34,90 zł
MOSKWA PAMIĘTA,
NIE WYBACZA.
ZNAJDZIE, UKARZE,
DOPEŁNI ZEMSTY...
W stolicy Federacji Rosyjskiej zostaje brutalnie zamordowany polski dyplomata. Rosyjskie i polskie służby prowadzą dochodzenia, które grzęzną w gąszczu fałszywych tropów.
Do Warszawy przylatuje przybrany brat ofiary, owiany złą sławą były amerykański komandos. „Opiekę” nad nim sprawuje młoda agentka polskiego kontrwywiadu.
Sprawy wymykają się jednak spod kontroli...
Śmierć zbiera krwawe żniwo – kto zabija? Terrorysta, nowa mafia czy stara tajemnica?
Vladimir Wolff po mistrzowsku opowiada jedną z legend PRL-u, przedstawiając niepokojąco prawdopodobny scenariusz wydarzeń skazanych na zapomnienie przez KGB i dawne polskie specsłużby.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 375
TROPICIEL
© 2014 Vladimir Wolff
© 2014 WARBOOK Sp. z o.o.
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta językowa: Zespół redakcyjny
Projekt graficzny, eBook mastering:
Ilona i Dominik TrzebińscyDu Châteaux, [email protected]
Ilustracja na okładce: HEVI
ISBN 978-83-64523-25-0
Ustroń 2014
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
43-450 Ustroń, www.warbook.pl
Wiedział, że nie powinien się tu znaleźć, niemniej był i nie bawił się najlepiej. Z tacy przechodzącego obok kelnera wziął kieliszek z czerwonym winem, zwilżył usta i rozejrzał się po sali w poszukiwaniu znajomych twarzy. Miał wrażenie, że gospodarzom udało się zgromadzić całą śmietankę towarzyską Moskwy, co w obecnych czasach wcale nie było takie łatwe.
Niedaleko stał Giennadij Zajcew, jeden z najbliższych współpracowników prezydenta. Sześćdziesięciopięciolatek z niespokojnie podrygującą grdyką wprowadzał atmosferę tymczasowości, choć na dobrą sprawę powinien być ostoją stabilności i spokoju. Jako jeden z najbogatszych ludzi nowej Rosji dysponował aktywami sięgającymi miliardów dolarów. Właściciel spółek wydobywczych, armator, filantrop, posiadający samoloty, domy na całym świecie i klub piłkarski realizował się prawie w każdej dziedzinie. Nie istniały dla niego przeszkody nie do pokonania, a rządowe kontrakty sypały się jeden za drugim. Ten człowiek spał na forsie i miał wszystko – no, może oprócz gustu do kobiet, który pozostawiał wiele do życzenia.
Uwieszona jego ramienia najnowsza zdobycz – Elena – wyglądała podobnie jak jej poprzedniczka: pół głowy wyższa od Zajcewa, z rudymi lokami spływającymi do ramion i w najnowszej sukni Versacego, która ledwie zasłaniała chorobliwie chude ciało. Poprzednią wybrankę oligarchy przebijała koszmarnym makijażem na zapadniętej twarzy.
Wzdrygnął się, gdy obrzuciła go spojrzeniem, i szybko odwrócił głowę w drugą stronę, gdzie brylowało prawdziwe odkrycie roku. Taki tancerz zdarza się raz na stulecie. Oleg Nowosilcow ściągał tłumy na przedstawienia baletu moskiewskiego, a skandale z jego udziałem wypełniały czołówki tabloidów. Zresztą newsami o tych wyczynach sowicie okraszano też wiadomości telewizyjne i portale internetowe. Zrobił to, zrobił tamto, swoim zwierzęcym magnetyzmem uwiódł spadkobiercę arystokratycznego rodu z Włoch, skasował należący do Zajcewa jacht wart dziesięć milionów dolarów. Ach, co to była za zabawa. Właściciel, zaprzyjaźniony z baletmistrzem, nie wyglądał na przejętego.
Na szczęście tacy jak Nowosilcow stanowili mniejszość wśród zgromadzonych gości. Zaproszono ich, by dodawali pikanterii całej zabawie. Bez nich byłoby po prostu nudno. Co tu dużo mówić – Francuzi wiedzieli, jak się bawić. Brakowało jedynie Ałły Pugaczowej, która akurat wyjechała odpocząć do Soczi. Cała reszta to urzędnicy wyższego szczebla, dyplomaci i oligarchowie, nie tak barwni jak choćby Zajcew, lecz równie wpływowi w rządzie i administracji.
Przez chwilę rozważał pomysł przejścia do sali obok i przekąszenia czegoś. Nie jadł od śniadania. Widząc jednak kłębiący się w środku tłum, porzucił ten plan. Jemu aż tak się nie śpieszyło, poczeka. Nie opędzlują przecież wszystkiego, coś na pewno zostanie. Uśmiechając się na prawo i lewo, a przy tym starając się nikogo nie potrącić, przeszedł na drugi koniec sali i przystanął przy oknie. Tej części pracy, bo właściwie był w pracy, szczególnie nie lubił. Nawiązywanie nowych kontaktów nie przychodziło mu łatwo. Za każdym razem musiał się przełamywać. Co zrobić, takie ograniczenia. Dziś pewnie w ogóle nic z tego nie wyjdzie, gdyż towarzystwo wydawało się zgrane, chociaż połowę stanowili cudzoziemcy. Nie było do kogo się podczepić – nie znał żadnego z tych ludzi, to nie jego liga. Tacy wyrobnicy jak on załatwiali sprawy stojących wyżej, biegali na posyłki i odwalali brudną robotę. Tutaj tytuł trzeciego sekretarza ambasady Rzeczypospolitej Polskiej w Moskwie absolutnie nic nie znaczył.
Pocieszył się konstatacją, że gospodarze znają się na trunkach. Delikatnie zamieszał wino i przyglądał się, jak krwistoczerwony płyn wiruje w szklanej czaszy.
– Źle się pan bawi? – usłyszał gdzieś z boku.
– Skądże.
Przyjrzał się nieznajomemu. Na oko pięćdziesiąt–pięćdziesiąt parę lat, wojskowa prezencja, co o niczym nie musiało przesądzać, przenikliwe spojrzenie i zapadnięte policzki. Mówił po angielsku, lecz z wyraźnym miejscowym akcentem.
– Właściwie to chciałem o coś zapytać.
– Proszę. – Starał się być nastawiony tak przyjaźnie, jak to tylko możliwe.
– Nigdzie nie widzę... – Mężczyzna zacisnął usta.
– Przysłali mnie w zastępstwie. – Powoli domyślał się, o co chodzi. – Mój szef zwichnął nogę.
– Kto?
– Jerzy Mazurek, bo to chyba o nim pan mówi?
– A pan jest...
– Kostrzewa. Rafał Kostrzewa. – Przełożył kieliszek do lewej dłoni i wyciągnął rękę.
Tamten machinalnie uścisnął mu dłoń, ale sam już się nie przedstawił, bąknął tylko coś pod nosem i odszedł, nawet nie starając się usprawiedliwić żadną wymówką. Kostrzewa od trzech lat pracował w dyplomacji, a od dwóch miesięcy przebywał w Moskwie i wcześniej z niczym podobnym się nie spotkał. Owszem, poznawał różnych dziwaków, by nie rzec wariatów, lecz grzeczność wymagała, żeby ten typ przynajmniej się przedstawił. Być może tu obowiązują inne zasady. Szczerze mówiąc, poczuł się dotknięty, lecz jako profesjonalista starannie skrył to za niezobowiązującym uśmiechem. Trudno, takie sytuacje się zdarzają i tyle.
Zerknął na zegarek. Dopiero minęła dwudziesta. Musi jakoś wytrzymać jeszcze godzinę i ulotni się do ambasady. Swoją drogą, przykra sprawa z tym Mazurkiem. Facet potknął się i zleciał ze schodów. Kostka spuchła mu jak bania. Nie chciał robić zamieszania wokół siebie, przychodząc o kulach, ale nawet na wózku wśród tych wszystkich indywiduów sprawdziłby się lepiej niż jego młody podwładny. Jak pech, to pech. No, dobra – zobaczmy, co da się zrobić z tak pięknie rozpoczętym wieczorem... Może nie wszystko stracone. Z odbicia w szybie widział, że dziewczyna towarzysząca mającemu już mocno w czubie jednemu z dyrektorów Rosnieftu od jakiegoś czasu zerka w jego stronę. Dlaczego przy gościu kręcą się tak piękne dziewczyny? Pytanie retoryczne.
Po raz pierwszy serce mocniej zabiło mu w piersi. Tylko ostrożnie. Nie chciał stać się ofiarą skandalu. W tym fachu to po prostu nie uchodzi. Uśmiechnął się i wzniósł kieliszek. Jeśli będzie tak stał w kącie, to zaraz ktoś mu sprzątnie tę ślicznotkę, a on koniecznie chciał dziś odnieść jakiś sukces. Każdemu się przecież należy, czyż nie?
* * *
Taki wyjazd wiąże się z niedogodnościami. Po pierwsze, zawsze trzeba przebić się przez całkowicie zakorkowaną metropolię, co wymaga czasu i nieziemskiej wprost cierpliwości. Po drugie – nawet jak na połowę kwietnia było paskudnie. Siąpiący od paru dni deszcz nie zachęcał do wycieczek. Gdy tylko opuszczą wnętrze samochodu, wszystko przemoknie – buty, spodnie... zimna woda lać się będzie za kołnierz. Poza tym wszystkie ślady i tak szlag trafił. Wrócą z katarem, który prawdopodobnie okaże się jedynym efektem tej eskapady. Niestety, jak mus, to mus. Wstąpiłeś do policji, to cierp i nie narzekaj. Zawsze może być gorzej.
Kapitan Anatolij Władimirowicz Kropotkin wyglądał, jakby drzemał na tylnym siedzeniu służbowej łady, opatulony płaszczem, z „Kommiersantem”, niezależnym dziennikiem, wciśniętym pod pachę. Reszta współpracowników również zachowywała milczenie. Woleli posłuchać radia, mimo że napływające informacje nie nastrajały optymistycznie. Kolejne sankcje, wykluczenia i pełzający krach ekonomiczny. Już kiedyś przeżyli coś podobnego. Pamiętali dekadę Jelcyna – jedno wielkie pasmo upokorzeń. Nikt przy zdrowych zmysłach nie chciał powrotu tamtych czasów, niemniej zanosiło się na powtórkę.
Oficjalnie wszyscy mówili jednym głosem. Nieoficjalnie, w gronie najbliższych, zaufanych znajomych, rezygnowali z urzędowego optymizmu i tromtadracji. W końcu każdy ma rodzinę i myśli o przyszłości – jej i swojej. Czuło się narastające napięcie, jak przed burzą. Wszyscy wiedzą, że przyjdzie, tylko nikt nie potrafi powiedzieć kiedy, a zwłaszcza jaki przyniesie skutek.
Kropotkin miał to wszystko gdzieś. Polityka nie dla niego, aż dziw, że został kapitanem. No, ale kto miał zostać, jak nie on? W końcu za pochwycenie dusiciela z Chimek, sprawcy jedenastu morderstw, awans się należał. A że w trakcie pościgu zastrzelił podejrzanego, to nawet lepiej. Społeczeństwo jest podwójnie wdzięczne: sądom zaoszczędził pracy, a podatnikom kosztów utrzymania takiego ścierwa.
Gdy o jedenastej trzydzieści docierają w końcu na miejsce, leje jak z cebra. Wcześniej przybyła na miejsce zdarzenia część ekipy dochodzeniowej siedzi w ogórkowatym UAZ-ie 452 i pali papierosy. Komu by się chciało stać na takim deszczu? Nieśmiałe sugestie, by przeczekać najgorsze, śledczy zbywa milczeniem. Nie po to przejechał taki szmat drogi, żeby teraz patrzeć, jak woda skapuje z liści. Dobrze chociaż, że ciało leży niedaleko szosy, w kierunku wsi Nowinki. Wchodzą pomiędzy drzewa i wspinają się na niewysoki pagórek. Tu na skraju kępy olch znaleziono zwłoki. Już na pierwszy rzut oka widać zdeptaną ziemię i choć pozostali zatrzymują się parę metrów wcześniej, Kropotkin wie, że to sprawka tych, którzy przyjechali z samego rana.
Trupa przykryto kawałkiem brudnego od smaru brezentu, co i tak niewiele pomogło. Wszystko tonie w błocie. Unosi płachtę i przygląda się ciału. Młody i przystojny – wciąż można to zauważyć, mimo że przed śmiercią dostał niezły wycisk. Bo że był torturowany, to nie ulega wątpliwości. Woda co prawda zmyła większość krwi, lecz wyraźnie widać powyrywane paznokcie u rąk.
Kapitan przykrywa twarz zamordowanego, prostuje się i rozgląda naokoło.
– Kiedy go znaleziono?
– Dzisiaj rano – odpowiada jeden z tutejszej ekipy. Wzdryga się przy tym i przestępuje z nogi na nogę. – Anonimowy cynk.
– Anonimowy, mówicie...
Drogi garnitur, porządne buty. Mógłby pójść o zakład, że zęby nieboszczyka, zanim je wybito, wyglądały podobnie jak garderoba. Takich gości nie spotykał na co dzień. Generalnie jego klientela ograniczała się do ofiar awantur domowych, podrzędnych gangsterów i tych, którzy mieli nieszczęście spotkać na swojej drodze osoby gwałtownego charakteru.
– No, mówcie, mówcie, słucham was uważnie.
– W toku prowadzonego śledztwa zabezpieczyliśmy to... – Mężczyzna wyjmuje z kieszeni jakiś dokument i wręcza kapitanowi. Paszport dyplomatyczny na nazwisko Rafał Kostrzewa, obywatel polski, lat 38.
Jeszcze tego brakowało Kropotkinowi. Sytuacja polityczna fatalna, a tutaj trup zachodniego dyplomaty. Parę osób na pewno się wkurzy. ■
Gmach Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego przy ulicy Rakowieckiej w Warszawie obejrzeć może każdy. Z zewnątrz. Do środka wpuszczają tylko ze specjalnym pozwoleniem.
Podpułkownik Mieczysław Bartczak je posiada. Od piętnastu lat przemierza korytarze Agencji, zawsze na straży państwowych tajemnic, wyłapując wszystkich, którzy tych tajemnic przestrzegać nie chcieli. Akurat dziś spóźnił się do pracy. Poprzednim razem zdarzyło mu się to, o ile sobie przypominał, jakieś dwa lata wcześniej. Nie cierpiał spóźniania się, co gorsza, jego szef również – więc był podwójnie wściekły, chociaż dziś miał istotny powód – dolna siódemka, której ćmienie czuł od paru dni, nagle wczoraj wieczorem dała mu popalić. Wizytę u dentysty niedaleko zdołał umówić dopiero na ósmą trzydzieści dzisiejszego poranka. Założył, że wszystko potrwa pół godziny, góra czterdzieści minut, zatem bez problemu zdąży na naradę przewidzianą na dziesiątą. Plany jedno, życie drugie. Na fotelu spędził przeszło godzinę. Dokuczało mu gardło wyschnięte od ligniny w ustach. Płukanie niewiele pomagało. Od znieczulenia był lekko skołowaciały, a przy tym czuł, że środek już zaczyna puszczać. Diabli nadali leczenie kanałowe. Fakt, że zaniedbał zęby, ale na regularne przeglądy nie wystarczało czasu. Ostatnio tyle się działo.
Zły jak wszyscy diabli zatrzymał samochód przy budce wartownika i machnął służbową legitymacją. Zanim flegmatyczny strażnik przejrzał dokument, porównał go z twarzą prawie codziennie widzianego kierowcy i uniósł szlaban, minęła wieczność. Podpułkownik zaparkował na swoim miejscu, wyskoczył z samochodu i zatrzasnął drzwi. Szczęknął zamek, a on już pędził do środka.
Jak na swoje lata był w znakomitej formie. Od jakiegoś czasu uważał, że pięćdziesiątka to dla mężczyzny najlepszy wiek: starość jeszcze nie przyćmiewała umysłu, a błędy młodości ma się już dawno za sobą. Jedyne, co się liczyło, to stabilizacja. Żona, wciąż ta sama od dwudziestu pięciu lat, i dwójka dzieci: starsza córka na stypendium w Princeton, a syn właśnie kończył prywatne liceum. To podstawa, której nie chciał się pozbywać. Wiedział, że podoba się kobietom. Niejedna sekretarka czy urzędniczka czyniła mu dwuznaczne propozycje, które niezmiennie puszczał mimo uszu. Z takich przygód nic dobrego nie wynika, a w kłopoty wpakować się łatwo, zwłaszcza w jego branży.
Gdzieś w zamierzchłych czasach skończył prawo, liznął trochę prywatnej praktyki pod opieką wuja, jednego z najbardziej wpływowych stołecznych notariuszy. Nuda tego zajęcia i namowa żony skłoniły go do wstąpienia do Urzędu Ochrony Państwa. Mozolnie piął się po szczeblach służbowej hierarchii, przy okazji zaliczając szkołę policyjną w Szczytnie i kursy organizowane przez FBI w Quantico. Gdy UOP przekształcił się w ABW, był już majorem nadzorującym najistotniejsze dla państwa sprawy – szpiegostwo przemysłowe i terroryzm. Zasług szczególnych nie posiadał, lecz – zdaje się – nie o to chodziło. Zawsze potrafił znaleźć się tam gdzie trzeba, doradzić, a jak już nie dało się inaczej, to poratować w biedzie. Tylko czy dziś ktoś jego poratuje? Szef dawał wyraźnie odczuć, co myśli o współpracowniku, który się spóźnia.
Bartczak wślizgnął się bezszelestnie do sekretariatu, starając się przy tym uspokoić oddech.
– Stary pytał o pana już trzy razy. – Asystentka naczelnego Julia Lis na jego widok zmrużyła oczy.
– Tak wyszło. – Rozłożył ręce. Doskonale wiedział, że tylko ona może spacyfikować gniew wspólnego przełożonego. – Naprawdę nie mogłem wcześniej. Byłem u dentysty, a jeszcze Aleje są całkowicie zapchane, wypadek czy coś.
– Bolało? – zapytała ze współczuciem.
– Ledwie żyję. – Zrobił cierpiętniczą minę. To zawsze działało. Julia była jedną z tych, które miały do niego słabość. Nie żeby jej cokolwiek proponował, broń Boże. Takiej poufałości pomiędzy nimi nie było, lecz raz czy drugi skorzystał z jej przychylności. Tym razem zapowiadało się podobnie.
– Proszę poczekać. – Wyszła zza biurka i stanęła przy obitych dźwiękoszczelnym materiałem drzwiach prowadzących do sali konferencyjnej. Uchyliła je i zajrzała do środka. – Może pan wejść.
– Nie wiem, jak się odwdzięczę.
– Pomyślimy i o tym. – W jej fiołkowych oczach zamigotały wesołe iskierki.
Cholera, nawet nie orientował się, czy kogoś ma. Pracował w służbach, a tak mało wiedział o osobach spotykanych na co dzień.
– Jak wspominałem wcześniej, potrzebna nam nowa płaszczyzna, na której... – szef, naczelny lub po prostu stary, jak go tu wszyscy nazywali, zawiesił głos i obserwował, jak Bartczak przemyka szybko, by zająć przeznaczony dla niego fotel – na której... – zająknął się – będziemy mogli porozumieć się z naszymi partnerami – podjął w końcu zgubiony wątek. – Sprawa jest poważna. Być może z działań o charakterze czysto defensywnym przejdziemy do operacji mających cechy ofensywne. Premier jest nimi zainteresowany. Już parokrotnie o to pytał. Ja wiem, że to nie jest nasza domena – zastrzegł, uprzedzając potencjalne protesty. – My nie jesteśmy od tego, jednak wolałbym znać nasze możliwości i ograniczenia w tym zakresie. To jedna sprawa.
Bartczak przysiadł na fotelu i pozwolił sobie na ciche westchnienie, po którym syknął. Szkoda, że nie łyknął paru tabletek pyralginy. Co prawda po niej na skórze wyskakiwała mu pokrzywka, lecz przynajmniej nie bolało, a tak odczuwał dyskomfort, o ile można w ten sposób nazwać wzmagający się w szczęce ból.
– Kolejna sprawa... – Szef wcisnął na nos okulary i przyjrzał się kartce, która leżała przed nim na stole. – A tak, już wiem. To wielce nieprzyjemne i co tu dużo mówić, kłopotliwe zagadnienie. Nazwisko Kostrzewa jest państwu znane chociażby z mediów.
Wśród czternastu zgromadzonych osób nastąpiło poruszenie. Właściwie tylko czekali, kiedy podejmie tę kwestię. Śmierć polskiego dyplomaty w Moskwie przy tak napiętej sytuacji międzynarodowej nie mogła pozostać niezauważona. Wszystkie gazety, niezależnie od opcji politycznej, grzmiały jednym głosem: ukarać winnych! Zdjęcie młodego człowieka w czarnej obwódce widniało na pierwszych stronach tygodników, o prasie codziennej nie wspominając. Incydent przysłonił wszelkie inne wydarzenia polityczne w kraju. Prezydent i hierarchowie Kościoła apelowali o spokój, premier wygłaszał jedno przemówienie po drugim, odwołując się do zdrowego rozsądku – wojny Federacji Rosyjskiej z tego powodu nie wypowiemy – jak i wzywał do przeprowadzenia gruntownego i szczegółowego śledztwa mającego wyjaśnić wszelkie aspekty zbrodni. Opozycja kpiła, zarzucając rządowi stosowanie podwójnych standardów, koalicja chwiała się, a nad wszystkim ciążyło widmo totalnej zagłady.
– Z dossier przekazanego przez MSZ wynika, że chłopak nie posiadał rodziny. – Naczelny przerzucił parę kartek. – Matka zmarła parę lat temu. Ojciec, robotnik budowlany, zginął w pracy, gdy chłopak miał pięć lat. Sam Kostrzewa był kawalerem. Przed wyjazdem prześwietliliśmy go dokładnie. Liceum z wyróżnieniem, potem studia, oczywiście niekarany, doskonała opinia z miejsca zamieszkania, przebieg pracy nienaganny. Tak samo twierdzą wszyscy, którzy z nim mieli do czynienia. Układny i grzeczny, dobry negocjator. Cała kariera była przed nim, więc proszę mi powiedzieć, co się stało?
Na tak postawione pytanie odpowiedź mogła być tylko jedna: cisza.
– Nikt nie ma nic do powiedzenia? – Odczekał chwilę. – Tak myślałem. – Spojrzenie szefa jak gradowa burza przesunęło się po zasiadających przy konferencyjnym stole.
– We wszystkim jesteśmy zdani na to, co powiedzą Rosjanie – siedzący na prawo od Bartczaka major Jan Struś zajmujący się ochroną informacji niejawnych w I Departamencie wyprostował się i wyraził opinię ogółu. – Dobrze będzie, jak zgodzą się na naszego przedstawiciela w ramach prowadzonego śledztwa. To i tak duże ustępstwo po tym, co się ostatnio wyprawia.
– Nic ciekawszego nie macie do zaproponowania?
– Wynajmijmy kogoś na miejscu.
Pomysł został zbyty krótkim parsknięciem.
– Panie Mieczysławie...
Bartczak zadrżał, ale nie z tego powodu, że został wywołany do odpowiedzi. Nasilający się ból zaczął mu wyciskać łzy z oczu.
– Dobrze się pan czuje?
– Znakomicie. – Uprzejmie kiwnął głową.
– Skoro tak, pana wyznaczam na osobę mającą wyjaśnić wszelkie okoliczności śmierci Kostrzewy. Raport codziennie wieczorem, osobiście. To obecnie najpoważniejsza sprawa, jaką prowadzimy.
Jedno, co przychodziło Bartczakowi do głowy, to myśl: „A to mnie chuj wrobił”. Był zły na siebie, starego, Kostrzewę i cały świat. Dostał tak niewdzięczne zajęcie, że już gorszego nie mógł sobie wyobrazić. Nagrody za nie się nie spodziewał, raczej czegoś wprost przeciwnego. Utytła się w gównie z dołu do góry.
– Pokładamy w panu całą nadzieję.
Czy ten pacan kpi? Szybko przebiegł wzrokiem po twarzach kolegów, ale ci zachowali kamienne oblicza lub co najwyżej rzucili współczujące spojrzenia. Żaden otwarcie się nie cieszy, a w duchu pewnie mają sporą radochę.
– Oczywiście, może pan liczyć na pomoc. Za jakąś godzinę będę widział szefa Służby Wywiadu. Być może uda się połączyć starania, bo jak nie, to nasze głowy zostaną zatknięte na płocie przed wejściem. Ja wcale nie żartuję. Żurnaliści już chcą krwi. Obawiam się, że w tym przypadku chodzi im o naszą.
* * *
Dwa następne dni zupełnie wykończyły Bartczaka. Nawet przez sekundę nie pozwolono mu zapomnieć, kim jest – naczelnikiem wydziału w II Departamencie Kontrwywiadu ABW – i ile od niego zależy. Od początku wiedział, że wpakowano go na minę, na której może wylecieć w powietrze. Ilekroć słuchał radia czy oglądał wiadomości telewizyjne, nie potrafił się oprzeć wrażeniu, że wszyscy działają podług tego samego schematu: wyszarpnąć jakiekolwiek informacje, rozłożyć je na czynniki pierwsze i przemaglować na wszelkie możliwe sposoby.
Szacowne grono ekspertów, ściągnięte w tym celu, dwoiło się i troiło, wysuwając najbardziej karkołomne i absurdalne teorie. Każdy, kto choć raz był w Moskwie, od razu mógł liczyć na zainteresowanie i czas antenowy, urastając do rangi eksperta. Wściekłość mediów dodatkowo podsycał brak wypowiedzi ze strony czynników rządowych. Poza jednym oficjalnym oświadczeniem rzeczniczka rządu Krystyna Nalepa-Broniewska milczała jak zaklęta. Zawsze wyszczekana i elokwentna, tym razem media trzymała na dystans, co odczytano jednoznacznie – rząd nic nie mówi, bo nic nie wie.
Akurat w tym względzie Bartczak zgadzał się z nimi w całej rozciągłości. Oprócz paru oklepanych frazesów Broniewska nic nie powie, z tego prostego powodu, że nic nie wie.
Wszyscy liczyli na niego, co irytowało i frustrowało ponad miarę. Najgorsze, że Rosjanie pozostawali nad wyraz wstrzemięźliwi. Od pierwszej rozmowy, jaką przeprowadził ze swoim odpowiednikiem w FSB, widział ich niechęć do rozwiązania zagadki. Owszem, prowadzili „intensywne dochodzenie” i „pracowali nad paroma interesującymi tropami”, ale niczego więcej się nie dowiedział. Trochę znając tamtejsze realia, przewidywał, że w końcu znajdzie się jakiś delikwent, który do wszystkiego się przyzna. Facet dostanie dwadzieścia lat, zaś akta powędrują do szafy. Pozornie niechętnie zostaną ujawnione szczegóły, a homoseksualne tło zbrodni było tak samo prawdopodobne, jak udział w niej Czeczena bądź Ukraińca. Ten schemat powtarzano do znudzenia, byle nic nie wyjaśnić.
Francuzi, których również poproszono o pomoc, okazali pozornie więcej zaangażowania, jako że incydent godził poniekąd też w ich dobre imię, ale wglądu do taśm z monitoringu ambasady odmówili stanowczo. Trudno powiedzieć, czyją stronę trzymali. Fircykowate pedały – tak myślał o nich najczęściej. Udają przyjaciół, lecz jak przyjdzie co do czego, zawsze zajmują neutralne stanowisko.
Od początku towarzyszyło Bartczakowi pytanie: po co Rosjanom to było? Może to prowokacja? Co stanie się, jeżeli za pierwszą pójdą następne? Jeżeli ktoś rozpoczął szpiegowską grę, i to o najwyższą stawkę? Co jest jej celem? Co będzie jej efektem? Wcześniejsze wybory czy tylko zmiana na stanowisku szefa MSW? Im dłużej nad tym się zastanawiał, tym bardziej skłaniał się ku tej pierwszej możliwości.
Troskę przełożonego zdawała się podzielać trójka młodych współpracowników, których wybrał do tego zadania. Pierwszy z nich, Adrian Grzegorczyk, którego kiedyś przygarnął do wydziału właściwie dlatego, że był synem dawnego kumpla, robił najgorsze wrażenie. Wyglądał, jakby był wiecznie naćpany. Gęste, ciemne włosy sterczały na wszystkie strony, a oczy ukryte za grubymi szkłami okularów nadawały twarzy owadzi wygląd, co potęgowała nienormalna szczupłość ciała. Bartczak szybko przekonał się, że chłopak nie jest tak odjechany, jak na to wygląda, po prostu typowy geek, za to jest fenomenalnym informatykiem z zacięciem hakera, czyli kimś, kogo podpułkownik zdecydowanie potrzebował, żeby nie musieć samemu zbliżać się do klawiatury. Nowoczesne technologie doprowadzały Bartczaka do szału. W miarę sprawnie używał już Google’a i przeglądarki, reszta nazbyt go stresowała. Na szczęście od tego miał Grzegorczyka.
Kolejny z podwładnych – Krzysztof Szulc – prezentował się znacznie lepiej. Prawie zawsze w marynarce, a nie w wiecznie spranej bluzie jak kolega, o prezencji i pewności siebie młodego prawnika. Spore zakola na czole dodawały mu powagi. Generalnie zajmował się podsłuchami i inwigilacją, choć nie tylko. Bystrzak – a takich Bartczak obecnie potrzebował najbardziej.
Głos ostatniej z zaproszonych Oliwii Szczepańskiej właśnie dał się słyszeć w sekretariacie. Trochę trwało, zanim wymieniwszy najnowsze plotki, dziewczyna stanęła w progu. Prawdę mówiąc, trochę tu nie pasowała. Za młoda i za ładna. Blondynka z włosami do ramion, małym noskiem i szarymi oczami. W obcisłych dżinsach i błękitnym, opinającym górę sweterku wodziła na pokuszenie. W sumie całkiem skromna, choć myśli Bartczaka powędrowały w niewłaściwą stronę.
– Już zaczęliście?
– Siadaj. – Wskazał jej miejsce. – Moja prośba jest taka: nie spóźniamy się. Proszę to przyjąć do wiadomości i zastosować w praktyce.
Potoczył gniewnym wzrokiem od lewa do prawa. Faceci siedzieli w milczeniu, tylko Oliwia wydawała się rozbawiona.
– Powiedziałem coś zabawnego?
– Wszystko gra, szefie. Lecimy z tym bajzlem?
– Zaczniemy od początku. Krzysiu, dawaj.
Szulc poruszył się, oparł łokcie o blat i pochylił się w przód.
– Pogoniłem ludzi z biura ewidencji. Mam na biurku wszystkie podania, ankiety i zeznania podatkowe, jakie Kostrzewa złożył w całym swoim życiu. Nic nie wskazuje na najmniejsze nieprawidłowości. Od początku był wzorem cnót obywatelskich. Przepytaliśmy znajomych ze studiów i pracy. Wszyscy twierdzą to samo.
– Czyli?
– Był zbyt głupi, czy raczej tchórzliwy, by łamać prawo.
– To dobrze o nim świadczy – wtrąciła Szczepańska.
– Bo ja wiem? Zależy, jaką teorię uznamy za najbardziej prawdopodobną. Jako agent wrogiego nam mocarstwa przestał być użyteczny...
– Wierzysz w to? – przerwał mu Bartczak.
Szulc podrapał się końcówką długopisu po karku.
– Próbuję znaleźć logiczne wytłumaczenie.
– To akurat jest bez sensu.
– Nikt nie twierdzi, że wszystko od razu musi do siebie pasować.
– Interesuje mnie motyw, Krzysiu, motyw. Jak wiesz, jeżeli go znajdziemy, cała reszta będzie prosta.
– Problem w tym, że opieramy się jedynie na poszlakach, a i tych jest mało. Poszedł, był i nie wrócił. Wszystko pomiędzy 19:30 a 22:00 czasu lokalnego. Większość przebywających na przyjęciu ochrania taki czy inny immunitet. Szefie, to jest sprawa nie do ruszenia. Bez dostępu do kamer, świadków i tamtejszej dochodzeniówki prawie niemożliwa do rozwiązania.
– Liczysz na uczciwość tego, jak mu tam...
– Kropotkina – podpowiedział Grzegorczyk.
– Właśnie, Kropotkina.
– A mamy inne wyjście? Może to ostatni dobry glina?
– Nawet jeśli, to nad sobą ma Federalną Służbę Bezpieczeństwa – dodała Szczepańska, potrząsając włosami. – Nie dziwi was fakt, że to nie oni prowadzą dochodzenie? Scedowali wszystko na jakiegoś biedaka z komisariatu, a sami zajęli wyczekującą pozycję.
– Jak dla mnie to bez różnicy – warknął Szulc. – I tak zrobią, co tylko będą chcieli. Przecież wiadomo, kto podpisuje wnioski o awanse. – Zerknął na Bartczaka, lecz spotkał się z obojętnością. – Nasz ambasador rozmawiał wczoraj o tej sprawie w tamtejszym ministerstwie. Przyjął go jakiś podsekretarz, nad wyraz uprzejmy i miły, zapewnił o gotowości do wyjaśnienia okoliczności i przekazania wszystkich uzyskanych w toku działań materiałów.
– I...?
– I nic. Mam rację? – Oliwia dokonała szybkiego przeglądu paznokci. Pożyczony lakier miał zbyt intensywną barwę, jak na jej gust. Wolała bardziej stonowane kolory. – To nie pierwszy raz, kiedy potrzebne nam akta dotrą do Warszawy z opóźnieniem, o ile w ogóle.
– Sugerujesz złą wolę? – Bartczak uniósł brwi.
– Ja niczego nie sugeruję – zastrzegła. – Dobrze pamiętam wcześniejsze perturbacje. Nasze monity, zapytania i ponaglenia. Szybciej z piekła wydobędę własną metrykę niż od nich podanie o uzyskanie prawa jazdy.
– Osobną sprawą jest oczywiście wiarygodność zdobytych tą drogą dowodów – dorzucił Grzegorczyk.
Zapadło kłopotliwe milczenie. W końcu służby nie były od tego, by zatańczyć, jak ktoś inny zagra. Tamta afera wszystkim napsuła sporo krwi, choć niektórzy na odchodnym dostali po orderze za zasługi, a wszystko w ramach wzmacniania potencjału państwa.
– Skoro już wiemy, na czym stoimy, to może przejdziemy do konkretów. – Bartczak podjął przerwany wcześniej wątek. – No, Oliwia, zaskocz nas.
Pod tym względem Szczepańska nie miała sobie równych. Potrafiła wynaleźć ciekawostki, o których się samym poszkodowanym nie śniło. Wszystko, co w sieci, pozostawiała Grzegorczykowi. Ją o wiele bardziej interesowała era przedkomputerowa. Nieprzebrane ilości danych kryły się w archiwach państwowych, urzędach stanu cywilnego, zakładach pracy i księgach kościelnych. Niekiedy osoba z żyłką do takich poszukiwań potrafiła zdziałać więcej niż niejeden informatyk.
Oliwia poprawiła włosy, wiążąc je w węzeł na karku, i wygodnie umościła się w fotelu. Co prawda nie podwinęła pod siebie nóg, jak to zwykła robić, ale była blisko. Sięgnęła po notatnik i długopis.
– Otóż przyjrzałam się bliżej rodzinie. – Poszukała odpowiedniej informacji w organizerze.
– Był jedynakiem, samotnikiem i wrzodem na dupie – stęknął Szulc. – Wiecie, jakie jest moje zdanie? – Nikt nie odpowiedział, więc kontynuował: – Ruscy sobie z nami pogrywają. Sondują, jak daleko mogą się posunąć. Wybrali więc nic nieznaczącego urzędniczynę i przyglądają się naszym reakcjom.
– Po co mieliby to robić?
– Tego nie wiem. – Nikt nie lubi, jak jego teoria jest tłamszona w zarodku. Jego zdaniem była najbardziej prawdopodobna, z tym jednym małym „ale”, w które tak celnie uderzył Bartczak. – Nie wiem, choć na pewno się dowiemy. Wkrótce.
– Jakby co, bądź łaskaw mnie powiadomić.
– Z tym Kostrzewą to wcale nie jest taka prosta sprawa – podjęła niezrażona Oliwia. – Jest dzieckiem z drugiego małżeństwa matki. Jej pierwszy partner wyjechał z kraju, a właściwie uciekł, jeszcze w 1976. Na tym generalnie ślad po nim się urywa.
– Powinniśmy się tym martwić?
– Poprosiłam Europol i FBI o informacje. Musiał gdzieś wypłynąć. Człowiek nie przepada tak zupełnie.
– Żyje? – tylko tyle chciał wiedzieć Szulc.
– Nie tak szybko. – Oliwia przerzuciła kolejne parę stron. – O... tu, Władysław Pułaski, trochę mi zabrało czasu, zanim do tego doszłam.
– Jeżeli nie ma go w naszej bazie danych... – Bartczak machnął ręką.
– W naszej nie. Jest w IPN-ie.
Naczelnik po raz pierwszy od początku rozmowy się zdziwił.
– Był współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa?
– Raczej przeciwnikiem. Po raz pierwszy odnotowany w 1967 jako wróg ludowego państwa. Po zdarzeniu pozostała jedynie krótka notatka, i to we fragmentach. Kolejny raz zatrzymany prewencyjnie w grudniu 1970.
– Był na Wybrzeżu?
– Akurat nie. Wtedy już mieszkał w Warszawie. Pobrał się z Janiną Baumgart w 1974. Szczęście nie trwało długo.
– Wiadomo, dlaczego zwiał?
– Do tych materiałów nie udało mi się dotrzeć. Przepadły w trakcie transformacji ustrojowej.
– A Pułaski nie prosił później o dostęp do własnych akt? Nie ulega wątpliwości, że był poszkodowany.
– Może nie zdążył, bo zmarł w 1995. Mieszkał w Stanach, a ponieważ rozwód orzeczono automatycznie, ożenił się ponownie. Z drugiego małżeństwa miał syna.
– Czyli Kostrzewa ma dalekiego krewnego?
– Nawet nie krewnego. Co najwyżej przybranego brata. ■
– Który to?
– Tamten. – Palec Sama Bensona wskazał na wysokiego czarnoskórego młodzieńca w białej podkoszulce i spodniach, spod których wystawały czerwone bokserki. Wełniana czapka w rodzaju tych, jakie zwykli nosić marynarze, oficjalnie zapobiegała utracie ciepła, co przy panującym upale zakrawało na kuriozum. Spod niej wystawała czerwona bandana. Zawsze jak zdybał takiego fiuta, słyszał tłumaczenie o chorych zatokach. Może i tak, ale akurat ten element garderoby identyfikował chłopaka jako członka gangu Bloodsów. I tyle. Zatoki nie miały z tym nic wspólnego.
Głowę da, że mają spluwy. Noże na pewno. Ten parking przy skrzyżowaniu W. Buchanan St. z S 19th Ave. wyglądał na ich rewir. Wszyscy stali przy dodge’u RAM 1500, rechocząc i podrygując w takt płynącego z głośników hip-hopu. Interesy prowadzono po drugiej stronie paru rzędów zaparkowanych samochodów. Ci tylko przyciągali uwagę, pracowali inni. Jego wprawne oko wyłowiło kolejnych czterech dostarczających zainteresowanym crack i metamfetaminę.
– Dobra, wysiadaj.
– Co? – Benson, nie do końca zorientowany, o co chodzi przyjacielowi, wydawał się zaskoczony.
– Wysiadaj. Nie lubię strzępić jęzora. Wóz odstawię, jak będzie po wszystkim.
– Słuchaj, Matt...
– Kolejny raz nie powtórzę.
– Jak chcesz.
Trzasnęły drzwiczki i po Samie pozostał jedynie zapach wyprawionej skóry i tytoniu.
Odprowadził go wzrokiem, patrząc, jak tamten idzie krokiem pełnym wahania, przystaje, chce zawrócić, ale nie, zbiera się w sobie i znika za zdezelowanym czerwonym chevroletem.
To, co chciał zrobić, nie wymagało wspólnika. Co prawda znalazł się w Phoenix na prośbę starego kumpla, ale to jeszcze nie powód, by narażać go na niebezpieczeństwo.
Z początku wszystko wyglądało banalnie, o ile kulę w kręgosłupie młodszego syna Sama uznać za banał. Chłopak został postrzelony zaraz po wyjściu ze szkoły. Gang 18 Ulica nigdy nikomu niczego nie darował. Jimmy przeżył, choć zdaje się, że lepiej by było, gdyby umarł. Jak się ma piętnaście lat, to wózek do końca życia brzmi jak wyrok.
Sprawa na tym się nie skończyła – głuche telefony czy wolno przejeżdżające samochody z przyciemnionymi szybami na ulicy przed domem wskazywały wyraźnie, że wszystko będzie miało swój ciąg dalszy.
I miało.
Gdy przyjechał, Sam trząsł się jak galareta. Kiedyś twardziel, dziś strzęp człowieka drżącego o rodzinę. Policja wszystko miała gdzieś. Szybko zorientował się, dlaczego. 18 Ulica to niezłe skurwiele, ale indiański gang, do którego należał Jimmy, nie ustępował im brutalnością. Czejenowie pod tym względem posiadali długą tradycję.
Akurat tak się złożyło, że Matt był mieszańcem. I choć po wyglądzie trudno się było tego domyślić, uważał się za kogoś stojącego na granicy dwóch światów. Na dobrą sprawę nikt przy zdrowych zmysłach nie powinien się do tego mieszać, to zadanie dla sił porządkowych. Jednak on lojalność względem swoich przedkładał ponad wszystko i nie lubił pozostawiać za sobą niezałatwionych spraw.
Ci, którzy współpracowali z Jimmym, niewiele różnili się od tych idiotów tutaj. Na szczęście wiedział, z kim gadać, a w pewnych kręgach był dość znaną osobą. Zabrany na przejażdżkę klimatyzowaną limuzyną uzgodnił z jej właścicielem parę spraw. Człowiek w garniturze od Armaniego i włosami błyszczącymi żelem przedstawił swoją propozycję, on swoją. Spotkali się w pół drogi. Układ został zawarty.
Specjalistyczne leczenie kosztuje. I to niemało. Rodzina Bensona takich pieniędzy nie posiadała. Już teraz ubezpieczenie pokrywało jedynie podstawowe wydatki. Jak Sam wyleci z roboty, zabraknie i tego.
Akurat tak się złożyło, że dawało się połączyć interesy z... jak to właściwie nazwać? Przecież się nie mści, tylko wyrównuje rachunki.
Z samochodowego schowka wyjął Colta 1911 i położył go na siedzeniu pasażera. Na wszelki wypadek broń przykrył gazetą i nieco zsunął się z fotela. Zanosiło się na długie czekanie, bo te gnojki raczej nieprędko stąd odjadą.
Przez następną godzinę obserwował, jak sobie radzą. Klienci nadjeżdżali jeden po drugim. Wcale się nie dziwił, punkt był dobry, a poza tym kto by siedział w domu w sobotnie popołudnie? Ludzie chcieli się zabawić. Do jutra kilkoro wykituje z przedawkowania, ale to przecież nic takiego, to zawsze dotyczy innych.
Fagas w portkach do połowy bioder wydawał się tu szefem. Zabierał forsę dilerom z wdziękiem bulteriera. Gruby złoty łańcuch na szyi i mniejsze bransolety na nadgarstkach warte były kupę forsy, a tak na oko, od przyjazdu Matta zarobili co najmniej dwadzieścia kawałków, jak nie lepiej.
Niedaleko przeszła jakaś rozochocona para balangowiczów. Gardłowy głos dziewczyny brzmiał prostacko, była bardziej nawalona od swojego towarzysza. Oboje około dwudziestki i mało prawdopodobne, by pociągnęli kolejną dekadę. Zupełnie nie nadawał się do udzielania rad w tym zakresie, jednak widział, co się dzieje. Ci kretyni marnowali swoje życie i pewnie zupełnie nie zdawali sobie z tego sprawy.
Mijały minuty i nic się nie działo. Gdyby był gliną, zyskałby dostatecznie dużo dowodów, by przymknąć całe towarzystwo. Z ośmiu gangsterów czterech na pewno poszłoby siedzieć, pozostali wykpiliby się kuratorem lub zakładem dla młodocianych. Odizolowanie tych matołów od społeczeństwa na parę lat w którymś ze stanowych ośrodków penitencjarnych to niebagatelny koszt, a i tak z dużą dozą prawdopodobieństwa nie dożyliby do końca wyroków. Więc może lepiej od razu skazać ich na śmierć?
Sięgnął po pistolet i odblokował drzwiczki. Wysiadł i wsunął Colta za pasek spodni, przysłaniając go koszulą.
Najpierw ten na czujce od południowej strony placu. Jak na wartownika zachowywał się wyjątkowo niefrasobliwie. Pewnie popalał, koncentrując się na joincie, a nie na okolicy.
Podejście gówniarza od tyłu zajęło mu najwyżej trzy minuty. W dwie też dałby radę. Ten element działania wykonywał więcej razy, niż był w stanie spamiętać. Parę ostatnich kroków i przedramię tropiciela zacisnęło się na szyi obserwatora. Ściągnął go do tyłu, pozbawiając dopływu tlenu. Chłopak szarpnął się raz i drugi, lecz to wszystko, na co było go stać. Stracił przytomność, zwiotczał i opadł na asfalt. Dobra, jeden z głowy. Resztę załatwi w inny sposób.
Właśnie ruszał w stronę nowego celu, gdy z oddali dobiegł odgłos policyjnej syreny. Zasrańcy nie mogli wybrać gorszego momentu. Może się nie zatrzymają i pojadą dalej. Nadzieja rozwiała się, gdy zobaczył błysk lamp od strony S 19th Ave. Co najmniej trzy radiowozy. Kolejne nadciągały od strony przejazdu kolejowego. Szykował się spory nalot.
Przyklęknął i wsunął Colta za koło pickupa. Pewnie nie o niego chodzi. Ten tam? Przewrócił się sam. Tak to bywa, jak ktoś przedawkuje.
Dojdzie do końca parkingu i skręci w lewo. Nie miał przy sobie niczego trefnego, broń była czysta. Jest zwykłym przechodniem, a ci z gangu nie interesują go zupełnie.
Dotarł już do chodnika, gdy gliniarze nadciągnęli całą kawalkadą. Zahamowali z piskiem opon i wysypali się z pojazdów. Akurat koło niego stanęła furgonetka. Drużyna SWAT otoczyła go i wzięła na muszki. Uniósł ręce do góry.
– To jakieś nieporozumienie – zapewnił otaczających go komandosów.
* * *
Zamiast w areszcie wraz z resztą zatrzymanych, został umieszczony w jednym z gabinetów na piętrze. Przy drzwiach stał ponury mundurowy z brzuchem wylewającym się nad pasem z kaburą. Małe świńskie oczka przewiercały go na wylot, tak jakby chciał powiedzieć: „Widzisz, gnoju, i tak cię dorwaliśmy”.
Tym razem czekanie się dłużyło. Pewnie jakiś niedorobiony detektyw nie uporał się z papierami. Zanim wpadnie tu na krótką pogawędkę, upłynie godzina. Ale nie, mile się zdziwił, gdy już po kwadransie ktoś wszedł do pokoju. Ciemny garnitur, biała koszula z krawatem, łeb ogolony na łyso i twarz tak pozbawiona cech charakterystycznych, że bardziej nie można. Mężczyzna usiadł naprzeciwko i rozłożył akta.
Prędzej Mattowi kaktus wyrośnie na dłoni, niż uwierzy, że facet jest z policji.
– Mógłbym wiedzieć, za co jestem zatrzymany?
– A jest pan?
Nikt nie lubi, gdy się z nim tak pogrywa.
– Czyli jak wstanę i wyjdę, nikt się nie obrazi?
– Proszę.
Grubas przy drzwiach drgnął zaskoczony przebiegiem rozmowy.
– Tak się składa, że mam parę spraw. – Wstał powoli, nie przestając obserwować rozmówcy.
Spodziewał się gromkiego „stać!”, lecz tamten uważnie studiował papiery.
– Matt Jason Pulaski... taa... Ciężko pana znaleźć. – Agent nie odrywał spojrzenia od kartek. – Piękny przebieg służby, aż do... Nie, przepraszam, źle to ująłem...
Matt zesztywniał, tymczasem tamten kontynuował:
– Napije się pan czegoś? Tak, oczywiście. Proszę nam przynieść dwie czarne bez cukru – zwrócił się do policjanta przy drzwiach. – Dziękuję – rzucił w ślad za znikającym mundurowym.
– Pan wie, z kim rozmawia, ja nie.
– Sierżancie... Ta forma chyba odpowiada wam najbardziej? Proszę nie zaprzeczać, przecież widzę, że tak. Chcecie tak stać? Ja nie mam nic przeciwko.
Pulaski przysiadł na skraju krzesła.
– Moje nazwisko jest zupełnie nieistotne. Powiedzmy, że Smith.
– Radzę wymyślić coś oryginalnego.
Smith udał, że nie dosłyszał.
– To oczywiście nie ma nic wspólnego z tematem naszej rozmowy, ale... bardzo chciałbym wiedzieć, co wówczas zaszło.
– Zostałem oczyszczony z zarzutów.
– Tak jest tu napisane. – Smith przerzucił kolejne parę stron. – Niemniej, w zeznaniach tych, którzy przeżyli, są nieścisłości.
– Nie mój problem.
– Porucznik Fox zginął niemal natychmiast, podobnie jak kilku innych ludzi z plutonu. Wtedy to wy przejęliście dowodzenie.
Ani nie potwierdził, ani nie zaprzeczył.
– Ja wiem, że marines to nie zwykli żołnierze, a zwiad to elita, ale przecież nie jesteście supermenami. Wytrzymaliście w okrążeniu dziesięć godzin.
– Dwanaście.
– Tak, oczywiście, dwanaście – zgodził się Smith. – Waszych przeciwników było przeszło pięćdziesięciu.
– Bliżej setki.
– Brązowa Gwiazda słusznie się wam należała...
Matt zacisnął zęby.
– ...a informacje, jakie uzyskaliście, pozwoliły wyeliminować większość przywódców ISIL w prowincji Al-Anbar.
– Skoro tak tam napisano.
Pamięć posiadał doskonałą, a każda minuta i godzina spędzona we wsi niedaleko Rutby odcisnęła na nim swoje piętno. Wszystko przez tego durnowatego porucznika, który ubzdurał sobie w swoim ptasim móżdżku, że medal za bojową akcję jest tym, czego potrzebuje najbardziej. Ledwie desantowali się z Chinooka, a już wpadli pod ogień bojowników organizacji Islamskie Państwo w Iraku i Lewancie. Porucznik oberwał, zanim zdołał wydać pierwszy rozkaz. Potem było już tylko gorzej. Z powodu fatalnych warunków atmosferycznych wsparcie utknęło o całe kilometry od nich. Tymczasem dżihadyści przeszli do ataku, raz za razem starając się unicestwić pluton marines.
Gdy wieczorem walki przygasły, wybrał się na mały rekonesans. Przekradł się pomiędzy stertami gruzu i posuwał w głąb terytorium zajętego przez islamistów. Gdyby go wtedy dorwali... a tak on dorwał ich.
– Przeprowadzone śledztwo wykazało okaleczenia... Niech zerknę, o, jest: jednego Irakijczyka, jednego Syryjczyka i dwóch obywateli Arabii Saudyjskiej, z czego jeden został... – Smith przysunął bliżej kartkę, jakby miał kłopot z odczytaniem tekstu. – Oskalpowany? Pozostali... no nie, proszę mi wybaczyć, jestem zbyt wrażliwy.
Spojrzeli sobie w oczy.
– Ja was nie potępiam. Na wojnie jak na wojnie, takie rzeczy się zdarzają. Przynajmniej ktoś miał odwagę odwalić czarną robotę. – Agent złożył dłonie w piramidkę. – A tak między nami, długo się chyba nie opierali?
Matt darował sobie odpowiedź.
– Najważniejsze, to wiedzieć, co robić z informacjami, gdy się je już ma. Pod tym względem jesteśmy zgodni, prawda? Armia nie wykazała zrozumienia. Cóż, nie każdy docenia zdolnych pracowników – skonstatował Smith, wracając do wertowania akt. – Wasz ojciec pochodził z Polski?
– To jakieś przestępstwo?
– Matka ze szczepu Czejenów. Fascynujące.
– Nie dla mnie.
– Jeżeli mogę zapytać, sierżancie, jakimi językami mówicie? Czy ten słowiański dialekt jest wam znany?
– Poniekąd – udzielił wykrętnej odpowiedzi. Czy akurat temu bubkowi musiał mówić o godzinach spędzonych nad Sienkiewiczem? I tak pewnie nazwisko pisarza nic agentowi nie powie. Fakt, nigdy w Polsce nie był. Co więcej – nie starał się jej poznać. Nie czuł takiej potrzeby. Mimo wysiłków ojca wolał włóczyć się z dziadkiem po lesie. Nigdy by nie był tak dobrym tropicielem, gdyby nie tamte wyprawy.
– To znaczy tak czy nie?
– Nikogo wcześniej to nie interesowało – odburknął.
– Zapewniam, że mnie interesuje.
– Owszem, trochę – odpowiedział z zakłopotaniem. – Lecz wciąż nie wiem, dlaczego jestem przetrzymywany i o co chodzi?
– Widzicie... – Smith ciężko westchnął i zamknął w końcu teczkę z dokumentami. – Dotarła do nas pewna informacja. Czy nazwisko Kostrzewa jest wam znane? – Agent nie czekał na odpowiedź. – Niejaki Rafał Kostrzewa zginął niedawno w Moskwie w niewyjaśnionych okolicznościach.
W głowie Matta wiele trybów do tej pory nieużywanych i najwyraźniej zardzewiałych ruszyło z miejsca. Oczywiście, wiedział, kto nosi nazwisko Kostrzewa. Tę historię znał aż do znudzenia. Zdaje się, że ojciec nigdy nie zapomniał o tej kobiecie. Jakimś sposobem dowiedział się, jak ułożyły się jej dalsze losy. O Rafale też słyszał, lecz te sprawy nie zaprzątały jego uwagi.
Opowieści taty wywarły na niego wielki wpływ. Wojowników spod Little Big Horn znał równie dobrze jak powstańczych przywódców znad Wisły. Znał – to nie znaczy, że cenił. I jedni, i drudzy przegrali. Zawsze walczyli o sprawę oderwaną od rzeczywistości. Z góry skazani na klęskę niejako wpisaną w ich życie. Wygrywali bitwy i potyczki, przegrywali wojny. Zupełnie odwrotnie niż zwycięzcy.
Natura Matta buntowała się przeciw takiemu postępowaniu. Już jako nastolatek, będąc w odwiedzinach u dziadka, wybrał się na polowanie. Wracał z dorodnym jeleniem, co najwyraźniej nie spodobało się jednemu z plemiennych policjantów. Jego problem. Krótka utarczka i skopany facet runął na ziemię, jęcząc z bólu. Matt wyciągnął nóż i naciął ostrzem skórę tuż przy linii włosów frajera. Strach pobitego nieco uspokoił młodego Pulaskiego. Wtedy jeszcze się powstrzymał, później różnie bywało.
– Chłopak nie posiadał bliższej czy dalszej rodziny, więc wychodzi na to, że jesteście jedyną osobą na świecie, która ma z nim coś wspólnego.
Smith uniósł akta parę centymetrów nad blat biurka i położył je ponownie.
– Nasza prośba jest następująca: pochowacie go w swoim i naszym imieniu, a my zapomnimy o tym, co wydarzyło się na parkingu.
– Mogę się nie zgodzić?
– Ale czy to dla was jakiś problem? Proste zadanie. Wskoczycie do samolotu, a po czterdziestu ośmiu godzinach jesteście z powrotem.
– Dobrze.
– Cieszę się. – Agent zebrał się do wyjścia.
– Pod jednym warunkiem.
Smith westchnął.
– Ależ jest pan upierdliwy.
– Chciałbym wiedzieć, dlaczego rząd Stanów Zjednoczonych wysyła swojego przedstawiciela parę tysięcy kilometrów do Europy, by ten uczestniczył w pogrzebie człowieka, z którym nie łączą go żadne więzy.
– Wiedziałem, że o to zapytacie, sierżancie. Odpowiem, tylko nie miejcie do mnie pretensji. Wasz ojciec wysyłał do Polski pieniądze. Widać w jakiś sposób czuł się zobowiązany do pomocy pierwszej żonie.
Matt na moment przestał oddychać. Pierwszy raz o tym słyszał.
– To po pierwsze. A po drugie, czujemy się zobowiązani względem waszego ojca. O nic więcej nie pytajcie, bo i tak nie odpowiem.
* * *
O ile jednym zależy na pośpiechu, o tyle inni czasu chyba posiadają w nadmiarze. Inaczej kapitan Anatolij Władimirowcz Kropotkin nie potrafił sobie tego wytłumaczyć. Proste czynności, jak protokoły sekcji zwłok czy wyniki z laboratorium kryminalistyki dotyczące śladów znalezionych na ubraniu, z którymi biurokratyczna machina wydziału zabójstw moskiewskiej policji wcześniej szybko sobie radziła, obecnie grzęzły wśród nieistotnych szczegółów. Wiedział o monitach polskiej ambasady chcącej jak najszybciej odzyskać ciało i zabrać do kraju, by tam godnie je pochować, a bezduszny moloch nic sobie z tego nie robił.
Kropotkin uważał się za dobrego śledczego. Może nie był błyskotliwy, lecz sprawnie wiązał fakty i dowody w ciąg przyczynowo-skutkowy. Bez większych problemów potrafił wskazać motyw, co prawie zawsze doprowadzało do mordercy. Większość takich spraw rozgrywała się w niewielkich środowiskach, a sprawcami najczęściej okazywali się sąsiedzi, koledzy z pracy lub najbliżsi. Porachunki o kasę, sprzeczki przy wódzie czy zszargany honor – w dziewięćdziesięciu procentach chodziło właśnie o to.
Tym razem było inaczej. Tu nic się nie kleiło i nic do siebie nie pasowało. Prowadził wciąż to dochodzenie, bo nikt inny nie chciał się za nie zabrać. Ilekroć zjawiał się na komisariacie przy Pskowskiej, widział współczujące spojrzenia kolegów. Odniósł wrażenie, że traktują go jak zadżumionego. W rankingach popularności spadł o kilka szczebli. Jeszcze trochę, a zaczną go omijać szerokim łukiem. Z początku myślał, że przekroczył jakąś niewidzialną granicę, komuś się naraził czy popełnił towarzyską gafę. Minęło parę dni, zanim się zorientował, o co chodzi. Wszystko przez tego cholernego truposza w lesie.
Kolejną niepokojącą rzecz odkrył przypadkiem. Właśnie prowadził rozmowę telefoniczną z lekarzem mającym dostarczyć raport z analizy składu krwi – bo tak sobie pomyślał, że delikwentowi mogli coś dosypać do picia lub żarcia, a w ogóle warto wiedzieć, ile wypił na bankiecie – i nim zdążył wcisnąć klawisz kończący rozmowę, usłyszał dalekie kliknięcie. W normalnych warunkach nie zwróciłby na coś podobnego uwagi, tylko że w Rosji nie było normalnych warunków. Tu paranoja czaiła się za każdym rogiem. Nie ulegało wątpliwości – był podsłuchiwany, i to przez swoich. Co prawda zawsze uważał na wszystko, co mówi, lecz od tej chwili musi pilnować się szczególnie. Niewłaściwa uwaga i po nim. Zapalił papierosa i przyjrzał się zdjęciom zrobionym przez technika. Odbitki 20×30 centymetrów, wykonane wysokiej klasy sprzętem, ukazywały masę detali. Zbliżenia i plan ogólny. Przerzucał je kolejno, niekiedy wracając do już obejrzanych. Czując zbliżające się kichnięcie, odłożył papierosa do popielniczki. W samą porę. Kropelki śliny poleciały na monitor komputera. Niech to szlag trafi. Wygrzebał z kieszeni chusteczkę i przetarł ekran. Musiał przeziębić się tego deszczowego dnia, gdy pojechali do lasu obejrzeć zwłoki.
Wspomnienie poruszyło jakąś strunę w jego umyśle. Szybko wrócił do zdjęć. Szczegóły nie były ważne, ułożenie ciała też nie. Ważny był kontekst.
Po co ktoś zadał sobie tyle trudu? Równie dobrze trupa można wrzucić do kanału, zaciągnąć do piwnicy lub nawet pozostawić na ulicy. Pytanie „kto?” było najbardziej istotne. Jedna osoba czy kilka? Może któraś z podmoskiewskich grup przestępczych? Możliwe, choć mało prawdopodobne. Po co mieliby to robić? Takie subtelności w ich wykonaniu? Krwawa jatka to co innego. Szlachtujące się wzajemnie gangi nie przebierały w środkach. W Togliatti, gdzie produkowano łady, w ciągu paru miesięcy zginęło około pięciuset gangsterów. Pół tysiąca! Skala nienotowana gdzie indziej. Niekiedy życie tracił też ktoś postronny. Czy tak było i tym razem?
Odrzucił tę teorię, nim papieros wypalił się do końca.
Istniał jeden gang, który posługiwał się takimi metodami. Gdy kapitan już to sobie uzmysłowił, poczuł nieprzyjemne swędzenie pomiędzy łopatkami. Owszem, istniał i miał się doskonale. ■
Telefon z MSZ wywrócił do góry nogami plany na piątek. Przyjął go z zaskoczeniem. W firmie radzili sobie nie z takimi problemami, tymczasem wszystko stanęło na głowie. Na jego gust wydarzenia toczyły się za szybko. Ledwie w zeszłym tygodniu dowiedział się o istnieniu niejakiego Matta Jasona Pulaskiego, a dziś naczelnik jednego z departamentów ministerstwa informuje o jego przylocie, i to za godzinę. Przecież prosili tylko o ustalenie, gdzie taka osoba się znajduje. O zainteresowaniu Pulaskiego Polską nawet nie chciał wiedzieć. Po co komuś takiemu informacje, co dzieje się nad Wisłą? Nie byli aż tak ważni, by znaleźć się w centrum wydarzeń. No chyba że ktoś nagle postanowi obrócić w gruzy Pałac Kultury i Nauki, to wtedy sępy zlecą się zewsząd.
Bartczak podparł głowę i przyjrzał się wszystkiemu, co Oliwia znalazła na temat tego faceta. Prawdę mówiąc, wiedzieli niewiele. Najwyżej pięć zdań wszystkiego – gdzie się urodził i jaką szkołę skończył. O studiach nie było mowy. Może to i lepiej. Ostatecznie szybciej dogada się z jakimś wsiowym kmiotkiem niż z kimś po uniwersytecie, choć to akurat nie stanowiło reguły. Dopiero gdy poprosił Adriana o głębsze poszperanie w sieci, wyszły ładne kwiatki.
Prawdę mówiąc, ten Pulaski w ogóle mu się nie podobał. Jak się okazało, odszedł z armii w atmosferze skandalu, mówiło się o okaleczaniu przeciwnika. Kolejny sadysta z Abu Ghraib? I ktoś taki ma reprezentować rząd USA? Przynajmniej nie powinien sprawiać kłopotu. To jedynie zwykły podoficer, którego przełożeni na chwilę spuścili z oczu.
Sięgnął po słuchawkę telefonu i wystukał trzycyfrowy wewnętrzny numer.
– Tak – usłyszał zaspany głos Szulca.
– Masz pięć minut na doprowadzenie się do porządku i zjawienie u mnie.
– Oczywiście. – Teraz głos brzmiał już wyraźniej.
– Zabierz ze sobą Oliwię. Mam dla was robotę.
Powinien nadzorować sprawę Kostrzewy, a nie zajmować się tym typem. Dochodzenie od początku ślimaczyło się jak żadne. Co oni sobie myślą w tej Moskwie? Jak do tej pory najlepszym pomysłem Bartczaka była propozycja wysłania na miejsce kogoś z komendy stołecznej lub CBŚ. Przełożeni wyrazili zgodę, wytypowano odpowiednią osobę, złożono prośbę do zastępcy ambasadora i... I nic.
Na razie nie chciał wysnuwać zbyt daleko idących wniosków, upłynęło dosłownie czterdzieści osiem godzin, ale już teraz odnosił wrażenie, że sprawa zawisła w próżni.
Odezwał się interkom.
– Pani Szczepańska i pan Szulc.
– Niech wejdą.
Upił łyk zimnej kawy i poczekał, aż współpracownicy zajmą miejsca. Krytycznie przyjrzał się workowatym spodniom dziewczyny. Obcisłe dżinsy lub spódniczka zrobiłyby na Amerykaninie lepsze wrażenie. Najlepiej, jak przez te parę dni posiedzi w hotelu. Nie, nie, byle nie w hotelu. Posiadali bezpieczne mieszkanie przy Nowym Świecie, akurat na takie okazje. Osobiście nie spędziłby tam ani jednej godziny, a to z powodu zainstalowanych podsłuchów, ale ten ciołek nie powinien się zorientować. Poza tym w towarzystwie Szczepańskiej nie będzie szaleć. Muzeum takiego nie zainteresuje, już bardziej jakiś dancing. Niech tylko trzyma się z daleka.
– Za półtorej godziny na lotnisku Chopina wyląduje samolot z panem Pulaskim na pokładzie. – Splótł dłonie na wysokości ust, a kciukami podparł brodę. – Macie go przejąć i przywieźć tutaj.
– Jak wygląda?
– Niestety, nie dysponujemy żadnym zdjęciem – powiedział przez zaciśnięte zęby. – Po tym, co znalazł Adrian, spodziewałbym się kogoś w rodzaju Mickeya Rourke.
– Kowbojki i dziary od stóp do głowy. – Szulc podłapał kpinę przełożonego.
– Właśnie.
– Co potem?
– Jak mówiłem, dostarczycie go tutaj.
– Czy to konieczne?
– Pogadam z nim. Niech wie, że robimy wszystko, co w naszej mocy. Jak już z nim skończę, odstawicie go do punktu na Nowym Świecie. Chcę wiedzieć, co robi i z kim ewentualnie się spotyka. W razie konieczności dobierzecie sobie ludzi z wydziału operacyjnego, choć osobiście uważam, że lepiej będzie, jak zajmiesz się nim sama.
W sennych oczach Szczepańskiej dojrzał błysk zainteresowania.
– No wiesz, szefie – prychnęła.
– Oszczędź mi tych sztuczek.
– Przecież nie jest podejrzany.
– Nie, to prawda, ale nie chcę, by ktoś taki szwendał się po Warszawie. Kto wie, co mu strzeli do łba. To psychol, a może i zboczeniec.
– Czyli każdy psychol to...
– Nie łap mnie za słowa. – Pogroził palcem. – A teraz do roboty.
* * *
Po paru godzinach spędzonych w klasie ekonomicznej – rząd zafundował bilet, lecz na ekstrawagancję nie było co liczyć – Matta rozbolały kolana, a całe ciało mu zesztywniało. Raz odbył spacer do toalety. Zdążył się przyzwyczaić do większych niewygód. Przez lata służby spędził w powietrzu tyle godzin, co przeciętny pilot linii lotniczych.
Trochę czytał. Wziął „Port lotniczy” Arthura Haileya, ale za drugim razem intryga już tak nie wciągała, więc trochę też się zdrzemnął. Gdy już boeing 787 LOT-u przysiadł na pasie, przyjął to z ulgą.
Poczekał, aż większość pasażerów zniknie w wyjściu, i sam skierował się do rękawa. Odprawę celną i paszportową przeszedł dość szybko. Nie musiał być bystrzakiem, by wiedzieć, że na niego czekają – facet po trzydziestce oraz blondynka o pięknych szarych oczach, za to w bezkształtnych zielonkawych bojówkach pasujących do polowego munduru. Gdy podszedł bliżej, dyskretnie wyjęli legitymacje. Rzucił okiem. Papiery agencji federalnych rozpoznawał bez problemu, lecz Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego nic mu nie mówiła. Uznał ich za przedstawicieli tutejszej tajnej policji. Później to sprawdzi.
– Jak podróż? – zapytał elegancik po angielsku.
– Ujdzie – odpowiedział po polsku z wyraźnym obcym akcentem.
Wymienili między sobą zaskoczone spojrzenia.
– Jest pan gościem naszego rządu. Porucznik Szulc – przedstawił się ten o wyglądzie pracownika międzynarodowej korporacji. – Chorąży Szczepańska. – Wskazał na dziewczynę. – Proszę z nami.
Srebrzysta terenówka Kia stała zaparkowana przed terminalem. Załadowali się do środka. Funkcjonariusze z przodu, Matt z tyłu. Podróżną torbę, która stanowiła cały jego bagaż, położył na siedzeniu obok.
Parka przed nim wymieniała tylko zdawkowe uwagi, w rodzaju: „Uważaj z lewej” oraz „Pamiętasz o imieninach Grażyny?”, „Która to?”, „Ta z księgowości”, „Nie znam”, „Lepiej poznaj, ma chody u starego”.
Miasto za szybą wydawało się brudne i nijakie. Może to wina pochmurnego nieba, a może nastawienia. Odcinające się na tle horyzontu wysokościowce robiły żałosne wrażenie, tak jakby architekci nie potrafili się zdecydować, co właściwie chcą budować. Parę nowych biurowców wśród szaro-betonowych bloków mieszkalnych. Koszmar. Na dodatek co rusz grzęźli w korkach. Niektóre ulice przeryto gigantycznym pługiem. Zdaje się, że miejscowi zafundowali sobie metro. Lepiej późno niż wcale.
– Przepraszamy za utrudnienia – powiedziała dziewczyna.
Przecież to nie jej wina.
– Mnie to nie przeszkadza.
– A nam owszem – odezwał się elegancik. – To już kolejny rok takiego bałaganu.
– Zmieńcie burmistrza.
Krótkie „eee...” wyraźnie wskazywało, że nie trafił z sugestią.
Po paru minutach kluczenia ulicami w końcu przyśpieszyli, jadąc slalomem pomiędzy wolniej poruszającymi się pojazdami. Szulc miał się za dobrego kierowcę i poczuł, że w końcu ma okazję się wykazać. Pochyliwszy się w przód, kręcił głową na prawo i lewo, by kontrolować ruch na skrzyżowaniach i nie przeoczyć żadnej okazji. Gaz i przyśpieszenie wciska ich w fotel. Hamulec – i zawisają na pasach. Raz o mało nie rozjechali kobiety z dzieckiem. Szybki skręt w ostatnim momencie uchronił ich od katastrofy. Sama była sobie winna. Po co głupia krowa się pchała?
Z czymś podobnym Mattt nie zetknął się nawet w Bagdadzie. Czyżby tu też przebiegała strefa wojny, a oni gnali do zielonej zony?
Przed bramę na Rakowieckiej zajechali z fasonem. Potoczyli się ostatnie kilkanaście metrów pod główne wejście i stanęli.
– Odstawię wóz, Oliwia pana zaprowadzi.
Podziękował skinieniem głowy, wysiadł i zabrał bagaż.
Portiernię na dole minęli, nie zatrzymując się. Najwyraźniej wystarczała sama obecność dziewczyny. Dalej szerokimi schodami do góry, w prawo i korytarzem łącznika. Mijali zajętych swoimi sprawami urzędników, mało kto zwracał na nich uwagę.
– Proszę.
Anonimowe drzwi prowadziły do równie anonimowego sekretariatu, w tym momencie akurat pustego. Znaleźli się przed gabinetem Bartczaka.
– Pan wejdzie, szef czeka.
Prosto z lotniska do siedziby tajnej policji. Chyba otarł się o życiowy rekord.
Zwalisty facet po drugiej stronie biurka poderwał się z fotela i z wyciągniętą ręką skierował ku Mattowi.
– Wiele o panu słyszałem. – Twarz oficera rozjaśnił smutny uśmiech. – Tak mi przykro z powodu pańskiego, pańskiego...
– Kiedy pogrzeb?
– No, z tym akurat mamy problem. – Bartczak podrapał się po nosie. – Matt to skrót?
– Od Mateusza.
– O, proszę.
– Jeden z ewangelistów. – Pulaski usiadł na wskazanym miejscu niedaleko okna, pod palmą z szerokimi liśćmi, przy niewielkim stoliku. Obok przysiadł podpułkownik.
– Jak wspomniałem, jest z tym kłopot, gdyż władze Federacji Rosyjskiej nie odesłały jeszcze ciała. Miały to zrobić we wtorek, później mówiły o czwartku, obecnie przesunęły termin na poniedziałek. Proszę zrozumieć naszą sytuację. Niewiele możemy zrobić. Od początku do końca jesteśmy zdani na ich... dobrą wolę.
– Jak widzę, tej dobrej woli jest niewiele.
– Nie należy oceniać Rosjan zbyt surowo. Pewne rzeczy wynikają z narodowej mentalności. Jak zostałem zapewniony, dochodzeniem zajmują się najlepsi ludzie.
– Zapewne podzielili się wynikami śledztwa?
– No, akurat nie. – Naczelnik wydziału zrobił zbolałą minę. – Głęboko wierzę w dobrą wolę naszych wschodnich partnerów, niemniej tam wszystko toczy się trochę innym trybem.
Jeśli mu zależało, potrafił zrobić dobre wrażenie. Szczypta współczucia tu, trochę życzliwości tam, działamy, współpracujemy, staramy się. Na zdecydowaną większość słuchaczy to działało, lecz im dłużej przyglądał się Pulaskiemu, tym bardziej był przekonany, że nie potrafi go rozgryźć. Do tej pory Bartczakowi wystarczała minuta i potrafił określić, co siedzi w danym człowieku. No, czasem potrzebował dwóch minut, ale nie więcej. Po tym jankesie jego starania spływały jak woda po kaczce. Czarne oczy przewiercały go na wylot, a z oblicza nie potrafił nic wyczytać. Jak na byłego wojskowego nosił dość długie włosy układające się na bok i do tyłu. Ile on w końcu miał lat? Jakieś trzydzieści sześć, przypomniał sobie szybko. W takim razie wyglądał starzej, niż wynikało z metryki. I na pewno nie chadzał na solarium, tylko jego skóra była o ton ciemniejsza niż przeciętnego białego obywatela. Gdyby nic o nim nie wiedział, pomyślałby, że to Cygan lub Turek. Cholerny indianiec. Brak kolczyka w uchu łatwo mógł nadrobić przy pierwszej wizycie u jubilera. Nosił flanelową koszulę i wyświechtaną skórzaną kurtkę, ale Bartczak głowę by dał, że przedramiona pokrywają tatuaże, pamiątki z armii pozostające na całe życie. Na babach pewnie robił wrażenie, ale nie z nim te numery.
– Moja propozycja jest następująca: przez następne parę dni zaopiekujemy się panem. Proszę się nie czuć skrępowanym. Okoliczności nie są łatwe. Ja to rozumiem, pan również powinien. Bezczynność to najgorsze, co może nas spotkać.
– Jeżeli to nie kłopot, prosiłbym o wgląd w akta sprawy – padła zaskakująca propozycja.
– W zasadzie... takich rzeczy nie praktykujemy... – zastrzegł szybko podpułkownik. – Ale dla pana jesteśmy w stanie uczynić wyjątek.
– Jak mi miło. – Odpowiedź Pulaskiego zachrzęściła jak piasek w trybach.
– Jutro nie pracujemy – zastanowił się Bartczak. – Może za dwa dni?
– Jeżeli to nie problem, wolałbym...
– Tajnych materiałów stąd nie wynosimy.
– Może raz pozwolicie sobie na precedens.
– Niezły z pana negocjator.
– Ja po prostu nie chcę tracić czasu.
– Dobrze, zastanówmy się. Jest możliwość wypożyczenia akt, lecz wszystko pod naszą kontrolą. Poproszę porucznika Szulca. Nie? Rozumiem. No dobrze, chorąży Szczepańska dostarczy wszystko, co mamy, do mieszkania, jakie panu zorganizowaliśmy.
– Będę zobowiązany.
– My nie mamy nic do ukrycia. Niech się boją ci, którzy nabroili.
* * *
Mieszkanie na Nowym Świecie, na piętrze bloku niedaleko kościoła Świętego Krzyża wyglądało według Matta jak przeładowane bibelotami lokum jakiejś staruszki. W dużym pokoju królowała meblościanka i regał z książkami.
Przejechał palcem po półkach. Ostatni raz sprzątano tu chyba na święta. Otworzył okno, przez które momentalnie do środka wdarł się hałas ulicy. Mimo wszystko tak lepiej. Przeszedł do kuchni i otworzył zawór z wodą, umył ręce i rozejrzał się za ręcznikiem. Tego elementu wyposażenia akurat nie dojrzał. W końcu strzepnął krople na podłogę, a dłonie wytarł o spodnie.
Kolejną godzinę zajęło mu doprowadzanie wszystkiego do porządku. Skoro ma tu spędzić parę dni, to przynajmniej w znośnych warunkach. Przy okazji odkrył coś, czego odkryć nie powinien. Na wszelki wypadek niczego nie ruszał. Lepiej niech myślą, że wszystko funkcjonuje po staremu.
Nim skończył na dobre, usłyszał dzwonek. Poszedł otworzyć.
– Można?
Szczepańska zdążyła się przebrać. To, co wcześniej na sobie miała, zupełnie do niej nie pasowało. Tym razem, paradując w wąskich błękitnych spodniach podkreślających długość nóg, prezentowała się znacznie atrakcyjniej.
– Pomożesz mi?
Odebrał od niej parę reklamówek z zakupami i odstąpił w głąb korytarza, by przepuścić ją przodem. Nogą zatrzasnął drzwi i poszedł za nią.
– Hm, widzę, że zacząłeś się urządzać. – Zajrzała do salonu i skierowała się do kuchni. – Nie wiedziałam, co konkretnie lubisz.
– Nie jestem wybredny. – Postawił foliowe pakunki na blacie, a ona zaczęła z nich wyciągać różne dania na wynos. Smakowity zapach uniósł się w powietrzu.
– A to na deser. – Wręczyła Mattowi teczkę, którą do tej pory trzymała pod pachą. – I to. – Sześciopak znalazł się na stole obok jedzenia.
– Przewidziałaś wszystko.
– Tak mnie wyszkolili – odparła zaczepnie. – Podaj szklanki, chyba że wolisz pić z puszki?
– Raczej nie. – Usiedli, a on nalał piwa do naczyń. Upili po łyku i zabrali się za jedzenie.
– Jeżeli chodzi o Rafała, to dużo tego nie ma – powiedziała, gdy nasyciła pierwszy głód. – Wiedziałeś, że ktoś taki istnieje?
– Ojciec nie był zbyt wylewny – mruknął z ustami pełnymi makaronu w sosie sojowym. – A ja nigdy nie pytałem. Wszystko, co robił wcześniej, mało mnie interesowało.
– Języka cię nauczył.
– To chyba jedyna rzecz, jaką zrobił – odpowiedział z odrobiną goryczy.
– Nie był dobry? – Uniosła brwi do góry.
– Moim zdaniem żałował wyjazdu.
– No, Polska nie była wtedy rajem na ziemi. – Pogrzebała widelcem wśród resztek na dnie. – Choć znajdą się i tacy, co powiedzą inaczej.
– Może dlatego, że byli młodzi. – Matt wytarł usta serwetką.
– I głupi – wypaliła.
– Nie obraź się, ale ten problem ciebie raczej nie dotyczy. – Otworzył kolejne piwo i rozlał do szklanek. Jeśli chce go naciągnąć na zwierzenia, musi się bardziej postarać.
– W tym kraju zbyt wiele spraw zamieciono pod dywan.
– Nie tylko w tym. – W końcu sięgnął po teczkę i otworzył na pierwszej stronie. Milczała, gdy przeglądał życiorys i podanie o przyjęcie do pracy. Ze zdjęcia spoglądał sympatyczny młodzieniec nieskalany kompromisami. Czy kolejne lata przyniosłyby rozczarowanie? Nikt tego nie wiedział i już się nie dowie. Nim zdążył zabłysnąć, został sprowadzony na ziemię, a właściwie pod nią.
Dalej jakaś analiza, kilka stron wykresów i tabel, opinia z placówki w Pradze, gdzie stawiał pierwsze kroki, ocena pracownika dokonana przez służbę kontrwywiadu i to w zasadzie wszystko.
– Widziałaś? – zapytał, wyciągając akta w jej kierunku.
– Znam to prawie na pamięć.
– Pozwól, że zapytam wprost: prowadzicie śledztwo, a wszystko, co osiągnęliście, sprowadza się do tych paru papierków?
– Uściślijmy: to nie my prowadzimy dochodzenie, tylko Rosjanie. Oni decydują, co przekazać, a co zostawić na jakąś nieprzewidzianą okoliczność.
– Nieprzewidzianą?
– Pewne rzeczy można wykorzystać w przyszłości.
– Rafał nic kompletnie nie znaczył. Przeceniacie go.
– Pracował w dyplomacji – nie ustępowała.
– I co z tego? Przez ciebie przemawia pracownik tajnych służb, a to prowadzi do paranoi.
– A jak ty myślisz?
– Ja? – Podparł brodę. – Jest to dla nich taki sam smród, jak i dla was.
– Wybacz, ja tak nie uważam. – Oliwia wyglądała na nadąsaną. – Tak między nami, spodziewałam się po tobie większego zaangażowania. W końcu nie musiałeś przyjeżdżać.
– Często nie mamy wyboru.
Po raz pierwszy powiedział czystą prawdę. On faktycznie nie miał wyboru. Zastanawiał się nad tym od samego początku, właściwie od pierwszej minuty rozmowy ze Smithem. Wszystko załatwiono ponad jego głową. Jedź i zrób. Tylko dureń mógłby pomyśleć, że chodzi o tę teczuszkę, którą Bartczak łaskawie zgodził się udostępnić. Jeśli znajdowały się w niej istotne informacje, zostały skrzętnie usunięte. Pozostały same pierdoły. Skoro ta cała ABW podrzuciła taki ochłap, to musiała mieć w tym jakiś cel. Nikt nie lubi dzielić się informacjami, kiedy nie ma w tym interesu.
– Mogę je zatrzymać?
– Nie – odparła sucho.
Od niechcenia zaczął przeglądać wszystko od początku. Tym razem zwracał uwagę na adresy i daty. Jeszcze nie zdecydował, co zrobi, ale śmierć chłopaka napawała go mieszanymi uczuciami. Wątpił, czy mogliby się zaprzyjaźnić, lecz nie o to chodziło. Przez całe życie Kostrzewa nie nadepnął nikomu na odcisk, aż nagle został rozjechany przez walec. O całym zdarzeniu pewnie nigdy by się nie dowiedział, gdyby nie rozmowa ze Smithem. Czemu ten drań uparł się, żeby go wysłać do Polski? I czy na pewno kluczowym elementem w tej układance jest Kostrzewa? Być może oberwał przez przypadek lub jako świadek jakiegoś konfliktu? Takie rozwiązanie wydawało się Mattowi najrozsądniejsze. Oczywiście, należało znaleźć sprawców, kimkolwiek byli. Znaleźć i ukarać, choć do realizacji drugiego etapu niekoniecznie istniał odpowiedni klimat.
W końcu odetchnął i odłożył papiery.
– Wiesz, co mi przyszło do głowy? – powiedziała, przyglądając się okładkom.
– Słucham?
– Może on wcale nie był taki niewinny, jak nam się wydaje.
– Masz jakieś dowody na poparcie tej teorii?
– To zwykłe gdybanie.
– Mów dalej – zachęcił.
– Sam pomyśl. – Szczepańska zapaliła się do pomysłu. – Młody, przystojny, bez zobowiązań. Idealny kandydat do werbunku.
– Bo ja wiem?
– Może nie jest kimś wysoko postawionym, lecz z czasem awansuje.
– I sprzątnęli go tak po prostu? Znudził się im, a może przestał być potrzebny? Zupełnie bez sensu. Przecież to inwestycja, należy dmuchać i chuchać, a na pewno przyniesie owoce.
– Może się postawił – zasugerowała.
– Ten wariant też nie przejdzie. Jak już się zdecydował zmienić front, wiedział, co robi. Nie pstrykniesz palcami i nie powiesz: koniec, panowie. Fajnie było, ale dalej na mnie nie liczcie.
– No chyba że...
– Niby co, podwójny agent? – Skrzywił się nieznacznie. – Wasza agencja nic o tym nie wie.
– Są inne struktury.
– Ty znasz się na tym najlepiej.
Nie miał pojęcia, w jakim kierunku zmierza ta rozmowa. Wyglądało, jakby na siłę chciała udowodnić jakieś twierdzenie, ale kolejne hipotezy wyciągała jak magik króliki z cylindra.
– Pomiędzy agencjami istnieje konkurencja. Informacja to władza, przecież o tym wiesz.
Ile oni tutaj mogli mieć tych agencji? Pięć, sześć. W Stanach sam gubił się w ich gąszczu. Czasami wydawało się, że agent siedzi na agencie. Wywiad armii, floty i lotnictwa. Marines też potrzebowali rozeznania. Służb cywilnych to już w ogóle bez liku. Od tych wszystkich trzyliterowych kodów dostawał kręćka – a każdy tajny i niepowtarzalny.
– I według ciebie Rafała rąbnęli... twoi, zrzucając winę na KGB.
– Nie moi – żachnęła się. – I nie KGB, tylko Federalną Służbę Bezpieczeństwa.
– Dla mnie bez różnicy. – Wzruszył ramionami.
– Niby tak, ale – jak mówią – w szczegółach tkwi diabeł.
– Pewnie masz rację. – Sięgnął po kolejną puszkę.
– Ja dziękuję. Będę się zbierać. – Wstała i zabrała teczkę. – Masz na jutro jakieś plany?
– Raczej nie. Pewnie rozejrzę się tu i tam.
– Jeżeli będziesz się nudził, daj znać. Tu masz numer.
Wziął od niej wizytówkę i schował do portfela.
– Jak się zgubię, na pewno się odezwę.
– Trzymam za słowo.
Odprowadził dziewczynę do drzwi i przekręcił za nią zamek. Sprzątaniem bałaganu w kuchni nie zawracał sobie głowy. Jutro też jest dzień.
* * *
Obudził się około szóstej rano. Nawyki działały nawet w cywilu. Wszystko, co pozostało po wczorajszej kolacji, wrzucił do czarnego worka, który znalazł w szufladzie kredensu. Folia spuchła od nadmiaru tekturowych pudełek i kartoników. Na wierzch poszły aluminiowe opakowania po płynach. Ubrał się i ze śmieciami w ręce ruszył po schodach na dół.