Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Czy moje ciało jest normalne?
Czy mój umysł jest normalny?
Czy moje życie seksualne jest normalne?
CZY MOJE DZIECI SĄ NORMALNE?!?
Kogo nigdy nie naszły takie wątpliwości? Historyczka i socjolożka Sarah Chaney zastanawia się, dlaczego w czasach coraz większej wolności i swobody decydowania o sobie ludzie wciąż tak chętnie zadają sobie pytania o swoją normalność. A przy okazji sama pyta, jak to się stało, że daliśmy się uwieść takiej utopijnej idei i uznaliśmy, że normalność to coś pożądanego.
Jeszcze w XIX wieku termin „normalność” nie odnosił się bowiem do człowieka. Był stosowany głównie do opisu kątów w geometrii. To trójkąty były normalne, nie ludzie.
Od prawie dwustu lat kategoria normalności zrobiła jednak w Europie i Ameryce Północnej zawrotną karierę. Wraz z rozpowszechnieniem się spisów powszechnych, masowej produkcji, testów IQ i badań nad seksualnością naukowcy coraz chętniej wyrokowali o tym, którzy ludzie są normalni, a którzy od normy odstają. Ta książka opowiada zaskakującą historię tego, jak narodziło się pojęcie normalności, jak nas ukształtowało i jak utrwaliły się pewne opresyjne wartości. Za pomocą kwestionariuszy sprzed lat pokazuje też, jak wskaźniki i wzorce normalności zmieniały się na przestrzeni czasu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 398
Rok wydania: 2024
Dla Sadie i Willow,zbyt wyjątkowych,by uchodzić za choć trochę normalne
Żeby zilustrować to, o czym mowa w tej książce, stronach 294–306 umieściłam wybór oryginalnych kwestionariuszy z XIX i XX wieku – od rejestru halucynacji z 1889 roku po ankietę o życiu seksualnym z projektu Mass Observation z 1949 roku. Tymi właśnie dokumentami posługiwali się lekarze, naukowcy i socjologowie, którzy starali się określić, czym jest normalność w sferze ciała, umysłu, uczuć i życia seksualnego. Możliwe, że nic nie pokazałoby lepiej, jak ulotne i zmienne jest wyobrażenie normalności. Nie krępujcie się – podejmijcie wyzwanie sprostania normom... i rozkoszujcie się „porażką”.
Wydawałoby się, że to dość proste pytanie. Można by je sobie zadawać każdego dnia. Czy mam normalną sylwetkę i normalne wymiary? Czy to normalne, że płaczę przy ludziach? Że nie protestuję, kiedy mój pies liże mnie po twarzy? Że mam bolesne menstruacje? Że uprawiam seks z nieznajomymi? Że czuję lęk w środkach komunikacji miejskiej? Że miewam wzdęcia po posiłku? W życiu zadajemy sobie mnóstwo tego rodzaju pytań. Wpływają one na kształt naszych relacji z innymi. Pomagają też, kiedy szukamy pomocy: pytamy o opinię kogoś z przyjaciół albo korzystamy z porady lekarskiej.
A skoro je sobie zadajemy, to znaczy, że samo wyobrażenie normalności jest niezwykle złożone. Co właściwie mamy na myśli, gdy pytamy, czy jesteśmy normalni? Już tych kilka pytań przywołanych powyżej dowodzi, że nie zawsze mamy na myśli to samo. Czasem zastanawiamy się, czy mieścimy się w średniej, a czasem – czy jesteśmy nieco powyżej lub poniżej niej, jeśli taki wynik jest pożądany w społeczeństwie. Ja na przykład chciałabym, żeby mój wzrost był nieco powyżej średniej, a moja waga – nieco poniżej.
Bywa też, że zastanawiamy się nad swoim stanem zdrowia. Czy mam ciśnienie w normie? Czy jeśli odczuwam ból w którejś części ciała, to znaczy, że coś mi dolega? Jeśli twoje dziecko lunatykuje, można uznać, że to nic nadzwyczajnego, ale nie dlatego, że zdarza się to często (z przeprowadzonego w 2004 roku sondażu Sleep in America Poll wynika, że tylko 2 procent dzieci w wieku szkolnym chodzi we śnie przynajmniej przez kilka nocy w tygodniu), tylko dlatego, że nie uznajemy lunatykowania za objaw chorobowy.
Najczęściej jednak gdy pytamy, czy jesteśmy normalni, w gruncie rzeczy zastanawiamy się, czy jesteśmy tacy jak inni. Czy jestem typową przedstawicielką gatunku ludzkiego? Czy w różnych sytuacjach reaguję podobnie jak inni ludzie? Czy ubieram się i mówię tak jak inni? A gdybym bardziej przypominała inne osoby, czy żyłoby mi się łatwiej?
Takie pytania mają głęboki wpływ na nasze życie. Sama byłam nieśmiałym i trochę dziwnym dzieckiem. Nosiłam okulary w plastikowych oprawkach refundowanych przez fundusz zdrowia i ulubione ręcznie dziergane sweterki. Większość czasu spędzałam zakopana w książkach, marząc o lepszym, pełnym magii świecie. Jeszcze zanim w latach dziewięćdziesiątych zaczęłam liceum, moi rówieśnicy – z sobie tylko znanych powodów – przypięli mi łatkę tej nienormalnej laski. Nazywali mnie dziwaczką. Creepy Phoebe. Przezwisko zaczerpnęli z serialu Sąsiedzi (Neighbours). Najwyraźniej widzieli we mnie podobieństwo do jednej z nastoletnich bohaterek, córki pracownika zakładu pogrzebowego, która zamiast psów czy kotów trzymała w domu węże, i dlatego wszyscy się jej bali. Zanim skończyłam szesnaście lat, byłam już jedną wielką kulą ledwo tłumionej wściekłości na cały świat. Przez większość dnia nosiłam słuchawki, żeby nikt się do mnie nie odzywał, i wydrapywałam na szkolnych ławkach słowa piosenek Manic Street Preachers.
Czy to nie brzmi znajomo? Jeśli tak, to może jednak byłam całkiem normalną nastolatką. Mimo to – jak wiele nastolatek – nigdy nie czułam się normalna. Podobnie jak większość dzieciaków dręczonych przez rówieśników, pogodziłam się z przypiętą mi łatką wyrzutka i gładko weszłam w tę rolę (a przynajmniej tak mi się wydawało). Nieustannie sama podkreślałam wszystkie swoje dziwactwa, które były obiektem drwin kolegów i koleżanek, żeby jeszcze bardziej się od nich odizolować. Głupotą wydawało mi się to, że noszenie plecaka na obu ramionach czy podciąganie wysoko skarpetek wszyscy wokół uznawali za „nudziarstwo”, więc uparcie robiłam i jedno, i drugie. Nie chciałam się malować i słuchać popowych przebojów, wolałam spędzać każdą środę z nosem w nowym numerze jednego z magazynów muzycznych i czytać o zespołach, o których nikt w mojej szkole nie słyszał.
Mimo wszystko jednak jakaś część mnie bardzo chciała być normalna. Kiedy któryś z moich ulubionych zespołów trafiał na listę przebojów, czułam dumę, jakbym sama osiągnęła sukces – w końcu innym ludziom też podobało się to co mnie! Przez całą młodość miałam w głowie mętną wizję normalności. Nie dawała mi o sobie zapomnieć, zwłaszcza gdy obawiałam się, że nie wpasuję się w swoje otoczenie, bałam się opuszczenia i samotności i przeczuwałam, że gdyby zaszła we mnie jakaś magiczna zmiana, nagle wszystkie problemy same by się rozwiązały. Jakoś przed trzydziestką po raz pierwszy zadałam sobie pytanie, co właściwie rozumiem przez tę „normalność”.
Jeśli czytasz tę książkę, to pewnie masz podobne obawy albo zadajesz sobie te same pytania. Zatem czy obawa przed odmiennością to coś normalnego? Czy ludzie od zawsze tak bardzo pragną osiągnąć określone życiowe cele? Kiedy zaczynamy akceptować to, że różnimy się od innych, a kiedy te różnice budzą w nas lęk? I kto w ogóle decyduje o tym, co jest normalne? W kolejnych rozdziałach opowiem krótko o historii obaw związanych z normalnością. Rzecz jasna, ludzie od zawsze oceniali czasem samych siebie przez pryzmat porównań z innymi lub krytykowali tych, których uważali za odmieńców, jednak dopiero w ostatnich dwóch stuleciach zjawisko to przybrało taką skalę. Pogoń za normalnością, napędzana szybkim wzrostem popularności wszelkich statystyk, święci wyjątkowe triumfy w medycynie, fizjologii, psychologii, socjologii i kryminologii. Ideał normalności jest wpisany w nasze prawo, w strukturę społeczeństwa i w sposób myślenia o zdrowiu. Przed rokiem 1800 natomiast słowo „normalność” w ogóle nie było kojarzone z ludzką aktywnością. W języku angielskim na przykład przymiotnik normal odnosił się do kąta prostego.
Wzrost popularności badań statystycznych w Europie i Ameryce Północnej w XIX wieku sprawił, że naukowcy zapragnęli opisać ludzkość za pomocą miary – najpierw ustalili średnie wartości, a następnie normy. By te ostatnie mogły zaistnieć, ustalono standardy w licznych dziedzinach ludzkiego życia i w ten sposób określono, kto jest normalny – a co za tym idzie: najbardziej „ludzki” i wartościowy. Na przykład wprowadzenie obowiązku edukacyjnego w wielu krajach pozwoliło stwierdzić, które dzieci uczą się wolniej niż ich koledzy, a gdy pojawiły się system ubezpieczeń społecznych i ubezpieczenie chorobowe, potrzebne były coraz bardziej szczegółowe definicje zdrowia i kolejne badania. Dzięki klinikom pediatrycznym, w których dokonuje się między innymi pomiaru wagi, dowiedzieliśmy się wiele o rozwoju dziecięcym, testy IQ dały początek normom dotyczącym inteligencji, a pojawienie się fabryk i innych przedsiębiorstw wytwórczych doprowadziło do refleksji na temat ideału pracownika i standardowego poziomu produktywności. Po ekspansji kolonialnej krajów zachodnich naukowcy rozjechali się po całym świecie, by dokonywać pomiarów, porównywać populacje swoich państw z mieszkańcami innych krain – przy czym niemal zawsze wypadały one na korzyść białych ludzi. Sama w tej książce skupiam się na Europie i Ameryce Północnej po prostu dlatego, że to tutaj narodziło się pojęcie tak zwanej normalności. Założenie, że te same normy mają zastosowanie w innych częściach świata, było właśnie tym – założeniem.
Za pojęciem normalności stoi narracja o tym, że całe wspólnoty ludzi definiowane w opozycji do zachodnich standardów są „inne”, bo nie są takie, jakie być „powinny”. Naukowcy, lekarze i badacze, którzy usiłowali ująć ludzkość w system miar i ustalić normy, byli w przeważającej mierze białymi zamożnymi mężczyznami z Zachodu i nie było wśród nich osób innych niż heteroseksualne (przynajmniej oficjalnie). W ich interesie nie leżała zmiana istniejącego stanu rzeczy – któremu zawdzięczali swą pozycję – mieli raczej tendencję do marginalizowania innych grup. Jeśli już pragnęli cokolwiek zmienić, to tylko w sposób korzystny dla siebie samych, czyli dla grupy dobrze wykształconych specjalistów. Nie chcę przez to powiedzieć, że mieli złe intencje czy że żaden z nich nie pomagał osobom mniej uprzywilejowanym. Niektórzy uważali się za socjalistów, inni popierali ruch feministyczny, obnażali przemocowe mechanizmy imperializmu czy opowiadali się za legalizacją homoseksualizmu.
Mimo wszystko zakładali przy tym, że to sama natura dała im miejsce na szczycie hierarchii społecznej. Od urodzenia znajdowali się na najwyższym szczeblu rozwoju ludzkości – a przynajmniej byli o tym przekonani – i wspaniałomyślnie pragnęli ustalić normy, które pomogą innym stać się lepszymi. W tamtych czasach usiłowano usprawiedliwić kolonializm, między innymi argumentem, że właśnie dzięki niemu życie mieszkańców skolonizowanych terenów polepszyło się ze względu na inspirację zachodnimi normami – a raczej, jak powiedzielibyśmy dzisiaj, ze względu na to, że zachodnie normy zostały im w brutalny sposób narzucone. W Indiach na przykład brytyjscy żołnierze zabili setki tysięcy ludzi, a miliony zmarły podczas kolejnych klęsk głodu wywołanych przez zarządzenia brytyjskich władz, które dla własnych zysków eksportowały stamtąd towary. Jednocześnie w państwowych szkołach nauczyciele z metropolii z dumą opowiadali o tym, jak to stworzyli „prawdziwych” – czyli normalnych – chłopców na obraz i podobieństwo kolonizatorów, wymagając od nich noszenia brytyjskich strojów i trenowania brytyjskich sportów[1]. W Stanach Zjednoczonych zgodnie z obowiązującą polityką federalną aż do 1934 roku dokonywano „akulturacji i asymilacji” rdzennych mieszkańców metodą „wykorzeniania kultur plemiennych za pomocą systemu szkół z internatem”[2]. O ile w XVII i XVIII wieku kolonialne władze w wielu regionach dążyły do utrzymania dystansu między własnymi poddanymi a mieszkańcami skolonizowanych terenów, o tyle już w wieku XIX coraz bardziej naciskano na „normalizację” tych drugich.
Dziś te przykłady zachowań zaczerpnięte z historii postrzegamy jako uderzająco niewłaściwe. Ale czy przypomnienie o tym, ilu ludzi zostało zabitych, wtrąconych do więzienia, uznanych za chorych psychicznie lub w inny sposób wykluczonych ze społeczności właśnie przez – zmieniające się – pojęcie normalności, to tylko otrzeźwiająca refleksja? A może z tej historii płynie jeszcze jakaś nauka? Jestem przekonana, że tak. Choć nieustannie modyfikujemy i rozszerzamy rozumienie tego, co jest normalne, naturalne i pożądane, wielu z nas nigdy nie zastanawia się, czy w ogóle coś takiego istnieje. Zakładamy, że jest jakaś normalność, jakieś niewidoczne prawo natury – nawet jeśli nie do końca pokrywa się z tym, co wpajali nam rodzice czy dziadkowie.
A jednak pojęcie tak zwanej normalności nie jest wcale oczywiste. W 2010 roku behawioryści z Ameryki Północnej zasugerowali, że część populacji, która dziś ustala normy w nauce – i która w sposób istotny różni się od wycinka populacji badanego przez naukowców w XIX wieku – to wykształcone osoby pochodzące z zamożnych demokratycznych uprzemysłowionych państw zachodnich (w skrócie WEIRD: western, educated, industrialized, rich, democratic). Stanowią one zaledwie 12 procent ludności świata, ale to jednocześnie aż 96 procent uczestników badań psychologicznych i 80 procent uczestników badań medycznych[3]. Choć wcale nie wszyscy ci ludzie są biali, to właśnie ten kolor skóry uznaje się za domyślną, neutralną cechę[4]. Jak widać, wiktoriańskie pojęcie „normalności” nadal ma się dobrze.
Skoro jednak leki i terapie medyczne są tworzone dla osób WEIRD (i dla białych mężczyzn), to nie można przecież oczekiwać, że sprawdzą się u każdego[5]. Choroby nie dają identycznych objawów u kobiet i mężczyzn, ich przebieg jest też odmienny u osób o różnych kolorach skóry. Aż do 1990 roku powszechnie testowano leki jedynie na mężczyznach. Było to tańsze i łatwiejsze rozwiązanie ze względu na bardziej stabilny poziom hormonów niż u większości kobiet. Szkopuł w tym, że gdy tak przygotowane leki trafiały na rynek, nie zawsze nadawały się dla kobiet. W swojej książce Sex Matters [Płeć ma znaczenie] doktor Alyson McGregor pisze o tym, że leki wydawane na receptę czasem muszą być wycofane z rynku ze względu na niespodziewane efekty uboczne, które wystąpiły u zażywających je kobiet. Na przykład środek nasenny ambien był już dostępny w aptekach, gdy zdecydowano o obniżeniu dawki dla kobiet o połowę, bo zdano sobie sprawę, że one metabolizują go wolniej niż mężczyźni[6]. Kobiety, które go stosowały, po przebudzeniu nadal czuły się senne, a substancja utrzymywała się w ich organizmie w czasie jazdy do pracy, co mogło prowadzić do niebezpiecznych sytuacji. Dlaczego nikt nie odkrył tego wcześniej?
Niektórzy badacze rutynowo zakładają, że wyniki badań prowadzonych na osobach z grupy WEIRD można uogólnić na pozostałe 88 procent populacji, ale inni twierdzą, że to raczej jedna z „najmniej reprezentatywnych, a co za tym idzie – najmniej nadających się do formułowania uogólniających wniosków grupa ludzi”[7]. Jak zatem doszło do tego, że tak niewielka grupa jest nadal dominująca w narracji o „normalności”?
Mam nadzieję, że opowiadając historię wątpliwych sposobów przyjmowania norm i standardów, zachęcę was do zadawania sobie pytań nie tylko o to, co sami uważacie za normalne, ale też o to, dlaczego tak chętnie definiujemy siebie w odniesieniu do tak narzuconych sądów. Chciałabym, żebyście zastanowili się nad tym, jak „normalność” przenika nasze życie i jaki ma na nas wpływ, i to niezależnie od tego, czy sami zaliczamy się do grupy WEIRD. Mam nadzieję, że dla każdego, kto (jak większość z nas) bał się kiedyś, że jest odmieńcem, moja książka okaże się inspirująca i wyzwalająca.
To normalne, że martwimy się o normalność. Ale nie powinno nas to powstrzymać przed kwestionowaniem samego sposobu jej rozumienia.
Błędy natury
Historia normalności w znanym nam dziś rozumieniu rozpoczyna się w sylwestrową noc 1801 roku. Włoski ksiądz i astronom Giuseppe Piazzi szuka na niebie planety znajdującej się pomiędzy Marsem a Jowiszem, ale zamiast niej dostrzega nową gwiazdę. Piazzi śledzi tor ruchu gwiazdy – którą nazywa Ceres na cześć rzymskiej bogini rolnictwa – aż do 11 lutego, gdy Ceres znajduje się zbyt blisko Słońca i znika mu z oczu. W październiku (a pamiętajmy, że wiadomości rozchodzą się znacznie wolniej, bo internet jeszcze nie istnieje) do danych opublikowanych przez Piazziego dociera dwudziestoczteroletni niemiecki matematyk Carl Friedrich Gauss. Piazzi nie zdołał przeprowadzić dość pomiarów, by wyznaczyć orbitę Ceres, ale Gauss wykorzystał wzór matematyczny do wyliczenia średniej, która przedstawiona w formie wykresu przybrała kształt krzywej podobnej do dzwonu. W środku wznosił się zaokrąglony szczyt, a po obu stronach znajdowały się wydłużone ogony. Gauss twierdził, że Ceres ponownie ujawni się w miejscu dokładnie pośrodku krzywej. W najbliższą bezchmurną noc jego prognoza się potwierdziła. Wkrótce nazwisko Niemca zaczęło być kojarzone z krzywą dzwonową i do dziś można usłyszeć o rozkładzie Gaussa[1*]. Z początku jednak mówiło się raczej o krzywej błędu pomiarowego[1].
Przez całe wieki astronomowie zgadzali się, że pomiary, których dokonują, są obarczone ryzykiem błędu. Radzili sobie z tym na rozmaite sposoby. Małe błędy zdarzały się częściej niż te poważne – stąd właśnie kształt krzywej wykreślonej przez Gaussa. Jak dotąd wszystko wydaje się jasne. Każdy mógłby stworzyć podobny podstawowy wykres – choćby przy okazji montowania półek. Przed wywierceniem otworów wielokrotnie sprawdza się wymiary, ale i tak zawsze wychodzi przesunięcie o kilka milimetrów. Jak jednak wysiłki astronomów – i domorosłych stolarzy – związane z pomiarem odległości mają się do norm w zwykłym życiu?
Punkt styczny zawdzięczamy pewnemu bardzo pracowitemu statystykowi z Belgii. Adolphe Quetelet urodził się w Gandawie w 1796 roku, a dziś w Brukseli, tam, gdzie znajdowało się królewskie obserwatorium (Quetelet urzędował w nim przez czterdzieści lat), przebiega ulica nazwana na jego cześć. Gdy odwiedziłam to miejsce kilka lat temu, pracownicy fundacji charytatywnych mających siedzibę w budynku byłego obserwatorium bez wątpienia zachodzili w głowę, dlaczego ktoś fotografuje ich biura. Place Quetelet to najzwyklejsza w świecie ulica. Niczym się nie wyróżnia. Jest całkiem normalna. Quetelet, który uwielbiał normalność, byłby zachwycony takim rozwojem zdarzeń.
Młody Adolphe dorastał w burzliwych dla Belgii czasach. To były wymarzone okoliczności do badania, jak funkcjonuje społeczeństwo, a właśnie to go fascynowało. W jego dzieciństwie Gandawa znajdowała się pod rządami napoleońskiej Francji, ale gdy miał dziewiętnaście lat, flamandzkie miasto zostało włączone do Królestwa Zjednoczonych Niderlandów, a on rozpoczął studia na nowo utworzonym Uniwersytecie Gandawskim. W 1830 roku, gdy rozpętała się rewolucja belgijska, a posada Queteleta jako królewskiego astronoma została zagrożona, obserwatorium bez mała zmieniło się w arsenał[2]. Za sprawą rewolucji jego zainteresowania przeniosły się z astronomii na badania społeczne, do których wniósł metody z wcześniejszej pracy.
W 1835 roku, pięć lat po rewolucji, Quetelet opublikował swoje najsłynniejsze dzieło: On Man and the Development of His Faculties, or Essay on Social Physics [O człowieku i rozwoju jego zdolności, czyli rozprawa o fizyce społecznej][3]. Szukając porządku w społeczeństwie po niedawnych zawirowaniach, Quetelet zastosował do opisu ludzi krzywą błędu pomiarowego zaczerpniętą z metodologii badań astronomicznych. Zważywszy różnicę w rodzaju danych, nie było wcale oczywiste, że ten pomysł się uda. Określanie położenia gwiazd to w końcu nie to samo, co na przykład mierzenie wzrostu człowieka. Nie istnieje „właściwy” wzrost, jest tylko pewna średnia wyliczana na podstawie wartości najbardziej powszechnie występującej w całej populacji. Co jednak ważne, z astronomicznego rozumienia prawdy i błędu wynikało, że normalność u ludzi to coś prawidłowego, a nie tylko średnia. Ci, którzy nie mieścili się w ideale normy, zostali zakwalifikowani jako błędy – tyle że tym razem nie chodziło o błąd w obliczeniach astronoma, lecz o pomyłkę Boga lub natury.
Wykres z książki Queteleta z 1835 roku poświęconej fizyce społecznej. Widać na nim dość normalny rozkład (w tym przypadku – rozkład umiejętności czytania w populacji) i bardziej wykrzywioną linię, mającą w założeniu odzwierciedlić skłonność do popełniania przestępstw wśród osób w różnym wieku.
W ten sposób jeden prosty wykres zapoczątkował naukową obsesję na punkcie normalności. Wykres w kształcie dzwonu nadal funkcjonuje w naukach społecznych i nauce o życiu – pewnie zresztą mgliście pamiętacie go ze szkoły. Jego historia pozwala zrozumieć, jak bardzo rozkład normalności oddalił się od pierwotnych założeń. Na wymiary człowieka wpływa wiele czynników, które nie mają nic wspólnego z położeniem gwiazd. Weźmy na przykład wzrost. W Wielkiej Brytanii Pan Przeciętny mierzy 175 centymetrów, a Pani Przeciętna – 161[4]. Około 90 procent populacji dorosłych mieści się w odległości dwóch odchyleń standardowych od tej wartości – czyli od 162,5 do 185,5 centymetra u mężczyzn i od 150 do 173 centymetrów u kobiet. Oczywiście 95 procent populacji to zdecydowanie nie wszyscy. W tym zakresie nie mieszczą się ponad 3 miliony mieszkańców i mieszkanek Wielkiej Brytanii – to więcej niż cała populacja Barbadosu, Brunei, Dżibuti, Luksemburga i Malty razem wzięta. A co z Osobą Przeciętną? W tego typu badaniach osoby niebinarne i gender fluid są całkowicie niewidoczne – to pierwszy przykład tego, jak statystyki normalności uprzywilejowują jeden określony sposób opisu populacji.
Granice i kształt naszego dzwonowatego wykresu są uzależnione od tego, jaką grupę poddajemy pomiarom. Jeśli na jednej skali umieścimy różne płcie, otrzymamy inny wynik[2*][5]. Będzie on też inny dla różnych grup etnicznych i osób w różnym wieku. Dodatkowo działa jeszcze grawitacja: pomiar wzrostu da nieco inny wynik po przebudzeniu, a inny pod koniec dnia. Astronauci na orbicie są wyżsi nawet o pięć centymetrów, bo kręgi ich kręgosłupów rozszerzają się i rozluźniają.
Łatwo można się przekonać, że pomiar pozornie obiektywny – jak pomiar wzrostu – jest czymś znacznie mniej oczywistym, niżby się wydawało. A jednak krzywa dzwonowa nadal jest w powszechnym użyciu i służy do opisywania cech całych populacji – i to mimo że jej twórcom wpatrującym się w niebo przez teleskopy nigdy nie przyszło do głowy, żeby wykorzystać ją do mierzenia ludzi. A już na pewno nie do mierzenia normalności.
Przeciętny człowiek
A zatem jak i dlaczego ludzie zaczęli przykładać do siebie kategorię normalności? Przed drugą dekadą XIX wieku nikt nie używał słowa „normalny” do określania siebie ani innych osób. Naukowcy i lekarze też nie opisywali ludzi w ten sposób. Był to termin zarezerwowany do opisu kątów, równań i wzorów w matematyce. To nie ludzie byli normalni, ale linie i obliczenia.
Być może istniały sygnały sugerujące, że zmienia się rozumienie normalności. Gdy kilka lat temu w czasie badań nad początkami pojęcia normalności udałam się do Gandawy, trafiłam na ulicę Normaalschoolstraat. Oczywiście zrobiłam sobie selfie pod tabliczką z jej nazwą. Pierwszą „szkołę normalną” otwarto w Wiedniu w 1771 roku, a dwadzieścia lat później założono tę najbardziej znaną, czyli paryską École Normale. Uważano wówczas, że te placówki wzorowo realizują program edukacyjny, choć dziś w kontynentalnej Europie i w Stanach Zjednoczonych pojęcie normal school odnosi się zwykle do jednostek kształcących nauczycieli. W 1865 roku miasteczko Normal w Illinois otrzymało nazwę właśnie od znajdującej się tam szkoły. Taka sama jest historia większości miast i miasteczek noszących tę nazwę – tylko w Stanach Zjednoczonych są takie cztery. Późniejsze znaczenie określenia normal school wzięło się z przeświadczenia, że absolwenci „szkół normalnych” stają się znakomitym wzorem do naśladowania dla młodszych pokoleń.
Najwybitniejszym pomysłem Queteleta było pojęcie „przeciętny człowiek” (l’homme moyen). Analiza statystyczna podsunęła mu wniosek, że to właśnie jest najbardziej prawdziwy reprezentant gatunku ludzkiego. Podczas gdy my gardzimy przeciętniactwem, Queteletowi to, co przeciętne, jawiło się jako ideał. „Każda cecha w pewnych rozsądnych ramach jest w gruncie rzeczy dobra – twierdził. – Zła staje się, gdy skrajnie oddala się od średniej”[6].
Żeby wyliczyć średnie wartości, potrzebował porządnej próby do badań – wyśmienicie sprawdziło się tu wojsko. Nasz belgijski statystyk wziął pod lupę opublikowane zestawienie obwodu klatki piersiowej 5738 szkockich żołnierzy. Jak utrzymywał Quetelet, wykres prezentujący wymiary poszczególnych mężczyzn ma taki sam kształt, jaki miałoby przedstawienie 5738 nieco błędnie przeprowadzonych pomiarów obwodu klatki piersiowej jednej osoby[3*]. To oznaczało, że żołnierze stali się błędami na krzywej błędu pomiarowego. Nie tyle oddalali się od średniej, ile stanowili niedoskonałe kopie idealnego człowieka, „jakby mierzone klatki piersiowe były wzorowane na sylwetce tego samego mężczyzny”[7]. Krzywa błędu pomiarowego przestała być tylko statystyczną miarą prawdopodobieństwa – stała się prawem natury. Każde odchylenie od normy było uznawane za błąd, niezgodność z ideałem człowieka wymyślonego przez Stwórcę (w przeciwieństwie do wielu późniejszych piewców normalności Quetelet nie był bowiem ateistą).
Estetyczne ideały Queteleta i badania społeczne miały punkt styczny w postaci jego zainteresowania sztuką, a szczególnie rzeźbą. Swoich szkockich żołnierzy nazywał żywymi posągami, a ich zróżnicowane wymiary uznawał za lekko zdeformowane kopie pochodzącej z około 100 roku p. n. e. rzeźby Szermierz Borghese[8]. Również w rozprawach naukowych pisał o ludzkim ciele, posługując się terminami typowymi dla opisu dzieła sztuki – od rzeźb z antycznej Grecji po renesans. Jego upodobanie do fizycznej formy wypływało z inspiracji renesansowymi twórcami: Leonardem da Vinci i Michałem Aniołem, a także traktatem niemieckiego malarza i grafika Albrechta Dürera o proporcjach ciała człowieka[9]. Wśród notatek w archiwum Queteleta można znaleźć porównania egipskich mumii i mieszkańców dziewiętnastowiecznej Belgii do Wenus Medycejskiej.
O ile jednak renesansowi twórcy często poszukiwali nie tylko ideału, ale też różnorodności (wśród wczesnych szkiców Leonarda da Vinci znajdowały się „liczne popiersia starszych kobiet i liczne głowy starszych mężczyzn”[10]), o tyle w czasach Queteleta naukowa obsesja doskonałości i artystycznego ideału prowadziła do zainteresowania przeciętnością. Antyczne ideały zastygłe w kruszących się posągach nawiązywały nie tylko do wiedzy statystycznej, ale też do zwykłego życia. Ówcześni krawcy wzorowali się na rzymskiej figurze Apolla Belwederskiego – tego samego, którego dziś przy odrobinie szczęścia można dojrzeć znad głów tłumów odwiedzających Muzea Watykańskie[11]. Prawdziwe ciała ludzi rzadko pasowały do tych wymiarów.
Choć Quetelet twierdził, że przeciętny człowiek jest odbiciem przyrody, w późniejszych czasach Europejczyków zaczął martwić rozziew pomiędzy tym, co obserwowali wokół siebie, a klasycznym ideałem wzrostu, sylwetki i wyglądu. Z przerażeniem stwierdzili, że normalność nie jest już cechą przeciętnego człowieka (o ile kiedykolwiek nią była), ale czymś, co powinno istnieć, choć w rzeczywistości nieczęsto się zdarza. Quetelet twierdził, że w doskonałym ciele „przeciętnego człowieka” mieszka doskonały moralnie umysł, a późniejsi badacze łączyli niemoralność, głupotę i choroby z nietypowym wyglądem ciała.
Przedstawiając cechy człowieka na krzywej błędu pomiarowego, Quetelet nie tylko odniósł statystyczne badania nad przeciętnością do zjawisk społecznych. Zapoczątkował też pogląd, że każde odchylenie od środka dzwonowatego wykresu to zaburzenie. Jego „przeciętny człowiek” stał się pierwszym człowiekiem „normalnym”. Jednocześnie „przeciętny człowiek” był jednak pewnym paradoksem: stanowił zarazem odbicie natury oraz ideał, do którego ludzkość powinna dążyć: nieskazitelne ciało i umysł, a także doskonałe zdrowie.
Rejestr zdrowia
Co jest przeciwieństwem normalności? Cóż, to zależy od kontekstu. Jeśli normalność ma oznaczać przeciętność, przeciwieństwem byłaby skrajność lub wyjątkowość. Jeśli normalność to powszechność, antonimem byłaby niezwykłość lub dziwność. W medycynie przeciwieństwem normalności jest patologia. Jeśli stan normalny to zdrowie, jego brak oznacza chorobę.
To skojarzenie istnieje w medycynie od lat dwudziestych XIX wieku. Od tej pory lekarze zaczęli tak właśnie rozumieć zdrowie i chorobę. Historycy Peter Cryle i Elizabeth Stephens uważają, że dopiero w XX wieku określenie „normalność” weszło do powszechnego użycia – wcześniej pojęcie normalności jako statystycznej przeciętnej mieszało się z jego rozumieniem jako idealnego stanu zdrowia[12]. Odtąd dychotomia normalności i patologii kształtowała podejście do ciała i umysłu, do życia płciowego i rozwoju dziecka.
Może to właśnie w medycynie najbardziej problematyczne jest dziś dla nas pytanie: „co jest normalne?”. Zastanawiamy się, czy fakt, że nie jesteśmy normalni, oznacza, że cierpimy na jakąś chorobę. Troska o zdrowie całych populacji była jednym z głównych powodów, dla których na początku XIX wieku zaczęliśmy zdecydowanie intensywniej zbierać dane statystyczne. Obsesja na punkcie liczb wybuchła w czasie wielkiej epidemii cholery, która zdziesiątkowała Europę zaledwie kilka lat przed tym, jak Adolphe Quetelet przedstawił światu swoją wizję „przeciętnego człowieka”.
15 września 1832 roku cholera dotarła do szkockiego miasta targowego Dumfries, położonego kilkadziesiąt kilometrów od granicy z Anglią. Infekcja bakteryjna rozprzestrzeniająca się przez zanieczyszczoną wodę wywoływała gwałtowną biegunkę, nierzadko prowadzącą do śmierci. Z początku zaraza rozwijała się powoli i każdego dnia umierała tylko jedna osoba. Trzydzieści pięć lat później William McDowall, redaktor miejscowej gazety, zauważył, że „to spora śmiertelność jak na dziesięciotysięczne miasto, ale nie ma jeszcze powodu do wielkiego niepokoju”[13]. Porównanie wskaźnika śmiertelności w czasie epidemii ze „zwykłym” stanem rzeczy było nowością – do tamtej pory nie myślano w taki sposób o zgonach wywołanych rozprzestrzeniającą się chorobą.
McDowall urodził się w 1815 roku i w czasie epidemii był nastolatkiem. Dobrze pamiętał panikę, która wówczas wybuchła, i w obrazowy sposób opisał ją w swojej książce. Według jego opowieści 25 września odnotowano czternaście nowych przypadków i dziewięć zgonów, a „wszyscy czuli, że otacza ich prawdziwa zaraza, i drżeli ze strachu”. Zamknięto szkoły, na każdej ulicy można było zobaczyć karawany, a kościoły opustoszały, bo mieszkańcy bali się, że w pobliżu grobów będą narażeni na chorobę. 3 października „śmierć bezlitośnie dziesiątkowała miasto”, nad którym zawisła ciemna chmura niczym „ogromny kir”. Do końca epidemii zdiagnozowano 837 przypadków cholery, a ponad połowa chorych (421 osób) zmarła. Na podstawie liczby wyprodukowanych trumien McDowall szacuje jednak, że śmiertelność sięgała nawet 550 przypadków – było to ponad 5 procent ludności miasta.
Jeśli spojrzeć na liczbę ofiar, zdarzenia w Dumfries nie były niczym nowym. Nowością było natomiast rejestrowanie konkretnych liczb. W całej Europie podawano liczbę śmierci spowodowanych epidemią cholery. Zjawisko to filozof Ian Hacking nazwał „lawiną drukowanych liczb”, która miała charakteryzować trzecią, czwartą i piątą dekadę XIX wieku[14]. Od spisów ludności po rejestry kryminalne, zestawienia związane ze szkolnictwem, dane o chorobach psychicznych i fizycznych – informacje statystyczne zaczęły być wówczas powszechnie rozumiane i zyskały ogromną popularność.
Nie byłoby jednak prawdą stwierdzenie, że właśnie wtedy po raz pierwszy zapisano dane dotyczące śmiertelności. Już na początku XVII wieku na łamach publikowanych co tydzień „London Bills of Mortality” informowano mieszkańców, ile osób zmarło z różnych przyczyn w całym mieście (można tam znaleźć szeroki wachlarz przyczyn śmierci – od kolki, przez skręt kiszek, po robaki) i ogłaszano wybuchy epidemii dżumy. W XIX wieku zbieranie danych statystycznych weszło jednak w Europie na zupełnie nowy poziom. W 1801 roku przeprowadzono pierwszy spis powszechny w Wielkiej Brytanii i we Francji. W latach dwudziestych XIX wieku we Francji i w Belgii narodziła się tradycja stosowania metod numerycznych w badaniach społecznych. W 1832 roku w Wielkiej Brytanii założono państwowy urząd statystyczny[15]. Od teraz możliwe było porównywanie zmian w liczbie zgonów i narodzin z „normalnym” stanem w danej populacji.
Potężne machiny biurokratyczne, które umożliwiały zbieranie danych, w ogromnym stopniu wpłynęły na rozpowszechnienie się pojęcia normalności. Koncepcja „przeciętnego człowieka” została oparta na analizie statystycznej oraz na olbrzymich ilościach danych o populacji. Choć o różnych sposobach zbierania tych informacji w różnych krajach można dyskutować (tak jak to się działo na początku pandemii COVID-19 w 2020 roku), samo przekonanie, że liczby są ważne, nie budzi dziś kontrowersji. Nie było jednak wcale takie oczywiste przed XIX wiekiem.
Rzecz jasna w tym stuleciu statystyk nie tylko Quetelet upatrywał wartość w przeciętności czy zwyczajności. We Francji na przykład w latach dwudziestych XIX wieku na wykłady François-Josepha-Victora Broussais’go, który wyjaśniał, czym różni się normalny stan zdrowia od stanu chorobowego, ściągały tłumy. Lekarz, a zarazem charyzmatyczny rewolucjonista i liberał, twierdził, że nie istnieją poszczególne infekcje, a każdą chorobę wywołuje niedostateczne lub nadmierne podrażnienie tkanek[16]. Jak to po latach ujął filozof Auguste Comte: „Aż do tej pory [przed Broussais’m] przyjmowano, że stanem patologicznym rządzą inne prawa niż stanem normalnym, tak że badanie jednego nie miało żadnego związku z badaniem drugiego”[17].
Po Broussais’m na normalny i patologiczny stan zdrowia patrzono częściej jak na pewne spektrum, a nie zero-jedynkowo. Takie ujęcie daje się wygodnie przedstawić w postaci krzywej dzwonowej.
Propozycja nowego rozumienia medycyny wzbudziła niemałe kontrowersje i wydawała się niezwykle nowoczesna. Sugerowana metoda leczenia nie była jednak nowością – słuchacze Broussais’go doskonale ją znali. Z uwagi na wiarę w moc upuszczania krwi francuski lekarz dorobił się przydomku „wampir medycyny”. W drugiej dekadzie XIX wieku cała Francja szalała na punkcie pijawek, które były nawet haftowane na sukienkach (tak zwanych robes à la Broussais)[18]. Dziś nazwalibyśmy Broussais’go szarlatanem, ale warto sobie uświadomić, że on naprawdę wierzył w leczniczą moc tych krwiopijczych istot. Sam regularnie upuszczał sobie krew, by odczuć ulgę w rozmaitych dolegliwościach. Lekarstwem na niestrawność miało być na przykład przystawienie od pięćdziesięciu do sześćdziesięciu pijawek.
Choć to właśnie dzięki pijawkom Broussais zdobył rozgłos (i został bohaterem licznych komiksów), jego nowy pomysł na medycynę nie zyskał wielkiej sławy. W krajach innych niż francuskojęzyczne jego poglądy uznawano za podejrzane z powodu złych skojarzeń: upuszczanie krwi za pomocą pijawek wydawało się makabrycznym echem rewolucji francuskiej[19]. We Francji i Belgii znaleźli się wprawdzie badacze skłonni przyjąć koncepcję normalnego stanu zdrowia zaproponowaną przez Broussais’go, lecz jej popularność ograniczała się z początku właśnie do tych krajów. Sławę w całej Europie zyskała dopiero wówczas, gdy w sprawę zaangażował się Auguste Comte.
Karykatura przedstawiająca Broussais’go, który nakazuje pielęgniarce przystawić kolejne pięćdziesiąt pijawek pacjentowi, a on wyjaśnia, że nie została w nim już ani jedna kropla krwi (bez daty – prawdopodobnie po 1832 roku).
Comte żył w tych samych czasach co Quetelet. Urodził się zaledwie dwa lata po belgijskim statystyku, 19 stycznia 1798 roku, w Montpellier – niedaleko południowych wybrzeży Francji.
Również na Comte’a ogromny wpływ wywarła rewolucja. Jednym z głównych problemów, którymi się interesował, było to, w jaki sposób należy przeorganizować społeczeństwo w nowej epoce. Wprowadził nawet świecką formę religii zwaną pozytywizmem[20].
Comte twierdził, że koncepcja Broussais’go zasługuje na światowe uznanie (podobnie wcześniej Quetelet spopularyzował krzywą błędu pomiarowego stosowaną w astronomii). W 1828 roku filozof zapoznał się z nową publikacją lekarza, On Irritation and Madness [O podrażnieniu i szaleństwie] i przychylił się do stwierdzenia, że stany chorobowe biorą się ze zbyt małego lub zbyt dużego natężenia czynników właściwych dla normalnego stanu zdrowia. Mechanizm ten miał dotyczyć nie tylko chorób wewnętrznych – zdaniem Comte’a można go było zastosować do wyjaśnienia wszystkiego.
Filozof miał osobiste powody, by zainteresować się traktatem Broussais’go, mianowicie sam niedługo wcześniej zmagał się z epizodem psychotycznym. 12 kwietnia 1826 roku przyjaciele i koledzy z pracy Comte’a (według biografa Comte’a był wśród nich również Broussais) oczekiwali przed jego mieszkaniem na czwarty wykład z trwającego cały rok cyklu[21]. Rolety były spuszczone, a drzwi zamknięte. Tłum powoli się przerzedzał – słuchacze uznali, że wykładowca musiał zachorować. W następnym tygodniu kilku znajomych otrzymało od Comte’a chaotycznie napisane liściki. W końcu jego żona Caroline – była praczka, którą młody filozof poślubił w lutym poprzedniego roku – znalazła męża na przedmieściach Montmorency, czyli w jego ulubionej części Paryża. Właśnie usiłował podpalić swój pokój hotelowy. Caroline uznała, że oszalał. 18 kwietnia Comte’owi postawiono diagnozę manii i przyjęto go do prywatnego szpitala psychiatrycznego.
Podano mu środki uspokajające i upewniono się, że nie będzie stanowił dla nikogo zagrożenia. Był nadpobudliwy emocjonalnie, a żeby złagodzić jego stan, przepisano mu kąpiele, zimne natryski oraz – a jakże – terapię pijawkami. Choć zastosowano najbardziej nowoczesne leczenie, 2 grudnia uznano, że jego przypadek jest nieuleczalny, i Comte został wypisany ze szpitala. W drodze do domu powiedział żonie i przyjaciołom, że Pont d’Austerlitz to tak naprawdę Złoty Róg w Konstantynopolu. Gdy ktoś zwrócił mu uwagę, Comte go uderzył. W domu Auguste z nikim nie rozmawiał i ciągle przebywał sam, pogrążony w rojeniach. W czasie sprzeczki z żoną i matką przy obiedzie filozof usiłował poderżnąć sobie gardło nożem stołowym. Caroline zdecydowała się na bardzo, jak na tamte czasy, niesztampowe rozwiązanie: usunęła z domu wszystko, co mogło sugerować chorobę psychiczną. Zwolniła osobę opiekującą się Auguste’em, którą przysłał jego psychiatra, i pozbyła się krat z okien. Zaczęła zażywać te same leki, żeby mąż nie doszedł do wniosku, że traktuje go w szczególny sposób. Jak twierdziła, poprawa nastąpiła natychmiast, a po sześciu tygodniach Caroline uznała, że Auguste wyzdrowiał całkowicie.
Gdyby tylko mogło być tak łatwo. W rzeczywistości powrót do zdrowia zajął filozofowi dwa lata, przy czym przeszedł on ciężką depresję, a na początku 1827 roku podjął próbę samobójczą[22]. Mniej więcej w tym czasie napisał pracę poświęconą traktatowi Broussais’go, dzieląc się tym, co dało mu „własne doświadczenie”[23]. To właśnie te przeżycia sprawiły, że zaczął podzielać pogląd o płynnej granicy między normalnością a jej brakiem.
Co oznaczała ta zmiana sposobu myślenia? Według Comte’a stany normalne i patologiczne dotyczą nie tylko zdrowia. Każde ludzkie działanie, każdy zwyczaj, każdy nawyk, każde przekonanie i każde pojęcie można przedstawić na takiej samej skali. Do tej pory osoby zachowujące się niezgodnie z przyjętymi w ich społeczności standardami były wyśmiewane i odtrącane. Pogląd, że każde odchylenie od normy oznacza chorobę, pogłębił potrzebę dostosowania się do owej normy. Zmiana oznaczała też – choć nie to było zamysłem Comte’a – że konwencje społeczne są ustalone raz na zawsze.
Oczekiwania społeczne zmieniają się jednak bezustannie. Każdy pewnie widział popularne w social mediach memy z wyliczeniem przyczyn, dla których można było trafić do szpitala psychiatrycznego w czasach wiktoriańskich: od poświęcania zbyt długiego czasu na naukę po zawód miłosny. Wprawdzie listy te są mylące – lekarze wskazywali, że tego rodzaju sytuacje mogą prowadzić do nietypowych stanów umysłu, takich jak melancholia, urojenia czy mania, a nie są dowodem choroby jako takiej – lecz z pewnością pokazują, że niestandardowe zachowanie oznacza co innego w każdej epoce, w zależności od aktualnie panującej konwencji społecznej. Jeśli kobiety interesowały się nauką – a zwłaszcza czytały teksty medyczne lub starożytne – uznawano, że ich zachowanie jest niebezpieczne. Nieustannie mnie to bawi, jestem w końcu kobietą zajmującą się naukowo historią medycyny. Gdy w 1898 roku Edith Cotton odmówiła noszenia kapelusza, zinterpretowano jej zachowanie jako oznakę choroby psychicznej, bo jeśli kobieta chodziła poza domem bez nakrycia głowy, było to odbierane jako coś niewłaściwego i nieprzyzwoitego[24]. Odkąd w 1881 roku zmarła jej matka, Amy Dorrell, kobieta „nieustannie przesiadywała w kościele” i „ciągle czytała Biblię” – takie zachowanie byłoby normalne we wcześniejszych stuleciach lub w innych, bardziej religijnych społeczeństwach[25]. Lekarze z późnej epoki wiktoriańskiej poświęcali sporo uwagi granicy pomiędzy ekscentrycznością a obłędem, a dzięki Broussais’mu i Comte’owi nie ulegało już wątpliwości, że oba te stany są ze sobą połączone i stanowią różne wartości na wykresie krzywej zdrowia[26].
Na spektrum rozciągającym się od ekscentryczności do obłędu i od zdrowia do choroby można było zaznaczyć nie tylko stan konkretnych osób. W podobnym czasie rozpoczął się bardziej mroczny rozdział w historii normalności. Opinia o tym, kto jest normalny – i jakiego rodzaju zachowania i opinie są akceptowalne – mogła dotyczyć również całych grup i społeczności. Ponieważ historia normalności to równocześnie dzieje wykluczenia, nierzadko zajmowano się przynależnością klasową i rasową, płcią i przekonaniami religijnymi. Badacze działali „celem potwierdzenia lepszego określenia praw socjologicznych”, by zrozumieć, a następnie zacząć kontrolować moralność i sposób rozumowania ludzi[27].
Granice normalności
20 grudnia 1899 roku w czasie lektury „The Times” pisarz William Corner ucieszył się na widok ogłoszenia o naborze ochotników do walki w Afryce Południowej. Choć sam pisał, że woli „nie przyznawać, o ile lat przekroczył wiek, w którym można się zaciągnąć i skutecznie walczyć” według War Office, wydziału brytyjskiego rządu odpowiedzialnego za administrację armii, natychmiast poszedł się zgłosić[28]. Po kilku drobnych przejściach z biurokracją – na przykład jeden z urzędów został zamknięty, bo nie dostarczono na czas mebli – udało mu się umówić na rozmowę. Następnie przeprowadzono badanie lekarskie i sprawdzono jego umiejętności posługiwania się bronią palną i jazdy konnej. „Kilku przyzwoitych mężczyzn poniosło porażkę”, pisał Corner (czyli szeregowy 6243, bo taki numer mu nadano) w swej pracy poświęconej dziejom 34. kompanii królewskiej straży z Middlesex.
To wielka szkoda, lekarzom, sierżantom i nauczycielom jazdy konnej też zdarza się popełnić błąd, a istnieje przecież wiele innych przydatnych umiejętności, które mogłyby decydować o tym, czy ktoś nadaje się do służby.
Jak zauważył: „Doprowadzono do tego, że osobom, które chciałyby służyć ojczyźnie, niezwykle trudno było zrealizować ten zamiar”[29].
Bez wątpienia w trakcie badań zmierzono wzrost i obwód klatki piersiowej Williama Cornera. W czasie konfliktów zbrojnych wymagania stawiane przez armię były często obniżane, bo potrzebowano więcej rekrutów – prawdopodobnie właśnie dzięki temu wiek Cornera nie był przeszkodą. W 1861 roku przyszli żołnierze musieli mierzyć przynajmniej 173 centymetry, a w roku 1900 – zaledwie 160 centymetrów[30]. Mimo to – jak odnotował Corner – nie wszyscy spełniali nawet te obniżone wymogi.
Dla niektórych był to dowód na to, że życie w uprzemysłowionych miastach doprowadziło do pogorszenia się stanu pracujących mężczyzn. Polemista Arnold White zapisał, że od października 1899 do lipca 1900 roku w Manchesterze do walki w wojnach burskich chciało się zgłosić 11 tysięcy mężczyzn. Od razu odrzucono aż 8 tysięcy z nich, a spośród 3 tysięcy przyjętych mniej niż połowa „spełniała niewygórowane normy dotyczące siły mięśni i obwodu klatki piersiowej narzucone przez władze wojskowe”[31]. Dzięki takim zapisom możemy się dowiedzieć, jaki był typowy „fizyczny typ mieszkańca miasta: karłowaty, wąski w klatce piersiowej, szybko się męczy”[32].
Dane zaprezentowane przez White’a (dla których nie podaje on jednak żadnych źródeł) są kwestionowane; nawet współcześni mu czytelnicy nie uznawali ich za wiarygodne. Był znanym mąciwodą w kręgach politycznych, w książce Efficiency and Empire [Skuteczność i imperium] w odpychająco szczegółowy sposób referuje swoje antysemickie poglądy i porusza tematy związane z eugeniką[33]. Mimo to badanie męskich ciał w czasie wojen burskich sprawiło, że problemem zainteresowali się parlamentarzyści, rozpoczęto też dochodzenie rządowe. Na wieść o tym, że może dojść do znacznego fizycznego osłabienia (zagrożenie dotyczyło głównie ubogich obywateli), nasilił się niepokój, który mieszkańcy odczuwali już od kilkudziesięciu lat. Od połowy XIX wieku zmiany zachodzące w budowie ciała stanowiły powód do troski o dalsze losy społeczeństwa.
U progu XX wieku, gdy badacze zaczęli się martwić „porażką mechanizmu doboru naturalnego w dziejach ludzkości”, jak to ujął William Rathbone Greg[34], obawa przed degeneracją ludzkiego ciała ogarnęła całą Europę. Ponieważ, jak twierdził Karol Darwin, „umysłowe jego [człowieka] zdolności dawały mu środki do zachowywania niezmiennie swego ciała wśród zmiennych okoliczności zewnętrznego świata”[35] – człowiek nauczył się między innymi budować schronienia i szyć ubrania, wynalazł narzędzia i broń – Greg uznał, że proces doboru naturalnego nie mógł przebiegać w ludzkich organizmach w taki sam sposób, jak działał na inne gatunki. Gdy zwierzę zachoruje lub się zrani, umiera – rozumował – ludzie tymczasem korzystają z pomocy lekarza lub trafiają do szpitala. Zwierzę, które nie znajdzie pożywienia, umiera, ludzie zaś w takich sytuacjach pomagają sobie nawzajem. Darwin uznał, że jest to dowód na moralną wyższość gatunku ludzkiego, ale wywnioskował też, że dzięki temu człowiek rozwija się umysłowo. Inni badacze byli jednak podzieleni, choć w większości zgadzali się, że wraz z rozwojem cywilizacji zmieniają się fizyczne i umysłowe normy.
Pod wpływem takich dzieł jak traktat Bénédicta Morela o fizycznych, umysłowych i moralnych cechach ludzkości (1857), ale też takich zdarzeń jak atak Maxa Nordau, lekarza i dziennikarza węgierskiego pochodzenia, na środowiska intelektualne i artystyczne (1892) słowo „degeneracja” wywoływało u schyłku XIX wieku prawdziwe poruszenie. Najczęściej podnoszono temat fizycznego osłabienia ludzi pracujących – tak jak to się działo podczas wojen burskich – i łączono je z nadejściem nowoczesności oraz z miejskim stylem życia. W kontekście degeneracji najczęściej poruszano sprawę wzrostu i wagi ciała, ale mówiło się też o innych zmianach w wyglądzie fizycznym. W wydanej w 1885 roku książce Degeneration among Londoners [O degeneracji londyńczyków] szkocki chirurg James Cantlie przekonywał, że mieszkańcy Londynu stali się bladzi, wychudzeni, skarłowaciali i słabi z powodu panujących w mieście warunków życia. Zwracał uwagę między innymi na smog i przeludnienie. Pewien dwudziestojednoletni mieszkaniec tego spowitego ciemnością, zanieczyszczonego miasta osiągnął wzrost zaledwie 155 centymetrów, a w obwodzie klatki piersiowej miał 71 centymetrów – to o całe 30 centymetrów mniej niż ideał szkockiego żołnierza wzorowany na Szermierzu Borghese opisanym przez Queteleta. Miał niewielką głowę i „bladą, woskową” skórę. Jego oczy były osadzone blisko siebie, miał silnego zeza i niezwykle poważny wyraz twarzy (gdyby Cantlie przejechał się dziś metrem o ósmej rano, bez wątpienia zatrwożyłyby go poważne woskowe twarze współpasażerów).
Degeneracja ciał była jednym z tematów wiktoriańskiej prozy. W znanej opowieści Roberta Louisa Stevensona o cenionym lekarzu, który pod wpływem środków medycznych daje upust najdzikszym instynktom, Doktor Jekyll i pan Hyde (1886), Hyde różni się od Jekylla nie tylko stanem umysłu, ale też wyglądem fizycznym. Jest „mały – prawie karzeł – i obrzydliwie blady” – zupełnie jak londyńczycy opisywani przez Cantlie’a – i „[s]prawia wrażenie kaleki, chociaż kalectwa jego niepodobna nazwać”[36]. Swój wygląd pan Hyde zawdzięcza wierze Jekylla w nieunikniony postęp medyczny, ale jest to też skutek miejskiego życia. Doktor Jekyll mieszka w lekarskim centrum Londynu, przy dużym Cavendish Square w dzielnicy Westminster. Na mapie z 1889 roku, na której Charles Booth przedstawił stan majątkowy londyńczyków, cała ulica była zaznaczona na żółto – mieszkali tam najzamożniejsi[37]. Dla Hyde’a jednak lekarz wynajmuje pokoje w pobliskim Soho, czyli w szemranej części West Endu. Zło, miasto i fizyczna degrengolada – to wszystko mieszało się w wiktoriańskiej wyobraźni, a Londyn stał się „miastem potwornych zachwytów” – mówiąc słowami historyczki Judith Walkowitz[38].
Badania nad degeneracją splotły się z namysłem nad normalnością w pracach prawdziwego człowieka renesansu epoki wiktoriańskiej: Francisa Galtona, młodszego kuzyna Karola Darwina. Mógł się on poszczycić wieloma dokonaniami, ale między innymi był jednym z pierwszych badaczy, którzy określili krzywą błędu pomiarowego mianem „rozkładu normalnego” (w 1877 roku)[39]. Galton rozwijał i popularyzował ważne teorie w dziedzinie statystyki, opracował testy psychometryczne i miał swój wkład w rozwój daktyloskopii. Jest też autorem terminu „eugenika”. Badania nad rasami (race science), jak je określał, miały przynieść dobrobyt całemu narodowi. W tym celu – według Galtona – należało zachęcać osoby „sprawne” (do których Galton zaliczał siebie i swoich znajomych) do posiadania liczniejszego potomstwa, a „niesprawnych” (czyli klasę pracującą, osoby o kolorze skóry innym niż biały i wszystkich niespełniających odgórnie narzuconych norm fizycznych czy umysłowych) do tego zniechęcać, niektórym zaś może nawet uniemożliwiać rozmnażanie. Nie był to odosobniony pomysł – pod koniec XIX i na początku XX wieku eugenika była obecna w zachodniej nauce i medycynie. Do 1950 roku – kiedy w końcu zmieniono nazwę placówki – w renomowanym Kolegium Uniwersyteckim w Londynie (University College London, UCL) funkcjonowało Galton Laboratory for National Eugenics (Galtonowskie Laboratorium Państwowej Eugeniki)[4*].
Te dwie sprawy są ze sobą powiązane. Zainteresowanie Galtona statystyką, koncepcją normalności, tożsamością i dziedziczeniem były splecione z badaniami nad eugeniką i jej popularyzowaniem – a ten związek często pozostaje niezauważony. Kiedy w 2014 roku w Muzeum Londynu otwarto (całkiem skądinąd niezłą) wystawę poświęconą Sherlockowi Holmesowi, w ostatniej sali można było podziwiać sprzęt badawczy ze zbiorów Galtona. „Francis Galton pracował naukowo w Londynie w tym samym czasie, gdy Sherlock Holmes rozwiązywał w tym mieście zagadki” – tak (mniej więcej) głosił napis na tabliczce. „Niektórych z tych sprzętów mógłby używać również Sherlock”. Większość zwiedzających zapewne po raz pierwszy usłyszała tam o Galtonie. „Co za geniusz!” – z taką myślą mogliby opuszczać wystawę, oczywiście przy założeniu, że w ogóle zapamiętaliby to nazwisko. Nie przyszłoby im do głowy, że opracowane przez niego techniki zostaną wykorzystane do umacniania władzy kolonialnej, nie mieliby też pojęcia o zgubnych skutkach eugeniki dla osób uznawanych za „inne”.
Galton interesował się odchyleniami od normy, a nie tylko przeciętnością[40]. Żeby zmierzyć wpływ dziedziczenia na wzrost roślin, rozdawał znajomym ziarenka groszku posortowane według wielkości roślin macierzystych. W czasie International Health Exhibition (Międzynarodowej Wystawy Zdrowia) w 1884 roku założył tymczasowe laboratorium antropometrii, w którym osoby odwiedzające wystawę mogły za niewielką opłatą dokonać pomiaru między innymi wzrostu, siły uścisku ręki czy ostrości wzroku, dzięki czemu Galton w łatwy sposób zdobył dane dotyczące tysięcy ludzi. Zastosował rozkład normalny do przedstawienia niezliczonych wartości – było to przedsięwzięcie zakrojone na znacznie większą skalę niż badania Queteleta[41].
Galton, głęboko przekonany o istnieniu ścisłego związku pomiędzy dziedziczeniem i geniuszem, twierdził, że rozkład normalny „talentów” ujawnionych w czasie jego badań daje takie same wyniki jak rozkład klas społecznych w wykresach przedsiębiorcy i reformatora społecznego Charlesa Bootha. Miał też przeświadczenie – które dziś wydaje się absurdalne – że skoro między przynależnością klasową a talentem można postawić znak równości, to struktura klasowa społeczeństwa wiktoriańskiego jest czymś całkowicie naturalnym i – jakżeby inaczej – normalnym. Uczeń Galtona, Karl Pearson, który w młodości był wyznawcą socjalizmu i feminizmu, zgadzał się, że „bardzo ubogie osoby, utrzymujące się z nieregularnych dochodów”, mają najmniej talentów i „jeśli spojrzeć z punktu widzenia wartości dla społeczeństwa, (...) są jednostkami niepożądanymi”[42]. I tak po raz kolejny normy i standardy mogły doprowadzić do wskazywania, które osoby są wartościowe, jedynie z wykorzystaniem arbitralnie wyznaczonych faktów, na podstawie których wyciąga się dalekosiężne wnioski.
Nie wszystkie prace Galtona dotyczące normalności były jednak związane ze statystyką. Bardzo długo fascynujące były dla mnie jego portrety syntetyczne. W 1878 roku dzięki pomocy psychologa ewolucyjnego Herberta Spencera Galton ogłosił, że znalazł sposób na „określanie typowych cech” grup ludzi „pod pewnymi względami do siebie podobnych”[43]. Metoda ta opierała się na wykorzystaniu długiego czasu naświetlania wymaganego do zrobienia zdjęcia w latach dwudziestych XIX wieku. Galton wykonywał osiem portretów o tych samych wymiarach i układał klisze jedną na drugiej w taki sposób, żeby pary oczu przedstawionych na nich osób znajdowały się mniej więcej w tym samym miejscu. Jeśli czas naświetlania wynosił osiemdziesiąt sekund, co dziesięć sekund usuwał jedną fotografię, tak że każda z nich była naświetlana przez krótki czas. Po wywołaniu zdjęcia ukazywał się wizerunek „nieprzedstawiający nikogo konkretnego, ale wyobrażoną postać noszącą przeciętne cechy wybranej grupy ludzi”[44]. Tak oto można było zobaczyć przeciętnego człowieka.
Z początku Galton tworzył wizerunki groźnych przestępców w nadziei, że portret syntetyczny uwidoczni ich „cechy kryminalne”. Według opisu współczesnego mu kryminologa Cesarego Lombrosa były to między innymi wydatne policzki, spłaszczony nos, kanciasta czaszka i duże oczodoły, „które w połączeniu z zakrzywionym kształtem nosa nadawały przestępcom wygląd drapieżnego ptaka”[45]. Ku zdumieniu Galtona portrety syntetyczne wcale nie uwydatniały tych cech – wręcz przeciwnie. Te „szczególne złowieszcze nieregularności” w wyglądzie przestępców zacierały się, tak że „na jaw wychodziło to, co wspólne dla wszystkich ludzi”. Można by z tego wysnuć wniosek, że nie istnieje ktoś taki jak typowy złoczyńca, ale Galton nie był skory do rezygnacji z wiary w biologię dziedziczenia. Według niego fotografia syntetyczna przedstawiała „nie samego przestępcę, lecz osobę, która ma skłonności do popełnienia zbrodni” – to nie przeciętny człowiek, ale przeciętny wizerunek nienormalnej osoby[46]. Galton był przekonany, że jego fotografie potwierdzają istnienie „przeciętnych” rysów przestępcy i że można na podstawie wyglądu fizycznego zidentyfikować osobę skłonną do popełnienia zbrodni – ale nie tylko, bo na przykład również osoby z chorobami psychicznymi czy cierpiące na gruźlicę. Twarze na fotografiach syntetycznych miały ujawnić nienormalną osobowość lub nienormalny umysł.
Wybór opublikowanych przez Galtona w 1883 roku fotografii syntetycznych, które miały ukazywać typowe cechy osób chorych i przestępców. W tamtym czasie powszechna była wiara w dziedziczne przekazywanie suchot (gruźlicy).
Co jednak według Francisa Galtona i jego uczniów było normalne? Nie wolno zapominać, że – jak wykazało badanie Petera Cryle’a i Elizabeth Stephens – zanim Galton zaczął przedstawiać normalność na wykresach w kształcie dzwonu, już wcześniej miał dość szczególne wyobrażenie normalności[47]. To tendencja, która wciąż powraca. Zanim jeszcze Galton i inni badacze wyliczyli normy, usuwali z wykresów wszystkie dane, które wydawały się odchyleniami. Przez długi czas problem dla statystyków stanowiły dzieci, które mają irytującą tendencję do rozwoju na przestrzeni lat. Zresztą podobnie irytujące są kobiety. Galton „transponował” zebrane dane dotyczące kobiet w taki sposób, żeby dało się je zestawić z informacjami na temat mężczyzn. Na przykład wzrost kobiet trzeba było przeliczyć na wyższe wartości, żeby dane mieściły się na krzywej dzwonowej. Ta adaptacja nie była jedynie wykorzystywanym przez statystyków narzędziem, które miało umożliwić porównywanie zgromadzonych danych, ale przyczyniła się do ustalenia standardów. To mężczyźni stanowili biologiczną normę, a to, co dotyczy kobiet, trzeba było do niej przykroić. Więcej: normą byli oczywiście biali mężczyźni i to z nimi porównywano przedstawicieli innych ras. Pod koniec epoki wiktoriańskiej nowym typem przeciętnego człowieka stali się biali wykwalifikowani mężczyźni. Sam Galton był lekarzem, naukowcem, pisarzem, bankierem, handlowcem, prawnikiem i przedsiębiorcą. Statystycznie rzecz biorąc, daleko było mu do przeciętnego typu, ale i tak został uznany za zdrowy ideał, wedle którego należy oceniać innych. Miał czas i środki finansowe pozwalające mu – zgodnie z zaleceniami Jamesa Cantlie’a – uprawiać jazdę na rowerze i grę w tenisa ziemnego, dlatego był w stanie utrzymać w ryzach widmo pana Hyde’a. Podobnie jak psychiatra George Savage, mógł się zapisać do klubu alpinistów, dzięki czemu znajomi mówili o nim z uznaniem: „zapalony amator wspinaczki”, który „uwielbia wspinać się na strome skały i uprawiać sport na świeżym powietrzu... jeździć na nartach po pokrytych śniegiem i lodem trasach”[48].
Równocześnie to, że przedstawiciele innych klas społecznych i grup etnicznych „nie zdołali” osiągnąć idealnego wzrostu, idealnej wagi ciała czy idealnego obwodu klatki piersiowej (idealnych, bo typowych dla wykwalifikowanych osób z klasy średniej), jawiło się jako problem społeczny. W epoce wiktoriańskiej powszechnie przyjmowano, że zahamowanie wzrostu to nie efekt wpływu środowiska i okoliczności, w których przyszło komuś żyć, ale dziedzictwo biologiczne i porażka moralna. Eugenika głosiła, że są ludzie, którzy nie powinni się rozmnażać i którym należy to uniemożliwić. W Wielkiej Brytanii nigdy nie wprowadzono obowiązku uzyskiwania zezwoleń na zawarcie małżeństwa, mimo że domagało się tego wielu lekarzy, naukowców, polityków i nie tylko, lecz w Stanach Zjednoczonych i Europie w kilku pierwszych dekadach XX wieku wdrożono środki prawne ograniczające możliwość zawierania ślubów i narzucające obowiązek sterylizacji. Pierwsza ustawa o przymusowej sterylizacji, przyjęta w Indianie w 1907 roku, miała sprawić, że osoby uznane za fizycznie i psychicznie „niesprawne” nie będą miały dzieci[49].
Obsesja na punkcie degradacji fizycznej była nierozerwalnie spleciona z dyskryminacją i obawami dotyczącymi przynależności rasowej i klasowej. Badacze porównywali „zdegenerowanych” białych Anglików do tak zwanych ras prymitywnych. Tworzyli hierarchię przedstawicieli różnych ras i klas opartą na rozmiarze i kształcie czaszki, wzroście, wadze i innych cechach wyglądu[50]. Wiktoriańscy pisarze ochrzcili Afrykę mianem Czarnego Lądu i uznali, że jej bliźniaczym odpowiednikiem jest londyńska dzielnica East End[51]. „Tego lata uwagę całego cywilizowanego świata zwróciła opowieść pana Stanleya o «najczarniejszej Afryce»”, pisał William Booth, założyciel Armii Zbawienia. Jego język wydaje się dziś szokujący, ale wówczas był bezrefleksyjnie przyjmowany przez większość białych czytelników pism Bootha. Pisał on o „leśnej dziczy” w Kotlinie Konga, gdzie „w ciemnym, wilgotnym powietrzu przepełnionym wyziewami z nagrzanych bagien czają się skarłowaciałe istoty ludzkie pędzące prymitywny żywot kanibali”[52]. Booth bezkrytycznie przyjął ten opis przedstawiony przez podróżnika Henry’ego Stanleya i tak go podsumował: „Skoro istnieje najczarniejsza Afryka, to czyż nie może istnieć najczarniejsza Anglia?”[53]. Dla Bootha i innych misjonarzy to właśnie religia stanowiła „drogę wyjścia” z tych „niecywilizowanych” okoliczności. Dla Stanleya natomiast (dziś kojarzonego bardziej ze słynnymi słowami „doktor Livingstone, jak sądzę?” niż z rolą, którą odegrał w procesie kolonizacji środkowej Afryki) siłą napędową cywilizacji był raczej handel międzynarodowy. Dla Galtona i jego zespołu – jakżeby inaczej – nauka stanowiła najważniejsze narzędzie normalizacji.
Na szczęście eugenika Galtona została skompromitowana – choć stało się to później, niż mogłoby się wydawać – ale wyobrażenie białego cispłciowego mężczyzny jako kogoś normalnego, ideału stojącego na szczycie hierarchii ma się dobrze zarówno w nauce i medycynie, jak i w tabelach oraz pomiarach, którymi do dziś się posługujemy. Nie zachwiały nim wrogie postawy ani stereotypy, wciąż krążące po internecie i atakujące nas w social mediach. Część standardów, które bezrefleksyjnie przyjmujemy, wywodzi się z mocno wypaczonych wyników badań z XIX i XX wieku.
Na przykład informacje dotyczące zdrowej masy ciała i odpowiedniego ciśnienia krwi w pierwszej połowie XX wieku były oparte na danych statystycznych zebranych przez przedsiębiorstwa ubezpieczeniowe sprzedające polisy głównie zamożnym białym Amerykanom. Dopiero niedawno uznano, że współczynnik BMI wygląda inaczej u ludzi o różnej budowie ciała. Osoby o pochodzeniu azjatyckim są obciążone wyższym ryzykiem cukrzycy i chorób serca, gdy mają sylwetkę, która wśród Europejczyków uchodziłaby za całkiem normalną. Natomiast u przekraczających „normalne” wymiary czarnych kobiet niższe jest ryzyko zachorowania na serce[54].