36,90 zł
Tysiące ofiar to tragedia, miliony ‒ to Nowy Porządek Świata. Epidemie, kryzysy, zamachy ‒ przypadek? A może wszystko idzie zgodnie z planem jak w szwajcarskim zegarku? Kto tym steruje? Kto tak naprawdę oliwi mechanizm, a kto sypie piach w tryby?
Poznajcie Chrisa, Czanga i Louisa ‒ tak, to tylko trybiki, ale z ambicjami. Czy będzie im dane poznać prawdę lub… choćby przeżyć? W tej wojnie, która już się toczy, nic nie jest tym, na co wygląda, poza śmiercią oczywiście.
Vladimir Wolff w porywającej panoramie losów pokazuje, jak wykuwa się nasza przyszłość. Trybiki wszystkich krajów ‒ bójmy się.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 543
Zasady gryNowy porządek świata
© 2021 Vladimir Wolff
© 2021 WARBOOK Sp. z o.o.
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta językowa: Zespół redakcyjny
eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]
Projekt okładki: Paweł Gierula
ISBN 978-83-65904-89-8
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
43-450 Ustroń, www.warbook.pl
James Robert Atwood urodził się w czasach, gdy jego ojczyzna uważana była za niekwestionowaną i największą potęgę na świecie.
Później było już tylko gorzej. Wzloty przeplatały się z upadkami, lecz tych drugich było więcej, coraz więcej. Świat schodził na psy. Nie tylko Atwood tak uważał, jego zdanie podzielali inni. Spotykał się z nimi od czasu do czasu, wypijał drinka, a później wszystko wracało na swoje tory. Dla starego teksańczyka było to nad wyraz frustrujące. Całe życie ciężko pracował, niczego nie dostał w spadku, nie wygrał na loterii, nie znalazł na ulicy ani nie ukradł bliźniemu. Tyrał, odkąd skończył piętnaście lat i znalazł zatrudnienie w jedynym sklepie w miasteczku. Wtedy, wraz z młodszym bratem Charlesem, zarabiał kilka centów na godzinę. Wiele lat później otworzył własny biznes i od tamtej pory stale piął się w górę po szczeblach społecznego awansu.
Ożenił się stosunkowo późno i doczekał trójki dzieci, z których, niestety, żadne nie poszło w jego ślady. Najstarszy syn Peter zaćpał się w jakimś rynsztoku w Sacramento tuż przed dwudziestymi urodzinami. Młodsza córka Cristine wyszła za mąż za kierowcę rajdowego i włóczyła się z nim po całym kraju, aż w końcu oboje zginęli w wypadku samochodowym, rozbijając się o drzewo dziesięć lat temu. Najmłodszy Casper wciąż się nie usamodzielnił i choć dobiegał trzydziestki, trwonił czas i pieniądze na wypady do Aspen bądź Europy. O przejęciu firmy nie myślał wcale, mimo że niegdyś wielu upatrywało w nim sukcesora.
Tak więc dzieci, zamiast stać się radością starego człowieka, rozczarowały Jamesa zupełnie. Nie był to na szczęście dramat na miarę antycznej tragedii. Atwoodowi pozostała wnuczka, Roxane, owoc związku Cristine i mistrza kierownicy, która jako jedyna spełniała pokładane w niej oczekiwania.
Dosyć wcześnie zauważono, że Roxane posiada zdolności matematyczne – liczyła z szybkością kieszonkowego kalkulatora. Oprócz tego była zdyscyplinowana i umiała wpływać na innych, by jej słuchali. To na niej skupiły się nadzieje Jamesa i poniekąd Charlesa, który jako zatwardziały kawaler własnych dzieci się nie dochował.
Nestor rodu nie szczędził wysiłków, by zapewnić wnuczce jak najlepszą przyszłość. Na początek prywatna szkoła z internatem, po niej studia na Uniwersytecie Stanforda, na koniec miał na nią czekać fotel prezesa rodzinnej firmy, która w tym czasie znacznie się rozrosła.
Roxane zdawała się cieszyć dużą swobodą, ale James, pomny przykrych doświadczeń z przeszłości, na wszelki wypadek niczego nie chciał zostawić przypadkowi. Ochroniarze stale mieli ją na oku, bo przecież nie od dziś wiadomo, że na młodą, ładną i bogatą dziewczynę czyha wiele niebezpieczeństw.
Nieszczęsnemu absztyfikantowi, któremu zdarzało się zapalić trawkę, profilaktycznie połamano ręce i dano dobrą radę – albo odczepi się od Roxane, albo nie dożyje następnego tygodnia. Młody człowiek bez trudu zrozumiał, co się do niego mówi, i szybko się ulotnił. Kolejnemu, potomkowi znakomitego rodu ze wschodniego wybrzeża, lecz trochę nieokrzesanemu w obejściu, zasugerowano to samo. Bubek nie wystraszył się, czego szybko pożałował. Kiedy wracał z Meksyku, agenci DEA znaleźli w jego bagażu pięć kilogramów koki. Na nic zdały się tłumaczenia, że dragi zostały podrzucone. Trafił za kraty, a rodzinę nieszczęśnika sporo kosztowało wydobycie go na wolność. Nieuchronnie jego kontakty z Roxane rozluźniły się, aż w końcu ustały zupełnie. To nie była dla niej odpowiednia partia.
Opieka dziadka nie ograniczała się jedynie do selekcji facetów. Gruntownie prześwietlono współlokatorkę, a że prowadziła się zbyt lekko jak na gust Atwooda, zmieniła uczelnię.
Roxane trochę dziwiło, że ludzie, z którymi się zaprzyjaźnia, tak niespodziewanie ją opuszczają, ale pogodziła się z tym, skoro pojawiali się kolejni. Życie przynosi wiele niespodzianek.
Do końca studiów pozostał dziewczynie rok, gdy wybuchła epidemia chińskiego wirusa, wuhanki. Roxane zaraziła się i zmarła, a Jamesa Roberta Atwooda trafił szlag. ■
Podobnego zadupia nie widział od dawna, a przecież w swoim życiu naoglądał się niejednego.
Informator, którego przydybał dwa dni wcześniej w barze dla motocyklistów na przedmieściach Shreveport, raczej go nie okłamał. Kiedyś współpracowali przy paru sprawach i jeszcze się na nim nie zawiódł, chociaż kto powiedział, że to nie będzie ten pierwszy raz… Kapuś jak kobieta – prędzej czy później wystawi cię do wiatru.
Wysiadając z samochodu, wdepnął w błoto. Trudno, zdarza się. Nie będzie z tego powodu kupował nowych butów. Wytarł podeszwę o kępę trawy i rozejrzał się dookoła. Cisza aż dzwoniła w uszach. Jeżeli Bauman ukrywał się w pobliżu, to jak na razie skutecznie. Nie szkodzi, wykurzy się go z nory i przymknie, w końcu taki fach. Najlepiej zacząć od dokładnego sprawdzenia wszystkiego. To zresztą nic trudnego, o ile się wie, jak się do tego zabrać.
Nie spuszczając otoczenia z oka, podszedł do bagażnika forda bronco i otworzył klapę. Przyjrzał się przywiezionemu wyposażeniu. Trochę tego było. Z broni krótkiej wybrał niezawodnego SIG-Sauera P226 z magazynkiem na piętnaście naboi, którego wsunął w kaburę na udzie. Sam pistolet mógł nie wystarczyć, dlatego też sięgnął po strzelbę Winchestera, pomocną przy trudniejszych zadaniach. Nóż sprężynowy wcisnął do kieszeni, a kajdanki za pasek spodni. OK, bardziej gotowy nie będzie. Ruszył przed siebie w stronę zabudowań, wciąż uważnie przepatrując okolicę. Stojąca przed nim rudera w czasach świetności była piękną trzykondygnacyjną rezydencją w stylu wiktoriańskim, w jakim lubowali się bogaci południowcy. Obecnie straszyła powybijanymi oknami i wyrwanymi z zawiasów okiennicami. Szopa i stajnia prezentowały się równie opłakanie. Trawa porosła podwórze, brodził więc w morzu zieleni, ostrożnie stawiając kroki. Ukąszenie przez grzechotnika nie było mu do niczego potrzebne.
Wyminął stertę złomu, która kiedyś była szkolnym autobusem, i drugą, w której można było rozpoznać jakiś sprzęt rolniczy. Jeżeli ktoś czaił się w pobliżu, to nie za dziurawymi jak rzeszoto wrakami. Już prędzej w wiekowym domu.
Zardzewiały łańcuch huśtawki zazgrzytał poruszony mocniejszym podmuchem wiatru. Nie należał do bojaźliwych, ale w tym momencie poczuł się niewyraźnie. Przeładował broń. Bauman musiałby być głuchy, żeby tego nie usłyszeć. Niemniej nagroda za tego żałosnego skurwiela wynosiła pięćdziesiąt tysięcy dolarów – stawka warta ryzyka.
Wszedł na werandę, a potem lufą otworzył drzwi. Wystarczył jeden rzut oka. Od dawna nikt tu nie przebywał.
Jeżeli nie tu, to gdzie?
Stajnia za domem czy stodoła po prawej?
Skoro dotarł aż tutaj, przetrząśnie każdy kąt. Drugi raz tu nie przyjedzie.
Po dziesięciu minutach ogarnęła go frustracja. W pobliżu nie zauważył żadnych świeżych śladów ludzkiej obecności. Został wystawiony do wiatru. Zresztą nie pierwszy raz. Mógł wracać, złapie Baumana przy innej okazji. Dla świętego spokoju zajrzy jeszcze nad nieodległy kanał, którego wody prześwitywały między drzewami gęsto porastającymi brzeg.
Pośród zielska dostrzegł beczkę po ropie. Nie wyglądała na starą. Podszedł do niej zaciekawiony. Ktoś zadał sobie wiele trudu, by ją tutaj przytaszczyć.
Poruszył nią na boki i usłyszał chlupot, nie była więc pusta. Korek dał się odkręcić bez problemu. Trop okazał się właściwy.
Teraz pozostało dorwać Baumana, nie tracąc przy tym życia. Drań był cwany, ale popełniał błędy – jak każdy. Każdy się myli lub folguje swoim słabościom. Każdy to każdy, więc cel polowania nie należał do wyjątków.
Choć zdawało się to niemożliwe, nad kanałem panowała jeszcze większa cisza niż przy rezydencji. Nie zakłócały jej ptaki ani szum drzew, fale bezgłośnie obmywały splątane korzenie.
Jest.
W głąb mokradeł wiodła ścieżka, tak wąska, jakby wydeptały ją zwierzęta. I chyba tak było, jak ocenił, podszedłszy bliżej.
Jedno nie ulegało wątpliwości – Bauman miał jaja. Sam na tym odludziu? Kozak.
W zleceniu znajdowały się tylko podstawowe informacje: wiek, wzrost, rysopis, znaki szczególne i za co był poszukiwany. Żywy lub martwy. Prawo rodem z Dzikiego Zachodu.
Z mapy wynikało, że wokół rozpościera się wiele tysięcy akrów bagien, gdzie bez przewodnika lepiej się nie zapuszczać. Bez przewodnika i łodzi, rzecz jasna, a on nie dysponował ani jednym, ani drugim. Zlecenia realizował sam, nie tylko dlatego, by nie dzielić się nagrodą. Co byłby z niego za łowca skalpów, gdyby nie potrafił o siebie zadbać.
Powrót do najbliższego miasteczka uznał za stratę czasu. Wycofał się znad kanału i wznowił poszukiwanie śladów na otwartym terenie. Bauman się ukrywał, ale to jeszcze nie znaczyło, że nikt go nie odwiedzał. Co z prowiantem, paliwem, lekarstwami i wyposażeniem potrzebnym do przetrwania w tej głuszy?
Od lokalnej drogi prowadził nad kanał trakt wąski, lecz z pewnością przejezdny dla wozów z napędem na cztery koła. Świadczyły o tym choćby ślady opon. Wyraźne, więc świeże, skoro trzy dni temu padało. A zatem jego przypuszczenia się potwierdzały.
Czas sprawdzić brzeg kanału. Jeżeli w ciągu godziny nic nie znajdzie, wróci do miasta i wynajmie łódź.
Tak będzie najrozsądniej.
Pierwsze kilkadziesiąt metrów okazało się trudne, później poszło już łatwiej. Na piaszczystej łasze wygrzewał się w słońcu aligator. Wyglądał jak martwy, ale to oczywiście pozory. Wystarczyło obejść go nieco i bydlak ani drgnął. O wiele bardziej stresująca była świadomość wszechobecności węży – zwinnych, szybkich i bardzo jadowitych.
Dotarł do niewielkiej polanki, pośrodku której stało uschnięte drzewo. Na jednym z kolczastych krzewów rosnących wokoło wisiał strzęp materiału. Tylko tak dalej.
Bauman na pewno nie był głupi, wiedział, że na niego polują, a kryjówkę ktoś w końcu odkryje, choćby znajdowała się w samej dupie diabła. Na pewno zabezpieczył się na taką okoliczność, a nieostrożni goście kończą jako padlina.
Zagłębił się w morze trzcin mimo rosnącego niepokoju. Przy każdym kroku zapadał się po kostki, ale nie zamierzał odpuścić. Zabrnął za daleko. Śmierdziało szlamem i zgnilizną, a na dodatek panował nieznośny gorąc. Jak tylko wróci do domu, zaleje pałę i nie będzie wychodził z wanny przez trzy dni.
Po kolejnych dziesięciu minutach brnięcia w zatęchłej mazi, która wciągała go już gdzieniegdzie do połowy łydki, zaczął tracić nadzieję. Tymczasem trzcinowisko nieco się przerzedziło, na tyle, by mógł dostrzec chatkę na palach po drugiej stronie rozlewiska. Do pomostu nie była przywiązana żadna łódź, lecz to jeszcze o niczym nie przesądzało.
Pójście dalej przez otwartą przestrzeń uznał za co najmniej nierozsądne. Jak nic skończy z kulką w głowie.
Tfu… nie należy tak myśleć. To Bauman tkwił na przegranej pozycji.
Odczekał parę minut. To, że nadal żył, uznał za dobry prognostyk, ruszył więc ze strzelbą wymierzoną w ruderę. Wóz albo przewóz. Najprościej by było, gdyby Bauman trafił za kraty na własnych nogach. Co prawda za martwego też wypłacą nagrodę, tyle że trzeba będzie ciągnąć ciało przez bagno. Może wziąć samą głowę i kilka palców i powiedzieć, że aligator zeżarł resztę?
Wciąż nic się nie działo.
Pokonał ostatni odcinek z zaciśniętymi zębami, by w końcu dotrzeć do budowli. Swoją drogą, narobił już tyle hałasu samym człapaniem w gęstej brei i nieuchronnym trzaskiem łamanych trzcin, że osoba w chacie musiała go usłyszeć. Ta myśl sprawiła, że zaczął się ruszać śmielej, choć pod koniec woda sięgała mu prawie do pasa. Wdrapał się na tył chatki i doskoczył do drzwi. Jak się spodziewał, w środku nikogo nie było. Może to i lepiej. Lokator będzie miał niespodziankę, gdy już zarzuci cumę na kołek.
Przejrzał wnętrze, lecz nie znalazł nic ciekawego. I pomyśleć, że do niedawna Bauman trząsł Shreveport, dopuszczając się całej serii ciężkich przestępstw. Nie gardził stręczycielstwem, wymuszeniami, handlem narkotykami i bronią. Podobno zabił cztery osoby, w tym adwokata, który go reprezentował. Lista złych uczynków ciągnęła się przez kilka stron, a dopiero przed paroma laty typ przyjechał z Ukrainy, zdaje się z Odessy, gdzie również był poszukiwany. Skoro zwiał, był winny, nie ma co wnikać w szczegóły, od tego byli inni. Podobno mądrzejsi od niego.
Przysiadł na zydlu pod oknem i zaczął nasłuchiwać. Nie mylił się. Dźwięk silnika był coraz głośniejszy.
W łodzi znajdowały się trzy osoby. Tego się nie spodziewał. Rozpoznał od razu Baumana – wysokiego, szczupłego mężczyznę sporo po pięćdziesiątce, z długimi włosami i zmierzwioną siwą brodą. Dwóch znacznie młodszych osiłków na pewno nigdy wcześniej nie widział.
Wyszedł na zewnątrz przez nikogo niedostrzeżony. Wyglądało to na farsę, zupełnie jak z czarno-białego filmu z Busterem Keatonem. Bandyci gawędzili między sobą. Nie zrozumiał z tego ani słowa.
Pierwszym, który zorientował się, że coś jest nie tak, był Bauman. Zmierzyli się wzrokiem. Wszystko było jasne: on miał strzelbę wycelowaną w ich stronę, a oni pistolety za paskami spodni.
– Znamy się? – Angielski Ukraińca był całkiem znośny.
– Nie mieliśmy okazji. Na twoje szczęście.
– Dlaczego?
– Bo już byś nie żył.
Przez twarz bandyty przebiegł grymas niechęci.
– Dogadajmy się.
– Nic z tego.
– Nie jesteś z policji.
– Skąd wiesz?
– Bo jesteś sam. Oni tacy głupi nie są.
– Lubię pracować w pojedynkę – wycedził przez zaciśnięte zęby. Właściwie to chciał, by któryś z nich zrobił nieodpowiedni ruch. – Spluwy wrzućcie do wody. Dobrze wam radzę. Tylko powoli. Ej, ty, łysa pało… – zwrócił się do wygolonego mięśniaka stojącego po prawej, którego dłoni nie widział. – Nic do ciebie nie mam. Jak chcesz żyć, to nie kombinuj.
Gdy pierwszy z typów znieruchomiał, uaktywnił się drugi. Ten też koniecznie musiał pogrzebać w spodniach.
– Co ja powiedziałem? – Miał ich na widoku, ale wszystkich trzech od razu nie zastrzeli.
Bauman wyczuł okazję, pochylił się i powoli wysunął przed siebie lewą nogę. Dla niego to być albo nie być. Przetrwa starcie bądź skończy na krześle elektrycznym. Wiedział doskonale, że ostatnimi czasy sędziowie zrobili się nad wyraz gorliwi, sypiąc najwyższymi wyrokami na lewo i prawo. Z takim gnojem nikt nie będzie się certolił. Karę śmierci miał jak w banku. Nikt się nie wzruszy i nikt nie zaprotestuje, a już na pewno nie reprezentujący Baumana adwokacina.
Trójka bandziorów wciąż się wahała. Nie bez powodu – alternatywą dla życia jest śmierć. Proste jak drut. Liczyli na jego błąd. W ten sposób impas może potrwać do wieczora.
– Zapłacę. – Bauman wyrwał się z ofertą.
– Ile? – zapytał dla porządku.
– Tyle, ile będziesz chciał.
– Drogi jestem.
– Podaj cenę.
– I nieprzekupny.
Jeżeli gadka miała go zmylić, to nie wyszło. Bauman rzucił się na deski pomostu, żeby złapać tropiciela za nogi. Za taki skok mógłby dostać medal na olimpiadzie, lecz i tak zabrakło dobrych kilku cali.
Facet z lewej sięgnął po spluwę, wydając tym samym na siebie wyrok. Lufa plunęła ołowiem. Dostał w pierś i poleciał do wody, nim przebrzmiał huk wystrzału.
Drugi zyskał przez to ułamek sekundy. Zdążył chwycić rękojeść, wyszarpnąć gnata zza paska i wymierzyć broń. Nacisnąć spustu już nie zdołał. Oberwał w brzuch. Bebechy momentalnie stały się poszatkowanym mięchem. Wyjątkowo paskudna śmierć. Nawet kilometry nici chirurgicznych nic tu nie pomogą.
Na koniec Bauman dostał kolbą w łeb, co ogłuszyło bandytę i odebrało mu resztkę godności.
Łowca przesunął się w bok, wprowadzając kolejny nabój do komory.
– Wstawaj – powiedział, gdy uznał, że Ukrainiec doszedł do siebie. – Nie lubię się powtarzać.
Z głowy herszta bandy ciekła krew, spływając na kark, plecy i tors gęsto pokryte więziennymi dziarami. Na jednym barku kostucha, na drugim cerkiewna kopuła. Miszmasz stylów i wzorów.
Kajdankami skuł nadgarstki więźnia, nie siląc się na delikatność. To ścierwo nie zasługiwało na to, by oddychać.
Zaczął się spieszyć. Zanim przekaże Baumana policji, będzie noc.
– Jeszcze nie jest za późno, a ty nie wyglądasz na kogoś, kto śmierdzi groszem.
– Daruj sobie. – Pociągnął Ukraińca w stronę łodzi. Zdecydowanie wolał odpłynąć z tego odludzia przed zmierzchem.
– Mówię poważnie. Dam ci dwa razy tyle. Naprawdę. Nie kłamię.
– Powtarzasz się. – Odepchnął łódź od pomostu i uruchomił silnik.
– Mam przyjaciół. Wielu. Nawet nie wiesz…
– Zamknij się.
Przez stosunkowo krótką chwilę było cicho, po czym znów się zaczęło.
– Słyszałeś o Antonowie?
– Tym konstruktorze?
– Zabawny jesteś.
– A ty nie.
W pysk próbującego przekupstwa typa wcisnął szmatę znalezioną na dnie łodzi, ucinając w ten sposób wszelkie dyskusje.
O pierdolonym zwyrodnialcu Antonowie, owszem, słyszał. Gnój terroryzował północną część stanu i na pewno kumplował się z Baumanem. Może i na niego wkrótce przyjdzie pora.
Gliniarze na posterunku mieli ponure gęby i nie najlepsze maniery. Dwóch z nich patrolowało najbliższą okolicę z taśmami karabinków przewieszonymi przez plecy. Same automaty, choć wycelowane w dół, w każdej chwili mogły zostać użyte w samoobronie. Dostrzegł ich, jak tylko skręcił z ulicy na parking. W powietrzu czuć było spaleniznę, co wydawało się dziwne, bo nie dostrzegł łuny zwiastującej pożar.
Bauman przy wysiadaniu próbował się opierać, ale został spacyfikowany uderzeniem w splot słoneczny i spotulniał. Procedura przekazania ograniczyła się do niezbędnego minimum – identyfikacji i paru podpisów na dokumentach. Nagrodę powinien mieć na koncie w ciągu dwudziestu czterech godzin. Nie jakieś drobniaki, tylko całe pięćdziesiąt kawałków.
– Gdzie tu można zatrzymać się na noc? – zapytał, gdy już złożył ostatnią parafkę.
– Trzy ulice stąd jest hotel. – Policjantka w przyciasnym mundurze wskazała kierunek długopisem. – Był jeszcze motel, ale właściciel zbankrutował. Teraz gnieżdżą się tam ćpuny i pijacy.
Odeszła, kręcąc wielkim tyłkiem, a on wyszedł, mając nadzieję, że Bauman już nigdy nie pojawi się w jego życiu.
Wsiadł do samochodu i pojechał w stronę wskazaną przez kobietę. Na ulicach ruch był niewielki, a pieszych nie dostrzegł prawie wcale. Specjalnie go to nie dziwiło. Po pierwsze pora już nie ta, w ciemnościach łatwo o kłopoty, tym bardziej że świeciła tylko co druga albo i co trzecia latarnia, a po drugie nie było tu nic ciekawego. Miasto jakich wiele, a przedmieścia jak wszędzie. Ze trzy bary, kilka sklepów, bank i firma handlująca używanymi samochodami. To w zasadzie wszystko.
Zatrzymał wóz przy krawężniku i rozejrzał się po okolicy. Ledwie żył. Cały dzień uganiał się za jednym frajerem i na parogodzinną nocną przejażdżkę nie miał najmniejszej ochoty.
Hotel należał do tych, które za niewygórowaną cenę oferują minimalne wygody.
Jedną z nich był zwyczajowy bar tuż przy recepcji.
Odebrał klucze i poszedł zapchać żołądek. Westchnął ciężko, gdy wkroczył do środka. Paru kolesiów we flanelowych koszulach i ogrodniczkach popijało burbona, wsłuchując się w zawodzącego Johnny’ego Casha.
Zajął miejsce przy stoliku w kącie i z ulgą wyciągnął nogi. Kelnerka pojawiła się, gdy tylko jego znudzony wzrok spoczął na starej szafie grającej.
– Pan nietutejszy – zagaiła. – Za robotą?
– Tylko przejazdem – odparł, siląc się na uśmiech.
– Szkoda. – Żuła gumę, mając na wpół otwarte usta. Próbowała zgrywać nastolatkę, a dawno przekroczyła trzydziestkę. – Co podać?
– A co jest?
– Cheeseburger z frytkami albo stek.
– Cheeseburger będzie OK. I colę.
– Jasne.
Odmaszerowała, stukając butami na koturnie. Pewnie chciała przykuć jego uwagę. Nic z tego. Nie była w jego typie. Nie zostanie jej rycerzem i nie zabierze jej z tej speluny.
Drzwiami od strony ulicy wtoczył się typ w brudnych dżinsach i wojskowej kurtce. Dużą część jej lewego rękawa dumnie zajmowała naszywka klanu. Obcemu w kącie nie poświęcił wiele uwagi, może dlatego, że ten nie był czarny. Znalazł kumpli i pogrążył się z nimi w cichej rozmowie.
Dla nikogo nie było tajemnicą, że klan ostatnio się uaktywnił. Zresztą nie tylko on. Wszelkiej maści popierdoleńcy gromadzili żywność i broń, grożąc rządowi federalnemu. Od Alaski po Rio Grande przez kraj przetaczała się fala niepokojów, które przybierały częstokroć gwałtowny charakter. W zeszłym tygodniu w Atlancie doszło do zamieszek, nad którymi policja nie potrafiła zapanować. Jeszcze wcześniej podobne wystąpienia odnotowano w Detroit, Chicago i paru mniejszych ośrodkach.
Grupa osób przy barze ryknęła śmiechem. Głowę da, że zwiastowało to problemy. Niedługo zapłonie krzyż, a jakaś duszyczka odejdzie w zaświaty.
– Jak masz na imię? – zapytał kelnerki, gdy pojawiła się z zamówieniem na tacy.
– Jessie. – Nie wydawała się zaskoczona pytaniem.
– Usiądź. – Wskazał miejsce obok siebie.
– Nie powinnam.
– Pięć minut nikogo nie zbawi.
Przysiadła na skraju krzesła powoli, podkreślając ociąganie, z którym kłóciła się jej mowa ciała.
– Znasz tych kolesiów? – Wskazał brodą na towarzystwo przy stoliku w drugim końcu sali.
– Ach, oni… – Na jej twarzy zagościła niechęć. – To Rolson i jego banda. Mamy tu z nimi sporo kłopotów.
Ugryzł cheeseburgera, któremu daleko było do doskonałości, ale przynajmniej zaspokajał głód.
– Jakiego rodzaju?
– Nie domyślasz się?
– Domyślam się, że policja ma ich na oku. – Przełknął pierwszy kęs i popił go colą.
– Są cwani i niebezpieczni. – Kobieta przysunęła się trochę bliżej, tak że poczuł woń jej perfum i ciała. – Właściwie dlaczego o nich pytasz? Jesteś gliną?
– Nic z tych rzeczy. Po prostu mnie irytują – odpowiedział zgodnie z prawdą. Zasadniczo powinien powiadomić kogoś z posterunku, że coś się kroi. Problem w tym, że nie wiedział gdzie ani kiedy. Poza tym to nie jego zmartwienie. Naoglądał się już dość niegodziwości, by dojść do wniosku, że świata nie zbawi. Nawet tego nędznego kawałka, w jakim przyszło mu istnieć.
– A ty? Jak mam do ciebie mówić?
– Chris.
– Skąd pochodzisz?
– Z Oklahomy.
– Wyglądasz na porządnego człowieka, Chrisie z Oklahomy.
– Nawet nie wiesz, jak się mylisz. – Zaśmiał się posępnie, rozbawiony niewyszukanym komplementem.
– Kończę za godzinę.
– I?
Nie była brzydka, tylko zmęczona. Życie dało jej w kość. Zresztą tak jak im wszystkim. Wydawała się porządną dziewczyną szukającą zapomnienia.
– Pójdę już.
– Poczekaj. – Omal nie dotknął dłoni Jessie. – Przepraszam. Miałem ciężki dzień.
– To dlatego śmierdzisz mułem?
– Celna uwaga.
Nie zdążył się przebrać, wystarczyło mu, że spodnie i buty wyschły w upale. Dziwne, że ktoś wytrzymywał w jego towarzystwie dłużej niż pół minuty.
Dalszą rozmowę przerwał Rolson, który dźwignął się od stolika i ruszył w jego stronę. Reszta jego kumpli ucichła, czekając na rozwój wypadków. Jessie czmychnęła na zaplecze, a on, ignorując zamieszanie, wcisnął ostatni kawałek bułki do ust. Odzyskał siły. Węglowodany zrobiły swoje. A jednak tęsknie zerknął w stronę lady, gdzie w szklanej gablocie dostrzegł szarlotkę.
– My się przypadkiem nie znamy? – zagadał Rolson, wymachując przy tym rękoma jak raper na koncercie.
– Nie sądzę.
– Czekaj, czekaj, kogoś mi przypominasz. Już wiem… – Uwaga wszystkich obecnych skupiła się na wesołku. – …Jesteś kuzynem naszego pastora.
– Nic mi o tym nie wiadomo – powiedział cicho.
– Tylko że on jest czarny. – Długie włosy Rolsona wystające spod zrudziałej bejsbolówki przypominały strąki fasoli. – I lubi chędożyć kozy.
Zignorował zaczepkę.
– A my nie lubimy, jak jakiś czarnuch przystawia się do naszych kobiet.
To mogło się skończyć tylko w jeden sposób. Tamtych było sześciu, z czego do bitki przystąpi najwyżej czterech. Można powiedzieć, że szanse były wyrównane.
Rolson tymczasem, zachęcony okrzykami towarzyszy, stanął tuż przy stoliku i pochylił się, opierając dłonie o blat. Biedny skurwiel. Nie wiedział, że ma przesrane i noc spędzi w szpitalu.
Noc albo i dłużej.
– Boisz się mnie?
– Nie mam powodu.
– Jebany szpicel. Widziałem, jak wychodzisz z posterunku.
To dziwne, bo on nic podejrzanego nie zauważył, a był w tym naprawdę dobry. Tamci to przy nim amatorzy. A zatem to któryś z policjantów musiał na niego nakablować. Tutejszy komendant ma nielichy problem, skoro nie może liczyć na wszystkich swoich ludzi.
– Zasłaniasz mi widok – burknął znudzony.
– Na co?
Wskazał na gablotę. Wciąż czuł głód.
– Myślisz, że jesteś zabawny?
– Ani trochę.
Kiedy pięść Rolsona wystrzeliła w powietrze, zablokował uderzenie, uchwycił zwolennika białej supremacji za kark i mocno pociągnął, tak że typ stracił podparcie i wyrżnął twarzą o stolik, łamiąc nos i przy okazji dwa górne siekacze. Łowca chwycił jego głowę i rąbnął nią jeszcze dwa razy o blat. Upewnił się w ten sposób, że ta menda przynajmniej dziś już nikomu nic nie zrobi.
Zaskoczeni kumple znieruchomieli. Najodważniejszy z nich, grubas o nalanej twarzy, podskoczył jako pierwszy. Za nim następni.
Rozprawa z nimi była łatwa niczym szczanie do kibla. Tłuścioch dostał kopa między nogi i spoczął na parkiecie zwinięty w kłębek, co reszcie odebrało ochotę na bijatykę. Najwyraźniej przywykli do pokorniejszych przeciwników.
– Wyjazd. – Wskazał na drzwi. – Na razie nie jest za późno.
Wyszli, choć uczynili to niechętnie.
Zjawił się właściciel hotelu, starszy jegomość z wianuszkiem siwych włosów na łysym czerepie. Widok pobitych nie zrobił na nim wrażenia, najwyraźniej tolerował ich u siebie, ale nie podzielał poglądów.
Straty okazały się niewielkie. Wystarczyło zamieść skorupy stłuczonego talerza i poustawiać przewrócone krzesła, co też uczyniono bez zwłoki.
– Mogę zadać jedno pytanie? – spytał hotelarz.
– Proszę.
– Długo pan u nas zabawi?
– Wyjeżdżam z samego rana.
– W takim razie życzę przyjemnej podróży. – Staruszek ukłonił się sztywno i wyszedł, najwyraźniej uznając sprawę za załatwioną. Faktu zajścia nikt nie zgłosi. Rolson oberwał i przez następne dni będzie dochodził do siebie. Drugi z napastników przez trzy dni nie wstanie z łóżka, jak się już do niego dowlecze. Tak więc wszystko pozostało w rodzinie.
Poszedł do pokoju, gdzie skorzystał z prysznica i zaległ na koju. Na wszelki wypadek na szafce położył pistolet. Jak to mówią – strzeżonego Pan Bóg strzeże. Nie spodziewał się kłopotów, ale czujnym należało być zawsze.
Jessie zjawiła się tuż po północy. Rozpoznał jej kroki na schodach, a później na korytarzu, gdy skradała się do jego pokoju.
Wyjechał tuż po siódmej, jeszcze bardziej zmęczony, niż kiedy się kładł. Przed przyjęciem następnego zlecenia koniecznie musi wypocząć, inaczej się wykończy.
Dotarł do Sand Springs na przedmieściach Tulsy, zanim niebo przetarło się po deszczu, który spuścił litościwą szarą kurtynę na nędzę tej okolicy. Od dawna nikt tu nie sprzątał, na poboczach zalegały wraki samochodów, a flagi zwisające z masztów przypominały mokre szmaty. Ci, którzy je wywiesili, najwyraźniej jeszcze nie stracili złudzeń co do swojej wielkiej ojczyzny – w przeciwieństwie do całej reszty. To kiedyś była porządna dzielnica, lecz zeszła na psy. Widział to każdy, kto wyściubiał nos poza własne cztery ściany.
Co tu mówić o okolicy, skoro źle działo się z całym państwem. Podobno wciąż było najpotężniejsze na planecie, jednak symptomy upadku stały się tak powszechne, że tylko ślepi mogli ich nie zauważać. Co komu po lotniskowcach, skoro nie ma co włożyć do garnka? Całe rodziny utrzymywały się z bonów żywnościowych, które, o zgrozo, były pomysłem Lyndona Johnsona, chyba najmniej popularnego prezydenta w historii. Pod tym względem równać się z nim mógł jedynie Nixon i, być może, Donald Trump, choć ten ostatni nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.
Czarny ford crown victoria z dwoma facetami w środku rzucił mu się w oczy, gdy tylko skręcił w ulicę, przy której mieszkał. Stanęli ledwie dwadzieścia jardów od jego domu i wcale się nie kryli, że nań czekają. Raczej zatem nie chcieli go odstrzelić, już szybciej pogadać.
Zaparkował na podjeździe do garażu i skierował się do drzwi. Tamci ani drgnęli. Jak miło z ich strony. Nie przejął się nimi i wszedł do środka.
Parterowy dom należał do najmniejszych w dzielnicy, a i tak był nieco za duży jak na jego potrzeby, z kilku pokojów w ogóle nie korzystał. Przy jego trybie życia chałupa sprawiała nawet pewien kłopot, niemniej przyzwyczaił się do niej, a wręcz lubił to miejsce. Nadal było tu całkiem przyjemnie. Latem siadał na werandzie i gapił się przed siebie, popijając piwo. Kiedyś znał wszystkich sąsiadów, nawet dalszych, obecnie tylko kilku. Kwartał dalej policja zlikwidowała sporą wytwórnię mety. To było w grudniu, a w styczniu napadnięto na pobliską stację benzynową i zrabowano dzienny utarg. Sprawcy zbiegli. Przykra sprawa.
Zajrzał do lodówki. Zupełnie zapomniał o prowiancie. Po południu wybierze się do marketu i uzupełni zapasy. Na razie zaparzył sobie kawę i włączył komputer. Kolesie z forda wciąż się nie pojawiali. Ich sprawa, on miał czas.
Przelew już przyszedł. Całe pięćdziesiąt kawałków uzupełniło jego konto. Mógł za to spokojnie przetrwać rok, jeśli nie będzie szastał forsą na lewo i prawo.
Wyjrzał przez żaluzje. Wóz wciąż tkwił w tym samym miejscu. Najwyraźniej na coś lub na kogoś jeszcze czekali.
Przejrzał rachunki i dokonał najpilniejszych przelewów. Po dziesięciu minutach poczuł znużenie całą tą biurokracją. Przeciągnął się i poszedł zrobić sobie dolewkę.
Właśnie uzupełniał wodę w ekspresie, gdy od strony ulicy dał się słyszeć nadjeżdżający samochód. Przyjechał ten, na którego czekali. I on, i ci dwaj w fordzie. Był nawet ciekaw, kto zadał sobie tyle trudu.
Usłyszawszy pukanie, odczekał chwilę i poszedł otworzyć. Na ganku stał dystyngowany mężczyzna w drogim ciemnym garniturze. Na bank prawnik. Za nim czaili się ochroniarze.
– Pan Chris Carlson? – spytał gość.
– We własnej osobie.
– Czy mogę panu zająć parę minut?
– Proszę.
Prawnik przekroczył próg. Goryle nawet nie próbowali pchać się do środka. I tak by ich nie wpuścił, ale przynajmniej posiadali wyczucie.
– W salonie będzie nam wygodnie. – Wskazał kierunek. – Kawy?
– Dziękuję. Raczej nie zabawię długo.
Usiedli. On na kanapie, gość sztywno na skraju fotela. Rozglądał się przy tym uważnie, lustrując pomieszczenie. Jeżeli liczył na wiszące na ścianie obrazy Edwarda Hoppera, to srodze się zawiódł.
– Co pana sprowadza? – Carlson założył nogę na nogę, ani na chwilę nie spuszczając wzroku z twarzy kolejnego, jak się zdawało, zleceniodawcy. Facet przekroczył sześćdziesiątkę, był chudy i pełen godności jak klasycystyczna rzeźba.
– Nazywam się Sinclair i reprezentuję pana Jamesa Roberta Atwooda.
Jeżeli nazwisko właściciela North Texas Gas & Oil Company miało powalić Carlsona na obie łopatki, to Sinclaira spotkało kolejne rozczarowanie.
– Pan Atwood nie mógł pofatygować się osobiście?
– Nie. – Sinclair westchnął ciężko niczym osoba stojąca nad grobem. – Ale mojemu szefowi bardzo zależy na spotkaniu z panem i rozmowie w cztery oczy.
– Zatem nic nie stoi na przeszkodzie, tylko…
– Rozumiem, że pana czas jest cenny. – Mecenas sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, skąd wyciągnął grubą kopertę. – Pięć tysięcy gotówką.
– Za co? – zapytał łowca, nie wykonując najmniejszego ruchu.
– Powiedzmy, że chodzi o konsultacje.
– Mam wolny przyszły czwartek.
Sinclair zakasłał, kryjąc zaskoczenie. Widocznie spodziewał się większego entuzjazmu.
– No tak, ale samolot czeka.
– Na kogo?
– Na mnie, na pana. Jeszcze dziś odstawimy pana z powrotem.
Zerknął na kopertę. Pięć tysięcy za dzień pracy? Taka stawka nie zdarzała się często. Bauman to wyjątek. Z drugiej jednak strony sprawa śmierdziała na kilometr. Sporo trudu sobie zadali ci ludzie. Namierzyli, odczekali, warowali pod drzwiami może nawet przez te cztery dni jego nieobecności, żeby niezwłocznie po powrocie zjawił się Sinclair i wyciągnął z kieszeni kilka patoli na zachętę. Dlaczego tak im zależy?
Atwood był dość bogaty, by zatrudnić każdego specjalistę, jakiego chciał. Wiadomo było, że staruch prawie wcale nie kontaktuje się ze światem zewnętrznym, ukryty w jednej z licznych rezydencji. Fama głosiła, że na starość zupełnie zdziwaczał, jak, nie przymierzając, Howard Hughes. Jeżeli to istotnie on wysłał Sinclaira, to czego chce od skromnego headhuntera żyjącego na granicy prawa?
Carlson niedawno przekroczył czterdziestkę. Podobno to data graniczna. On tego nie czuł. Robił swoje. Szczupły i raczej niewysoki, ciężko pracował, próbując utrzymać się na powierzchni.
Podrapał się po brodzie, nie mogąc podjąć decyzji.
– Konsultacje?
– Ni mniej, ni więcej. – Sinclair energicznie pokiwał głową. – Wyłącznie. Nie ponosi pan najmniejszego ryzyka, nie ma czym się niepokoić.
– Odnoszę wrażenie, że samo zaproszenie do pana Atwooda może niepokoić, a na pewno dziwić, czyż nie?
Prawnik chrząknął, nie wiedząc, co powiedzieć.
– I nie zostawicie mnie na poboczu drogi, żebym sam wracał do domu? – spytał z głupia frant, jakby taka deklaracja miała jakąś wartość.
– Zapewniam, że tak się nie stanie.
– Dobrze. W takim razie sprawdźmy, czego pan Atwood ode mnie chce.
Po starcie z lotniska w Tulsie prywatny odrzutowiec poleciał na zachód. Większą część podróży Carlson przespał, co było tym łatwiejsze, że Sinclair nic nie mówił, a dwaj ochroniarze w ogóle nie wsiedli do samolotu. Obudził się dopiero, gdy schodzili do lądowania. Przez okienko widział pastwiska, lasy i góry. Jeżeli miałby zgadywać, to znalazł się w Kolorado.
Gulfstream G550 gładko przyziemił i wyhamował tuż przed końcem dosyć krótkiego pasa. Zaraz podjechał samochód. Pozostał im ostatni odcinek do pokonania.
– Wiele słyszałem o panu Atwoodzie – zagaił rozmowę Carlson.
– Co mianowicie?
– Że jest ekscentrykiem – ujął to najłagodniej, jak potrafił.
– Nie bardziej niż każdy z nas.
– Tylko że forsy ma jak lodu.
– Do fortuny doszedł uczciwą pracą.
– Czy ja twierdzę, że jest inaczej?
Ranczo znajdowało się u krańca rozległej doliny. Dom i otaczające go zabudowania, choć duże, gubiły się w przestrzeni. Obok wybiegu dla koni stało parę samochodów, przeważnie SUV-ów i pick-upów. Z prawej strony, tuż za stajnią, dostrzegł śmigłowiec. Nie dostrzegł za to ani jednego człowieka.
Sinclair odbył krótką rozmowę telefoniczną, czemuś tam przytaknął i zaprowadził go do biblioteki, każąc poczekać.
Chris rozsiadł się swobodnie na kanapie opodal regałów i wbił wzrok w sufit.
Co tu robił?
Czuł się wyniesiony z kompletnej nicości na piedestał, a niepokój walczył w nim z czystą ciekawością. To oczekiwanie zapewne nie potrwa długo, skoro zadano sobie tyle trudu, by go tu sprowadzić. Dochodziła osiemnasta. Przynajmniej nie był głodny. W samolocie, nim zasnął, zjadł solidny posiłek.
– Przepraszam, że musiał pan czekać.
Człowiek, który pojawił się w bibliotece, musiał być JRA we własnej osobie. Nie tak go sobie wyobrażał. Atwood na pewno przekroczył siedemdziesiątkę, ale wieku po nim nie było widać. Ciemne włosy tylko na skroniach przyprószyła siwizna, twarz miał pociągłą i szczupłą. Mocno opalone dłonie kontrastowały z białą koszulą. Uścisk dłoni też był niczego sobie. To dziwne, ale po raz pierwszy od bardzo długiego czasu dopadło Chrisa podenerwowanie.
Przez moment przyglądali się sobie nawzajem, porównując oczekiwania z rzeczywistością.
– Nic się nie stało – odparł Carlson, siadając tym razem w bardziej przyzwoitej pozycji.
– Nasze spotkanie nie jest przypadkowe. Od dawna poszukiwałem kogoś takiego jak pan – zaczął Atwood lekko ochrypłym głosem. – Popytałem tu i tam. Wszyscy byli zgodni…
– Wszyscy?
– Ma pan wielu fanów, że tak powiem. To raczej niezwykłe w dzisiejszych czasach. Sam wicedyrektor wypowiadał się o panu w samych superlatywach. Och, zanudzam… Coś mocniejszego?
– Kropelkę – przytaknął.
Dostał solidną porcję irlandzkiej whiskey. Atwood pił to samo.
– Najlepszy agent terenowy, jakiego biuro miało od lat. Wykrywalność przestępstw prawie sto procent. Doktoraty z psychologii behawioralnej i socjologii. – Gospodarz recytował dossier Carlsona bez zająknięcia. – Godne podziwu. Dostawał pan najtrudniejsze sprawy i doprowadzał przestępców przed sąd.
– A na koniec wyrzucono mnie z biura na zbity pysk. Turner, który rzekomo tak mnie ceni, uczynił to z dziką rozkoszą.
– Nie mógł postąpić inaczej.
– Za stary jestem na takie bajki.
– Po prostu nie wszystko jest takie, jak się panu wydaje. – Atwood umoczył usta w kieliszku, mrużąc przy tym oczy.
– Pański prawnik wspomniał o konsultacjach – spróbował przejść do sedna.
– To prawda. Miałbym dla pana pracę.
– Mianowicie?
– Chciałbym wiedzieć, kto nam to zrobił. – Starzec sposępniał.
– Ale co takiego?
– To. To wszystko, przecież pan wie.
Przestało być zabawnie. Właściwie to nabrał ochoty, by wstać i wyjść. Mógł się czegoś podobnego spodziewać.
– Miło było.
– Ależ pan w gorącej wodzie kąpany.
– Tu jest forsa, którą dostałem. Nic nie brakuje. – Wyjął kopertę z kieszeni i położył na stoliku. – Lepiej będzie, jak się pożegnamy.
Wolał samotny marsz przez te pustkowia niż spędzenie tu kolejnej godziny.
– Jestem starym człowiekiem i niewiele życia mi pozostało. – Atwood przyjął wybuch Chrisa z obojętnością. – Ciężko pracowałem, odprowadzałem podatki i nadal kocham swój kraj. Myślę, że to nas łączy. My nie olewamy rzeczywistości, w jakiej przyszło nam żyć.
– A co?
– My ją kształtujemy. Lepiej, gorzej, ale podążamy naprzód, rzadko oglądając się za siebie. Widział pan tę dolinę. Czym byłaby bez nas?
– Rezerwatem przyrody – odrzekł bez zastanowienia.
– Być może. Albo też cwany deweloper wykupiłby ją na własność i postawił hotel.
– Wtedy mogłyby ją podziwiać tłumy, a nie jedna osoba.
– Ma pan wyjątkowe poczucie humoru.
– A pan do majątku doszedł przez wyjątkowe zbiegi okoliczności.
Atwood dopił drinka i zaraz nalał sobie kolejnego.
– W naszym życiu nie liczymy na przypadek.
– Te się jednak zdarzają – odparł Chris, nie bardzo wiedząc, do czego ta cała rozmowa zmierza.
Miał poprowadzić dochodzenie przeciwko całemu światu? Absurd.
– Widzi pan ten obraz?
Nad kominkiem w rogu biblioteki wisiał portret młodej kobiety. Wcześniej nie zwrócił na niego uwagi.
– To moja wnuczka. Roxane. Myślałem, że zostawię jej wszystko, co mam. Stary głupiec ze mnie.
– Co się z nią stało? – zapytał Chris ostrożnie.
– To samo co z całą masą innych, którzy zmarli podczas pandemii. – Atwood wzruszył ramionami. – Jej grób jest dwieście jardów stąd. Przynajmniej tyle mogłem dla niej zrobić. Chodzę tam codziennie i zastanawiam się, jak do tego doszło. Zakaziły się miliony. Pewnie nigdy się nie dowiemy, ilu było ich dokładnie, tak samo jak tych, którzy od nas odeszli. Setki tysięcy chorych pozostało z powikłaniami może na całe życie. Jak do tej pory nie znaleziono winnych. Nie wkurza to pana?
– Pandemii nikt nie mógł przewidzieć.
– Powtarza pan argumenty, które niewiele mają wspólnego z prawdą. Ktoś ten wirus wymyślił, stworzył, tak twierdzą specjaliści: zaprogramował, a później szeroko otworzył drzwi laboratorium i wypuścił to cholerstwo na zewnątrz.
– Przypadek.
– Wątpię. Ale jeśli nawet, to chcę się upewnić. Chcę poznać prawdę.
– Jeżeli tak, to proszę mi wybaczyć określenie, ale jest pan idiotą. – Musiał to powiedzieć, inaczej się nie dało. – To domena rządu. Agencji wywiadowczych mamy od cholery. Może coś mają, ale wątpię, by chcieli podzielić się swoją wiedzą akurat ze mną. Już prędzej z panem.
Atwood, gdy mu się uważnie przyjrzał, nie wyglądał na zrażonego odmową. Chwilę pomilczał, wpatrując się w okno.
– Czy to oznacza, że zbrodnia ma zostać nieukarana?
– Nie bardzo rozumiem, kogo chce pan postawić przed sądem. Naukowców? Laborantów? Lekarzy?
– Każdego, kto maczał w tym palce.
– Nierealne. To nawet pana przerasta, i to o parę długości.
– Gdyby tak w istocie było, nie zawracałbym nikomu głowy.
– Winnym, nawet jeżeli tacy są, nie spadnie włos z głowy. Mogę to zagwarantować.
Kiedyś czas dzielił się na ten przed wojną i po niej, teraz ‒ na przed pojawieniem się wirusa i po wybuchu epidemii. Zaostrzyła się wojna gospodarcza pomiędzy Stanami, Azją i Europą. Kryzys wciąż się pogłębiał. Zanim wyjdą na prostą, upłyną lata, tylko czy wtedy wciąż będą potęgą, z którą trzeba się liczyć?
– Moja propozycja jest następująca. – Atwood mówił cicho i spokojnie. – Wytropi pan osoby odpowiedzialne za zaistniałe niedociągnięcia i sporządzi raport.
– U nas, w kraju?
– U nas, w Chinach. Gdzie tylko znajdą się winni. Nie obchodzi mnie, kim są ani jakie stanowiska zajmują. Jeżeli przewodniczący Komunistycznej Partii Chin był w to zamieszany, to nie należy tego ukrywać.
– Śledztwo w Chinach to absurd. A u nas? Prawie pewnym oskarżonym byłby Departament Zdrowia albo i prezydent. Chce pan podważyć fundamenty, na których opiera się nasz system? Nikomu się to jeszcze nie udało.
– Dlaczego?
Chris uznał pytanie za głupie.
– Bo to zalatuje rewolucją.
– Może tego właśnie nam trzeba.
Na takie stwierdzenie nic nie odrzekł. Dopiero po chwili podjął:
– Mam to zrobić sam? Bez pomocy? Ze swojego biura w Sand Springs? Do tego potrzeba zespołu ludzi, agentów, szpiegów, techniki operacyjnej, diabli wiedzą czego jeszcze.
– Proszę dobrać sobie ludzi. Koszty nie mają znaczenia. Własną gażę ustali pan sam.
– Chyba pan nie zrozumiał. – Chris szykował się do wyjścia. – Wszystkie pieniądze świata niczego tu nie zmienią. Zadanie jest niewykonalne. Mogę przedstawić absurdalne dane, które i tak będą nie do sprawdzenia. Przy okazji nabawimy się kłopotów. I to gigantycznych. Oni nam tego nie darują, kimkolwiek są.
– Boi się pan?
– Nie o to chodzi. Problemy, z jakimi przyjdzie nam się zmierzyć, będą ogromne, a koniec… – poszukał odpowiedniego słowa – …niepewny.
– Mimo wszystko chciałbym, żeby pan spróbował. We wszystkich działaniach ma pan wolną rękę. Do niczego nie będę się wtrącał i przyjmę każdy wynik, jakikolwiek by on nie był.
– Pięknie. Ale nie zostawię pana z niczym. Znajdę parę osób, które podejmą się tej roboty – powiedział Chris znużonym głosem. – Mogę przedstawić listę jeszcze dziś. Z tym nie będzie problemu. Gratis.
Atwood podparł głowę. Widać było, że argumenty Carlsona do niego nie trafiają.
– Jak się panu wydaje, czym zajmowałem się przez ostanie miesiące?
– Pojęcia nie mam.
– Przygotowałem sobie taką listę już wcześniej. Oprócz pana znajdowało się tam dziewięcioro innych kandydatów, ich referencje były nienaganne. I wie pan co? Odpadli. Najlepszy z nich nie był nawet w połowie tak skuteczny jak pan.
Chris wstał. Wysłuchał, co miał wysłuchać, i na tym koniec. Dalsza rozmowa do niczego nie prowadziła. Nie zgodzi się na ofertę Atwooda.
– Życzę powodzenia.
Zdaje się, że znów nie położy się spać we własnym łóżku. Ile mil mogło dzielić go od cywilizacji? Dziesięć? Piętnaście? Na pewno obetrze nogi, zanim tam dotrze. Dobrze, jak wróci do domu za trzy dni.
Kiedy już stał w progu, usłyszał głos miliardera:
– Sprawię, by Harpera dosięgła sprawiedliwość. Dostanie go pan na tacy. Obiecuję. Wiem, gdzie przebywa i kto się z nim kontaktuje.
– Tyle to i ja wiem. – Carlson się odwrócił.
– Ale nie może go pan tknąć. A ja mogę. Mam taką możliwość.
– To bydlę już dawno powinno zdechnąć. – Słowa z trudem przeciskały się przez gardło Chrisa.
– To teraz pan wie, jak ja się czuję.
Przez Samuela Harpera wyleciał z roboty. Okazał się za krótki na aferę, która się szykowała. Sprawa z Harperem miała być ostatnią przed awansem na szefa biura terenowego. Zło wcielone w czarującego lekarza nie pozwalało Chrisowi zasnąć, dręcząc go co noc.
Wszystko zaczęło się od znalezienia nad brzegiem Potomacu zwłok dwunastoletniej Ann Wilson. Trup jak trup. Widział niejednego, z tą różnicą, że tym razem z ciała usunięto organy wewnętrzne – płuca, serce, wątrobę, nerki – słowem to, co dawało się wykorzystać. Od początku wiedział, że na jednym dziecku się nie skończy.
W ciągu dwóch i pół roku w trzech stanach, Maryland, Pensylwanii i Wirginii, zaginęło łącznie czterdzieści dziewięć nastolatek. Odnaleziono ciała połowy z nich. W niektórych przypadkach były to jedynie fragmenty, jak noga czy dłoń. Dziewczyny ginęły, a śledztwo ugrzęzło w miejscu. Co gorsza, już na samym jego początku Chris nabrał przekonania, że ktoś próbuje kryć sprawcę i jest to osoba z samej góry jego firmy. W tajemnicy zaczął prześwietlać szefów biura, grzebiąc nie tylko w ogólnie dostępnych materiałach. Gdy nic nie znalazł, rozszerzył krąg podejrzanych i szybko wyszło na jaw, że jeden z kuzynów prokuratora generalnego ma śmiertelnie chorą córkę. Szanse na wyzdrowienie były minimalne, lecz oto nastąpił cud: dziecko wyzdrowiało. Sprawcą owego fenomenu okazał się błyskotliwy doktor medycyny Samuel Harper.
Beznadziejnych przypadków, które z sukcesem wyleczył czarujący, elokwentny i coraz bogatszy lekarz, było kilkadziesiąt, i to tych potwierdzonych. Za to klinika, którą zarządzał, okazała się nie do prześwietlenia. Wszelkie dokumenty dotyczące działalności utajniono. Samego Harpera reprezentowała najlepsza kancelaria prawna na zachodnim wybrzeżu. Za dzień ci aroganci brali tyle, ile Carlson zarabiał przez rok.
Im bardziej interesował się tematem, tym bardziej atmosfera wokół niego gęstniała. Napotkał niewidzialny mur, którego nie potrafił sforsować. Pojawiły się naciski i sugestie, że ma sobie odpuścić. Z początku nic oficjalnego, takie tam niedopowiedzenia, później jawne groźby. Wkurwił się, gdy podsunięty mylny trop doprowadził do osoby, która niewiele miała wspólnego z tym wszystkim, idealnie pasującej opinii publicznej, typowego kozła ofiarnego, oczywiście zastrzelonego podczas próby zatrzymania.
Nie dał się wmanewrować w ten wątek. Doszło wówczas do małego spięcia z Alanem Turnerem i niewiele brakowało, a trzasnąłby samego zastępcę dyrektora w pysk. Po zajściu wiedział, że nie ma czego dalej szukać w biurze. Zwolnił się. Jak się okazało, w samą porę. Parę tygodni później wszystko zaczęło się sypać.
Atwood wstał i podszedł do ozdobnej komody. Otworzył jedną z szafek i wyjął plastikową teczkę.
– Proszę przejrzeć.
Nie cierpiał, gdy z nim tak pogrywano. Metoda kija i marchewki słabo na niego działała. To była marchewka. Co okaże się pałką?
Ciekawość zwyciężyła. Dorwał się do materiałów z zapałem, jakiego u siebie nie podejrzewał.
– Skąd pan to ma? – zapytał, przerzucając poszczególne dokumenty, przeważnie kopie kart pacjentów.
– Zebrałem.
– W jaki sposób?
– Gdybym to panu powiedział, musiałbym pana zabić – parsknął Atwood miękko.
– Bardzo zabawne. – Chrisowi nie było do śmiechu. Czytał właśnie listę schorzeń pięćdziesięcioletniego potentata finansowego z Wall Street. Ciągnęła się w nieskończoność. Marskość wątroby to najmniejszy z problemów. Prawie zdechł. A jednak wyzdrowiał. Nowa wątroba to istny dar losu. Ale ten konkretny los miał nazwisko… Najwidoczniej Harper lubił bawić się w Boga. Przeszczepu nie daje się załatwić od ręki, a tu proszę, cuda się zdarzają.
– Przekupiłem jednego z pracowników kliniki. Nie musi pan wiedzieć którego – wyjawił nafciarz już poważnym tonem.
– Dlaczego… ciała nie są utylizowane? Nie ma ciał, nie ma dowodów – powiedział Chris bardziej do siebie niż do Atwooda.
– To, zdaje się, bardziej skomplikowane. Harper jest, jak by to powiedzieć, socjopatą? Krążą słuchy, że dręczy dawców przed śmiercią.
Dawcy? Doszło do tego, że o wypatroszonych nastolatkach mówi się dawcy? Jakich podłych czasów doczekali.
– Nawet z tym, co tu jest – wskazał na teczkę – a są to jedynie poszlaki, nic nie wskóramy. Sąd odrzuci każdy wniosek.
– A kto każe iść panu z tym do sądu? – Mina Atwooda się wydłużyła. – Sądy są dla maluczkich. Czyż nie tak? Mnie się wydaje, że to, co pan przed sobą ma, to jedynie potwierdzenie wcześniejszych domysłów. Harper jest ostrożny. W dokumentach medycznych nie znajdziemy nic, co mogłoby świadczyć przeciwko niemu.
– W takim razie co mam z tym zrobić?
– Nie muszę chyba wyjaśniać?
Od kiedy został łowcą, wyzbył się skrupułów. Czystą przyjemnością było czyszczenie świata z takich skurwieli.
I tu znalazł się haczyk albo pałka, jak kto woli. Atwood będzie wiedział, kto rozprawił się z Harperem.
Dystyngowany starszy pan, jakby odczytując jego myśli, uśmiechnął się półgębkiem.
– Nasz szanowny doktor wyjechał z kraju.
– Gdzie teraz kroi ludzi?
– W Meksyku. Nie brakuje tam osób chcących podreperować własne zdrowie.
Jedna myśl nie dawała mu spokoju – sam przeszczep, wykonany legalnie czy też nie, to tylko przeszczep. Można wyjechać do jakiegoś biednego kraju i tam załatwić sprawę od ręki. Dawców, tych świadomych, chcących zarobić parę dolców, i tych nieświadomych, jak to się działo za sprawą doktorka, nie brakowało. Co więc sprawiało, że Harper cieszył się taką popularnością?
Wskaźnik wyzdrowień? Ten był bardzo wysoki, sięgał niemal stu procent. W całej tej aferze musiało kryć się drugie dno. Nie wiedział jeszcze jakie, ale się dowie.
– To jak z moją propozycją? – Atwood nie naciskał, jakby po prostu chciał znać zamiary Chrisa.
– Ile mam czasu do namysłu?
– Tyle, ile pan chce. – Gospodarz wstał. – Mam tu domek gościnny. Służba pana zaprowadzi. Na razie życzę dobrej nocy – powiedział i wyszedł.
Carlson został sam. Po raz pierwszy od dawna nie wiedział, co robić. ■
Elektroniczna mapa pokazująca Azjatycki Teatr Działań Wojennych pulsowała wielokolorowymi punkcikami i każdy z nich coś oznaczał. Czego tu nie było – lotniskowcowe grupy uderzeniowe, skrzydła samolotów bombowych i eskadry myśliwców, atomowe okręty podwodne z rakietami balistycznymi, latające cysterny i huby przeładunkowe. Mimo tego bogactwa skrzącego się jak na choince bożonarodzeniowej pułkownik Robert Mackenzie wiedział, że jest skazany na klęskę.
– Bob, nie śpij. Twój ruch. – Admirał Greg Ebershoff przyglądał się dowódcy 1 Morskiego Pułku Nadbrzeżnego marines wzrokiem wygłodniałej bestii. Wygrywał, wiedział o tym doskonale. Wiedzieli o tym wszyscy zgromadzeni.
– Co mi pozostaje? – odparł Mackenzie, gdy masakrowano jego oddziały. Straszny widok, nawet jeżeli wygenerował go program komputerowy.
– Wywieś białą flagę. – Admirał wyszczerzył zęby.
Ebershoff zapędził go w kozi róg, umiejętnie wykorzystując wszystkie atuty, i ograł go. Pułkownik w swoim fachu należał do najlepszych, ale MacArthurem nie jest. Jak się wydawało, od początku stał na przegranych pozycjach. Żadnego pola manewru, jego możliwości sprowadzały się do szarpania wroga, co w żaden sposób nie mogło zmienić ostatecznego wyniku gry. Marynarka i lotnictwo już i tak poniosły gigantyczne straty. Dalsze próby utrzymania pozycji równały się całkowitej zagładzie.
– Poddajesz się?
Mackenzie oparł dłonie o stół i pochylił się nad mapą. Symbole oznaczające 1 Pułk jak grot włóczni wbijały się w ciało przeciwnika na archipelagu wysp Spratly. Pięknie. I co z tego? Nie można trwać wiecznie na straconym szańcu. Baterie przeciwlotnicze odparły większość ataków wroga, zestrzeliwując pociski manewrujące całymi setkami. Nawet jeżeli było w tym trochę przesady, to niewiele. W końcu stało się to, co musiało się stać – ich zasoby uległy wyczerpaniu.
Wychodziło na to, że od początku zostali spisani na straty, mieli tylko kupić czas dla tych, którzy dotrą na front dopiero w kolejnej fazie wojny. Mackenziemu nie podobało się to ani trochę. Wspierający ich lotniskowiec został wycofany, a aktywność lotnictwa spadła o połowę. W tej sytuacji nawet ewakuacja stawała pod znakiem zapytania.
– Nic nie możesz zrobić.
Arogancja Ebershoffa zaczynała go drażnić. Siedzieli w tej cholernej piwnicy kolejną dobę z rzędu i każdy już miał dosyć. Mackenzie doskonale wiedział, dlaczego admirał naciska. Wygrana, nawet jeżeli chodziło o zwykłą grę wojenną, zawsze niosła ze sobą korzyści, poczynając od zwykłego wpisu do akt, po uwzględnienie przy awansie.
Dziś przegrał. Czekał na olśnienie pozwalające odwrócić losy kampanii, lecz wciąż bezskutecznie. Wszystkie warianty i tak kończyły się klęską.
Generał Peter Petersen, szef sztabu 1 Dywizji, nic nie mówił. Stał i obserwował. Po tym, jak w wyniku zestrzelenia transportowych Herculesów na północ od Okinawy utracono cały batalion z 2 Pułku, znaleźli się w defensywie, co w konsekwencji oznaczało, że przegrali z kretesem.
– Wnioski? – odezwał się człowiek z NGW Center odpowiedzialny za symulacje.
– Nie możemy z tym poczekać? Przecież i tak wszystko jasne.
Wyszli wreszcie z ciemnego pomieszczenia, które zaczynało przyprawiać Mackenziego o klaustrofobię.
– Ebershoff nas orżnął – zauważył Petersen.
– Będzie się tym teraz chełpił, zobaczysz. Ja go znam. Nie przepuści takiej okazji – odparł pułkownik, mrużąc oczy przed nadmiarem światła.
Za oknami żołnierze i marynarze krzątali się przy wyznaczonych czynnościach. Szary kadłub lotniskowca USS „Gerald R. Ford” przyciągał uwagę swoim ogromem. Za parę dni wyjdzie w morze i popłynie tam, gdzie oni przed chwilą próbowali przemienić niemożliwe w realne. Może i był to najpotężniejszy okręt świata, ale jak wszystko posiadał swoje ograniczenia.
– Co teraz zrobisz?
– Zabiorę Liz i dzieciaki na urlop, coś im się należy od życia. Ja zresztą też muszę odpocząć.
– Nasze siły i kompetencje okazały się nic niewarte.
– Być może będziemy zmuszeni cofnąć się na środek Pacyfiku.
– I oddać walkowerem całą zachodnią część? Nikt się na to nie zgodzi, Bob. – Petersen wciąż nie odzyskał humoru.
– Powiedz mi, która to już symulacja w tym roku? Trzecia czy czwarta? Ja się gubię. Za każdym razem jest podobnie. Jesteśmy bici, aż wióry lecą. Tylko ta gra ze stycznia wyszła jako tako. Przegrywamy, bo myślimy schematami.
– Czyli że zgadzasz się ze mną?
– Odwrót już na samym początku źle wygląda i nie poprawia naszej sytuacji. Musimy znaleźć sposób, by ukręcić Chińczykom łeb, i to przy samej dupie, zanim oni zrobią to nam. Przecież wiesz, ile oni mają okrętów.
– Dobijają do trzystu dużych jednostek.
– A my?
– Tak o sto mniej. I to rozrzuconych na trzech oceanach, a oni działają generalnie na jednym małym akwenie, co oznacza przewagę w pierwszych i decydujących godzinach. Trudno nam będzie ją zniwelować.
– Jest pewien sposób.
Zatrzymali się, przepuszczając przodem pozostałych uczestników symulacji. Jedni poszli na papierosa, drudzy napić się czegoś. Każdy pragnął odpoczynku. Praca pracą, ale ile można.
– Olśnij mnie.
– Konfrontacja prowadzona na ich warunkach to gwóźdź do trumny i ty o tym wiesz. My wystrzelimy rakiety, oni wystrzelą, tyle że mają ich więcej, dużo więcej. Nasze systemy nie przechwycą wszystkich. Poniesiemy straty. Gra wyraźnie na to wskazywała.
– Od dwudziestu do trzydziestu pięciu procent – przytaknął Petersen.
– I to na samym początku! Z każdą następną falą będziemy słabnąć. Kiedy nasze straty przekroczą pięćdziesiąt, to, jak dobrze wiesz, będzie koniec złudzeń. Nic z nas nie zostanie. Swoich ludzi zaprowadzę do niewoli. Te skurwysyny zrobią im taką wodę z mózgu, jak w Korei siedemdziesiąt lat temu. Są w tym dobrzy. Mają środki i doświadczenie. Po powrocie, a zwolnieni zostaną oczywiście w geście dobrej woli, będą sławić Chińską Republikę Ludową i partię komunistyczną na wieki.
Generał nie komentował, pozwalając Mackenziemu się wygadać.
– Parę razy już to przerabialiśmy.
– Nie musisz mi przypominać.
– Chcąc z nimi wygrać, należy zgromadzić o wiele większe siły.
– I to jest twój genialny plan? Mam iść i powiedzieć: dajcie nam kilka lotniskowców więcej? To tak nie działa.
– Przecież wiem.
– Są pilniejsze wydatki. Nie muszę chyba mówić jakie.
– W takim razie to, co robimy, nie ma najmniejszego sensu. Nasza przewaga topnieje jak śnieg w lipcu. Te małe żółte wypierdki zwodowały właśnie kolejny niszczyciel rakietowy…
– Nie zapominaj, że my też.
– …oraz parę mniejszych jednostek. Czy ci w Waszyngtonie tego nie wiedzą? Ostatnia szansa na zwycięstwo przechodzi nam właśnie koło nosa.
W Mackenziem narastało rozgoryczenie. Wyniki symulacji były jasnym i wyraźnym sygnałem, że w obliczu realnej konfrontacji z Chinami zostaną pobici i wykopani na wschodnią część Pacyfiku.
Już parokrotnie znaleźli się o krok od konfrontacji i za każdym razem słyszeli, że prezydent wyczekuje odpowiedniej sposobności. Mijały tygodnie, później miesiące i decyzje nie zapadały. Sama wojna handlowa z Chinami nie wystarczy. Pekin nie spocznie, zanim ich nie upokorzy. I z wzajemnością.
– Co więc proponujesz?
– Sprowokujmy ich – cicho powiedział Mackenzie, obserwując twarz generała.
– Kto miałby tego dokonać?
– Przecież nie my. Może CIA? To nie będzie dla nich nowość.
– Tobie się marzy taki incydent jak ten z USS „Maddox”.
– Coś w tym rodzaju – przyznał pułkownik z wymuszonym uśmiechem.
W sierpniu tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego czwartego roku USS „Maddox” wdał się w wymianę ognia z trzema północnowietnamskimi kutrami torpedowymi, co stało się oficjalnym powodem przystąpienia USA do interwencji w Wietnamie. Po latach incydent okazał się zwykłą manipulacją, a żadnego ataku na amerykański niszczyciel nie było.
– Tobie się wydaje, że w Langley o tym nie myślano?
– Wiesz coś o tym?
Na czole Petersena pojawiła się bruzda. Nikt nie znał odpowiedzi na wszystkie pytania i nikt nie wiedział, jak dalej potoczy się historia. W środowisku wyższych oficerów przebąkiwano o tym i o owym. Teoria uderzenia wyprzedzającego nie była niczym nowym. Tyle że teoria jedno, a praktyka drugie. Scenariusz wciągnięcia Chin do bitwy powietrzno-morskiej na Morzu Wschodnio- i Południowochińskim został wymyślony już dawno i z każdym rokiem dodawano do niego nowe elementy. Zachodziła obawa, że po latach niekwestionowanego prymatu USA zostanie on zachwiany, a później, kto wie, może złamany.
W historii już się tak zdarzało. Zamiast roztrząsać, jak bardzo to jest złe, należało postawić o wiele ważniejsze pytanie: czy jesteśmy gotowi funkcjonować w świecie, gdzie panują nowe zasady? Od przebiegu wojny zależeć będą kolejne stulecia.
– Nawet gdybym chciał, nie mogę ci powiedzieć. Doskonale zdajesz sobie sprawę, że temat jest nad wyraz delikatny. Jedni chcą tej wojny, inni nie. Z tym że my zaczynamy dysponować coraz mniejszą ilością argumentów.
– Zupełnie jak po Wietnamie.
– Nie martw się. – Petersen przyjacielsko klepnął pułkownika w ramię. – Ćwicz swoich ludzi. Niewykluczone, że niedługo będę coś dla was miał.
Brwi Mackenziego powędrowały do góry.
– Na kiedy mam być gotowy?
– To jeszcze nic pewnego. Po prostu wykonujemy pewne ruchy. Lepiej, jak będziemy trzymać Pekin w niepewności co do naszych zamiarów.
– W końcu…
– Powoli. Na początek manewry. Harmonogram został już przygotowany. Ruszamy niedługo. I nie chcę słyszeć o takiej wpadce, jakiej byłem świadkiem. Bob, ogarnij się. Jeżeli sobie nie radzisz, na twoje miejsce jest trzech innych chętnych. Ja nie żartuję.
– Domyślam się.
– Wracam do siebie. Będziemy w kontakcie.
Petersen odszedł, a pułkownikowi przypomniała się triumfująca mina Ebershoffa. Najchętniej zgasiłby ten wredny uśmiech raz na zawsze. Skąd w admirale to przekonanie o własnej wyższości? Dziś wygrał, jutro przegra. Wnioski z gry były jednoznaczne – w obecnych warunkach utrzymanie się na wysuniętych pozycjach będzie niezmiernie trudne, jeśli nie wręcz niemożliwe, a jego podwładni, bez wsparcia floty i lotnictwa, niewiele zdziałają. To nie wina nieudolności Mackenziego, tylko realnej potęgi Chińczyków.
Filipiny, Okinawa, nawet Tajwan – cały ten obszar, niegdyś przyjazny, powoli zmieniał się we wrogie środowisko zdominowane przez komunistów. Dla myślących tak jak on to policzek. Nie chciał… prawdę mówiąc, nie potrafił się z tym pogodzić. Był marine, a to do czegoś zobowiązuje.
Kancelaria w baraku koszarowym 1 Pułku należała do standardowych. Widział już takich wiele. Biurka, krzesła, szafki na akta wypełniały przestrzeń niemal w idealnej harmonii, tylko człowiek siedzący przy komputerze zdawał się być tu nie na miejscu. „Staff sergeant McQueen”, jak głosiła naszywka nad lewą górą kieszenią jego bluzy, był małym człowiekiem w dużych okularach, z ostrzyżonym na pałę rudym zarostem odziedziczonym po przodkach.
Stojący przed nim Latynos w stopniu kaprala czekał. To nie były jego pierwsze przenosiny. Znał procedury. W końcu paradował w mundurze już piąty rok.
– W waszych aktach, Gomez, jest napisane, że jesteście specjalistą w dziedzinie zabezpieczeń.
McQueen przesunął kursor w dół, przelatując przez kolejne strony na monitorze.
– Yes, sir – wyszczekał przepisowo kapral.
– Nienaganny przebieg służby. Widzę, że byliście w Europie w ramach rotacji.
– Całe pół roku.
– Czym się zajmowaliście?
– Nie mogę powiedzieć.
– Czyli próbowaliście zajrzeć ruskim do koryta.
– To tajne.
– Ja o nic nie pytam, Gomez, tylko stwierdzam fakt. – Sierżant sztabowy przestał wpatrywać się w ekran i przeniósł spojrzenie na nowo przybyłego. – Niech się wam nie wydaje, że trafiliście na urlop. Nasz przeciwnik jest równie wymagający i nie wybacza błędów.
Żołnierz milczał w pełnym skupieniu.
– Zgłosicie cię do chorążego Finy. Znajdziecie go w sąsiednim baraku. On wam wskaże miejsce. Możecie odmaszerować.
Gomez stuknął obcasami i wyszedł z kancelarii. Fina to po hiszpańsku ‘szlachetny’ i ‘uprzejmy’; zobaczymy, jak będzie. W pomieszczeniu obok parę osób całkowicie pochłoniętych pracą stukało w klawiatury. Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Czuł się nieco zagubiony, ale wiedział, że to szybko minie. Najgorszy zawsze jest pierwszy dzień. Tym razem w koszarach było więcej jemu podobnych. Jednostka znajdowała się w fazie organizacji, a to oznacza pewien chaos, nawet jeśli tylko nieznaczny.
Przez zalany słońcem plac przebiegał pluton, tupiąc rytmicznie. Tempo nadawał czarnoskóry podoficer. Gomez odsunął się na bok, żeby ich przepuścić. Nim dotarł do baraku, został też wyminięty przez kilka nowiutkich L-ATV, pojazdów, które zastępowały poczciwe Humvee.
– Szukam chorążego Finy – zaczepił starszego szeregowego wychodzącego właśnie z baraku, do którego Gomez się kierował.
– Drugie drzwi na lewo.
Wolał sobie nie wyobrażać, jak wygląda jego przyszły dowódca. Wkrótce się przekona, z kim przyjdzie mu służyć.
Zapukał, wcześniej poprawiwszy mundur.
– Wejść.
Nacisnął klamkę i zrobił parę kroków w przód.
– Kapral Louis Gomez…
– Wiem. McQueen przysłał mi wasze akta.
Chorąży okazał się kościstym facetem po trzydziestce, z silnie zarysowaną szczęką i wydatnym nosem. Sprawiał sympatyczne wrażenie, choć jak zawsze w takich przypadkach pozory mogły mylić.
– Wiecie, czym zajmuje się nasza kompania?
– Wojną w spektrum elektromagnetycznym – odparł kapral bez zająknięcia.
– Właśnie. Dla wielu to zupełna nowość. Niektórym wydaje się, że będziemy walczyć jak w Wietnamie czy Iraku, a to nieporozumienie. Nowe czasy stawiają przed nami nowe wyzwania. – Fina wstał, sięgnął po polówkę i skinął na kaprala. – Chodźmy. Przedstawię cię kolegom. W piątek chłopaki organizują ognisko. Czuj się zaproszony.
Kwatery plutonu Gomeza znajdowały się niedaleko. Sale były trzy- i czteroosobowe. On znalazł się w jednej z dwójką starszych szeregowych. Czwarty tapczan pozostał wolny.
– To Bone. – Chorąży wskazał na chłopaka o indiańskich rysach twarzy. – I Alex. – Drugi z marines okazał się chudym wyrostkiem, chyba ledwie pełnoletnim, na którym mundur wisiał jak wór pokutny. – Niech cię nie zmyli jego wygląd. To geniusz.
– Wszyscy to wiedzą. – Alex wyszczerzył zęby. – Nawet te ćwoki ze sztabu.
– Macie na myśli naszego pułkownika, szeregowy?
– A kogóż by innego. Dziwne, że mnie jeszcze nie awansowali.
– Szkolenie podstawowe skończyłeś zaledwie miesiąc temu.
– Ale mam zadatki na generała.
Bone przewrócił oczami.
– Gomez, odpowiadasz za tych dwóch.
– Rozumiem.
– Z resztą poznasz się później. Na razie jesteśmy w fazie zgrywania się i organizacji – wyjaśnił Fina. – Widzimy się w kantynie o osiemnastej.
Gomez przytaknął, a następnie rzucił plecak na podłogę i spoczął na łóżku, które sobie wcześniej upatrzył.
– Czepialski?
– Nie bardzo – z wyjaśnieniami pospieszył Alex. – W sumie spoko gość. Porucznik Watanabe, ten jest dopiero upierdliwy.
– Kitajec?
– Japoniec. Nie mam pojęcia, dlaczego służy w korpusie. Jego dziadka załatwiliśmy na Iwo Jimie.
– Pierdolisz. – Bone włączył się do rozmowy.
– Sam słyszałem.
– Od kogo?
– Nie powiem. – Alex zaperzył się jak osoba przyłapana na kłamstwie.
– Jest wymagający, to fakt.
Louis nie dowiedział się, co się stało z dziadkiem porucznika. Ale czy miało to jakieś znaczenie? Podczas służby spotkał się z najróżniejszymi oficerami. Zdarzali się wśród nich zwykli dranie, karierowicze, jak i osobnicy, którzy w ogóle nie powinni trafić do armii, a w szczególności do korpusu. Watanabego na razie nie widział. Oceni, kiedy już go zobaczy i będzie miał dłużej z nim do czynienia. Opinia Aleksa nic dla niego nie znaczyła. To szczyl. Prochu nie wąchał. Jeżeli reszta oddziału składa się z równie mało doświadczonych żołnierzy, mają przerąbane. Wróg zrobi sobie z nich tarcze strzelnicze. Bone wywarł bardziej korzystne wrażenie, choć to nic jeszcze nie znaczyło. Można być mocnym w gębie, a podczas walki dać ciała.
Gomez przymknął oczy, próbując odciąć się od otoczenia. Udało mu się bardziej, niżby chciał – z mroku wypełzły niechciane wspomnienia. Spróbował je wypchnąć z powrotem poza obszar świadomości, lecz im usilniej się starał, tym mocniej atakowały go trujące macki lęku.
Obrócił się plecami do izby, szybko oddychając przez nos. Cierpiał na zespół stresu pourazowego. Podczas wypadku, do jakiego doszło podczas manewrów w Estonii, co prawda nie on pilotował Black Hawka, był tylko biernym uczestnikiem wydarzeń, ale ich wspomnienie szło za nim krok w krok. Runęli na ziemię z wysokości stu pięćdziesięciu jardów. Zginęła cała sekcja Gomeza i jeden z pilotów. Ocalał tylko on.
Wciąż trwającemu śledztwu mającemu ustalić przyczyny katastrofy nadano najwyższy priorytet. Nie bez przyczyny. Śmigłowiec spadł zaledwie kilkaset metrów od rosyjskiej granicy. Sekundę przed zdarzeniem Gomez odniósł wrażenie, że na pokładzie maszyny doszło do poważnej awarii, jakby wysiadła cała elektryka, lecz wszystko działo się zbyt szybko, by zdążył skupić się na tej myśli. Jeżeli tak było w istocie, to Rosjanie użyli wobec nich zupełnie nowego rodzaju broni. Jeden z ekspertów badających wrak przebąkiwał coś o mikrofalach. Gdyby dochodzenie potwierdziło te przypuszczenia, taki atak mógłby stanowić casus belli, choć z oczywistych powodów nie wypowiedzą wojny Rosji. Zresztą, chociaż na razie brakowało jednoznacznych dowodów na jej działanie, jeden wniosek wydawał się oczywisty: tracili przewagę. Wróg ich dogonił, a nawet wyprzedził w niektórych dziedzinach. Potraktować wrogi śmigłowiec wiązką energii to jedno, ale nie pozostawić po sobie śladów, to już wyższa szkoła jazdy.
Zwariuje, jak dalej będzie o tym myślał.
Kolejny dzień zaczął się dla nich jak zwykle poranną zaprawą, później prysznic i śniadanie. Gomez lubił tę codzienną rutynę. Pozwalała zapomnieć. Ktoś inny myślał za niego. Na taki luksus niewielu było stać.
Ekipa, do której trafił, okazała się całkiem w porządku, chłopakom brakowało jedynie doświadczenia. Nie spodziewał się, że tak szybko zajmie pozycję weterana. Trochę go to śmieszyło, a trochę uwierało, bo wiązały się z tym dodatkowe obowiązki, jakie spadną na niego i chorążego Finę.
Ośrodek, do którego trafił na dalsze zajęcia, znajdował się na skraju bazy. Nie było w nim okien, a jedynych drzwi pilnował wartownik. Dostał przepustkę i wylądował w ławce przed monitorem. Oto jego świat, bowiem Gomez nie walczył karabinem, a przy użyciu klawiatury.
Wpisał hasło i się zalogował. Znajomy interfejs uspokajał. Właściwie powinien nosić na mundurze oznaczenia oddziałów łączności, w końcu bezpieczeństwo teleinformatyczne to jego podstawowe zadanie. Wrogowie nie ustają w próbach złamania zabezpieczeń, przechwycenia danych czy nawet zablokowania ich przepływu pomiędzy jednostkami. To, że wojsko nie jest podłączone do cywilnego Internetu, nie ma nic do rzeczy. Każde zabezpieczenie można złamać, do każdej sieci się dostać, czego najlepszym przykładem był Stuxnet, robak wpuszczony do komputerów, z których korzystali Irańczycy przy pracach nad bronią jądrową. Pomysł mózgowców z Narodowej Agencji Bezpieczeństwa, CIA oraz izraelskiej Jednostki 8200 na długo zahamował postęp prac dzięki uszkodzeniu wirówek do wzbogacania uranu. Akcja się udała, ale ten sukces nie wszystkim wystarczył, więc, jak to bywa, ostrożność zeszła na drugi plan i w końcu Irańczycy kapnęli się, że za kolejnymi awariami stoi Wielki Szatan oraz mały, upierdliwy sąsiad, którego świerzbią paluszki, by posłać państwo ajatollahów w niebyt.
Z tego, co Gomez wiedział, sabotażu dokonano przez smartfony i pendrive’y osób zajmujących się bezpieczeństwem przeciwpożarowym w irańskich kompleksach nuklearnych. Ci ludzie nawet nie wiedzieli, że oprogramowanie, jakim się posługiwali, jest trefne. Smartfon to przecież nic takiego. Co tam jest? Zdjęcia rodziny i przyjaciół, zapisane kontakty, gry i parę aplikacji ułatwiających życie. Tyle że nie wszystko znajduje się tam za wiedzą właściciela. Dlatego Louis zostawił telefon w swoim pokoju. Bezpieczeństwo przede wszystkim.
To jednak nie koniec.
W ostatnim okresie Korpusowi Piechoty Morskiej wyznaczono nowe zadania, co wiązało się z częściowym przezbrojeniem pułku, który nadal dysponował sporą siłą ognia, acz innego rodzaju niż do tej pory. Za wycofane Abramsy wprowadzono wyrzutnie M142 HIMARS. Dystans, na jaki marines mogli razić przeciwnika rakietami balistycznymi, wzrósł do trzystu kilometrów. Zdaniem Gomeza oficjalne parametry to tylko zasłona dymna. Najnowsze pociski mogły latać naprawdę daleko, jednak by trafić, należało wroga wpierw znaleźć na bezkresnych przestrzeniach Pacyfiku. Na szczęście i tu możliwości było wiele: satelity, samoloty zwiadowcze, sensory na F-35 czy F-22 lub drony. Najważniejsze to wyprzedzić przeciwnika i uderzyć pierwszemu. Tym oczekiwaniom kapral również potrafił sprostać. Nie było to jego główne zadanie, jednak radził sobie z nim całkiem sprawnie. Od dawna forsowano wielofunkcyjność żołnierzy, nawet tych o zaawansowanych specjalnościach. W boju decydowało to o przeżyciu.
Technologia dawała przewagę. Mimo że wróg deptał im po piętach, wciąż ciut od nich odstawał. Przynajmniej tak twierdziły oficjalne czynniki. Ale to mogło się szybko zmienić. Podczas konfrontacji okaże się, kto ma lepsze zabawki. Dla Gomeza i jego kumpli to kwestia przetrwania. Kiedy zmienią się w popiół, już nie przespaceruje się Sunset Boulevard, nie pójdzie do kina ani nie przejedzie się wypasioną furą i nie zakończy życia we własnym łóżku, w swoim domu gdzieś na dostatnich przedmieściach jako strasznie stary starzec – jak to zaplanował dawno temu.
Skończyli przed dwunastą. Po przerwie spotkają się ponownie i omówią parę spraw, o ile wcześniej nie wyniknie coś pilniejszego.
Louisa od siedzenia rozbolały plecy. Od wiecznego pochylania się nad klawiaturą dorobi się w końcu zwyrodnienia kręgów. Wolałby jednak być sprawnym starcem. Niech to szlag… To, czym się zajmował, nie kojarzyło się z armią ani trochę.