Ret­man, jak na nie­go, wy­ka­zał się przy­tom­no­ścią umy­słu: po­li­cję, czy­li jego, po­in­for­mo­wał, wy­wiad też. Du­po­chron włą­czo­ny. Niech inni też się po­mar­twią.

– War­sza­wę pan za­wia­do­mił? – za­py­tał na wszel­ki wy­pa­dek.

– W pierw­szej ko­lej­no­ści.

– Kto jesz­cze o tym wie?

– Wszy­scy na zmia­nie.

Czy­li ja­kichś sze­ściu–ośmiu lu­dzi. Szlag, ilu ich tu mo­gło być?

Jed­ne­go spo­tkał przy wej­ściu, póź­niej wi­dział ko­lej­ne­go, je­dzą­ce­go ka­nap­kę nad ga­ze­tą. Może nie sze­ściu–ośmiu, tyl­ko trzech? Ilu pa­ta­fia­nów po­trze­ba do pil­no­wa­nia tego ca­łe­go baj­zlu?

– Ra­port na pi­śmie bę­dzie mile wi­dzia­ny.

– Po­my­ślę o tym.

– Pa­nie Ret­man – wark­nął ni­czym pit­bull przed ata­kiem – pan nie po­my­śli, pan to zro­bi, do­brze? Ma być na ju­tro. Ro­zu­mie­my się?

SZCZECIN – POLSKA | 1 lip­ca

Je­chać tram­wa­jem czy iść pie­cho­tą? Sztab był po­ło­żo­ny aku­rat mię­dzy dwo­ma przy­stan­ka­mi.

Albo się cof­nie, albo pój­dzie na ko­lej­ny. Z za­sa­dy ni­g­dy nie za­wra­cał, więc pro­blem nie­ja­ko roz­wią­zał się sam. W do­dat­ku wła­śnie mi­nę­ła szes­na­sta, każ­dy skład bę­dzie na­pa­ko­wa­ny na mak­sa, więc może le­piej, jak się prze­spa­ce­ru­je? To w koń­cu tyl­ko trzy przy­stan­ki. Trzy cho­ler­nie dłu­gie przy­stan­ki. Zo­sta­wał jesz­cze au­to­bus, ale sam nie wie­dział, cze­go nie­na­wi­dzi bar­dziej – au­to­bu­sów czy tram­wa­jów. Kij im w oko. Ma nogi, ode­tchnie świe­żym po­wie­trzem. Może po dro­dze wy­chy­li bro­wa­ra?

Pod­nie­sio­ny na du­chu ru­szył przed sie­bie. Na dziś nic już nie pla­no­wał. Kłę­bią­ce się pod czasz­ką my­śli ze­pchnął w kąt umy­słu. Ju­tro też jest dzień. Żył już do­sta­tecz­nie dłu­go, by wie­dzieć, że byle pier­do­ła­mi nie na­le­ży się przej­mo­wać.

Do­cią­gnął za­mek wia­trów­ki pod samą szy­ję. Za­czę­ło mżyć. Niech już w koń­cu zro­bi się cie­pło. Od ta­kiej po­go­dy moż­na na­ba­wić się de­pre­sji.

Do­szedł do świa­teł i obej­rzał się za sie­bie. Wła­śnie nad­jeż­dżał ja­kiś skład. Aku­rat w porę. Pod­biegł i wsko­czył do środ­ka, de­cy­du­jąc się na prze­jazd. Za­wsze to przy­jem­niej pod da­chem niż z wodą le­ją­cą się na gło­wę.

Trzy go­dzi­ny póź­niej, już w domu i po wy­chy­le­niu trze­cie­go piwa, Ha­lic­kie­mu za­chcia­ło się spać.

Roz­par­ty na fo­te­lu przed te­le­wi­zo­rem tro­chę słu­chał tego, co mają do po­wie­dze­nia mą­dra­le pro­du­ku­ją­cy się na ekra­nie, a tro­chę za­sta­na­wiał się nad tym, co przy­nio­są naj­bliż­sze dni. Czuł w gło­wie lek­ki szme­rek, ale nic po­waż­ne­go. Wo­lał być dys­po­zy­cyj­ny, dia­bli wie­dzą, co jesz­cze może się zda­rzyć. Naj­pierw Ku­del­ski i jego gad­ka o ma­new­rach, po­tem roz­mo­wa z Ret­ma­nem, też dziw­na, może na­wet bar­dziej niż baj­du­rze­nia puł­kow­ni­ka. Co praw­da ani jed­no, ani dru­gie nie do­ty­czy­ło Ha­lic­kie­go oso­bi­ście. Po po­li­go­nie to mogą bie­gać fra­je­rzy, żan­dar­mi je­dy­nie za­bez­pie­cza­li te­ren, tak by któ­ryś z wio­sko­wych głup­ków nie wlazł w za­ka­za­ną stre­fę i nie obe­rwał kulą czy odłam­kiem w pu­sty cze­rep. Co do Ret­ma­na – tu też nie­wie­le da­wa­ło się zro­bić. Do­sta­nie roz­kaz do­rwa­nia dra­nia, któ­ry na­roz­ra­biał, to go do­rwie. Na ra­zie kon­kre­tów jak na le­kar­stwo.

Skrzy­wił się, do­strze­ga­jąc pu­ste dno szklan­ki. Po­wo­li wstał i po­szedł do kuch­ni. Przez mo­ment za­sta­na­wiał się, czy nie włą­czyć świa­tła. Nie było dwu­dzie­stej, a po­go­da jak w li­sto­pa­dzie – ciem­no, po­nu­ro i znów lało jak z ce­bra.

– Jak twier­dzą służ­by sa­ni­tar­no-epi­de­mio­lo­gicz­ne, ofiar wi­ru­sa może być wię­cej, niż do tej pory przy­pusz­cza­no – za­szcze­bio­ta­ła pa­nien­ka na ekra­nie te­le­wi­zyj­nym. – To naj­po­waż­niej­szy in­cy­dent, z ja­kim mia­no do czy­nie­nia w hi­sto­rii.

Wy­chy­lił się z kuch­ni, chcąc obej­rzeć nada­wa­ny ma­te­riał.

– W pięt­na­stu naj­więk­szych mia­stach od­no­to­wa­no już po­nad ty­siąc sied­miu­set cho­rych…

Za­raz, za­raz, rano mó­wio­no o kil­ku­na­stu, a te­raz do­cho­dzą do dwóch ty­się­cy. Albo kła­ma­li, albo sy­tu­acja za­czę­ła wy­my­kać się z rąk. Ty­siąc sie­dem­set osób, Chry­ste, epi­de­mia roz­prze­strze­nia się jak po­żar na pre­rii. Może nie wszy­scy umrą, ale i tak wy­glą­da to fa­tal­nie. Nie­mal dwa ty­sią­ce na trzy­sta dwa­na­ście mi­lio­nów to może nie­du­żo, ale trud­no po­wie­dzieć, czym to się skoń­czy, mimo że Sta­ny dys­po­no­wa­ły spraw­ną służ­bą zdro­wia.

Gdy­by to tra­fi­ło na ja­kiś afry­kań­ski graj­doł, efekt był­by taki, jak przy ebo­li. Do dziś wzdra­gał się, wi­dząc re­la­cje z tam­tych wy­da­rzeń. Cho­ro­ba roz­wi­ja­ła się bły­ska­wicz­nie. Cza­sa­mi wy­da­wa­ło się, że na­stą­pi­ło prze­si­le­nie i pa­cjent doj­dzie do sie­bie, a on w kon­se­kwen­cji umie­rał z wy­czer­pa­nia. Wiel­kie doły, zbio­ro­wy po­chó­wek. Pa­nie, miej nas w swo­jej opie­ce.

– Po raz pierw­szy głos za­bra­ły wła­dze fe­de­ral­ne, su­ge­ru­jąc stwo­rze­nie od­izo­lo­wa­nych miejsc dla za­ra­żo­nych oraz wpro­wa­dze­nie kwa­ran­tan­ny. W szcze­gól­nych przy­pad­kach po­móc mają od­dzia­ły Gwar­dii Na­ro­do­wej po­zo­sta­ją­ce w dys­po­zy­cji gu­ber­na­to­rów po­szcze­gól­nych sta­nów. Fe­de­ral­na Agen­cja Za­rzą­dza­nia Kry­zy­so­we­go już prze­ka­za­ła część za­so­bów w ręce przed­sta­wi­cie­li władz sta­no­wych. Jak po­wie­dział wi­ce­pre­zy­dent: „To naj­po­waż­niej­sze za­gro­że­nie, wo­bec któ­re­go sta­je­my, ape­lu­jąc rów­no­cze­śnie o za­cho­wa­nie spo­ko­ju i pod­po­rząd­ko­wa­nie się od­po­wied­nim służ­bom”. Pierw­sze przy­pad­ki no­wej cho­ro­by za­no­to­wa­no w Lon­dy­nie i Ma­dry­cie. „Jak na ra­zie nie ma po­wo­du do nie­po­ko­ju, wszyst­ko jest pod kon­tro­lą. Nie­mniej, ma­jąc na uwa­dze bez­pie­czeń­stwo wła­sne i naj­bliż­szych, na­le­ży po­now­nie roz­wa­żyć, czy war­to uda­wać się do naj­więk­szych świa­to­wych aglo­me­ra­cji bez wy­raź­ne­go po­wo­du” – to już sło­wa na­sze­go wi­ce­mi­ni­stra zdro­wia Bar­tło­mie­ja Ulic­kie­go…

Aku­rat ostat­nia wy­po­wiedź in­te­re­so­wa­ła Ha­lic­kie­go naj­mniej. Jego skrom­nym zda­niem ten pa­ta­łach nie od­róż­nił­by zwy­kłe­go ta­sa­ka od chi­rur­gicz­ne­go lan­ce­tu.

W mię­dzy­cza­sie sko­rzy­stał z to­a­le­ty, umył ręce i po­now­nie usiadł przed te­le­wi­zo­rem.

– Dziś w Pocz­da­mie koń­czy się fo­rum przy­wód­ców naj­więk­szych go­spo­da­rek świa­ta, tak zwa­ne­go G7, oraz Ro­sji. To pierw­sze ta­kie wy­da­rze­nie od cza­su re­be­lii w ukra­iń­skim Don­ba­sie.

Ma­jor ziew­nął. Sank­cje sank­cja­mi, ale eko­no­mia rzą­dzi­ła się wła­sny­mi pra­wa­mi. I tak Unia zdo­by­ła się na wy­jąt­ko­wą jed­no­myśl­ność. W koń­cu nie­któ­rym za­czę­ło się cnić za Wła­di­mi­rem Wła­di­mi­ro­wi­czem. Dziw, że wy­trzy­ma­li tyle cza­su. Go­spo­dar­ki Sta­nów Zjed­no­czo­nych, Ka­na­dy, Ja­po­nii, Wiel­kiej Bry­ta­nii, Nie­miec, Fran­cji i Włoch też od­czu­ły tego skut­ki. Te nie­sprze­da­ne Mi­stra­le czy in­we­sty­cje w prze­mysł wy­do­byw­czy. Część tor­tu wy­kro­ił so­bie Pe­kin, za­gar­nia­jąc lu­kra­tyw­ne kon­trak­ty. Do spo­tka­nia wcze­śniej czy póź­niej mu­sia­ło dojść. Nic prze­cież nie trwa wiecz­nie.

Na ekra­nie pre­zy­dent Fe­de­ra­cji Ro­syj­skiej ze spusz­czo­nym wzro­kiem uśmie­chał się skrom­nie. Żywe ucie­le­śnie­nie po­ko­ry i wy­trwa­ło­ści. Jak go nie ko­chać? Resz­ta po­li­ty­ków usta­wi­ła się do zdję­cia. Wy­glą­da­li rów­nie sym­pa­tycz­nie. Wszy­scy tacy mili i bez­po­śred­ni. Naj­wi­docz­niej fo­rum za­koń­czy­ło się suk­ce­sem.

Szko­da, że nie za­opa­trzył się w jesz­cze je­den bro­war. Chęt­nie wzniósł­by za nich to­ast. Albo le­piej nie. Znu­dzo­ny zmie­nił ka­nał. Na pu­bli­cy­sty­kę w wy­ko­na­niu Eli Ja­wo­ro­wicz nie miał ocho­ty. Za każ­dym ra­zem, gdy wi­dział do­łu­ją­cy re­por­taż, na resz­tę wie­czo­ru po­pa­dał w skraj­ne przy­gnę­bie­nie.

Do­syć, wy­star­czy, może coś bar­dziej roz­ryw­ko­we­go. Szyb­ko zna­lazł pro­gram mu­zycz­ny, lecz dźwię­ki hip-hopu do­pro­wa­dza­ły go do sza­łu. Co praw­da na pa­śmie ze sta­ry­mi fil­ma­mi tra­fił na ob­raz z Clin­tem Eastwo­odem, ale wi­dział go już tyle razy, że te­raz so­bie da­ro­wał.

Wy­łą­czył te­le­wi­zor i za­brał się za książ­kę, kry­mi­nał, po­dob­no świa­to­wy be­st­sel­ler. Po trze­ciej stro­nie wie­dział, kim jest za­bój­ca, ale trud­no, po­mę­czy się, do­pó­ki nie za­śnie.

***

Już daw­no nie za­padł w tak głę­bo­ki sen. Koł­drę na­cią­gnął po same uszy i szczel­nie się nią owi­nął. Moc­niej­sze po­dmu­chy zim­ne­go po­wie­trza z uchy­lo­ne­go okna do­cho­dzi­ły do nie­go tyl­ko spo­ra­dycz­nie. To zde­cy­do­wa­nie lep­sze niż bie­ga­nie po po­li­go­nie, co nie­wąt­pli­wie wkrót­ce sta­nie się udzia­łem więk­szo­ści ko­le­gów z gar­ni­zo­nu.

Prze­wró­cił się na dru­gi bok, pod­świa­do­mie wy­czu­wa­jąc drę­twie­nie le­we­go bar­ku. Mla­snął i uło­żył się wy­god­niej. Ktoś dzwo­nił, ale to wy­da­wa­ło się snem. Je­den sy­gnał, dru­gi, pią­ty… No nie, to ja­kiś żart lub, co bar­dziej praw­do­po­dob­ne, w jed­no­st­ce mają kło­po­ty. Od­ru­cho­wo zer­k­nął na ze­ga­rek – parę mi­nut po pierw­szej. O w mor­dę, ale ktoś ma tu­pet.

Się­gnął po ko­mór­kę, na­ci­ska­jąc od razu na zie­lo­ną słu­chaw­kę mi­go­czą­cą na wy­świe­tla­czu.

– Je…

– Piotr… Sły­szysz mnie? Piotr? – Pa­ni­ka w gło­sie ka­pi­ta­na Wal­de­ma­ra Chmu­ry spra­wi­ła, że świa­do­mość Ha­lic­kie­go osią­gnę­ła peł­ną go­to­wość do dzia­ła­nia w ułam­ku se­kun­dy. In­nym peł­ne roz­bu­dze­nie zaj­mo­wa­ło mi­nu­tę, u nie­go cyk, i wszyst­ko gra.

Te­le­fon w środ­ku nocy ozna­czał jed­no – gdzieś tam gów­no po­szło w wen­ty­la­tor, a są­dząc po wrza­skach Chmu­ry, cho­dzi­ło o na­praw­dę gi­gan­tycz­ne za­mie­sza­nie.

– Mów po­wo­li i wy­raź­nie – za­strzegł.

– Piotr…!

– Je­stem, kur­wa, je­stem. Prze­stań drzeć mor­dę, tyl­ko po­wiedz, co się sta­ło.

– Sa­mo­lot…

– Jaki…

– Słu­chaj, po­dob­no pod Za­le­siem spadł sa­mo­lot. Jedź tam i sprawdź na miej­scu. Już dzwo­ni­łem do two­ich, sa­mo­chód za­raz po cie­bie przy­je­dzie.

– Po­cze­kaj, jaki, do cho­le­ry, sa­mo­lot? Ja je­stem z żan­dar­me­rii, a nie z wy­dzia­łu ru­chu lot­ni­cze­go.

– Sprawdź, nie ga­daj. Mu­szę już koń­czyć. Je­ste­śmy w kon­tak­cie. – Ka­pi­tan zda­wał się być na skra­ju za­ła­ma­nia ner­wo­we­go.

My­śli Ha­lic­kie­go ga­lo­po­wa­ły jak sza­lo­ne. Sa­mo­lot? A może sta­tek ko­smicz­ny? I to po­dob­no. Je­że­li nic się nie sta­ło, urwie pa­lan­to­wi łeb przy sa­mej du­pie. Z dru­giej stro­ny, wy­da­wa­ło się, że Wal­dek do­stał cynk. Prze­cież nie ro­bił­by so­bie jaj z ta­kiej spra­wy.

Wcią­gnął no­gaw­kę spodni, po­tem dru­gą. Nie za­pa­lił świa­tła, i tak wie­dział, gdzie co się znaj­du­je. Kurt­ka prze­ciw­desz­czo­wa wi­sia­ła w przed­po­ko­ju. Do­bra, był go­to­wy. Prze­krę­cił klucz w zam­ku, pę­dem na dół. Gdzie ten sa­mo­chód? Szyb­ciej bę­dzie, jak po­bie­gnie w stro­nę wjaz­du na osie­dlo­wą ulicz­kę.

Doj­rzał Hon­ke­ra żan­dar­me­rii, za­nim kie­row­ca zdą­żył pod­je­chać bli­żej. Ru­szył ku nie­mu, ma­cha­jąc z da­le­ka ręką. Wpadł w chod­ni­ko­wą ka­łu­żę, roz­chla­pu­jąc wodę. Do­brze, że za­miast pół­bu­tów za­ło­żył wy­so­kie sznu­ro­wa­ne ka­ma­sze, ina­czej już miał­by mo­kre nogi.

Do­padł sa­mo­cho­du i szarp­nął za klam­kę. Mro­czek i Kacz­ma­rek sie­dzą­cy w środ­ku wy­glą­da­li na pod­eks­cy­to­wa­nych. W koń­cu mo­no­to­nię służ­by prze­rwa­ło ja­kieś wy­da­rze­nie.

– Je­dzie­my…

– A wie pan, do­kąd? – Mro­czek wy­da­wał się zdez­o­rien­to­wa­ny. – Ka­pi­tan Chmu­ra był nad wy­raz enig­ma­tycz­ny.

– Tu na dół, do Woj­ska Pol­skie­go, póź­niej w stro­nę Pil­cho­wa.

Sier­żant po­cho­dził z Gdań­ska. Znał Szcze­cin, ale nie pod­miej­skie osie­dla i wsie. Kacz­ma­rek tak samo. Ten to chy­ba z Ło­dzi, czy ra­czej z Pa­bia­nic.

Na mo­krej jezd­ni od­bi­ja­ły się smu­gi re­flek­to­rów. Sier­żant, je­den z lep­szych kie­row­ców, któ­rzy słu­ży­li pod roz­ka­za­mi Ha­lic­kie­go, spraw­nie wszedł w lewy za­kręt. Te­raz gaz do de­chy. Szko­da, że Hon­ker za­cho­wy­wał się jak muł. Jeź­dził, bo jeź­dził, i tyle. Wy­ści­go­we­go ru­ma­ka z nie­go nie zro­bią. Na szczę­ście o tej po­rze na uli­cach było pu­sto. Na od­cin­ku do Głę­bo­kie­go mi­nę­li noc­ny au­to­bus i tak­sów­kę. Tu już prak­tycz­nie koń­czy­ło się mia­sto. Roz­le­głą jed­nost­kę woj­sko­wą 12 Bry­ga­dy Zme­cha­ni­zo­wa­nej zo­sta­wi­li za sobą. Przed nimi pę­tla tram­wa­jo­wa, osa­da i Je­zio­ro Głę­bo­kie, póź­niej już tyl­ko las.

Gdy wje­cha­li po­mię­dzy drze­wa, od razu zro­bi­ło się ciem­niej. To już nie la­sek miej­ski. Po obu stro­nach szo­sy roz­cią­ga­ła się pusz­cza. O tej nie­ludz­kiej go­dzi­nie ła­two wy­rżnąć w prze­bie­ga­ją­ce­go dro­gę dzi­ka bądź je­le­nia. Dla pew­no­ści zła­pał się uchwy­tu nad drzwia­mi.

– Pa­nie ma­jo­rze… – nie­pew­nie za­czął ka­pral Kacz­ma­rek.

– No…

– Wła­ści­wie to o co się roz­cho­dzi?

– Sam nie wiem. – Wol­ną ręką ma­jor po­dra­pał się po po­ty­li­cy.

Gna­li na zła­ma­nie kar­ku, nie wia­do­mo gdzie i po co. Na wszel­ki wy­pa­dek wy­cią­gnął ko­mór­kę, pró­bu­jąc po­łą­czyć się z Wald­kiem.

A gu­zik.

Ten z kimś ga­dał, bo li­nia cały czas była za­ję­ta.

Zwol­ni­li przed Pil­cho­wem. Noc nie noc, jak trzep­ną pi­ja­ne­go kmiot­ka wra­ca­ją­ce­go do domu po suto za­kra­pia­nej li­ba­cji, to do­pie­ro zro­bi się afe­ra.

Mro­czek nie­spo­koj­nie wier­cił się na sie­dze­niu. Od­ci­nek był krę­ty i, co tu dużo mó­wić, nie­bez­piecz­ny. Mi­nę­li od­cho­dzą­cy w pra­wo zjazd na Po­li­ce. Za ostat­ni­mi cha­łu­pa­mi po­now­nie na­bra­li pręd­ko­ści.

Znów las, ciem­no, mo­kro i pu­sto. Wy­cie­racz­ki pra­co­wi­cie od­pro­wa­dza­ły nad­miar wody z przed­niej szy­by. Za parę ki­lo­me­trów pew­nie da­dzą radę wy­ci­snąć wię­cej ze sta­re­go sil­ni­ka, ale tu za­cho­dzi­ło ry­zy­ko, że wy­pad­ną z dro­gi i cała wy­pra­wa za­koń­czy się dla nich tra­gicz­nie.

W koń­cu zro­bi­ło się tro­chę ja­śniej. Do­jeż­dża­li do Ta­no­wa.

– Zwol­nij.

Szo­sa ła­god­nym łu­kiem od­cho­dzi­ła w pra­wo. Do Za­le­sia pro­sto przez śro­dek osa­dy.

– Tu­taj. – Wska­zał Mrocz­ko­wi miej­sce, gdzie na­le­ża­ło zje­chać. Sa­mo­cho­dem za­rzu­ci­ło. Pa­sa­że­ra­mi rów­nież. Tu już za­czy­na­ły się pierw­sze po­se­sje, nie­mal wszyst­kie sku­pio­ne wzdłuż prze­cho­dzą­cej przez miej­sco­wość dro­gi. Je­cha­li nie szyb­ciej niż czter­dziest­ką. Sam Ha­lic­ki prze­jeż­dżał tędy parę razy, przy róż­nych oka­zjach, naj­czę­ściej w dro­dze na gril­la, któ­ry or­ga­ni­zo­wa­li z Ju­lią na dru­gim koń­cu wsi. Było tam wy­dzie­lo­ne przez nad­le­śnic­two spe­cjal­nie do tego celu miej­sce, a że da­le­ko od cen­trum Szcze­ci­na, to do­sko­na­le. Wie­dzia­ło o nim nie­wie­le osób. Wspo­mnie­nie ogni­ska na­su­nę­ło ma­jo­ro­wi ko­lej­ną myśl – może skon­tak­to­wać się z le­śni­czym? Je­że­li ktoś miał coś wie­dzieć, to tyl­ko on. Pro­blem w tym, że nie bar­dzo orien­to­wał się, gdzie szu­kać le­śni­czów­ki.

Przyj­rzał się uważ­niej mi­ja­nej oko­li­cy.

– Pan to wi­dzi, ma­jo­rze? – Kacz­ma­rek na przed­nim sie­dze­niu dys­po­no­wał lep­szym oglą­dem sy­tu­acji.

– Taa… – Do­pie­ro te­raz do­strzegł grup­ki żywo dys­ku­tu­ją­cych osób. – Za­trzy­maj się.

Pod­je­cha­li jesz­cze ka­wa­łek i przy­sta­nę­li przy jed­nym z ta­kich zgro­ma­dzeń. Nim zdą­żył wyjść z Hon­ke­ra, przy­pa­dła do nie­go ja­kaś ko­bie­ta.

– Pa­nie dro­gi…

– Co się tu wy­pra­wia?

– Tam…

Na ra­zie za­miast wy­ja­śnień mu­siał wy­star­czyć Ha­lic­kie­mu wska­za­ny przez nią kie­ru­nek.

– O w… – Po­nad ciem­ną ścia­ną po­bli­skie­go lasu dało się za­uwa­żyć da­le­ki blask łuny. A więc jed­nak. Aż do tej pory chciał wie­rzyć, że to tra­gicz­na po­mył­ka, żart czy sen­ne ma­ja­cze­nie Chmu­ry.

– Kie­dy?

– A ja­kieś czter­dzie­ści mi­nut temu. Na po­cząt­ku my­śla­łam, że bu­rza idzie, do­pie­ro jak są­siad­ka za­dzwo­ni­ła, do­wie­dzia­łam się o wy­bu­chu. Nasi już po­le­cie­li ga­sić, ale trud­no wska­zać miej­sce. Tam prze­cież nic nie ma, ani cha­łu­py, ani… no, ni­cze­go.

Ci lu­dzie bla­de­go po­ję­cia nie mie­li, co za­szło, bo niby skąd? Śro­dek nocy, a są­dząc po łu­nie, ma­szy­na spa­dła parę ki­lo­me­trów da­lej, w kom­plet­nie nie­za­miesz­ka­łej oko­li­cy. Coś tam wal­nę­ło. Nie u nich, na szczę­ście, ale spraw­dzić na­le­ża­ło.

Kie­dy roz­ma­wiał z Chmu­rą? Dwa­dzie­ścia mi­nut temu, dwa­dzie­ścia pięć? Czy­li po­mię­dzy ka­ta­stro­fą a te­le­fo­nem do nie­go upły­nął naj­wy­żej kwa­drans. Nie ma co, szyb­cy są.

– Jak tam do­je­chać?

– Ja po­ka­żę – za­ofia­ro­wa­ła się ko­bie­ta. Wi­dać sa­mo­chód żan­dar­me­rii i umun­du­ro­wa­ni żoł­nie­rze wzbu­dza­li za­ufa­nie.

– Kacz­ma­rek, zrób miej­sce. – Do­pie­ro te­raz przyj­rzał się jej uważ­niej: wy­so­ka blon­dyn­ka koło trzy­dziest­ki, o tro­chę cu­kier­ko­wa­tej uro­dzie. Wy­da­wa­ła się moc­no prze­ję­ta. Nic dziw­ne­go. Czy co­dzien­nie czło­wiek do­świad­cza ka­ta­strof i wy­pad­ków?

Szyb­ko za­ję­ła fo­tel zwol­nio­ny przez ka­pra­la. Te­raz mo­gli ru­szyć peł­nym ga­zem. Pro­wa­dzi­ła ich jak wy­traw­ny pi­lot raj­do­wy. Mu­sia­ła znać oko­li­cę na wy­lot. Po kil­ku­set me­trach zje­cha­li z as­fal­tu. Po­cząt­ko­wo po­ru­sza­li się szu­trów­ką, wy­mi­ja­jąc ostat­nie go­spo­dar­stwa, po­tem za­czy­nał się zwy­kły le­śny dukt, sze­ro­ki, ale pę­dzić tędy się nie dało.

Po­now­nie spró­bo­wał po­łą­czyć się z Wald­kiem. Tym ra­zem ka­pi­tan ode­brał nie­mal od razu.

– No?

– Zda­je się, że mia­łeś ra­cję.

– Do­je­cha­łeś?

– Pra­wie. – Wo­zem rzu­ca­ło tak moc­no, że o mało nie wal­nął gło­wą w su­fit. – Je­stem za Ta­no­wem. To już nie­da­le­ko.

– Prze­cież mó­wi­łem.

Ha­lic­ki przy­go­to­wał się na naj­gor­sze. Na pew­no spadł woj­sko­wy trans­por­to­wiec, ich albo NATO-wski, ina­czej Wal­dek nie pa­ni­ko­wał­by aż tak. Ko­lej­na CASA C-295 na złom. A co, jak to któ­ryś z air­bu­sów A400, wiel­kich ma­szyn mo­gą­cych za­bie­rać na po­kład po­nad sto osób lub trzy­dzie­ści sie­dem ton wy­po­sa­że­nia? Ależ bę­dzie pie­prze­nia o bez­pie­czeń­stwie lo­tów. Szko­da, że do za­bez­pie­cze­nia te­re­nu ma tyl­ko dwóch lu­dzi. Ko­niecz­nie trze­ba ścią­gnąć resz­tę.

– Ja pier… – Po­wstrzy­mał się od prze­kleń­stwa, gdy bo­le­śnie ude­rzył ra­mie­niem o bur­tę. – Mro­czek, nie sza­lej.

– A bo… – Sier­żant nie do­koń­czył, w koń­cu wy­jeż­dża­li spo­mię­dzy drzew. Przed nimi roz­cią­ga­ła się sze­ro­ka po­la­na, na­wet nie po­la­na, tyl­ko ja­kieś pole czy pa­stwi­sko. Na środ­ku trak­tu le­żał spo­rej wiel­ko­ści frag­ment uste­rze­nia. Mniej­sze ele­men­ty wa­la­ły się wszę­dzie tam, do­kąd się­ga­ło świa­tło re­flek­to­rów Hon­ke­ra.

Zje­cha­li na po­bo­cze i z wy­ciem sil­ni­ka prze­to­czy­li się jesz­cze ka­wa­łek. Ko­lej­ny za­gaj­nik. Osza­leć moż­na. Nie­co da­lej dy­mią­cy sil­nik. Zza so­sen i jo­deł bił moc­ny blask. Tu już wszę­dzie po­roz­rzu­ca­ne były frag­men­ty po­szy­cia i czę­ści wy­po­sa­że­nia. Ka­dłub mu­siał znaj­do­wać się nie­da­le­ko.

Ha­lic­ki szarp­nął za klam­kę.

– Mro­czek, zo­sta­jesz z pa­nią. Dzwoń po straż po­żar­ną i na­szych. Kacz­ma­rek, za mną… i za­bierz ap­tecz­kę.

Wy­padł na ze­wnątrz. Za­miast wil­got­ne­go po­wie­trza w noz­drza ude­rzył go smród spa­le­ni­zny. Aż wy­ci­ska­ło łzy z oczu. Po­gna­li pę­dem przez kępę olch. Cia­ło w bia­łej ko­szu­li i czar­nych spodniach na­po­tka­li do­słow­nie parę me­trów da­lej. Wy­da­wa­ło się całe. Ha­lic­ki przy­klęk­nął i po­trzą­snął za ra­mię.

– Halo, pro­szę pana, jest pan ran­ny?

No pew­no, że był, kto wy­cho­dzi z ta­kiej ka­ta­stro­fy bez szwan­ku. Tyl­ko dla­cze­go ten czło­wiek, za­miast no­sić lot­ni­czy kom­bi­ne­zon, ubra­ny był jak ste­ward? Kur­wa, a je­że­li to był lot pa­sa­żer­ski?

– Ma­rek, ostroż­nie go ob­ró­ci­my, może jesz­cze od­dy­cha.

Oglą­dał już ofia­ry wy­pad­ków, ale cał­ko­wi­cie spa­lo­nej twa­rzy i czę­ści tor­su się nie spo­dzie­wał. Ka­pral od­ru­cho­wo się prze­żeg­nał, wi­dząc, co może stać się z czło­wie­kiem. Ha­lic­ki po­de­rwał się do góry, wy­cie­ra­jąc dło­nie o kurt­kę. Nim też wstrzą­snął ob­raz zwłok.

– Idzie­my. – Nie ma się co za­sta­na­wiać. Je­że­li są ran­ni, nie zo­sta­ło im zbyt wie­le cza­su.

Wy­pa­dli na otwar­tą prze­strzeń. Wszę­dzie, jak okiem się­gnąć, roz­cią­ga­ło się miej­sce ka­ta­stro­fy. Wó­zek z ko­ła­mi od­wró­co­ny­mi do góry znaj­do­wał na wprost nich. Na lewo dy­mił wrak, wszyst­ko splą­ta­ne w kosz­mar­nym ko­la­żu. Tu skrzy­dło, a tu… to chy­ba ka­bi­na pi­lo­tów. Nie da­wa­ło się po­dejść bli­żej niż na trzy­dzie­ści me­trów. Żar był nie do wy­trzy­ma­nia. Po­bie­gli wzdłuż wal­co­wa­te­go kształ­tu ma­ja­czą­ce­go po­śród dymu i ognia. Wy­be­be­szo­na wa­liz­ka, w środ­ku bie­li­zna i masa dro­bia­zgów, obok kor­pus czło­wie­ka bez rąk i gło­wy, z no­ga­mi ucię­ty­mi w ko­la­nach, a przy nim port­fel, z któ­re­go wiatr wy­wie­wał bank­no­ty.

Ha­lic­ki przy­sło­nił twarz ra­mie­niem. Bez ochron­ne­go ska­fan­dra się nie da, a wła­śnie zo­ba­czył przed sobą naj­więk­szy frag­ment sa­mo­lo­tu. Wy­raź­nie wi­dział rząd okie­nek i na wpół otwar­te drzwi.

Zro­bił parę kro­ków w bok. Kacz­ma­rek trzy­mał się bli­sko nie­go ni­czym cień. Wo­ko­ło hu­cza­ło jak w pie­cu. Ja­kiś moc­niej­szy po­dmuch zwiał czar­ny, tłu­sty dym znad ka­dłu­ba. Do­strzegł li­te­ry wska­zu­ją­ce prze­woź­ni­ka. Po­cząt­ko­wo nie po­tra­fił ich po­skła­dać w sen­sow­ną ca­łość, do­pie­ro po chwi­li zo­rien­to­wał się, że są pi­sa­ne cy­ry­li­cą. ROS­SI­JA.

Zer­k­nął na ka­pra­la, któ­ry był tak samo zdu­mio­ny jak on. Co się tu, do cięż­kiej cho­le­ry, wy­pra­wia?

Zro­bi­ło się za go­rą­co, by stać dłu­żej w tym miej­scu. Cof­nę­li się, byle da­lej od pło­mie­ni. Już wie­dział, skąd pa­ni­ka w gło­sie ka­pi­ta­na. To nie woj­sko­wy trans­por­to­wiec ani na­wet lot pa­sa­żer­ski – wła­śnie na te­ry­to­rium Pol­ski roz­trza­skał się sa­mo­lot na­le­żą­cy do Fe­de­ra­cji Ro­syj­skiej. Go­rzej być nie mo­gło.

W po­bli­żu ode­zwał się te­le­fon. Ma­jor ob­ró­cił się i pod­niósł go z zie­mi. Me­lo­dyj­ka wy­gry­wa­ła hymn Ro­sji, a sam apa­rat wy­glą­dał na taki z gór­nej pół­ki, nie do do­sta­nia w zwy­kłej sprze­da­ży. Na wy­świe­tla­czu mie­nił się dwu­gło­wy car­ski orzeł na tle trój­ko­lo­ro­wej fla­gi. Mimo po­ku­sy wo­lał nie od­bie­rać. Dia­bli wie­dzą, co z tego wy­nik­nie.

Gry­zą­cy dym wy­peł­nił mu płu­ca. Za­czął kasz­leć. Wy­co­fał się o ko­lej­ne parę kro­ków. W koń­cu spró­bo­wał ogar­nąć ca­łość, sta­ra­jąc się przy­po­mnieć so­bie, co wie o wy­pad­kach lot­ni­czych. Naj­bez­piecz­niej­sze miej­sce to po­dob­no ogon i ka­dłub w miej­scu, w któ­rym sty­ka się ze skrzy­dła­mi.

Po­bie­gli w lewo, gdzie, jak się wy­da­wa­ło, po­żar był mniej­szy. Szyb­ko na­tknę­li się na ko­lej­ne cia­ła – ko­bie­ty i męż­czyź­ni, w mun­du­rach i po cy­wil­ne­mu. W tym ba­ła­ga­nie trud­no było na­wet osza­co­wać ich licz­bę.

– Pa­nie ma­jo­rze, tu­taj… – Kacz­ma­rek roz­pacz­li­wie za­ma­chał rę­ka­mi. Ru­szył ga­lo­pem.

Twarz dziew­czy­ny wy­da­wa­ła się por­ce­la­no­wa. Może to na sku­tek bi­ją­cych w nie­bo pło­mie­ni, a może dla­te­go, że jej lewa ręka na wy­so­ko­ści łok­cia zo­sta­ła ode­rwa­na. Usta ła­pa­ły po­wie­trze, a sze­ro­ko otwar­te oczy wpa­try­wa­ły się w Ha­lic­kie­go z mie­sza­ni­ną na­dziei i oba­wy.

Dziw­ne, że żyła. Jak ko­muś z taką raną uda­ło się prze­trwać aż do te­raz? Już daw­no po­win­na się wy­krwa­wić. Zdol­no­ści ludz­kie­go or­ga­ni­zmu nie prze­sta­ną go zdu­mie­wać ni­g­dy.

– Przy­trzy­maj jej gło­wę – po­le­cił ka­pra­lo­wi.

Na po­czą­tek opa­ska uci­sko­wa. Ru­szaj się, czło­wie­ku. Czas i krew prze­cie­ka­ły po­mię­dzy pal­ca­mi ma­jo­ra rów­nie szyb­ko jak pia­sek w klep­sy­drze.

Strza­ska­na kość i po­szar­pa­na tkan­ka. Od daw­na nie ba­brał się w ta­kich ra­nach.

– Jak masz na imię? – Pró­bo­wał się uśmiech­nąć, ale nie szło mu skład­nie. – Kak tie­bia za­wut? – do­dał na wszel­ki wy­pa­dek po ro­syj­sku. W gło­wie tłu­kły mu się ja­kieś zwro­ty za­pa­mię­ta­ne z daw­nych szko­leń i prób sa­mo­dziel­ne­go na­ucze­nia się ję­zy­ka, ale jak na złość nic nie pa­so­wa­ło do sy­tu­acji.

– Olga. – Jak na ko­goś w tak po­waż­nym sta­nie po­wie­dzia­ła to czy­sto i wy­raź­nie.

– Trzy­maj się.

– Czy ja…?

– Oczy­wi­ście, że nie – wpadł jej w sło­wo.

Co ma jej po­wie­dzieć? Je­śli na­tych­miast nie znaj­dzie się na sto­le ope­ra­cyj­nym, umrze, tak pod­po­wia­da­ło mu do­świad­cze­nie i lo­gi­ka. Naj­bliż­szy szpi­tal znaj­do­wał się co naj­mniej czter­dzie­ści ki­lo­me­trów stąd. Szan­sa, że prze­ży­je, za­wie­ra­ła się po­mię­dzy wy­ra­że­nia­mi zni­ko­me a bez­na­dziej­ne.

– Skąd le­cie­li­ście? – Na to py­ta­nie mu­sia­ła znać od­po­wiedź.

Dziew­czy­na sze­rzej otwo­rzy­ła usta, w źre­ni­cach od­bi­ła się po­żo­ga.

– Olga, sły­szysz mnie? – Po­gła­skał ją po czo­le, roz­ma­zu­jąc szkar­łat­ną wstę­gę. – Nie od­pły­waj.

– Z Ber­li­na – pa­dły ostat­nie sło­wa. Ode­szła parę se­kund póź­niej.

Ma­jor za­mknął jej oczy. Kacz­ma­rek ga­pił się na nie­go zdu­mio­ny. Zda­je się, że on też oglą­dał wie­czor­ne wia­do­mo­ści, a wła­śnie po­twier­dzi­ły się naj­gor­sze oba­wy – sa­mo­lot z ro­syj­ską de­le­ga­cją rzą­do­wą, w tym z sa­mym pre­zy­den­tem Wła­di­mi­rem Wła­di­mi­ro­wi­czem Pu­ti­nem, spadł na pół­noc od Szcze­ci­na. Coś po­dob­ne­go trud­no so­bie było wy­obra­zić. To, co się za mo­ment za­cznie, w ni­czym nie bę­dzie przy­po­mi­nać ak­cji, w ja­kich brał udział wcze­śniej.

Zna­lazł ko­mór­kę. Sam wszyst­kie­go nie ogar­nie. Po­trze­bo­wał po­mo­cy, i to na­tych­miast.

– Wal­dek… – Ka­pi­tan zgło­sił się na­tych­miast. – Jest go­rzej, niż my­śla­łem.

– Ktoś prze­żył?

Ha­lic­ki po­pa­trzył pod swo­je nogi, na zwło­ki Olgi.

– Nie. – Z tru­dem prze­łknął śli­nę. – Wiesz, co to za lot?

– Tak.

– Czy…

– Piotr, słu­chaj mnie uważ­nie…

– Po­trze­bu­je­my ka­re­tek i wo­zów ga­śni­czych.

– Wiem o tym, pierw­sze jed­nost­ki już do was jadą, te­raz mi nie prze­ry­waj, pro­szę cię…

– Wal­dziu, ja nie mam cza­su na ja­kieś gier­ki. – W Ha­lic­kim za­czę­ła wzbie­rać złość.

– Ten sa­mo­lot… no… kur­wa… – ka­pi­tan naj­wy­raź­niej się za­ciął – nie był je­dy­nym, któ­ry uległ ka­ta­stro­fie.

– Co ty pie­przysz? – Już i tak wy­so­kie ci­śnie­nie pod­sko­czy­ło ma­jo­ro­wi jesz­cze bar­dziej.

– To taj­ne i nie do koń­ca po­twier­dzo­ne, ale…

– No mów, czło­wie­ku.

– Sa­mo­lo­ty wszyst­kich de­le­ga­cji, któ­re bra­ły udział w fo­rum w Pocz­da­mie, ule­gły… no… wy­pad­kom.

– Nie mó­wisz po­waż­nie. – Zie­mia pod no­ga­mi Ha­lic­kie­go za­ko­ły­sa­ła się.

– Jak naj­bar­dziej. Osiem naj­bar­dziej uprze­my­sło­wio­nych kra­jów na tej pla­ne­cie stra­ci­ło przy­wód­ców w je­den wie­czór. Wiesz, co to ozna­cza?

– Nie – od­po­wie­dział zgod­nie z praw­dą.

– Ja też nie. – Sło­wa ko­le­gi nie na­pa­wa­ły otu­chą.

Ha­lic­ki na­gle za­pra­gnął zna­leźć się jak naj­da­lej od tego wszyst­kie­go, da­le­ko, bar­dzo da­le­ko, naj­le­piej na dru­gim krań­cu świa­ta.

OKOLICE USTKI – POLSKA | 16 lip­ca

Pod­po­rucz­nik Ro­bert Ga­liń­ski sku­pił się na trzy­ma­nym w ustach pa­sku gumy do żu­cia. Szczę­ki pra­co­wa­ły mia­ro­wo, wciąż na nowo ugnia­ta­jąc ka­wa­łek mię­tów­ki, któ­ra po­wo­li tra­ci­ła smak. Jesz­cze jed­ną miał w za­pa­sie, choć na ra­zie wo­lał jej nie roz­pie­czę­to­wy­wać. Przy­da się na póź­niej.

Śmi­głow­cem rzu­ci­ło w pra­wo i w lewo, żo­łą­dek pod­je­chał pod­po­rucz­ni­ko­wi pod samo gar­dło. Z tru­dem uda­ło mu się opa­no­wać od­ruch wy­miot­ny. Do­brze, że zre­zy­gno­wał ze śnia­da­nia, ina­czej pięk­ny paw ozdo­bił­by pod­ło­gę w Mi-17.

Wzrok utkwił w drzwiach de­san­to­wych znaj­du­ją­cych się na­prze­ciw­ko. Za parę mi­nut bę­dzie mu­siał przez nie przejść. Praw­dę mó­wiąc, sie­dze­nie na bre­zen­to­wym krze­seł­ku i wy­cze­ki­wa­nie, aż pi­lot da znak i w koń­cu sta­nie na skra­ju prze­pa­ści, iry­to­wa­ło Ga­liń­skie­go naj­bar­dziej. Wo­lał nie pa­trzeć na resz­tę plu­to­nu. Tra­fił tu chy­ba przez po­mył­kę lub za spra­wą ka­pry­su ja­kie­goś we­soł­ka z WKU. On, ab­sol­went war­szaw­skiej uczel­ni, zna­lazł się w to­wa­rzy­stwie żoł­nie­rzy eli­tar­nej jed­nost­ki. To mia­ła być miła i nie­zo­bo­wią­zu­ją­ca przy­go­da, a na­gle wy­lą­do­wał w miej­scu i cza­sie, któ­re nie były faj­ne. Oko­licz­no­ści zde­cy­do­wa­nie nie przy­po­mi­na­ły spo­koj­nej czy­tel­ni, w któ­rej lu­bił prze­sia­dy­wać.

Z wiel­kim tru­dem zmu­sił się do tego, by od­wró­cić gło­wę i spoj­rzeć na mo­rze pod nimi. Bał­tyk nie roz­piesz­czał. Sza­re fale prze­ty­ka­ne bia­ły­mi grzy­wa­cza­mi prze­ta­cza­ły się we wszyst­kich kie­run­kach.

Ga­liń­ski do­dat­ko­wo do­strzegł fre­ga­tę, dwie kor­we­ty i ogrom­ny de­san­to­wiec, z któ­re­go wła­śnie star­to­wa­ły Se­ahaw­ki. Ćwi­cze­nia Bal­tops roz­wi­ja­ły się w peł­ni. Czter­dzie­ści okrę­tów, dzie­sięć ty­się­cy żoł­nie­rzy, ma­ry­na­rzy i lot­ni­ków. Zda­niem wie­lu do kom­ple­tu bra­ko­wa­ło je­dy­nie lot­ni­skow­ca, bo po­zo­sta­łe kla­sy jed­no­stek mor­skich były licz­nie re­pre­zen­to­wa­ne, łącz­nie z krą­żow­ni­ka­mi typu Aegis. Je­den z nich Ga­liń­ski wi­dział wie­czo­rem. Kon­struk­cja ro­bi­ła wra­że­nie – zwar­ta bry­ła, wy­so­kie masz­ty i pła­skie an­te­ny ra­da­rów. To było coś, z czym na­le­ża­ło się li­czyć. Szko­da, że nie da­wa­ło się wejść na po­kład.

Albo jed­na z tych no­wych ra­kie­to­wych fre­gat fran­cu­skich typu FREMM. Po­dob­no w środ­ku znaj­do­wa­ło się wię­cej elek­tro­ni­ki niż w Cap Ca­na­ve­ral. Może i pol­ska ma­ry­nar­ka w koń­cu do­cze­ka się po­dob­nych no­wi­nek.

Mi-17 gwał­tow­nie opadł. Sta­ło się to tak szyb­ko, że le­d­wie zdą­żył chwy­cić się alu­mi­nio­we­go ste­la­żu słu­żą­ce­go do ob­cią­gnię­cia bre­zen­tu na sie­dze­niach. Co gor­sza, po­łknął gumę. Spró­bo­wał ją wy­pluć, ale tyl­ko się roz­kasz­lał. Je­że­li ma sta­no­wić przy­kład dla resz­ty, to nie po­wi­nien za­cho­wy­wać się jak idio­ta.

Ma­szy­na w koń­cu wy­rów­na­ła i po­mknę­li w stro­nę nie­od­le­głe­go już brze­gu. Chwi­la opusz­cze­nia śmi­głow­ca zbli­ża­ła się nie­uchron­nie. Wszyst­kich cze­kał zjazd na li­nie z wy­so­ko­ści kil­ku me­trów. Po­dob­no nic nad­zwy­czaj­ne­go, choć dla no­wi­cju­sza emo­cje gwa­ran­to­wa­ne.

W prze­dzia­le de­san­to­wym hu­lał te­raz wiatr. Linę wy­rzu­co­no na ze­wnątrz. Ga­liń­ski ze­brał całą od­wa­gę. Zro­bił parę drob­nych krocz­ków i sta­nął na kra­wę­dzi ot­chła­ni.

– Da pan radę. – Sier­żant kiw­nął gło­wą. Spod zie­lo­no-brą­zo­wej pa­sty, któ­rą wy­sma­ro­wał twarz, bły­ska­ły je­dy­nie bia­łe zęby. – Śmia­ło.

Ła­two po­wie­dzieć. Kie­dy stoi się na zie­mi, wy­so­kość ośmiu me­trów nie wy­da­je się osza­ła­mia­ją­ca. Go­rzej, gdy jest od­wrot­nie i z tych paru me­trów spo­glą­da się w dół.

Chwy­cił linę i de­spe­rac­ko za­wisł na sa­mych rę­kach. Ob­ró­ci­ło nim szyb­ciej, niż zdą­żył się zo­rien­to­wać.

O, ja­sna cho­le­ra, chy­ba nie da rady. Już był na ze­wnątrz. Zda­je się, że po­wi­nien uchwy­cić linę rów­nież no­ga­mi. Ta nie­ste­ty ko­ły­sa­ła się we wszyst­kie stro­ny.

Gwał­tow­na bry­za znad mo­rza za­trzę­sła he­li­kop­te­rem. Opa­dli metr albo i pół­to­ra. Pi­lot, nie chcąc roz­trza­skać się o zie­mię, zwięk­szył moc. Szarp­nię­cie, w nor­mal­nych wa­run­kach pra­wie nie­zau­wa­żal­ne, tym ra­zem wy­star­czy­ło, by wy­rwać sznur z rąk Ga­liń­skie­go. Zdą­żył jesz­cze zdzi­wić się, dla­cze­go oczy sier­żan­ta zro­bi­ły się wiel­kie jak spodki, po czym ru­nął na wy­dmę.

Gdy po­now­nie uniósł po­wie­ki, trans­por­to­we­go Mi-17 już nie było. Był za to szpi­tal­ny su­fit i za­tro­ska­ne twa­rze le­kar­skie­go kon­sy­lium, po­tem po­now­nie za­padł w cu­dow­ne odrę­twie­nie. Nie czuł nic. Za­miast ułom­ne­go cia­ła, ja­kim dys­po­no­wał do nie­daw­na, miał czy­stą świa­do­mość, szyb­szą niż czas i prze­strzeń. Prze­mie­rzał ga­lak­ty­ki i za­głę­biał się w bez­miar czar­nych dziur. Je­że­li tak wy­glą­da kres ży­cia, to nie ma się cze­go oba­wiać.

***

– Pa­nie Ro­ber­cie, sły­szy mnie pan?

Po­cząt­ko­wo nie wie­dział, co się z nim dzie­je. Pły­nął, le­ciał, Bóg je­den wie, a te­raz bru­tal­nie zo­stał ścią­gnię­ty na zie­mię.

– Co? – Po­wie­ki nie chcia­ły się otwo­rzyć. Wy­tę­żył całą wolę i w koń­cu do­strzegł po­chy­lo­ne­go nad sobą męż­czy­znę w zie­lo­nym ki­tlu.

– Jak się pan czu­je?

– Ja?

– Ależ z pana ka­wa­larz – od­po­wie­dział czło­wiek, któ­ry Ga­liń­skie­mu wy­da­wał się le­ka­rzem. – Co za szczę­ście, grał pan kie­dyś w tot­ka?

– Nie.

– Pro­szę spró­bo­wać, głów­na na­gro­da gwa­ran­to­wa­na. – Uśmiech nie scho­dził z pu­cu­ło­wa­tej twa­rzy. – A wra­ca­jąc do te­ma­tu, ma pan stłu­czo­ną mied­ni­cę, uszko­dzo­ną nogę i zła­ma­ny pa­lec u ręki, no i nie­wiel­ki wstrząs mó­zgu. Krę­go­słup nie­na­ru­szo­ny. Ko­le­dzy my­śle­li, że pan zgi­nął.

Dła­wią­cy lęk ści­snął gar­dło pod­po­rucz­ni­ka. Przy­po­mniał so­bie wszyst­ko, a wła­ści­wie to nie wszyst­ko: lot tak, upad­ku nie. Ten aku­rat fakt mózg sta­rał się wy­przeć ze świa­do­mo­ści.

– Pa­nie dok­to­rze… – Spró­bo­wał usiąść, lecz zo­stał de­li­kat­nie, acz sta­now­czo uło­żo­ny na po­sła­niu. – Będę cho­dził?

– Cho­dził, tań­czył, ska­kał, do wy­bo­ru, do ko­lo­ru, nic nie stoi na prze­szko­dzie.

– Na­praw­dę?

– A co pan my­ślał? Sam je­stem zdzi­wio­ny, jak szyb­ko do­cho­dzi pan do sie­bie. Przy­wieź­li pana wczo­raj z tych ma­new­rów pod Ust­ką. Co, chce się panu pić? – za­py­tał le­karz, wi­dząc, jak ob­li­zu­je spierzch­nię­te usta.

– Tro­chę.

– Za­raz ko­goś po­pro­szę. Sio­stro… Gdzie ona jest? Kie­dy są po­trzeb­ne, ni­g­dy ich nie ma.

– Tak, pa­nie dok­to­rze? – roz­le­gło się od stro­ny drzwi.

– Pa­cjent jest spra­gnio­ny, jesz­cze się nam od­wod­ni.

– Już przy­no­szę.

Na ra­zie pie­lę­gniar­ka nie po­ja­wi­ła się w polu wi­dze­nia Ga­liń­skie­go, ale są­dząc po gło­sie, na­le­ża­ła do młod­szej czę­ści per­so­ne­lu me­dycz­ne­go.

– Kie­dy będę mógł wstać?

– No, nie tak pręd­ko, po­wiedz­my za parę ty­go­dni, po­tem re­ha­bi­li­ta­cja. Za ja­kieś trzy mie­sią­ce bę­dziesz jak nowy, chłop­cze.

PRZEDMIEŚCIA MOBILE, ALABAMA – USA | 20 lip­ca

– Aman­do, otwórz drzwi. – Trzy­dzie­stocz­te­ro­let­niej Bec­ky Marsh od rana wszyst­ko le­cia­ło z rąk, a na do­da­tek za­czy­na­ła brać ją gry­pa. Nim na do­bre otwo­rzy­ła oczy, już czu­ła ła­ma­nie w ko­ściach i pod­wyż­szo­ną tem­pe­ra­tu­rę. Łyk­nę­ła dwie pa­styl­ki apa­pu, lecz po­pra­wa była zni­ko­ma. W biu­rze więk­szość pra­cow­ni­ków nie wy­glą­da­ła le­piej, te pod­krą­żo­ne oczy i spo­co­ne czo­ła. Po paru go­dzi­nach mia­ła dość. Czas wlókł się nie­mi­ło­sier­nie. Nie­mal od­li­cza­ła mi­nu­ty do koń­ca i gdy już do­tar­ła do domu, ro­biąc po dro­dze za­ku­py, wy­da­wa­ło jej się, że jest na skra­ju wy­trzy­ma­ło­ści. – Sły­szysz, co mó­wię?

Z du­że­go po­ko­ju do­bie­ga­ły dźwię­ki pusz­cza­nej w ka­blów­ce kre­sków­ki. Prze­sta­ła mie­szać ma­ka­ron w garn­ku i sama po­szła otwo­rzyć. Na osiem­na­stą umó­wi­ła się z sy­nem są­sia­dów na czysz­cze­nie ba­se­nu i przy­strzy­że­nie traw­ni­ka przed do­mem. To na pew­no on. Jak zwy­kle przy­szedł wcze­śniej, li­cząc, że dzię­ki temu Bec­ky do usta­lo­nej staw­ki do­rzu­ci cho­ciaż parę do­lców.

Mi­nę­ła sa­lon. Z opar­cia ka­na­py wy­sta­wa­ły sto­py jej trzy­na­sto­let­niej cór­ki w bia­łych skar­pet­kach.

– Za­raz so­bie po­ga­da­my – rzu­ci­ła pod jej ad­re­sem.

Gdzieś głę­bo­ko w trze­wiach po­czu­ła nie­przy­jem­ny ucisk. To z pew­no­ścią lunch. Przez naj­bliż­szy mie­siąc nie weź­mie taj­skie­go żar­cia do ust. Opa­no­wa­ła się, po­wo­li na­ci­ska­jąc klam­kę. Uśmiech­nię­ta od ucha do ucha bu­zia Jima Do­wso­na spra­wi­ła, że i ona się roz­po­go­dzi­ła.

– Je­stem.

– Za każ­dym ra­zem, jak cię wi­dzę, mam wra­że­nie, że znów uro­słeś.

– Prze­sa­da. – O ile to było w ogó­le moż­li­we, chło­pak roz­po­go­dził się jesz­cze bar­dziej. – No, może cen­ty­metr lub dwa – po­wie­dział, wy­pi­na­jąc pierś do przo­du.

– Staw­ka jak zwy­kle – za­strze­gła.

– Już się bio­rę do ro­bo­ty.

W dro­dze do kuch­ni zaj­rza­ła do sa­lo­nu. Przez te parę mi­nut Aman­da nie ru­szy­ła na­wet nogą.

– Do­brze się czu­jesz?

Brak od­po­wie­dzi jej nie zdzi­wił. Na­sto­lat­ki tak już mają. Do­brze, że cór­ka nie przy­spa­rza­ła ja­kichś szcze­gól­nych pro­ble­mów. Jak na swój wiek Aman­da była wy­jąt­ko­wo roz­sąd­ną oso­bą.

– Zjesz ze mną czy po­cze­kasz, aż tata wró­ci z pra­cy? – Bec­ky za­czy­na­ła tra­cić cier­pli­wość. – Ode­zwij się w koń­cu.

Nie­spo­dzie­wa­nie Aman­da zgię­ła się i zwy­mio­to­wa­ła na dy­wan. Po­kój wy­peł­nił kwa­śny odór. Ko­bie­ta za­nie­po­ko­iła się nie na żar­ty. Po­dob­no w nie­któ­rych hrab­stwach pa­no­wa­ła gry­pa, a był to ja­kiś wy­jąt­ko­wo zja­dli­wy szczep. Ta­kie okrę­gi izo­lo­wa­no, co po­noć i tak nie­wie­le da­wa­ło, bo cho­ro­ba wy­bu­cha­ła wciąż w no­wych miej­scach. Każ­de wia­do­mo­ści po­prze­dza­no in­for­ma­cja­mi o tym, jak się chro­nić. Część eks­per­tów mó­wi­ła o zwięk­sza­ją­cej się licz­bie cho­rych, część uspo­ka­ja­ła, twier­dząc, że epi­de­mia sama wy­ga­śnie. Nie wie­dzia­ła już, co o tym my­śleć. Zresz­tą do tej pory to nie był jej pro­blem, tyl­ko władz. Prze­cież tam pra­cu­ją od­po­wied­ni, zna­ją­cy się na swo­jej ro­bo­cie lu­dzie. Po­dob­no mają naj­lep­szych spe­cja­li­stów na świe­cie.

Po­bie­gła do kuch­ni po mo­krą ścier­kę. To nie wy­glą­da­ło na zwyk­łą nie­dy­spo­zy­cję, cho­ciaż kto wie? Trzy­na­sto­lat­kom przy­cho­dzi­ły do gło­wy naj­róż­niej­sze po­my­sły. Może to ma­ri­hu­ana lub ja­kiś syn­te­tyk? Ma smar­ku­la na­ucz­kę, za­miast za­ba­wy – za­tru­cie.

Klęk­nę­ła przed Aman­dą i prze­je­cha­ła dło­nią po jej mięk­kich blond wło­sach. Obie­ca­ła so­bie, że nie bę­dzie krzy­czeć.

– Co to było? Mów, tyl­ko nie kręć. – A niech to, czo­ło dziew­czyn­ki wy­da­wa­ło się roz­pa­lo­ne. Naj­le­piej bę­dzie, jak za­wie­zie ją do szpi­ta­la.

Gdy wsta­wa­ła, za­krę­ci­ło jej się w gło­wie, i to tak moc­no, że mu­sia­ła przy­trzy­mać się ka­na­py. O cho­le­ra, z nią też nie było naj­le­piej. Wkrót­ce do­łą­czy­ło do tego krę­ce­nie w żo­łąd­ku. Je­śli na­tych­miast nie pój­dzie do ła­zien­ki, cze­ka ją kom­pro­mi­ta­cja. Spo­koj­nie, tyl­ko spo­koj­nie. Da so­bie radę. A wła­ści­wie gdzie jest Bill? Jak jest po­trzeb­ny, to ni­g­dy go nie ma. Może za­dzwo­nić? Póź­niej. Musi iść szyb­ciej. To­a­le­ta, mimo że znaj­do­wa­ła się parę me­trów da­lej, wy­da­wa­ła się rów­nie od­le­gła jak księ­życ.

Prze­nik­nę­ła ją fala go­rą­ca. Za­trzy­ma­ła się, bo nie­mal ode­bra­ło jej od­dech. Póź­niej świat za­wi­ro­wał. Nim upa­dła, zdą­ży­ła po­my­śleć, że chy­ba jest wy­rod­ną mat­ką, sko­ro my­śli tyl­ko o so­bie.

***

Jim Do­wson wła­śnie ko­sił traw­nik koło ga­ra­żu, kie­dy zo­rien­to­wał się, że nie wszyst­ko jest w po­rząd­ku. Czuł swąd spa­le­ni­zny i jesz­cze ja­kiś odór, któ­ry ko­ja­rzył się jed­no­znacz­nie z gów­nem.

Lu­bił Mar­shów, zwłasz­cza ją, bo pan Marsh pra­wie nie zwra­cał na nie­go uwa­gi, co naj­wy­żej ma­chał na po­wi­ta­nie i za­raz zni­kał bądź to w sa­mo­cho­dzie, bądź to w domu, za­leż­nie o ja­kiej po­rze dnia się wi­dzie­li. Aman­da też stro­iła fo­chy. Głu­pia pin­da. Pew­nie my­śli, że jak za­ła­pa­ła się do dru­ży­ny che­er­le­ade­rek, to jest usta­wio­na na całe ży­cie.

Pani Marsh to zu­peł­nie inna hi­sto­ria. Wie­dział, że go lubi. Może i była gru­bo po trzy­dzie­st­ce, ale na sam jej wi­dok Jima ob­le­wał ru­mie­niec. Po­dob­nie było i dzi­siaj. Wpadł wcze­śniej, za­mie­ni­li parę słów, któ­re od tam­tej pory ana­li­zo­wał i… zda­je się, że na­le­ża­ło coś zro­bić, bo to, co dzia­ło się w środ­ku, nie wy­da­wa­ło się nor­mal­ne.

– Pani Marsh? – Pod­szedł do bocz­ne­go wej­ścia z tyłu po­se­sji i za­stu­kał ener­gicz­nie. Gę­sto udra­po­wa­ne fi­ran­ki za­sła­nia­ły wi­dok. – Pani Marsh? – Spró­bo­wał po­now­nie. W koń­cu prze­krę­cił gał­kę i wszedł do środ­ka. Tu na pew­no coś się pa­li­ło. Smród zro­bił się nie do wy­trzy­ma­nia.

Czuj­ny jak po­li­cjant na pa­tro­lu po­ma­sze­ro­wał w głąb domu. Z garn­ka sto­ją­ce­go na ku­chen­ce wy­do­by­wał się dym. Zdjął na­czy­nie z gazu i wrzu­cił je do zle­wu. Od­krę­cił zim­ną wodę. Za­sy­cza­ło. Do­pie­ro te­raz po­czuł się jak ogar­nię­ty ogniem pie­kiel­nym. Kaszl­nął i wy­co­fał się. Przy­naj­mniej tu sy­tu­acja wy­da­wa­ła się opa­no­wa­na. Wła­ści­wie to gdzie są do­mow­ni­cy? Wy­wia­ło ich czy jak?

Bec­ky Marsh zna­lazł tuż przy scho­dach. Wy­da­wa­ła się nie­przy­tom­na. Ka­łu­ża wy­mio­cin i po­pla­mio­ne spodnie wy­raź­nie świad­czy­ły o złym sta­nie ko­bie­ty. Beł­ko­ta­ła. Bar­dziej przy­po­mi­na­ła zom­bie niż ży­we­go czło­wie­ka. Nic ni­g­dy tak go nie prze­ra­zi­ło.

Do te­le­fo­nu do­sko­czył jed­nym su­sem. Wy­brał nu­mer alar­mo­wy, trzę­sąc się jak w fe­brze. Ode­zwa­li się od razu. Po­wie­dział, co za­szło. In­struk­cje były pro­ste – miał cze­kać, aż przy­je­dzie eki­pa me­dycz­na, i ni­cze­go nie do­ty­kać.

Zja­wi­li się po mniej wię­cej dzie­się­ciu mi­nu­tach i wte­dy nie­po­kój Jima się­gnął ze­ni­tu. To nie był zwy­kły ze­spół ra­tun­ko­wy. Ta­kich lu­dzi wi­dział do tej pory je­dy­nie w fil­mach ka­ta­stro­ficz­nych. Ochron­ne bia­łe, żół­te i czer­wo­ne kom­bi­ne­zo­ny przy­kry­wa­ły ich od stóp do głów. Ma­ski na twa­rzach spra­wia­ły, że wy­glą­da­li jak ko­smi­ci.

Z tego, co na­stą­pi­ło póź­niej, nie­wie­le pa­mię­tał. Bez ce­re­gie­li zo­stał za­pa­ko­wa­ny do bia­łej fur­go­net­ki. Na­wet nie za­pa­ko­wa­ny, a wrzu­co­ny, zu­peł­nie jak uciąż­li­wy ba­gaż. Kom­plet­nie nie orien­to­wał się, do­kąd jadą. Gdy już się za­trzy­ma­li, zna­lazł się w dłu­gim, pro­stym ko­ry­ta­rzu. To zu­peł­nie nie wy­glą­da­ło jak szpi­tal. Sko­ja­rze­nie z kost­ni­cą przy­szło samo. Ja­kiś czło­wiek za­py­tał go o na­zwi­sko, do­stał kar­tę i pi­dża­mę. Ko­lej­ne po­ko­je, w koń­cu scho­dy na górę. Nie­wie­le wi­dział, lecz są­dząc z do­cho­dzą­cych go od­gło­sów, był to spo­ry ośro­dek. W po­bli­żu chy­ba trwa­ła bu­do­wa. Wy­raź­nie sły­szał szum wy­so­ko­pręż­nych sil­ni­ków i ser­wo­me­cha­ni­zmy ko­pa­rek.

W izo­lat­ce otrzy­mał ze­staw le­karstw, choć nie czuł się cho­ry. Wkrót­ce po­wie­ki za­czę­ły mu opa­dać same. Osu­nął się na łóż­ko i za­padł w nie­spo­koj­ny sen. Pod wie­czór do­stał go­rącz­ki i bó­lów brzu­cha. An­ty­bio­ty­ki nie za­dzia­ła­ły. To tra­cił, to od­zy­ski­wał przy­tom­ność. Jego stan się po­gar­szał, a rze­czy­wi­stość i fan­ta­zja za­czę­ły się ze sobą zle­wać. Nie my­lił się co do jed­ne­go. Nie­da­le­ko fak­tycz­nie pra­co­wał cięż­ki sprzęt bu­dow­la­ny.

W każ­dym z wy­ko­pa­nych do­łów da­wa­ło się po­mie­ścić do ty­sią­ca zwłok. Ośro­dek Spe­cjal­ny nu­mer 1187 nie był je­dy­nym, jaki po­wstał w cią­gu ostat­nie­go ty­go­dnia. Fe­de­ral­na Agen­cja Za­rzą­dza­nia Kry­zy­so­we­go two­rzy­ła je w ca­łym kra­ju, a i tak po­trze­by oka­zy­wa­ły się więk­sze, niż za­kła­da­no.

Jim Daw­son zmarł dwa­dzie­ścia czte­ry go­dzi­ny po za­ka­że­niu. Wcze­śniej ni­g­dy nie cho­ro­wał, żył więc w prze­ko­na­niu, że jest uod­por­nio­ny na wszel­kie wi­ru­sy.

Aku­rat na ten kon­kret­ny nie był.

SZCZECIN – POLSKA | 24 lip­ca

Te wa­ka­cje na pew­no nie będą na­le­żeć do uda­nych – my­śli Ha­lic­kie­go po­szy­bo­wa­ły swo­bod­nie. Stra­cił ocho­tę na wpa­try­wa­nie się w ster­tę do­ku­men­tów, któ­re le­ża­ły na biur­ku. Za­pra­gnął wyjść i za­czerp­nąć świe­że­go po­wie­trza, co na ra­zie nie wy­da­wa­ło się moż­li­we nie tyl­ko dla­te­go, że zbie­ra­ło się na bu­rzę.

Od trzech ty­go­dni zaj­mo­wał się jed­nym. Przez jego biu­ro prze­wi­nę­ło się co naj­mniej kil­ka­set osób, de­le­ga­cji, eks­per­tów, ofi­cje­li i kil­ku na­wie­dzo­nych, któ­rym w nie­wy­tłu­ma­czal­ny dla ni­ko­go spo­sób uda­ło się po­ko­nać war­ty i do­stać aż tu­taj. Był pre­zy­dent, pre­mier i całe sta­do par­la­men­ta­rzy­stów – wszy­scy bez wy­jąt­ku prze­ję­ci i z masą do­brych rad, tyl­ko że on nie po­trze­bo­wał do­brych rad, a spo­ko­ju. Niech w koń­cu spe­cja­li­ści wy­po­wie­dzą się, co za­szło, bo jak do tej pory wszy­scy drep­ta­li w miej­scu.

Część człon­ków ko­mi­sji do spraw ba­da­nia ka­ta­strof lot­ni­czych oświad­czy­ła, że sa­mo­lot Ił-96-300 po pro­stu roz­padł się w po­wie­trzu na sku­tek du­żych na­prę­żeń. Ile­kroć o tym sły­szał, za­wsze dra­pał się w gło­wę – sa­mo­lo­ty nie roz­pa­da­ją się bez przy­czy­ny. Ko­lej­na su­ge­stia – na po­kła­dzie do­szło do wy­bu­chu sub­stan­cji nie­zna­ne­go po­cho­dze­nia. To rów­nież nie znaj­do­wa­ło po­twier­dze­nia w eks­per­ty­zach, choć w pra­sie już po­ja­wia­ły się ar­ty­ku­ły o tro­ty­lu we wra­ku Iła.

Do tej pory nie po­tra­fio­no zna­leźć sen­sow­ne­go wy­tłu­ma­cze­nia, dla­cze­go lot od­by­wał się nad te­ry­to­rium Pol­ski, choć od po­cząt­ku pla­no­wa­no udać się na pół­noc i do­pie­ro nad Bał­ty­kiem obrać kurs na wschód. Pi­lo­ci nie mo­gli aż tak się po­my­lić. To w koń­cu fa­chow­cy naj­wyż­szej kla­sy. Prze­cież tył­ka sa­me­go pre­zy­den­ta nie bę­dzie wo­ził ja­kiś tam ama­tor.

Jak twier­dził je­den z nie­za­leż­nych eks­per­tów zaj­mu­ją­cych się te­ma­tem, sa­mo­lot zo­stał źle na­pro­wa­dzo­ny, a jego apa­ra­tu­ra po­kła­do­wa zha­ko­wa­na, co w kon­se­kwen­cji do­pro­wa­dzi­ło do ka­ta­stro­fy.

Teo­ria może i roz­sąd­na, tyl­ko kto miał­by to zro­bić? Naj­bar­dziej oczy­wi­sta od­po­wiedź – ten, kto na tym sko­rzy­stał, nie mia­ła więk­sze­go sen­su. Śmierć po­niósł nie tyl­ko przy­wód­ca Ro­sji, roz­trza­ska­ły się rów­nież ma­szy­ny po­zo­sta­łych przy­wód­ców Eu­ro­py, Ame­ry­ki Pół­noc­nej i Ja­po­nii. Wszyst­kich w pierw­szych mi­nu­tach ogar­nę­ło zdu­mie­nie, któ­re szyb­ko prze­ro­dzi­ło się w pa­ni­kę. Iłem Pu­ti­na mało kto się przej­mo­wał oprócz sa­mych Ro­sjan, ale jak to się sta­ło, że ru­nął na zie­mię Air For­ce One?

Sa­mo­lo­ty po­zo­sta­łych przy­wód­ców to rów­nież nie ja­kiś tam złom, po­wy­cią­ga­ny na spe­cjal­ne oka­zje. Lu­dzie i sprzęt z naj­wyż­szej pół­ki.

Do woj­ny nie do­szło wy­łącz­nie dla­te­go, że śmierć po­niósł nie tyl­ko Wła­di­mir Wła­di­mi­ro­wicz, ale rów­nież pre­zy­dent Sta­nów Zjed­no­czo­nych, pre­mier Ka­na­dy i nie­miec­ka kanc­lerz, wła­śnie uda­ją­ca się z wi­zy­tą do Mo­na­chium. To się po pro­stu nie mie­ści­ło w gło­wie. Zgi­nę­ło nie­mal ty­siąc osób. Ow­szem, je­den wy­pa­dek da­wa­ło się wy­tłu­ma­czyć, ale osiem? Zda­rze­nie cał­ko­wi­cie prze­kie­ro­wy­wa­ło po­li­ty­kę świa­to­wą. W tych oko­licz­no­ściach nikt nie po­zo­sta­wał obo­jęt­ny. Zmia­ny do­ty­czy­ły wszyst­kich – od pa­stu­cha z gór Ał­ta­ju po han­dla­rza nie­ru­cho­mo­ścia­mi z Los An­ge­les i ry­ba­ka z wło­skie­go Bari.

Nie­mal od razu na pierw­szą li­nię wy­su­nął się dru­gi gar­ni­tur po­li­ty­ków. W Ja­po­nii i we Wło­szech zde­cy­do­wa­no o roz­pi­sa­niu no­wych wy­bo­rów. W USA cała wła­dza prze­szła w ręce wi­ce­pre­zy­den­ta. Fe­de­ra­cja trwa­ła w za­wie­sze­niu. Do tej pory nie wie­dzia­no, kto przej­mie sche­dę po Pu­ti­nie.

Unia Eu­ro­pej­ska i jej agen­dy stra­ci­ły wiatr w ża­glach. Więk­szość urzęd­ni­ków po­rzu­ci­ła eks­po­no­wa­ne sta­no­wi­ska i wró­ci­ła do do­mów. Co tam Bruk­se­la, sko­ro wa­lił się cały świat. Na bar­ki tych, któ­rzy po­zo­sta­li, spadł cię­żar kie­ro­wa­nia ca­łym tym ba­ła­ga­nem. Spraw do roz­wią­za­nia było tyle, że nie wie­dzia­no, w co ręce wło­żyć. Od cze­go tu za­cząć, sko­ro naj­bar­dziej cy­wi­li­zo­wa­ne pań­stwa na tej pla­ne­cie stra­ci­ły so­lid­ne pod­sta­wy i za­czę­ły ba­lan­so­wać na kra­wę­dzi?

Eu­ro­pa jesz­cze ja­koś so­bie ra­dzi­ła, ale kon­ty­nent pół­noc­no­ame­ry­kań­ski po­wo­li, acz sys­te­ma­tycz­nie zmie­rzał ku za­tra­ce­niu. Epi­de­mia, któ­ra z po­cząt­ku wy­da­wa­ła się nic nie­zna­czą­cym epi­zo­dem, nie­ocze­ki­wa­nie za­ta­cza­ła co­raz szer­sze krę­gi. Licz­ba za­ra­żo­nych szła w mi­lio­ny. Pan­de­mia roz­wi­ja­ła się w za­wrot­nym tem­pie i wciąż nie wie­dzia­no, co jest jej przy­czy­ną. Epi­de­mio­lo­dzy i le­ka­rze dwo­ili się i tro­ili. Nowi cho­rzy po­ja­wia­li się nie tyl­ko w wiel­kich aglo­me­ra­cjach, ale i na za­bi­tej de­cha­mi pro­win­cji. Wy­star­czy­ły dwa lub trzy dni i po czło­wie­ku. Nie na­dą­ża­no z po­chów­ka­mi. Na obrze­żach miast ko­pa­no zbio­ro­we mo­gi­ły, mo­gą­ce po­mie­ścić do ty­sią­ca zmar­łych. Cze­goś po­dob­ne­go nie do­świad­czo­no od 1920 roku, kie­dy to przez Sta­ny prze­to­czy­ła się hisz­pan­ka. Po nie­mal stu la­tach wszyst­ko po­wta­rza­ło się z tą samą in­ten­syw­no­ścią i gro­zi­ło upad­kiem ca­łej go­spo­dar­ki. Nie cho­dzi­ło już o drob­ne kwo­ty: mi­liard tu, mi­liard tam. Ana­li­ty­cy ryn­ków fi­nan­so­wych ze zdu­mie­niem ob­ser­wo­wa­li to samo, co kie­dyś spo­tka­ło kra­je ban­kru­tu­ją­ce – pie­nią­dze trans­fe­ro­wa­no na za­gra­nicz­ne kon­ta, ceny nie­ru­cho­mo­ści spa­da­ły na łeb na szy­ję. Wstrzy­my­wa­no loty mię­dzy­kon­ty­nen­tal­ne, a wszyst­kich, któ­rzy przy­by­wa­li ze Sta­nów lub Ka­na­dy, pod­da­wa­no kwa­ran­tan­nie. Obo­zy dla nich po­wsta­wa­ły jak grzy­by po desz­czu. W za­chod­niej Eu­ro­pie było ich już dwa­dzie­ścia, ko­lej­nych trzy­dzie­ści znaj­do­wa­ło się w fa­zie two­rze­nia. Tu­ry­ści z USA nie chcie­li wra­cać do do­mów, przy­jezd­ni ze sta­re­go kon­ty­nen­tu nie mo­gli opu­ścić Sta­nów. I jed­nym, i dru­gim koń­czy­ła się go­tów­ka. Ty­sią­ce, a może i dzie­siąt­ki ty­się­cy ro­dzin, za­miast ko­rzy­stać z wa­ka­cji, ko­czo­wa­ło na lot­ni­skach, co jesz­cze przy­śpie­sza­ło roz­wój pan­de­mii.

Jak­by tego było mało, dały o so­bie znać róż­ni­ce et­nicz­ne – gan­gi La­ty­no­sów ru­szy­ły na czar­nych, bia­łych i Azja­tów. Ci, za­gro­że­ni i wy­pie­ra­ni ze swo­ich dziel­nic, od­po­wie­dzie­li w je­dy­ny zna­ny so­bie spo­sób – prze­mo­cą. Uli­ce spły­nę­ły krwią. Po­li­cja, Gwar­dia Na­ro­do­wa, a w nie­któ­rych przy­pad­kach tak­że re­gu­lar­na ar­mia, przy­stą­pi­ły do pa­cy­fi­ka­cji. Jak zwy­kle przy tego typu ope­ra­cjach obe­rwa­ło się wszyst­kim – win­nym i nie­win­nym. Prze­sta­ły wy­star­czać pał­ki, tar­cze i gaz łza­wią­cy, się­gnię­to po ostrą amu­ni­cję.

Im usil­niej pró­bo­wa­no przy­wró­cić po­rzą­dek, tym bar­dziej ro­bi­ło się krwa­wo. Do naj­po­waż­niej­szych roz­ru­chów i za­mie­szek do­szło w No­wym Or­le­anie, El Paso, Ho­uston, Al­bu­qu­erque i Atlan­cie. Ofia­ry li­czo­no w set­kach. Pół­noc wy­da­wa­ła się jesz­cze spo­koj­na. Tyl­ko na jak dłu­go? Za­czę­to wie­ścić ko­niec su­per­mo­car­stwa. Ha­lic­ki jak na ra­zie nie był o tym prze­ko­na­ny. Po­trze­ba dużo wię­cej, by ten cały gmach za­wa­lił się z hu­kiem. Ja­kaś tam epi­de­mia, choć­by naj­bar­dziej śmier­tel­na, czy roz­ru­chy na tle ra­so­wym nie po­grą­żą kra­ju na do­bre.

Śmier­tel­ny cios za­dać mo­gli za to so­jusz­ni­cy. W Eu­ro­pie za­czę­to od­że­gny­wać się od wszyst­kie­go, co ame­ry­kań­skie. Może gdy­by przy wła­dzy po­zo­sta­li ci, co rzą­dzi­li do nie­daw­na, wy­da­rze­nia po­to­czy­ły­by się… nie ina­czej, ale na pew­no le­piej, a tak wy­da­wa­ło się, że świat wra­ca do cza­sów sprzed dru­giej woj­ny. Każ­dy kraj za­czy­nał li­czyć tyl­ko na sie­bie. Cała cy­wi­li­za­cyj­na so­li­dar­ność roz­pa­da­ła się w oczach. To może jesz­cze nie był etap wy­ła­py­wa­nia ame­ry­kań­skich oby­wa­te­li i kie­ro­wa­nia ich do obo­zów fil­tra­cyj­nych, ale wie­lu po­pu­li­stycz­nych po­li­ty­ków jak­by za­czę­ło tra­cić po­czu­cie zwy­kłej ludz­kiej przy­zwo­ito­ści. I nic dziw­ne­go, strach zaj­rzał lu­dziom w oczy. Oba­wia­no się tego sa­me­go, co przy­tra­fi­ło się Wa­szyng­to­no­wi czy Se­at­tle.

Świat za­stygł w zdu­mie­niu. Każ­dy ko­lej­ny dzień przy­no­sił za­ska­ku­ją­ce new­sy. Pe­kin, naj­więk­szy wie­rzy­ciel ame­ry­kań­skie­go dłu­gu, już de­kla­ro­wał po­moc. Dla ni­ko­go nie było ta­jem­ni­cą, że je­śli pad­nie do­lar, pad­ną też i Chi­ny, i Ja­po­nia. Z dru­giej jed­nak stro­ny, wie­lu spe­cja­li­stów wska­zy­wa­ło na sprzy­ja­ją­cą oka­zję do po­grą­że­nia od­wiecz­ne­go ry­wa­la. Co praw­da Wa­szyng­ton był wciąż nie­kwe­stio­no­wa­nym li­de­rem i mógł bez wa­ha­nia huk­nąć ob­ca­sem w pul­pit, zu­peł­nie jak to­wa­rzysz Chrusz­czow pod­czas se­sji ONZ-etu, nie­mniej kwe­stia, co wów­czas sta­nie się z chiń­skim eks­por­tem, wciąż po­zo­sta­wa­ła otwar­ta.

Ha­lic­kie­mu pod­nio­sły się wło­sy na kar­ku. Każ­dy czło­wiek przy zdro­wych zmy­słach wie­dział, że wszyst­ko od po­cząt­ku do koń­ca zo­sta­ło ukar­to­wa­ne: i sza­le­ją­ca w USA epi­de­mia, i spa­da­ją­ce z nie­ba sa­mo­lo­ty z przed­sta­wi­cie­la­mi rzą­dów naj­więk­szych świa­to­wych go­spo­da­rek. Ata­ki ha­ker­skie przed Nocą Sądu – jak me­dia okre­śli­ły wy­pad­ki z pierw­sze­go na dru­gie­go lip­ca – na tyle za­nie­po­ko­iły struk­tu­ry od­po­wie­dzial­ne za bez­pie­czeń­stwo, i to nie tyl­ko w Pol­sce, że zde­cy­do­wa­no się na po­sta­wie­nie w stan go­to­wo­ści wy­bra­nych ele­men­tów sił obron­nych. Wie­le jed­no­stek opu­ści­ło ko­sza­ry, okrę­ty wy­pły­nę­ły w mo­rze, a sa­mo­lo­ty za­czę­ły pa­tro­lo­wać prze­strzeń po­wietrz­ną.

Było to jed­nak zbyt mało i zbyt dużo rów­no­cze­śnie. Zbyt mało, bo ci, któ­rzy mie­li zgi­nąć, i tak zgi­nę­li. Wy­pro­wa­dze­nie wojsk w pole też nie po­słu­ży­ło ni­cze­mu oprócz za­gwa­ran­to­wa­nia do­bre­go sa­mo­po­czu­cia de­cy­den­tów. Nikt nie za­ata­ko­wał eu­ro­pej­skich miast ani nie wy­po­wie­dział Eu­ro­pie woj­ny. Trwał swo­isty pat i nikt na do­brą spra­wę nie wie­dział, do cze­go to wszyst­ko pro­wa­dzi.

Dość tych roz­wa­żań. Le­piej, jak sku­pi się na wła­snej ro­bo­cie.

Ma­jor po­wró­cił my­śla­mi do tam­tej nocy. Na miej­scu zna­lazł się jako je­den z pierw­szych i to wła­śnie od nie­go pró­bo­wa­no wy­cią­gnąć wszyst­ko, co mo­gło po­móc w do­cho­dze­niu, w ogó­le nie przej­mu­jąc się tym, że nie był ani świad­kiem, ani eks­per­tem lot­ni­czym.

Szcząt­ki Iła 96 roz­rzu­co­ne były na zie­mi. Wo­lał nie spe­ku­lo­wać, dla­cze­go tak się sta­ło.

Na po­cząt­ku był te­le­fon od Chmu­ry, to pa­mię­tał do­sko­na­le. Je­śli nada­rzy się oka­zja, spró­bu­je do­wie­dzieć się, skąd ka­pi­tan o tym wie­dział. Tu de­cy­do­wa­ły mi­nu­ty. Wszyst­ko od­by­ło się na styk. Sza­leń­czej jaz­dy w środ­ku nocy wo­lał nie wspo­mi­nać. Do­jazd do Ta­no­wa i… a tak, roz­mo­wa z tam­tą ko­bie­tą. Ja­koś póź­niej stra­cił ją z oczu, po pro­stu za dużo się dzia­ło, tro­chę szko­da. Za­dzwo­nić do niej? Nie znał nu­me­ru ani na­zwi­ska, imie­nia też so­bie nie przy­po­mi­nał. Na miej­scu ka­ta­stro­fy był kil­ka­krot­nie i ja­koś nie po­my­ślał o tym, by z nią po­roz­ma­wiać. Może Mro­czek wie wię­cej, chy­ba ją od­wo­ził, ale tego nie był pew­ny.

Jak po­sie­dzi w biu­rze ko­lej­ną go­dzi­nę, to osza­le­je.

W koń­cu się zde­cy­do­wał, wstał, się­gnął po czer­wo­ny be­ret żan­dar­me­rii i ob­cią­gnął blu­zę. Opu­ścił biu­ro i za­mknął za sobą drzwi na klucz.

– Wy­cho­dzę – rzu­cił do dy­żur­ne­go, zbie­ga­jąc po scho­dach. Na par­kin­gu obok dwóch Hon­ke­rów stał nowy te­re­no­wy mer­ce­des, ostat­ni na­by­tek jed­nost­ki. Wsiadł do wozu i prze­krę­cił klu­czyk w sta­cyj­ce.

Szyb­ko włą­czył się do ru­chu. W tym mo­men­cie po­mysł wy­da­wał mu się zu­peł­nie do ni­cze­go. Sko­ro naj­lep­si eks­per­ci ła­ma­li gło­wy nad tym, co za­szło, to co bę­dzie wi­dział ktoś, kto o lot­nic­twie nie miał zie­lo­ne­go po­ję­cia? Trud­no, po­je­dzie, po­wę­szy, może wpad­nie na ja­kiś po­mysł. Do eks­per­ty­zy czar­nych skrzy­nek na pew­no nie zo­sta­nie do­pusz­czo­ny, po­dob­nie jak do tych wszyst­kich ba­dań śla­dów ma­te­ria­łów wy­bu­cho­wych i te­stów ma­ją­cych wy­ja­śnić, czy urzą­dze­nia po­kła­do­we dzia­ła­ły po­praw­nie. Wła­ści­wie to sam nie wie­dział, cze­go szu­ka.

Dał so­bie spo­kój z roz­wa­ża­nia­mi. Niech głów­ku­ją spe­cja­li­ści, od tego prze­cież są.

***

Na miej­sce do­je­chał aku­rat, gdy w ra­diu Edith Piaf ogła­sza­ła wszem wo­bec, że ni­cze­go nie ża­łu­je. Za­trzy­mał sa­mo­chód mniej wię­cej w tym sa­mym miej­scu, w któ­rym zro­bił to wcze­śniej sier­żant Mro­czek. Wy­siadł i ro­zej­rzał się. Ta­no­wo to ty­po­wa uli­ców­ka – domy wzdłuż głów­nej dro­gi, opo­dal sklep. Ko­lej­ny tro­chę da­lej. Lu­dzi też nie­wie­lu. Głów­ną atrak­cję, wrak le­żą­cy parę ki­lo­me­trów stąd, już so­bie obej­rzał. Szcząt­ki zresz­tą wy­wie­zio­no. Te­raz prze­ko­py­wa­no te­ren na głę­bo­kość pół me­tra. Pierw­szy po­ste­ru­nek strze­gą­cy stre­fy znaj­do­wał się nie­da­le­ko. Nikt nie­po­wo­ła­ny nie po­wi­nien krę­cić się w po­bli­żu. Za prze­kro­cze­nie gra­ni­cy zony gro­zi­ły do­tkli­we kary, głów­nie fi­nan­so­we. Trze­ba mieć nie­rów­no pod su­fi­tem, by pchać się w ta­kie miej­sce.

Ro­zej­rzał się na boki. Gdy­by nie sła­bo już wy­czu­wal­ny swąd w po­wie­trzu, oko­li­cę moż­na by uznać za sie­lan­ko­wą. Aku­rat jak na złość ni­ko­go nie było w po­bli­żu. Sklął sam sie­bie za idio­tycz­ny po­mysł. O kogo ma py­tać? Być może oso­ba, któ­ra im wów­czas po­mo­gła, wca­le tu nie miesz­ka­ła, a na przy­kład przy­je­cha­ła od­wie­dzić zna­jo­mych. Wes­tchnął.

Płot naj­bliż­sze­go go­spo­dar­stwa znaj­do­wał się le­d­wie parę me­trów da­lej. Obej­ście otwar­te. Pies stró­żu­ją­cy, wil­czur zmie­sza­ny z kun­dlem, na wi­dok Ha­lic­kie­go pod­ku­lił ogon i scho­wał się w bu­dzie. Pew­nie w cią­gu ostat­nich paru dni wy­padł na uli­cę, do­stał kopa od któ­re­goś z ner­wo­wych sier­żan­tów i w kon­se­kwen­cji na­uczył się sza­cun­ku do mun­du­ru.

– Pan do kogo? – Tęga ko­bie­ta po sześć­dzie­siąt­ce wy­szła zza rogu domu.

– Trzy ty­go­dnie temu za­trzy­ma­łem się tu­taj. – Czuł, że bre­dzi, ale brnął da­lej. – Je­cha­li­śmy do miej­sca wy­pad­ku – wy­ja­śnił już bar­dziej skład­nie. – Pro­wa­dzi­ła nas pew­na ko­bie­ta… – Gdy­by nie po­lo­wy uni­form, w któ­rym pa­ra­do­wał, już daw­no zo­stał­by po­sła­ny do dia­bła.

– Do­praw­dy nie wiem, jak mo­gła­bym po­móc.

Na­le­ża­ło się tego spo­dzie­wać.

– No nic, dzię­ku­ję. – Wy­co­fał się do dro­gi.

Z kim tu ga­dać? Z li­sto­no­szem, z soł­ty­sem? Może z kie­row­ni­kiem skle­pu? Ten pew­nie zna wszyst­kich. Wi­dzi miesz­kań­ców co­dzien­nie, i to wie­lo­krot­nie. Nie za­szko­dzi spró­bo­wać.

Prze­ciął jezd­nię i wszedł na par­king. Po chwi­li wie­dział, że nic z tego nie bę­dzie. To sie­ciów­ka. Przy ka­sie sie­dzia­ła dziew­czy­na nie­ko­niecz­nie po­cho­dzą­ca stąd. Do­ty­czy­ło to ca­łe­go per­so­ne­lu. Znie­chę­co­ny za­wró­cił. To się nie mo­gło udać.

Sta­nął na chod­ni­ku. Szo­są prze­ta­cza­ła się ko­lum­na sa­mo­cho­dów. Przy­glą­dał się im przez chwi­lę. Z jed­ne­go z po­jaz­dów ster­cza­ły an­te­ny, po­zo­sta­łe prze­wo­zi­ły kon­te­ne­ry, w tym chłod­nie prze­zna­czo­ne do prze­cho­wy­wa­nia od­na­le­zio­nych frag­men­tów ciał. Kon­wój prze­je­chał z ło­sko­tem.

Wkrót­ce ostat­ni wóz znikł w od­da­li.

Cały ten wy­jazd oka­zał się chy­bio­ny. Te­raz do soł­ty­sa i na tym ko­niec. Wsiadł do mer­ce­de­sa i za­wró­cił, gdy po­stać na ro­we­rze mi­gnę­ła tuż przed te­re­nów­ką. Co praw­da za pierw­szym ra­zem nie przy­glą­dał się jej do­kład­nie, ale to na pew­no była ona. Pie­szo jej nie do­go­ni, bo jak na ama­tor­kę roz­wi­ja­ła cał­kiem przy­zwo­itą pręd­kość. Jej dłu­gie opa­lo­ne nogi tyl­ko śmi­ga­ły w po­wie­trzu.

Uru­cho­mił sil­nik i włą­czył sy­re­nę. Mer­ce­des ru­szył, wy­strze­li­wu­jąc spod kół drob­ne ka­my­ki i żwir z po­bo­cza.

Po­ścig nie trwał dłu­go, naj­wy­żej sto me­trów. Wy­mi­nął ro­we­rzyst­kę i za­trzy­mał się przed nią. Bez wąt­pie­nia zro­bił wra­że­nie.

W pierw­szej chwi­li go nie po­zna­ła. Nic dziw­ne­go. Kto miał wów­czas gło­wę do ta­kich głu­pot? Do tego była noc, a wszy­scy dzia­ła­li w ostrym stre­sie.

Przed­sta­wił się i wy­ja­śnił, o co cho­dzi.

– A, już so­bie przy­po­mi­nam. – Uśmiech­nę­ła się. W jej oczach za­pa­li­ły się we­so­łe iskier­ki.

– Coś ze mną nie tak? – Ha­lic­ki spoj­rzał na mun­dur. Może ptak na­srał mu na pa­go­ny i stąd to roz­ba­wie­nie.

– Wszyst­ko w ab­so­lut­nym po­rząd­ku. – Wy­cią­gnę­ła w jego kie­run­ku dłoń. – Je­stem Ali­cja.

– Miło mi.

– Co pana do nas spro­wa­dza?

Bro­dą wska­zał na las, nad któ­rym w koń­cu prze­stał uno­sić się dym z po­go­rze­li­ska.

– Ro­zu­miem. – Po­smut­nia­ła.

– Może nie stój­my tak, pani, zda­je się, ma ja­kieś spra­wy do za­ła­twie­nia. Pod­wio­zę, wte­dy po­roz­ma­wia­my – za­pro­po­no­wał.

– A co z ro­we­rem?

– Po­wi­nien się zmie­ścić z tyłu. – Ode­brał od niej we­hi­kuł i umie­ścił w czę­ści trans­por­to­wej sa­mo­cho­du. Z ga­lan­te­rią otwo­rzył przed nią drzwicz­ki i za­pro­sił do środ­ka. Owiał go za­pach per­fum, i to ta­kich z gór­nej pół­ki, żad­ne tam my­deł­ko Fa. Po­ża­ło­wał, że sam nie skro­pił się czymś od­po­wied­nim. Ob­szedł te­re­nów­kę i za­siadł z dru­giej stro­ny.

– Do­kąd?

– Wy­bie­ra­łam się do Po­lic.

– Pani tam pra­cu­je?

– Nic z tych rze­czy. – Za­trzask ta­śmy bez­pie­czeń­stwa spo­czął w uchwy­cie mo­cu­ją­cym. Po­cze­kał, aż skoń­czy. Wła­ści­wie to nie cho­dzi­ło o pasy. Ga­pił się na jej nogi, któ­re przy­cią­ga­ły spoj­rze­nie jak ma­gnes opił­ki że­la­za. W koń­cu opa­no­wał się i ru­szy­li. Usil­nie sta­rał się sku­pić na dro­dze, a nie na wspo­mnie­niu sprzed chwi­li.

– A gdzie, je­że­li to nie jest ta­jem­ni­ca?

– W Szcze­ci­nie – od­par­ła. – Mam tam biu­ro.

– Biu­ro?

– Ar­chi­tek­tu­ra wnętrz. W Po­li­cach pro­wa­dzę bu­do­wę.

– A co pani robi tu­taj?

– Ro­dzi­ce mają dom, wpa­dam do nich, kie­dy mogę.

Co to zna­czy mieć fart, uśmiech­nął się do sie­bie w du­chu. Ich ścież­ki mo­gły prze­cież w ogó­le się nie prze­ciąć. Ktoś inny mógł na­pa­to­czyć się tam­tej nocy i wska­zać dro­gę do miej­sca, w któ­rym spadł sa­mo­lot z pre­zy­den­tem Fe­de­ra­cji.

– Czy wte­dy, kie­dy się to wy­da­rzy­ło, coś zwró­ci­ło pani uwa­gę? – prze­szedł w koń­cu do te­ma­tu.

– Niby co?

– Bo ja wiem… W do­cho­dze­niu nie­kie­dy przy­da­ją się naj­mniej z po­zo­ru istot­ne szcze­gó­ły, a przy ka­ta­kli­zmie na taką ska­lę mu­si­my brać pod uwa­gę wszel­kie de­ta­le.

– A może ra­cję mają ci, któ­rzy twier­dzą, że rzą­do­wa ko­mi­sja nie ma po­ję­cia, co się wy­da­rzy­ło?

Ha­lic­ki za­bęb­nił pal­ca­mi po kie­row­ni­cy. Co tu od­po­wie­dzieć? Nie tyl­ko oni drep­ta­li w miej­scu. To samo do­ty­czy­ło po­zo­sta­łych ze­spo­łów eks­perc­kich. W jed­nym przy­pad­ku, a do­ty­czy­ło to ma­szy­ny, któ­rą le­ciał pre­mier Ka­na­dy, szcząt­ki wra­ku zo­sta­ły roz­rzu­co­ne na Atlan­ty­ku, bli­sko ir­landz­kie­go wy­brze­ża. Sztorm utrud­nił wy­do­by­cie ciał i resz­tek sa­mo­lo­tu. Zresz­tą co tu mó­wić o trans­oce­anicz­nym prze­lo­cie. Ma­te­ria­ły ze­bra­ne z miejsc po­zo­sta­łych ka­ta­strof nie wno­si­ły nic do wy­ja­śnie­nia tego, co się sta­ło.

– O ile so­bie przy­po­mi­nam…

– Tak? – Na­dzie­ja drgnę­ła w ser­cu ma­jo­ra.

– Nic cie­ka­we­go nie mia­ło miej­sca – do­koń­czy­ła. – Przy­je­cha­łam dwa dni wcze­śniej. Pan wie, Ta­no­wo to kom­plet­na dziu­ra. Lu­dzie wie­dzą tu o so­bie wszyst­ko, nikt nie jest ano­ni­mo­wy.

– Ro­zu­miem. – Na­dzie­ja zga­sła rów­nie szyb­ko, jak się po­ja­wi­ła.

– Jesz­cze za­py­tam ro­dzi­ców, może oni wie­dzą wię­cej.

– Będę zo­bo­wią­za­ny.

– Aż tak?

– Pro­szę so­bie ze mnie nie żar­to­wać.

– Gdzież­bym śmia­ła.

Przed nimi po­ja­wi­ły się pierw­sze ko­mi­ny za­kła­dów che­micz­nych. Krót­ka prze­jażdż­ka do­bie­ga­ła koń­ca.

– Pro­szę się za­trzy­mać.

– Tu­taj?

– Tak.

Zje­chał w stro­nę wą­skiej dro­gi nik­ną­cej po­mię­dzy gę­sto ro­sną­cy­mi so­sna­mi, wy­siadł i po­szedł po ro­wer.

– To moja wi­zy­tów­ka. – Po­dał Ali­cji mały kar­to­nik z nu­me­rem te­le­fo­nu.

– Za­dzwo­nię na pew­no. – Wsko­czy­ła na sio­deł­ko, ma­cha­jąc na po­że­gna­nie ręką. Wy­star­czył mo­ment i już jej nie było.

Ha­lic­kie­mu nie po­zo­sta­ło nic in­ne­go, jak za­wró­cić. Może na­stęp­nym ra­zem bę­dzie miał wię­cej szczę­ścia.

ASZCHABAD – TURKMENISTAN | 27 lip­ca

Są kra­je, w któ­rych bo­ha­te­rom sta­wia się zło­te po­mni­ki. I to do­słow­nie. Sa­par­my­rad Ny­ýa­zow na­le­żał do ta­kich szczę­śliw­ców. Od spo­glą­da­nia na jego wy­so­ki na dwa­na­ście me­trów wi­ze­ru­nek bo­la­ły oczy. Od kie­dy w 1992 roku ogło­sił się Turk­men­ba­szą, czy­li oj­cem wszyst­kich Turk­me­nów, po 2006 rok, gdy zmarł, ten były przy­wód­ca Turk­meń­skiej So­cja­li­stycz­nej Re­pu­bli­ki Rad dzier­żył nie­po­dziel­ną wła­dzę w swo­im ręku. Pola naf­to­we i ga­zo­we, w ja­kie ob­fi­to­wał Turk­me­ni­stan, czy­ni­ły z Ny­ýa­zo­wa cał­ko­wi­cie nie­za­leż­ne­go przy­wód­cę, z tym że bli­żej mu było do Mo­skwy niż do Wa­szyng­to­nu. Ogło­sił się na­wet po­tom­kiem Alek­san­dra Ma­ce­doń­skie­go. Do cze­goś po­dob­ne­go trze­ba spo­rej wy­obraź­ni. Gdy umarł, po­zo­sta­wił nie­utu­lo­ny w żalu na­ród.

Nie na dłu­go. Na­stęp­ca, Gur­ban­gu­ly Ber­di­mu­ha­me­dow, po­szedł dro­gą prze­tar­tą przez po­przed­ni­ka.

No, pra­wie tą samą. Nie­ste­ty spra­wy mię­dzy­na­ro­do­we moc­no się skom­pli­ko­wa­ły. Przez gra­nicz­ną Amu-da­rię z Afga­ni­sta­nu co rusz prze­ni­ka­ły od­dzia­ły mu­dża­he­di­nów. Nie­bez­piecz­nie było rów­nież w Uz­be­ki­sta­nie i Ta­dży­ki­sta­nie. Nie wszyst­kim po­do­ba­ło się, że wła­dza na­le­ża­ła do jed­no­stek ma­ją­cych całą resz­tę za nic. Wszak to nie czło­wiek jest naj­waż­niej­szy, a Al­lah.

Pro­ble­my się pię­trzy­ły. Ceny su­row­ców spa­da­ły na pysk, a co za tym idzie, wpły­wy do bu­dże­tu rów­nież. Ber­di­mu­ha­me­dow spo­dzie­wał się wy­bu­chu nie­za­do­wo­le­nia, nie wie­dział tyl­ko, gdzie i kie­dy do nie­go doj­dzie.

Gur­ban­gu­ly przy­mknął oczy, gdy cha­rak­te­ry­za­tor­ka za­czę­ła na­kła­dać mu na twarz war­stwę pu­dru. W koń­cu pu­blicz­ne wy­stą­pie­nie to nie byle co. Na­le­ża­ło pre­zen­to­wać się god­nie. Przez gło­wę pre­zy­den­ta Turk­me­ni­sta­nu prze­bie­gły ob­ra­zy z ostat­nie­go spo­tka­nia G7. Oni też pre­zen­to­wa­li się do­stoj­nie. I co? I nic. Po­zo­stał po nich proch, a byli tacy po­tęż­ni. Bez wąt­pie­nia przej­dą do hi­sto­rii, choć pew­nie nie o ta­kiej sła­wie ma­rzy­li.

Od­su­nął roz­wa­ża­nia na bok. Nie chciał się do tego przy­znać, ale tam­ten sąd­ny dzień moc­no nim wstrzą­snął. Jak tak moż­na, lu­dzie, jak tak moż­na…

– Pa­nie pre­zy­den­cie, skoń­czo­ne – usły­szał tuż nad uchem.

Przyj­rzał się so­bie w lu­strze. Może nie wy­glą­dał jak hol­ly­wo­odz­ka sła­wa, tro­chę nie ten ima­ge, ale nie było źle. Po­pra­wił gar­ni­tur, dźwi­gnął się z fo­te­la i ode­słał cha­rak­te­ry­za­tor­kę i jej po­moc­ni­ce. W za­sa­dzie był go­to­wy.

Każ­de pu­blicz­ne wy­stą­pie­nie trak­to­wał śmier­tel­nie po­waż­nie, a wy­wiad dla Al-Dża­zi­ry to waż­ny ele­ment kre­owa­ne­go wi­ze­run­ku. W tych nie­spo­koj­nych cza­sach musi za­pre­zen­to­wać się jako głos roz­sąd­ku.

Staw­ka była wy­so­ka. Cho­dzi­ło o przy­szłość nie tyl­ko jego, ale i ca­łe­go kra­ju.

Za­piął gu­zi­ki ma­ry­nar­ki i za ochro­nia­rzem ru­szył ko­ry­ta­rza­mi pa­ła­cu do sali, gdzie już na nie­go cze­ka­no.