Dar terapii. List otwarty do nowego pokolenia terapeutów i ich pacjentów - Irvin D. Yalom - ebook

Dar terapii. List otwarty do nowego pokolenia terapeutów i ich pacjentów ebook

Irvin D. Yalom

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Dar terapii. List otwarty do nowego pokolenia terapeutów i ich pacjentów to niezwykły przewodnik po udanej psychoterapii. Yalom dzieli się w nim swoim nowatorskim podejściem do spotkań z pacjentami, a także wiedzą, jaką z tych spotkań wyniósł. Odwołując się do konkretnych przypadków, udziela szereg rad i wskazówek pomocnych w pracy terapeutycznej. Oto niektóre z nich:

  • Pozwól, by pacjent był dla ciebie kimś ważnym
  • Przyznawaj się do błędów
  • Twórz nową terapię dla każdego pacjenta
  • Odwiedzaj pacjentów w domu
  • Nigdy (prawie nigdy) nie podejmuj decyzji za pacjenta
  • Freud nie zawsze się mylił

To książka dla każdego, kto pragnie lepiej poznać proces pomagania ludziom borykającym się z problemami osobistymi oraz zrozumieć to, co dzieje się między psychoterapeutą a jego pacjentem i wzbogacić proces psychoterapeutyczny.

Irvin D. Yalom – emerytowany profesor psychiatrii na Uniwersytecie Stanforda, psychoterapeuta mający wieloletnie doświadczenie w pracy z ludźmi. Jeden z głównych przedstawicieli egzystencjonalnego podejścia w psychoterapii. Autor wielu powieści i podręczników psychologicznych. Do najbardziej popularnych należą: Psychoterapia egzystencjonalna, Kat miłości, Mama i sens życia, Istoty ulotne, Kuracja według Schopenhauera, Leżąc na kozetce.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 288

Oceny
4,7 (71 ocen)
53
15
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
claudja_s

Nie oderwiesz się od lektury

Warta uwagi. Jak zwykle Yalom nie zawiódł.
20
Angelika111

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna książka, moim zdaniem najlepsza tego autora. Z meta poziomu pokazuje ważne rzeczy które dzieją się w terapii. Odpowiada na wiele wątpliwości. Must read.
00
gazdaleksandra

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała książka! Polecam każdemu psychologowi i psychoterapeucie :)
00
DariaSokolowska0909

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam, uwielbiam twórczość Yaloma
00
wandola

Nie oderwiesz się od lektury

Cieszę się, że są takie osoby jak Yalom. Bardzo doceniam zwracanie się ku mniej doświadczonym „pomagaczom”.
00

Popularność




Wpro­wa­dze­nie

Jest ciemno. Przy­cho­dzę do pań­skiego gabi­netu, ale nie mogę pana zna­leźć. Nikogo tam nie ma. Wcho­dzę i się roz­glą­dam. Wisi tylko pana kape­lusz, panama, pełen paję­czyn.

Sny moich pacjen­tów się zmie­niły. Paję­czyny wypeł­niają mój kape­lusz; w moim gabi­ne­cie jest ciemno i nie ma tam nikogo; nie można mnie zna­leźć.

Moi pacjenci mar­twią się o moje zdro­wie: czy zdo­łam im towa­rzy­szyć w dłu­giej dro­dze tera­pii? Gdy wyjeż­dżam na waka­cje, boją się, że już nie wrócę. Wyobra­żają sobie, że uczest­ni­czą w moim pogrze­bie lub odwie­dzają mój grób.

Moi pacjenci nie pozwa­lają mi zapo­mnieć, że się sta­rzeję. Ale prze­cież robią tylko to, co do nich należy: czyż sam nie pro­si­łem, by wyra­żali wszel­kie swoje uczu­cia, dzie­lili się ze mną wszyst­kimi myślami i opo­wia­dali wszyst­kie sny? Nawet ci, któ­rzy dopiero zamie­rzają zostać moimi pacjen­tami, dołą­czają do tego chóru i ni­gdy nie zapo­mi­nają roz­po­cząć roz­mowy od pyta­nia, czy jesz­cze prak­ty­kuję.

Jed­nym z naszych ulu­bio­nych spo­so­bów zaprze­cza­nia śmierci jest wiara w oso­bi­stą wyjąt­ko­wość, prze­ko­na­nie, że wła­śnie my jeste­śmy zwol­nieni z bio­lo­gicz­nej koniecz­no­ści i życie nie obej­dzie się z nami tak surowo jak ze wszyst­kimi innymi. Pamię­tam, jak przed laty, kiedy zaczął mi się psuć wzrok, odwie­dzi­łem optyka. Zapy­tał, ile mam lat, a potem sko­men­to­wał: „Czter­dzie­ści osiem, co? No tak, dokład­nie zgod­nie z pla­nem!”.

Wie­dzia­łem, rzecz jasna, że ma abso­lutną rację, ale gdzieś z głę­bin mojej duszy wydo­był się krzyk: „Jakim pla­nem? Czyim pla­nem? Może to jest pana plan i wszyst­kich innych, ale na pewno nie mój!”.

Przy­kro stwier­dzić: wcho­dzę w jesień życia. Moje cele, zain­te­re­so­wa­nia i ambi­cje zmie­niają się zgod­nie z prze­wi­dy­wa­niami. Erik Erik­son w swo­ich bada­niach nad cyklem życio­wym opi­sał to późne sta­dium życia jako fazę gene­ra­tywną – erę post­nar­cy­styczną, gdy uwaga z posze­rza­nia wła­snych gra­nic i moż­li­wo­ści prze­nosi się na tro­skę o przy­szłe poko­le­nia1. Dziś, gdy dosze­dłem do sie­dem­dzie­siątki, potra­fię doce­nić jasność Erik­so­now­skiej wizji. Dobrze mi brzmi poję­cie gene­ra­tyw­no­ści. Pra­gnę prze­ka­zać innym to, czego się nauczy­łem. I to moż­li­wie jak naj­szyb­ciej.

Jed­nakże ofe­ro­wa­nie prze­wod­nic­twa i inspi­ra­cji kolej­nemu poko­le­niu psy­cho­te­ra­peu­tów jest dziś sprawą sza­le­nie pro­ble­ma­tyczną, dzie­dzinę naszą bowiem ogar­nął kry­zys. Ste­ro­wany wzglę­dami eko­no­micz­nymi sys­tem opieki zdro­wot­nej wpro­wa­dza rady­kalne zmiany do lecze­nia psy­cho­lo­gicz­nego; psy­cho­te­ra­pia musi zostać uspraw­niona – to zna­czy ma być nade wszystko tania i, siłą rze­czy, krótka, powierz­chowna, nie­istotna.

Nie wiem, gdzie będzie zdo­by­wać szlify następne poko­le­nie sku­tecz­nych psy­cho­te­ra­peu­tów. Nie w ramach pro­gra­mów dla sta­ży­stów. Psy­chia­tria jest bli­ska cał­ko­wi­tego porzu­ce­nia dzie­dziny psy­cho­te­ra­pii. Mło­dzi psy­chia­trzy są zmu­szeni spe­cja­li­zo­wać się w psy­cho­far­ma­ko­lo­gii, insty­tu­cje ubez­pie­cze­niowe bowiem zwra­cają koszty psy­cho­te­ra­pii jedy­nie wtedy, gdy psy­cho­te­ra­peuci są tani (innymi słowy – naj­sła­biej wyszko­leni). Obecne poko­le­nie psy­chia­trów kli­ni­cy­stów – obe­znane zarówno z tera­pią psy­cho­dy­na­miczną, jak i z lecze­niem far­ma­ko­lo­gicz­nym – jest na pewno gatun­kiem zagro­żo­nym.

Co wobec tego z pro­gra­mami szko­leń w dzie­dzi­nie psy­cho­lo­gii kli­nicz­nej? Wydaje się, że to wła­śnie one powinny wypeł­nić lukę. Nie­stety, psy­cho­lo­go­wie kli­niczni doświad­czają tych samych naci­sków rynku i w efek­cie więk­szość szkół wyż­szych uczy tera­pii zorien­to­wa­nej na objaw, krót­ko­ter­mi­no­wej – a więc takiej, któ­rej koszty zwraca ubez­pie­cze­nie.

Mar­twię się więc o psy­cho­te­ra­pię – o to, jak ją znie­kształcą naci­ski eko­no­miczne i zubożą rady­kal­nie skró­cone pro­gramy szko­le­niowe. Jestem wszakże prze­ko­nany, iż w przy­szło­ści kohorta tera­peu­tów rodem z naj­roz­ma­it­szych dys­cy­plin (psy­cho­lo­gii, porad­nic­twa, pomocy spo­łecz­nej, doradz­twa kościel­nego, filo­zo­fii kli­nicz­nej) będzie na­dal podej­mo­wać rygo­ry­styczne stu­dia pody­plo­mowe i nawet w cia­snej rze­czy­wi­sto­ści opieki zdro­wot­nej znaj­dzie pacjen­tów, któ­rzy – chcąc się roz­wi­jać i zmie­niać – zde­cy­dują się na tera­pię bez okre­ślo­nych ram cza­so­wych. To wła­śnie dla tych tera­peu­tów i dla tych pacjen­tów piszę swoją książkę.

NA TYCH STRO­NACH dora­dzam stu­den­tom, by wystrze­gali się sek­ciar­stwa, i suge­ruję plu­ra­lizm tera­peu­tyczny: się­gaj­cie po sku­teczne inter­wen­cje do róż­nych szkół. Mnie samemu jed­nak naj­bliż­sze jest podej­ście inter­per­so­nalne i egzy­sten­cjalne, dla­tego więk­szość zawar­tych tu porad pocho­dzi z jed­nego z tych sys­te­mów tera­peu­tycznych.

Od kiedy zaczą­łem się zaj­mo­wać psy­cho­te­ra­pią, zawsze inte­re­so­wały mnie dwie dzie­dziny: tera­pia gru­powa i tera­pia egzy­sten­cjalna. Są to zain­te­re­so­wa­nia rów­no­le­głe, ale odrębne: nie upra­wiam „egzy­sten­cjal­nej tera­pii gru­po­wej” – w isto­cie nie wiem nawet, co by to mogło być. Te dwa spo­soby pracy róż­nią się nie tylko for­ma­tem (sześć do dzie­wię­ciu osób w gru­pie w odróż­nie­niu od dwóch tylko w sytu­acji tera­pii egzy­sten­cjal­nej), lecz zasad­ni­czym ukła­dem odnie­sie­nia. Pod­czas tera­pii gru­po­wej pra­cuję z per­spek­tywy inter­per­so­nal­nej i zakła­dam, że pacjenci popa­dli w roz­pacz, ponie­waż nie potra­fili zbu­do­wać i pod­trzy­mać satys­fak­cjo­nu­ją­cych rela­cji inter­per­so­nal­nych.

Kiedy jed­nak dzia­łam w egzy­sten­cjal­nym ukła­dzie odnie­sie­nia, czy­nię zało­że­nie cał­kiem odmienne: przyj­muję, że pacjenci popa­dają w roz­pacz na sku­tek kon­fron­ta­cji z twar­dymi fak­tami kon­dy­cji ludz­kiej – „danymi” naszego ist­nie­nia. A ponie­waż liczne zawarte w tej książce pro­po­zy­cje odwo­łują się wła­śnie do nie­zna­nej wielu czy­tel­ni­kom postawy egzy­sten­cjal­nej, nie od rze­czy będzie pewne wpro­wa­dze­nie.

Defi­ni­cja tera­pii egzy­sten­cjal­nej: psy­cho­te­ra­pia egzy­sten­cjalna jest dyna­micz­nym podej­ściem tera­peu­tycz­nym skon­cen­tro­wa­nym na zagad­nie­niach zako­rze­nio­nych w naszym ist­nie­niu.

Chciał­bym roz­sze­rzyć tę defi­ni­cję, wyja­śnia­jąc wyra­że­nie „podej­ście dyna­miczne”. Ter­min „dyna­miczny” ma dwa zna­cze­nia: potoczne i tech­niczne. W zna­cze­niu potocz­nym „dyna­miczny” (od grec­kiego rdze­nia dyna­sthai – mieć moc albo siłę) impli­kuje siłę bądź wital­ność (mówimy na przy­kład o dyna­micz­nym pił­ka­rzu lub poli­tyku); nie o to, rzecz jasna, nam tu cho­dzi. Gdyby jed­nak zasto­so­wać to zna­cze­nie do naszego zawodu, to gdzież jest tera­peuta, który twier­dziłby, że nie jest dyna­miczny? Że – innymi słowy – jest nie­mrawy i bierny?

Nie, ja uży­wam ter­minu „dyna­miczny” w sen­sie tech­nicz­nym, który rów­nież ozna­cza siłę, jest jed­nak zako­rze­niony w modelu freu­dow­skim, opar­tym na zało­że­niu, iż w umy­śle czło­wieka dzia­łają pewne siły men­talne, a kon­flikt mię­dzy tymi siłami gene­ruje myśli, uczu­cia i zacho­wa­nia. Ponadto – i to jest sprawa naj­waż­niej­sza – te pozo­sta­jące w kon­flik­cie siły dzia­łają na róż­nych pozio­mach świa­do­mo­ści, a nie­które z nich w isto­cie są cał­kiem nie­uświa­da­miane.

Psy­cho­te­ra­pia egzy­sten­cjalna jest zatem tera­pią dyna­miczną, podob­nie jak liczne tera­pie psy­cho­ana­li­tyczne, opartą na zało­że­niu, że nie­świa­dome siły wpły­wają na świa­dome dzia­ła­nia. Wystar­czy jed­nak posta­wić kolejne pyta­nie – o naturę tych skon­flik­to­wa­nych sił wewnętrz­nych – by podej­ście egzy­sten­cjalne wzięło roz­brat z roz­ma­itymi ide­olo­giami psy­cho­ana­li­tycz­nymi.

Zgod­nie z podej­ściem egzy­sten­cjal­nym nęka­jący nas kon­flikt wewnętrzny wynika nie tylko z naszej walki ze stłu­mio­nymi popę­dami czy ze zin­ter­na­li­zo­wa­nymi waż­nymi doro­słymi z naszego dzie­ciń­stwa bądź z zapo­mnia­nymi trau­ma­tycz­nymi prze­ży­ciami, lecz rów­nież z naszej kon­fron­ta­cji z „danymi” naszego ist­nie­nia.

Czymże są te „dane” ist­nie­nia? Jeśli pozwo­limy sobie odrzu­cić lub ująć w nawias nasze codzienne sprawy i tro­ski i grun­tow­nie się zasta­no­wimy nad naszą sytu­acją w świe­cie, nie­uchron­nie dotrzemy do głę­bo­kich struk­tur ist­nie­nia („trosk osta­tecz­nych”, by użyć teo­lo­gicz­nego wyra­że­nia, pocho­dzą­cego od Paula Til­li­cha). Cztery naj­istot­niej­sze dla psy­cho­te­ra­pii tro­ski osta­teczne to – moim zda­niem – śmierć, izo­la­cja, sens życia i wol­ność (każdą z nich zde­fi­niuję i omó­wię w odpo­wied­nim miej­scu niniej­szej książki).

Stu­denci czę­sto mnie pytali, dla­czego nie popie­ram pro­gra­mów szko­le­nio­wych w dzie­dzi­nie tera­pii egzy­sten­cjal­nej. Powód jest taki, że dla mnie psy­cho­te­ra­pia egzy­sten­cjalna nie była ni­gdy odrębną, nie­za­leżną szkołą. Zamiast roz­wi­jać pro­gramy naucza­nia tera­pii egzy­sten­cjal­nej, wolę uzu­peł­niać edu­ka­cję dobrze wyszko­lo­nych tera­peu­tów dyna­micz­nych, zwięk­sza­jąc ich wraż­li­wość na kwe­stie egzy­sten­cjalne.

Pro­ces i treść. Jak w prak­tyce wygląda tera­pia egzy­sten­cjalna? By odpo­wie­dzieć na to pyta­nie, musimy się zająć dwoma waż­nymi aspek­tami dys­kursu tera­peu­tycz­nego: „tre­ścią” i „pro­ce­sem”. „Tre­ścią” jest to, o czym mowa: wypo­wie­dziane słowa, kon­kretne zagad­nie­nia, do któ­rych się te słowa odno­szą. „Pro­ces” doty­czy zupeł­nie innego i nie­sły­cha­nie waż­nego wymiaru: rela­cji inter­per­so­nal­nej mię­dzy pacjen­tem a tera­peutą. Kiedy pytamy o pro­ces, cho­dzi nam o to, co słowa (oraz zacho­wa­nia nie­wer­balne) mówią nam o natu­rze rela­cji mię­dzy oso­bami zaan­ga­żo­wa­nymi w inte­rak­cję.

Poten­cjalny obser­wa­tor moich sesji tera­peu­tycz­nych czę­sto darem­nie szu­kałby dłu­gich dys­ku­sji na temat śmierci, wol­no­ści, sensu życia czy izo­la­cji egzy­sten­cjal­nej. Tego rodzaju egzy­sten­cjalna treść może mieć zna­cze­nie jedy­nie dla nie­któ­rych (lecz nie wszyst­kich) pacjen­tów, na pew­nych (lecz nie wszyst­kich) eta­pach tera­pii. W isto­cie sku­teczny tera­peuta ni­gdy nie powi­nien sku­piać się na żad­nym obsza­rze tre­ścio­wym: w tera­pii nie należy się kie­ro­wać teo­rią, lecz rela­cją.

Gdyby jed­nak ten sam poten­cjalny obser­wa­tor poszu­ki­wał w mojej sesji pew­nego cha­rak­te­ry­stycz­nego pro­cesu, wyni­ka­ją­cego z mej egzy­sten­cjal­nej orien­ta­cji – a, to zupeł­nie co innego. Pod­wyż­szona wraż­li­wość na kwe­stie egzy­sten­cjalne wywiera głę­boki wpływ na naturę rela­cji mię­dzy tera­peutą a pacjen­tem i odci­ska się na każ­dej sesji tera­peu­tycz­nej.

Sam jestem zdzi­wiony formą, jaką przy­brała ta książka. Ni­gdy się nie spo­dzie­wa­łem, że napi­szę porad­nik dla tera­peu­tów. Kiedy jed­nak patrzę wstecz, wiem dokład­nie, jak do tego doszło. Dwa lata temu, zwie­dza­jąc japoń­skie ogrody Hun­ting­tona w Pasa­de­nie, zauwa­ży­łem, że w Biblio­tece Hun­ting­tona jest wystawa rene­san­so­wych best­sel­le­rów z Wiel­kiej Bry­ta­nii. Trzy z dzie­się­ciu wysta­wio­nych wolu­mi­nów były porad­nikami – z dzie­dziny hodowli zwie­rząt, szy­cia i ogrod­nic­twa. Ude­rzyło mnie, że nawet wów­czas, setki lat temu, tuż po wyna­le­zie­niu prasy dru­kar­skiej, porad­niki przy­cią­gały powszechną uwagę.

Dawno temu leczy­łem pisarkę, która opadł­szy z sił po napi­sa­niu po kolei dwóch powie­ści, posta­no­wiła nie brać się do kolej­nej książki, dopóki jakaś „nie uszczyp­nie jej w tyłek”. Zachi­cho­ta­łem na tę uwagę, ale tak naprawdę zro­zu­mia­łem ją dopiero w Biblio­tece Hun­ting­tona, kiedy i mnie „uszczyp­nął w tyłek” pomysł porad­nika. Natych­miast posta­no­wi­łem odło­żyć na bok inne pro­jekty pisar­skie, prze­szu­kać wszyst­kie swoje kli­niczne notatki i pisma i zasiąść do listu otwar­tego do począt­ku­ją­cych tera­peu­tów.

Duch Rainera Marii Ril­kego uno­sił się nad tym tomem. Na krótko przed wyda­rze­niem w Biblio­tece Hun­ting­tona prze­czy­ta­łem ponow­nie Listy do mło­dego poety i świa­do­mie pró­bo­wa­łem wznieść się do tego stan­dardu uczci­wo­ści, pełni i hoj­no­ści ducha.

Rady zawarte w niniej­szej książce czer­pa­łem z 45 lat prak­tyki kli­nicz­nej. Powstał szcze­gólny melanż pomy­słów i tech­nik, które przy­da­wały mi się w pracy. Owe pomy­sły są tak oso­bi­ste, sfor­mu­ło­wane z taką pew­no­ścią sie­bie, a cza­sami tak ory­gi­nalne, że nie sądzę, by czy­tel­nik mógł natra­fić na nie gdzie­kol­wiek indziej. Tom niniej­szy pod żad­nym wzglę­dem nie ma być zatem sys­te­ma­tycz­nym pod­ręcz­ni­kiem; pomy­ślany jest raczej jako suple­ment do cało­ścio­wego pro­gramu szko­le­nio­wego. Losowo, wie­dziony bar­dziej wła­snym zapa­łem niż jakim­kol­wiek kon­kret­nym porząd­kiem lub sys­te­mem, wybra­łem 85 kate­go­rii. Zaczą­łem od listy ponad 200 porad, by osta­tecz­nie odrzu­cić te, które nie budziły we mnie dosta­tecz­nego entu­zja­zmu.

Pewien czyn­nik wywarł istotny wpływ na mój wybór. W swo­ich ostat­nich powie­ściach i opo­wia­da­niach umie­ści­łem wiele opi­sów pro­ce­dur tera­peu­tycz­nych, które przy­da­wały mi się w pracy kli­nicz­nej; ponie­waż jed­nak moje utwory bele­try­styczne mają czę­sto wydźwięk komiczny, a nawet bur­le­skowy, czy­tel­ni­kom może być trudno zgad­nąć, kiedy mówię serio, a kiedy żar­tuję. W Darze tera­pii mogę sprawę posta­wić jasno.

Książka jest uży­tecz­nym zbio­rem moich ulu­bio­nych inter­wen­cji albo stwier­dzeń, dużo więc w niej tech­niki, a mało teo­rii. Czy­tel­ni­ków poszu­ku­ją­cych szer­szego tła teo­re­tycz­nego odsy­łam do ksią­żek matek: Psy­cho­te­ra­pia egzy­sten­cjalna i Psy­cho­te­ra­pia gru­powa: teo­ria i prak­tyka.

Stu­dio­wa­łem medy­cynę i psy­chia­trię, przy­wy­kłem zatem do ter­minu „pacjent” (z łaciń­skiego patiens – ktoś, kto cierpi bądź znosi cier­pie­nie), ale uży­wam też jako syno­nimu ter­minu „klient”, powszech­nego w psy­cho­lo­gii i tra­dy­cji porad­nic­twa. Okre­śle­nie „pacjent” dla nie­któ­rych wiąże się z dystan­sem, bra­kiem zain­te­re­so­wa­nia i zaan­ga­żo­wa­nia i z auto­ry­tarną postawą tera­peuty. Pro­szę jed­nak nie porzu­cać lek­tury! Ja chcę zachę­cić do rela­cji tera­peutycznej opar­tej na zaan­ga­żo­wa­niu, otwar­to­ści i rów­no­ści.

Wiele ksią­żek – wśród nich i moje – zawiera ogra­ni­czoną liczbę istot­nych kwe­stii oraz obszerny „wypeł­niacz”, który ma te kwe­stie zgrab­nie powią­zać. Tutaj umie­ści­łem bar­dzo dużo waż­nych suge­stii, czę­sto zupeł­nie ode­rwa­nych myśli, a pomi­ną­łem więk­szość „wypeł­niacza” oraz przejść, tekst więc składa się z licz­nych nie­po­wią­za­nych ze sobą wąt­ków.

„Hasła” do mojego porad­nika wybie­ra­łem na chy­bił tra­fił i spo­dzie­wam się, że wielu czy­tel­ni­ków zapo­zna się z nimi wyryw­kowo, zgod­nie z wła­snym zain­te­re­so­wa­niem. Na koniec wszakże spró­bo­wa­łem pogru­po­wać je tak, by cała struk­tura stała się bar­dziej przy­ja­zna czy­tel­ni­kowi.

Część pierw­sza (rozdz. 1–40) doty­czy natury rela­cji mię­dzy tera­peutą a pacjen­tem, ze szcze­gól­nym naci­skiem na „tu i teraz” – na to, jak tera­peuta używa sie­bie i swo­jej otwar­to­ści.

Potem (rozdz. 41–51) prze­cho­dzę od pro­cesu do tre­ści i pro­po­nuję metody bada­nia spraw osta­tecz­nych: śmierci, sensu życia, wol­no­ści (wraz z pro­ble­mami odpo­wie­dzial­no­ści i podej­mo­wa­nia decy­zji).

W czę­ści trze­ciej (rozdz. 52–76) oma­wiam roz­ma­ite sprawy zwią­zane z codzienną prak­tyką tera­peu­tyczną.

W czwar­tej (rozdz. 77–83) zaj­muję się snami w tera­pii.

W ostat­niej czę­ści (rozdz. 84–85) oma­wiam zagro­że­nia i przy­wi­leje zwią­zane z zawo­dem tera­peuty.

Tekst jest usiany wie­loma moimi ulu­bio­nymi, spe­cy­ficz­nymi wyra­że­niami i inter­wen­cjami. Jed­no­cze­śnie zachę­cam do spon­ta­nicz­no­ści i twór­czo­ści. Pro­szę zatem nie trak­to­wać inter­wen­cji, które są cha­rak­te­ry­styczne dla mnie – dla mojego spo­sobu patrze­nia na świat, moich prób się­gnię­cia do wła­snego wnę­trza, poszu­ki­wa­nia wła­snego stylu i głosu – jak recepty pro­ce­du­ral­nej. Wielu stu­den­tów stwier­dzi, że bar­dziej im odpo­wia­dają inne sta­no­wi­ska teo­re­tyczne i inne style. Rady tu zawarte pocho­dzą z mojej prak­tyki kli­nicz­nej – pracy ze śred­nio bądź dobrze funk­cjo­nu­ją­cymi pacjen­tami (w odróż­nie­niu od pacjen­tów psy­cho­tycz­nych lub znacz­nie zabu­rzo­nych), z któ­rymi przez okres od kilku mie­sięcy do dwóch–trzech lat spo­ty­ka­łem się raz, a rza­dziej dwa razy w tygo­dniu. W tera­pii sta­wiam sobie cele ambitne: oprócz usu­nię­cia obja­wów i ulże­nia w bólu dążę do uła­twie­nia roz­woju i do pod­sta­wo­wych zmian cha­rak­teru. Zdaję sobie sprawę, że sytu­acja kli­niczna wielu czy­tel­ni­ków jest zupeł­nie inna – odmienna orga­ni­za­cja pracy, inna popu­la­cja pacjen­tów i krótki czas trwa­nia tera­pii. Mam wszakże nadzieję, że ci, któ­rzy się­gną po tę książkę, znajdą wła­sną, twór­czą drogę do zaadap­to­wa­nia i zasto­so­wa­nia w swo­jej pracy tego, czego ja się nauczy­łem.

Podzię­ko­wa­nia

Wiele osób poma­gało mi w pisa­niu tej książki. Po pierw­sze, jak zwy­kle, zawdzię­czam dużo mojej żonie, Mari­lyn, która zawsze była moją pierw­szą i naj­wni­kliw­szą czy­tel­niczką. Kilku kole­gów – Mur­ray Bil­mes, Peter Rosen­baum, David Spie­gel, Ruthel­len Jos­sel­son i Saul Spiro – prze­czy­tało ręko­pis i udzie­liło mi istot­nych uwag kry­tycz­nych. Nie­któ­rzy kole­dzy i stu­denci – Neil Brast, Rick Van Rhe­enen, Mar­tel Bry­ant, Ivan Gen­dzel, Randy Wein­gar­ten, Ines Roe, Eve­lyn Beck, Susan Gold­berg, Tracy Larue Yalom i Scott Haigley – prze­czy­tali i oce­nili frag­menty. Człon­ko­wie mojej zawo­do­wej grupy wspar­cia poświę­cali hoj­nie swój czas na omó­wie­nie nie­któ­rych czę­ści książki. Kilku pacjen­tów pozwo­liło włą­czyć do niej opisy ich tera­pii i snów. Wszyst­kim im jestem ogrom­nie wdzięczny.

ROZ­DZIAŁ 1

Usu­waj prze­szkody z drogi roz­woju

Gdy ucząc się psy­cho­te­ra­pii, szu­ka­łem wła­snej drogi, naj­więk­szą pomocą sta­no­wiła dla mnie książka Karen Hor­ney Ner­wica a roz­wój czło­wieka2, w niej zaś naj­więk­sze wra­że­nie wywarł na mnie pogląd, zgod­nie z któ­rym czło­wiek ma wro­dzoną skłon­ność do samo­re­ali­za­cji. Hor­ney wie­rzyła, że jeśli usu­nie się prze­szkody, istota ludzka roz­wi­nie się w doj­rza­łego, pod każ­dym wzglę­dem speł­nio­nego doro­słego, tak jak żołądź roz­wija się w dąb.

Po pro­stu tak, jak „żołądź wyra­sta na drzewo dębowe…”. Cóż za wspa­niały, wyzwa­la­jący i roz­ja­śnia­jący obraz! Na zawsze zmie­nił moje podej­ście do psy­cho­te­ra­pii, pozwo­lił ina­czej spoj­rzeć na moją pracę. Odtąd moim zada­niem będzie usu­wa­nie prze­szkód z drogi pacjenta! Nie muszę wyko­ny­wać całej roboty; nie muszę zaszcze­piać pacjen­towi pra­gnie­nia roz­woju, uczyć go cie­ka­wo­ści, woli, rado­ści życia, tro­ski, lojal­no­ści ani żad­nej z mnó­stwa tych cech, które czy­nią nas w pełni ludźmi. Nie; muszę tylko roz­po­znać i usu­nąć prze­szkody. Reszta przyj­dzie potem sama dzięki dzia­ła­ją­cym w pacjen­cie siłom samo­re­ali­za­cji.

Pamię­tam młodą wdowę, któ­rej serce – jak powia­dała – zban­kru­to­wało: nie potra­fiła już kochać. Ta nie­zdol­ność do miło­ści mnie onie­śmie­lała. Nie wie­dzia­łem, jak się do niej zabrać. Ale zająć się ziden­ty­fi­ko­wa­niem i wyko­rze­nie­niem licz­nych blo­ków, które prze­szka­dzały jej kochać? Tyle mogłem prze­cież zro­bić!

Szybko się zorien­to­wa­łem, że miłość wyda­wała się jej zdradą. Miłość do kogoś rów­nała się zdra­dzie wobec zmar­łego męża; była ostat­nim gwoź­dziem do jego trumny. Gdyby kogoś innego poko­chała tak głę­boko, jak kochała męża (a nie zgo­dzi­łaby się na żadne słab­sze uczu­cie), zna­czy­łoby to, że jej miłość do męża była w jakiś spo­sób nie­do­sta­teczna lub nie­do­sko­nała. Miłość do kogoś innego byłaby samo­znisz­cze­niem, pacjentka bowiem nie­uchron­nie odczu­łaby wów­czas stratę i zwią­zany z nią pie­kący ból. Nie­od­po­wie­dzial­nie byłoby kochać kogoś innego: była zła i prze­klęta, a jej poca­łunki były poca­łun­kami śmierci.

Wiele mie­sięcy ciężko pra­co­wa­li­śmy nad ziden­ty­fi­ko­wa­niem wszyst­kiego, co jej prze­szka­dzało kochać innego męż­czy­znę. Całe mie­siące zma­ga­li­śmy się z każdą po kolei prze­szkodą. Kiedy jed­nak mie­li­śmy to już za sobą, górę wziął pro­ces wewnętrzny: pacjentka spo­tkała męż­czy­znę, zako­chała się w nim i ponow­nie wyszła za mąż. Nie musia­łem jej uczyć, jak szu­kać, jak dawać, trosz­czyć się i kochać – nie wie­dział­bym, jak to zro­bić.

Parę słów o Karen Hor­ney: mło­dzi tera­peuci nie znają tego nazwi­ska. W naszej dzie­dzi­nie prace wybit­nych teo­re­ty­ków nie­długo pozo­stają na pół­kach i dla­tego ja, w swo­jej książce, od czasu do czasu oddam się wspo­mnie­niom – nie po to tylko, by zło­żyć należny hołd lumi­na­rzom, lecz by pod­kre­ślić, że mie­li­śmy wielu wybit­nie uzdol­nio­nych ludzi, któ­rzy wnie­śli do naszej dzie­dziny ważny wkład i poło­żyli solidne fun­da­menty pod dzi­siej­szą prak­tykę tera­peu­tyczną.

Spe­cy­ficz­nie ame­ry­kań­skim przy­czyn­kiem do teo­rii psy­cho­dy­na­micz­nej jest ruch neo­freu­dow­ski.

Freud kon­cen­tro­wał się na teo­rii popę­dów i uwa­żał, że to od ujaw­nie­nia i wyra­że­nia wro­dzo­nych popę­dów zależy roz­wój jed­nostki. Neo­freu­dy­ści nato­miast – zarówno kli­ni­cy­ści, jak i teo­re­tycy – pod­kre­ślali, że trzeba uwzględ­nić znaczny wpływ śro­do­wi­ska inter­per­so­nal­nego, które roz­wija jed­nostkę i, w ciągu całego jej życia, kształ­tuje struk­turę cha­rak­teru. Prace naj­bar­dziej zna­nych teo­re­ty­ków rela­cji inter­per­so­nal­nych – Harry’ego Stacka Sul­li­vana, Eri­cha Fromma i Karen Hor­ney – miały tak głę­boki wpływ na nasz język tera­peu­tyczny i prak­tykę, że wszy­scy, nawet o tym nie wie­dząc, jeste­śmy neo­freu­dy­stami. Przy­po­mina się tu pan Jour­dain z Molie­row­skiej kome­dii Miesz­cza­nin szlach­ci­cem, który zapo­znaw­szy się z defi­ni­cją prozy, oświad­cza ze zdu­mie­niem: „Daję słowo, zatem ja już prze­szło czter­dzie­ści lat mówię prozą nie mając o tym żyw­nego poję­cia!”3.

ROZ­DZIAŁ 2

Uni­kaj dia­gnozy

(chyba że dla agen­cji ubez­pie­cze­nio­wych)

W dzi­siej­szych szko­le­niach z zakresu psy­cho­te­ra­pii kła­dzie się zbyt duży – moim zda­niem – nacisk na umie­jęt­ność sta­wia­nia dia­gnozy. Admi­ni­stra­to­rzy służby zdro­wia wyma­gają od tera­peu­tów szyb­kiej i pre­cy­zyj­nej dia­gnozy, a następ­nie krót­kiej, dopa­so­wa­nej do niej tera­pii. Brzmi to dobrze. Brzmi logicz­nie i racjo­nal­nie. Ma jed­nak nie­wiele wspól­nego z rze­czy­wi­sto­ścią. Jest nato­miast wyra­zem ilu­zo­rycz­nej próby usta­no­wie­nia nauko­wej pre­cy­zji tam, gdzie nie jest to ani moż­liwe, ani pożą­dane.

Posta­wie­nie dia­gnozy ma nie­wąt­pli­wie zasad­ni­cze zna­cze­nie w lecze­niu wielu poważ­nych scho­rzeń uwa­run­ko­wa­nych bio­lo­gicz­nie (na przy­kład schi­zo­fre­nii, zabu­rzeń dwu­bie­gu­no­wych, poważ­nych zabu­rzeń afek­tyw­nych, padaczki skro­nio­wej, zatru­cia lekami, orga­nicz­nych zabu­rzeń ośrod­ko­wego układu ner­wo­wego spo­wo­do­wa­nych zatru­ciem, zmia­nami zwy­rod­nie­nio­wymi lub zaka­że­niem), przy­nosi jed­nak efekt prze­ciwny do zamie­rzo­nego w przy­padku zwy­kłej psy­cho­te­ra­pii pacjen­tów znacz­nie mniej zabu­rzo­nych.

Dla­czego? Po pierw­sze, psy­cho­te­ra­pia to stop­niowo prze­bie­ga­jący pro­ces, pod­czas któ­rego tera­peuta pró­buje moż­li­wie naj­peł­niej poznać pacjenta. Dia­gnoza ogra­ni­cza pole widze­nia; zmniej­sza zdol­ność trak­to­wa­nia innego czło­wieka jako osoby. Kiedy już posta­wimy dia­gnozę, mamy ten­den­cję do selek­tyw­nego pomi­ja­nia tych aspek­tów pacjenta, które do tej kon­kret­nej dia­gnozy nie pasują i, odpo­wied­nio, przy­wią­zy­wa­nia nad­mier­nej wagi do tych sub­tel­nych cech, które zdają się pier­wotną dia­gnozę potwier­dzać. Ponadto dia­gnoza może dzia­łać jako samo­speł­nia­jąca się prze­po­wied­nia. Odno­sząc się do pacjenta jak do osoby „z pogra­ni­cza” albo „histe­rycz­nej”, możemy sty­mu­lo­wać i pod­trzy­my­wać cechy, które by o tego typu zabu­rze­niach świad­czyły. I rze­czy­wi­ście – długa jest histo­ria jatro­gen­nego wpływu medy­cyny na kształt jed­no­stek kli­nicz­nych, aż po obecną kon­tro­wer­sję na temat oso­bo­wo­ści wie­lo­ra­kiej oraz wypar­tych wspo­mnień doty­czą­cych mole­sto­wa­nia sek­su­al­nego w dzie­ciń­stwie. A trzeba też pamię­tać o niskiej rze­tel­no­ści wymie­nia­nej w DSM kate­go­rii „zabu­rze­nia oso­bo­wo­ści” (a wła­śnie tego typu pacjenci czę­sto podej­mują psy­cho­te­ra­pię dłu­go­ter­mi­nową).

Wszy­scy też wiemy, o ile łatwiej posta­wić dia­gnozę zgod­nie z aktu­alną wer­sją DSM po pierw­szym wywia­dzie niż znacz­nie póź­niej, powiedzmy po dzie­sią­tej sesji, kiedy już dużo lepiej znamy daną osobę. Czyż to nie dziwny rodzaj nauki? Mój kolega4 zwraca na ten fakt uwagę mło­dych psy­chia­trów odby­wa­ją­cych staż pod jego opieką, pyta­jąc: „Jeśli uczest­ni­czysz teraz w tera­pii albo się zasta­na­wiasz nad jej pod­ję­ciem, to jak myślisz, jak twój tera­peuta zdia­gno­zo­wałby zgod­nie z DSM-IV kogoś tak skom­pli­ko­wa­nego jak ty?”.

Podej­mu­jąc się tera­pii, musimy być obiek­tywni, ale nie zanadto; jeśli zbyt poważ­nie potrak­tu­jemy sys­tem dia­gno­styczny DSM, jeśli uwie­rzymy, że nasz podział odpo­wiada jakiejś obiek­tyw­nej rze­czy­wi­sto­ści, możemy nara­zić na nie­bez­pie­czeń­stwo ludzką, spon­ta­niczną, twór­czą i nie­pewną naturę tera­peu­tycz­nej przy­gody. Pamię­tajmy, że kli­ni­cy­ści, któ­rzy for­mu­ło­wali poprzed­nie, dziś zarzu­cone sys­temy dia­gno­styczne, byli kom­pe­tentni, dumni ze swego dzieła i tak samo prze­ko­nani o swo­jej słusz­no­ści jak obecni człon­ko­wie komi­sji opra­co­wu­ją­cych DSM. Przyj­dzie bez wąt­pie­nia taki czas, gdy chiń­skie menu DSM-IV wyda się spe­cja­li­stom od zdro­wia psy­chicz­nego czymś cał­ko­wi­cie nie­do­rzecz­nym.

ROZ­DZIAŁ 3

Wspólna podróż tera­peuty i pacjenta

Fran­cu­ski pisarz André Mal­raux opi­sał wiej­skiego księ­dza, który dzie­siątki lat wysłu­chi­wał spo­wie­dzi, by na koniec tak pod­su­mo­wać to, czego się dowie­dział o natu­rze ludz­kiej: „Przede wszyst­kim ludzie są znacz­nie bar­dziej nie­szczę­śliwi niż się myśli […] Poza tym, w grun­cie rze­czy, nie ma ludzi doro­słych”5. Prze­zna­cze­niem każ­dego – zarówno tera­peuty, jak i pacjenta – jest doświad­cza­nie nie tylko roz­ko­szy życia, lecz rów­nież jego nie­uchron­nych ciem­nych stron: roz­cza­ro­wań, sta­rze­nia się, cho­rób, izo­la­cji, utraty, braku sensu, bole­snych wybo­rów i śmierci.

Nikt nie ujął tego bru­tal­niej i bar­dziej ponuro niż nie­miecki filo­zof Arthur Scho­pen­hauer:

We wcze­snej mło­do­ści sto­imy przed całym naszym dal­szym bie­giem życia niczym dzieci przed kur­tyną teatralną, w rado­snym i nie­cier­pli­wym ocze­ki­wa­niu rze­czy, które mają nadejść. To wiel­kie szczę­ście, że nie wiemy, co rze­czywiście nadej­dzie. Kto bowiem by wie­dział, temu dzieci jawi­łyby się cza­sami jako nie­winni wino­wajcy, któ­rzy zostali wpraw­dzie ska­zani nie na śmierć, lecz na życie, jed­nak nie usły­szeli jesz­cze sen­ten­cji swo­jego wyroku6.

Albo znów:

Jeste­śmy podobni do jagniąt, igra­ją­cych na łące, pod­czas gdy rzeź­nik wybiera już wzro­kiem to czy tamto z nich; nie wiemy bowiem – w swych dobrych dniach – jakie nie­szczę­ście już nam los gotuje: cho­robę, prze­śla­do­wa­nie, zubo­że­nie, oka­le­cze­nie, oślep­nię­cie, obłą­ka­nie, śmierć etc.7

Spoj­rze­nie Scho­pen­hau­era jest mocno zabar­wione jego wła­snym nie­szczę­ściem, trudno jed­nak prze­czyć roz­pa­czy wbu­do­wa­nej w życie każ­dej samo­świa­do­mej jed­nostki. Od czasu do czasu wyobra­żamy sobie z żoną, że pla­nu­jemy przy­ję­cie dla grupy ludzi o podob­nych skłon­no­ściach, na przy­kład dla naszych zna­jo­mych mono­po­li­stów, pło­mien­nych nar­cy­zów albo mistrzów bier­nej agre­sji, czy też – dla odmiany – przy­ję­cie „szczę­śliwe”, na które zapra­szamy tylko ludzi naprawdę szczę­śli­wych. Ni­gdy nie mie­li­śmy żad­nych trud­no­ści z zapeł­nie­niem miejsc przy naj­dziw­niej­szych sto­łach, ani razu nato­miast nie udało nam się zgro­ma­dzić kom­pletu na przy­ję­cie dla „szczę­śli­wych”. Za każ­dym razem, kiedy już, już mamy kilka osób o pogod­nych cha­rak­te­rach i wcią­gamy je na listę w ocze­ki­wa­niu, aż się zbie­rze kom­plet, stwier­dzamy, że tego bądź owego z naszych szczę­śli­wych gości dosię­gło w końcu jakieś wiel­kie nie­szczę­ście – zazwy­czaj jego samego lub kogoś z jego bli­skich dopada poważna cho­roba.

To tra­giczne, lecz reali­styczne spoj­rze­nie na życie od dawna wywiera wpływ na moje sto­sunki z ludźmi poszu­ku­ją­cymi mojej pomocy. Ist­nieje wiele okre­śleń rela­cji tera­peu­tycz­nej (pacjent – tera­peuta, klient – kon­sul­tant, ana­li­zo­wany – ana­li­tyk, klient – pomoc­nik, a ostat­nio, jak dotych­czas naj­bar­dziej odra­ża­jące, użyt­kow­nik – dostawca), żadne jed­nak z nich nie oddaje traf­nie mojego rozu­mie­nia rela­cji tera­peu­tycz­nej. Wolę myśleć, że ja i moi pacjenci jeste­śmy towa­rzy­szami podróży; ter­min ten znosi roz­róż­nie­nie mię­dzy „nimi” (dotknię­tymi cho­robą) a „nami” (uzdro­wi­cie­lami). Pod­czas wła­snego tre­ningu tera­peu­tycz­nego czę­sto spo­ty­ka­łem się z poję­ciem tera­peuty w pełni prze­ana­li­zo­wa­nego. W miarę wszakże jak sze­dłem przez życie – wcho­dzi­łem w bli­skie związki z wie­loma moimi kole­gami po fachu, spo­ty­ka­łem naj­więk­sze auto­ry­tety w tej dzie­dzi­nie, byłem pro­szony o udzie­le­nie pomocy moim byłym tera­peu­tom i nauczy­cie­lom i sam zosta­łem nauczy­cie­lem i senio­rem – coraz lepiej zda­wa­łem sobie sprawę z mitycz­nej natury tego poję­cia. Tkwimy w tym wszy­scy razem i nie ma tera­peuty, nie ma czło­wieka cał­ko­wi­cie zabez­pie­czo­nego przed imma­nent­nymi tra­ge­diami ist­nie­nia.

Jedna z moich ulu­bio­nych opo­wie­ści o uzdra­wia­niu pocho­dzi z książki Her­manna Hes­sego Gra szkla­nych pacior­ków8. Oto w cza­sach biblij­nych żyło dwóch zna­nych uzdro­wi­cieli, Jose­phus i Dion. Oby­dwaj byli nie­zwy­kle sku­teczni, pra­co­wali jed­nak zupeł­nie odmien­nymi meto­dami. Młod­szy, Jose­phus, leczył spo­koj­nym, natchnio­nym słu­cha­niem. Piel­grzymi mu ufali. Cier­pie­nie i lęk wsią­kały w jego uszy jak woda w pia­sek pustyni, a peni­tenci odcho­dzili oczysz­czeni i spo­kojni. Star­szy, Dion, aktyw­nie kon­fron­to­wał się z tymi, któ­rzy szu­kali jego pomocy. Odkry­wał ich nie­wy­znane grze­chy. Był wiel­kim sędzią, udzie­lał ostrej nagany, rugał, napro­sto­wy­wał i czyn­nie inter­we­nio­wał. Trak­to­wał peni­ten­tów jak dzieci, radził, karał pokutą, naka­zy­wał piel­grzymki i mał­żeń­stwa, zmu­szał wro­gów do zgody.

Ni­gdy się nie spo­tkali i rywa­li­zo­wali ze sobą wiele lat, aż kie­dyś Jose­phus zacho­rzał duchowo, popadł w czarną roz­pacz i ogar­nęły go myśli o samo­znisz­cze­niu. Nie mogąc ule­czyć się wła­snymi meto­dami, wyru­szył w podróż na połu­dnie, by szu­kać pomocy u Diona.

Pew­nego popo­łu­dnia, odpo­czy­wa­jąc w oazie, wdał się w roz­mowę ze star­szym podróż­ni­kiem. Gdy opi­sał cel i prze­zna­cze­nie swej piel­grzymki, podróż­nik zaofia­ro­wał mu się jako prze­wod­nik i towa­rzysz w poszu­ki­wa­niach. Póź­niej, pod­czas dłu­giej wspól­nej wędrówki, ujaw­nił, kim jest. Mira­bile dictu: oto Dion we wła­snej oso­bie – ten wła­śnie czło­wiek, któ­rego Jose­phus szu­kał.

Dion bez waha­nia zapro­sił swego młod­szego, zroz­pa­czo­nego rywala do domu, gdzie przez lata żyli i pra­co­wali razem. Naj­pierw Jose­phus był jego słu­żą­cym. Póź­niej awan­so­wał na ucznia, a w końcu – na peł­no­praw­nego part­nera. Wiele lat póź­niej Dion zacho­ro­wał i, już na łożu śmierci, popro­sił młod­szego kolegę, by ten wysłu­chał jego spo­wie­dzi. Mówił o tym, jak kie­dyś Jose­phus strasz­li­wie cho­ro­wał, jak się wybrał w podróż do sta­rego Diona, by u niego szu­kać pomocy. Mówił, jakim cudem dla Jose­phusa było to, że jego współ­to­wa­rzysz podróży i prze­wod­nik oka­zał się samym Dio­nem.

Teraz, w godzi­nie śmierci – rzekł Dion Jose­phu­sowi – nade­szła pora, by zła­mać mil­cze­nie ota­cza­jące ten cud. Wów­czas – wyznał – jemu samemu zda­wało się to cudem, ponie­waż on także popadł w roz­pacz. On rów­nież czuł się pusty i mar­twy duchowo i nie umie­jąc sobie pomóc, wybrał się w podróż w poszu­ki­wa­niu pomocy. Tej nocy, gdy się spo­tkali w oazie, piel­grzy­mo­wał do słyn­nego uzdro­wi­ciela zwa­nego Jose­phu­sem.

OPO­WIEŚĆ HES­SEGO ZAWSZE mnie nad­zwy­czaj­nie poru­szała. Ude­rza mnie pły­nący z niej głę­boko poucza­jący prze­kaz na temat dawa­nia i otrzy­my­wa­nia pomocy, uczci­wo­ści i obłudy, rela­cji mię­dzy uzdro­wi­cie­lem a pacjen­tem. Oby­dwaj męż­czyźni uzy­skali wielką pomoc, ale każdy z nich – ina­czej. Młod­szy uzdro­wi­ciel otrzy­mał pokarm, opiekę, nauki, zna­lazł mistrza i rodzica. Star­szemu pomo­gło to, że słu­żył komuś innemu, zyskał ucznia, który go obda­rzył synow­ską miło­ścią, sza­cun­kiem, i wyba­wił od izo­la­cji.

Dziś jed­nak, gdy powra­cam do tej histo­rii, zasta­na­wiam się, czy ci dwaj zra­nieni uzdro­wi­ciele nie mogli sobie jesz­cze lepiej pomóc. Być może omi­nęła ich moż­li­wość cze­goś głęb­szego, bar­dziej auten­tycz­nego, przy­no­szą­cego potęż­niej­szą zmianę. Być może praw­dziwe ule­cze­nie nastą­piło dopiero pod­czas sceny śmierci, gdy odna­leźli uczci­wość w ujaw­nie­niu, że byli współ­to­wa­rzy­szami podróży – obaj tylko ludźmi, aż zbyt ludz­kimi ludźmi. Oby­dwaj zna­leźli pomoc, ale dwu­dzie­sto­letni sekret mógł sta­nąć na dro­dze głęb­szemu rodza­jowi pomocy i taką głęb­szą pomoc unie­moż­li­wić. Co by się stało, gdyby Dion uczy­nił swoje wyzna­nie 20 lat wcze­śniej, gdyby uzdro­wi­ciel i poszu­ku­jący pomocy wspól­nie sta­wili czoło pyta­niom, na które nie ma odpo­wie­dzi?

We wszyst­kim tym pobrzmiewa echo rady Ril­kego: „…chcę Pana, mój drogi, pro­sić, tak bar­dzo, jak tylko potra­fię, by był Pan cier­pliwy wobec wszyst­kiego, czego jesz­cze nie potrafi roz­wią­zać Pań­skie serce, i by spró­bo­wał Pan polu­bić same pyta­nia”9. Dodał­bym do tego: pró­buj też poko­chać tych, co pytają.

ROZ­DZIAŁ 4

Wcią­gaj pacjenta do pracy

Wielu naszych pacjen­tów prze­żywa kon­flikty zwią­zane z bli­sko­ścią. Pomoc tera­peu­tyczna polega wów­czas na umoż­li­wie­niu doświad­cze­nia bli­skiej rela­cji z tera­peutą. Nie­któ­rzy boją się bli­sko­ści, bo są prze­ko­nani, że mają w sobie coś zasad­ni­czo nie do zaak­cep­to­wa­nia, coś odrzu­ca­ją­cego i nie­wy­ba­czal­nego. Przy takim zało­że­niu fakt, że się w pełni odsło­niło przed innym czło­wie­kiem i mimo to zostało zaak­cep­to­wa­nym, może być potęż­nym narzę­dziem pomocy tera­peu­tycz­nej. Inni uni­kają bli­sko­ści ze stra­chu przed wyko­rzy­sta­niem, pod­po­rząd­ko­wa­niem lub odrzu­ce­niem. Dla nich rów­nież bli­ska i tro­skliwa rela­cja tera­peu­tyczna, która nie pro­wa­dzi do prze­wi­dy­wa­nej kata­strofy, staje się kory­gu­ją­cym doświad­cze­niem emo­cjo­nal­nym.

Naj­waż­niej­sza jest zatem dba­łość o utrzy­ma­nie rela­cji z pacjen­tem. Nie­sły­cha­nie uważ­nie trak­tuję każdy niu­ans w naszych sto­sun­kach. Czy wydaje mi się, że dzi­siaj pacjent zacho­wuje więk­szy dystans? Rywa­li­zuje? Nieuważ­nie słu­cha moich komen­ta­rzy? W skry­to­ści korzy­sta z tego, co mówię, ale nie chce otwar­cie przy­znać, że mu poma­gam? Oka­zuje prze­sadny sza­cu­nek? Jest uni­żony? Za rzadko zgła­sza wąt­pli­wo­ści lub miewa odmienne zda­nie? Jest roz­tar­gniony bądź podejrz­liwy? Czy wystę­puję w jego snach lub marze­niach? Jakich słów używa, gdy w wyobraźni roz­ma­wia ze mną? Chcę wie­dzieć to wszystko i jesz­cze wię­cej. Ni­gdy nie pozwa­lam, by godzina minęła bez spraw­dze­nia, jak wygląda nasza rela­cja. Cza­sami po pro­stu pytam: „Jak nam dzi­siaj idzie?” albo „Jak doświad­czasz dziś prze­strzeni mię­dzy nami?”. Cza­sami pro­szę, by pacjentka wybie­gła w przy­szłość: „Wyobraź sobie, że upły­nęło pół godziny, jedziesz do domu i przy­po­mi­nasz sobie naszą sesję. Co będziesz czuła w związku z naszą dzi­siej­szą roz­mową? Czego nie powie­dzia­łaś albo o co nie zapy­ta­łaś w związku z naszą rela­cją?”.

ROZ­DZIAŁ 5

Wspie­raj

Jedną z naj­więk­szych war­to­ści tera­pii indy­wi­du­al­nej jest to, że można na sobie doświad­czyć, jak ważne jest wspar­cie. Pyta­nie: co pamię­tają pacjenci, gdy po latach wspo­mi­nają tera­pię? Odpo­wiedź: nie wgląd, nie inter­wen­cje tera­peu­tyczne. Naj­czę­ściej zacho­wują w pamięci wspie­ra­jące wypo­wie­dzi tera­peuty.

Dbam o to, by regu­lar­nie wyra­żać swoje pozy­tywne opi­nie i uczu­cia wobec pacjen­tów i ich naj­roz­ma­it­szych cech; doce­niam ich umie­jęt­no­ści towa­rzy­skie, inte­lek­tu­alną wni­kli­wość, cie­pło, lojal­ność wobec przy­ja­ciół, jasne wysła­wia­nie się, odwagę w sta­wia­niu czoła wewnętrz­nym demo­nom, zaan­ga­żo­wa­nie w pracę nad zmianą, otwar­tość, czu­łość wobec dzieci, sta­now­cze próby prze­rwa­nia cyklu nad­użyć oraz decy­zję, by nie prze­rzu­cać gorą­cego ziem­niaka w ręce następ­nego poko­le­nia. Nie skąp pacjen­tom takich komu­ni­ka­tów – nie warto. Wszystko prze­ma­wia za wyra­ża­niem wła­snych spo­strze­żeń i tego, co czu­jesz. I strzeż się pustych kom­ple­men­tów – niech twoje wspar­cie będzie rów­nie celne, jak twoje infor­ma­cje zwrotne i inter­pre­ta­cje. Pamię­taj o potę­dze tera­peuty – potę­dze, która po czę­ści bie­rze się z tego, że zosta­li­śmy dopusz­czeni do naj­in­tym­niej­szych zda­rzeń, myśli i fan­ta­zji w życiu naszych pacjen­tów. Akcep­ta­cja i wspar­cie ze strony kogoś, kto cię tak dobrze zna, to nad­zwy­czajne potwier­dze­nie two­jej war­to­ści.

Jeśli pacjent robi ważny i śmiały krok tera­peu­tyczny – pochwal go. Jeśli byłem głę­boko zaan­ga­żo­wany przez całą godzinę i żałuję, że sesja już się koń­czy, mówię, iż jestem bar­dzo nie­za­do­wo­lony, że musimy prze­rwać. I (wyznaję: każdy tera­peuta ma wła­sny skład nie­wiel­kich, sekret­nych wykro­czeń) nie waham się wyra­zić tego nie­wer­bal­nie, prze­dłu­ża­jąc naszą godzinę o parę minut.

Tera­peuta jest czę­sto jedy­nym widzem, który ma oka­zję obej­rzeć wiel­kie dra­maty czy akty odwagi. Tego rodzaju przy­wi­lej wymaga reak­cji. Być może pacjent zwie­rza się też innym oso­bom, żadna z nich jed­nak nie potrafi tak jak tera­peuta doce­nić w pełni nie­któ­rych donio­słych czy­nów. Wiele lat temu, na przy­kład, jeden z moich pacjen­tów, Michael, pisarz, poin­for­mo­wał mnie pew­nego dnia, że wła­śnie zli­kwi­do­wał swoją sekretną skrytkę pocz­tową. Przez lata skrytka ta słu­żyła mu jako pota­jemna skrzynka kon­tak­towa w jego licz­nych poza­mał­żeń­skich roman­sach. Jej zamknię­cie było więc aktem donio­słym i uwa­ża­łem, że powi­nie­nem doce­nić jego wielką odwagę oraz wyra­zić swój podziw.

Parę mie­sięcy póź­niej na­dal drę­czyły go powra­ca­jące obrazy i tęsk­nota za ostat­nią kochanką. Zaofe­ro­wa­łem wspar­cie.

– Wiesz, Michael, ten rodzaj namięt­no­ści ni­gdy nie znika szybko. To jasne, że tęsk­nota będzie powra­cać. To nie­uchronne, to należy do naszego czło­wie­czeń­stwa.

– Masz na myśli, do mojej sła­bo­ści. Chciał­bym być czło­wie­kiem z żelaza i na zawsze wyma­zać ją z pamięci.

– Wiemy, jak się nazy­wają tacy ludzie z żelaza: roboty. A ty, dzięki Bogu, nie jesteś robo­tem. Czę­sto mówi­li­śmy o two­jej wraż­li­wo­ści i zdol­no­ściach twór­czych – to twoje naj­moc­niej­sze strony. Wła­śnie dla­tego to, co piszesz, ma taką moc i dla­tego ludzie do cie­bie cią­gną. Ale te same cechy mają swoją ciemną stronę – lęk – i dla­tego nie możesz przejść przez coś takiego obo­jęt­nie.

Pięk­nym przy­kła­dem zmie­nia­ją­cego kono­ta­cję komen­ta­rza, który spra­wił, że się poczu­łem znacz­nie lepiej, była wypo­wiedź mojego przy­ja­ciela, Wil­liama Blatty’ego, autora Egzor­cy­sty, któ­remu jakiś czas temu poskar­ży­łem się na kiep­ską recen­zję jed­nej z moich ksią­żek. Zare­ago­wał nie­zwy­kle wspie­ra­jąco i od razu ule­czył moje rany: „No pew­nie, że się mar­twisz recen­zją. I dzięki Bogu! Gdy­byś nie był tak wraż­liwy, nie był­byś tak dobrym pisa­rzem”.

Każdy tera­peuta odkrywa wła­sny spo­sób udzie­la­nia wspar­cia pacjen­tom. Zawsze będę pamię­tał opo­wieść Rama Dassa o jego roz­sta­niu z guru, u któ­rego przez wiele lat pobie­rał nauki w aśra­mie w Indiach. Gdy Ram Dass lamen­to­wał, że nie jest gotów do odej­ścia, że cią­gle ma wiele wad i nie­do­sko­na­ło­ści, guru się pod­niósł i powoli obszedł go wkoło, przy­glą­da­jąc mu się z wielką uwagą, by na koniec oświad­czyć: „Nie widzę żad­nych nie­do­sko­na­ło­ści”10. Ni­gdy nie obcho­dzi­łem pacjen­tów wkoło, by ich obej­rzeć, i ni­gdy nie uwa­ża­łem, że pro­ces roz­woju kie­dyś się koń­czy, czę­sto jed­nak kie­ro­wa­łem się tym obra­zem, komen­tu­jąc to i owo.

Wspar­ciem mogą być uwagi na temat wyglądu: ubra­nia, wypo­czę­tej, opa­lo­nej twa­rzy, nowej fry­zury. Jeśli pacjent ma obse­sję na punk­cie swo­jej nie­atrak­cyj­no­ści, uwa­żam za rzecz czy­sto ludzką powie­dzieć mu (jeśli naprawdę tak sądzisz), że dla cie­bie jest atrak­cyjny i że się zasta­na­wiasz, skąd pocho­dzi mit o jego brzy­do­cie.

W jed­nym z opo­wia­dań o psy­cho­te­ra­pii w zbio­rze Mama i sens życia boha­ter, dok­tor Ernest Lash, zostaje przy­party do muru przez sza­le­nie atrak­cyjną pacjentkę, która bez­par­do­nowo pyta go wprost: „Czy jestem pocią­ga­jąca dla męż­czyzn? A dla cie­bie? Czy gdy­byś nie był moim tera­peutą, reago­wał­byś na mnie sek­su­al­nie?”.

To naj­kosz­mar­niej­sze z pytań – zmora, któ­rej naj­bar­dziej się oba­wiają tera­peuci. To wła­śnie strach przed pyta­niami tego rodzaju spra­wia, że wielu tera­peu­tów zbyt mało daje z sie­bie. Moim zda­niem jed­nak jest to strach nie­uza­sad­niony. Jeśli uwa­żasz, że będzie to w naj­lep­szym inte­re­sie pacjenta, dla­czego – jak boha­ter mojego opo­wia­da­nia – nie powiesz po pro­stu: „Gdyby wszystko było ina­czej, gdy­by­śmy się spo­tkali w innym świe­cie, gdy­bym był samotny i nie był twoim tera­peutą, to wów­czas, ow­szem, uwa­żał­bym, że jesteś bar­dzo atrak­cyjna, i z pew­no­ścią posta­rał­bym się poznać cię lepiej”.

Co za ryzyko? Sądzę, iż tego rodzaju szcze­rość sprawi tylko, że pacjentka będzie bar­dziej ufać i tobie, i pro­ce­sowi tera­pii. To, oczy­wi­ście, nie wyklu­cza innych docie­kań i pytań doty­czą­cych, na przy­kład, moty­wa­cji pacjenta lub momentu (stan­dar­dowe „Dla­czego teraz?”) albo nad­mier­nego zain­te­re­so­wa­nia fizycz­no­ścią czy uwie­dze­niem, za któ­rymi mogą się kryć sprawy jesz­cze waż­niej­sze.

ROZ­DZIAŁ 6

Empa­tia: widok z okna pacjenta

Dziwne, jak pewne zda­nia lub wyda­rze­nia pozo­stają na stałe w umy­śle czło­wieka i zawsze służą jako wska­zówka albo pocie­sze­nie. Kil­ka­dzie­siąt lat temu mia­łem pacjentkę z rakiem piersi. Kobieta ta w okre­sie doj­rze­wa­nia wio­dła długą, gorzką i bez­na­dziejną walkę ze swym nega­ty­wi­stycz­nym ojcem. Spra­gniona jakiejś formy pojed­na­nia, roz­po­czę­cia ich rela­cji od nowa, na świeżo, z nadzieją cze­kała na wyjazd do col­lege’u: ojciec będzie ją wiózł samo­cho­dem i kilka godzin spę­dzą tylko we dwójkę!

Jed­nakże ta długo wycze­ki­wana podróż oka­zała się kata­strofą. Ojciec zacho­wy­wał się dokład­nie tak jak zawsze i cały czas psio­czył na brzydki, zaśmie­cony potok pły­nący wzdłuż drogi. Ona zaś nie widziała żad­nych śmieci w pięk­nym czy­ściut­kim stru­myczku. Nie wie­działa, jak zare­ago­wać, i w efek­cie resztę podróży spę­dzili w mil­cze­niu, każde odwró­cone w swoją stronę.

Jakiś czas póź­niej jechała tą drogą sama. Ku swo­jemu wiel­kiemu zdu­mie­niu spo­strze­gła wów­czas dwa stru­mie­nie – po jed­nym z każ­dej strony drogi. „Tym razem pro­wa­dzi­łam” – opo­wia­dała ze smut­kiem. „Stru­mień, który widzia­łam przez swoje okno po stro­nie kie­rowcy, był dokład­nie tak brzydki i zaśmie­cony, jak go opi­sy­wał mój ojciec”. Wtedy jed­nak – gdy się nauczyła wyglą­dać przez okno ojca – było za późno; ojciec już nie żył.

Ta opo­wieść na zawsze pozo­stała w mojej pamięci i przy wielu oka­zjach przy­po­mi­nam ją sobie i swoim stu­den­tom: „Patrz przez okno innego czło­wieka. Pró­buj widzieć świat tak, jak go widzi twój pacjent”. Kobieta zmarła nie­długo póź­niej na raka, a ja żałuję, że nie mogę jej powie­dzieć, jak histo­ria, którą od niej usły­sza­łem, słu­żyła wiele lat mnie, moim stu­den­tom i wielu pacjen­tom.

Pięć­dzie­siąt lat temu Carl Rogers ziden­ty­fi­ko­wał „trafną empa­tię” jako jedną z trzech pod­sta­wo­wych cech (wraz z „bez­wa­run­ko­wym sza­cun­kiem” i „auten­tycz­no­ścią”) sku­tecz­nego tera­peuty i otwo­rzył nowy obszar badań w dzie­dzi­nie psy­cho­te­ra­pii, które dostar­czyły osta­tecz­nych, zna­czą­cych dowo­dów na rzecz sku­tecz­no­ści empa­tii11.

Tera­pia idzie znacz­nie lepiej, gdy tera­peuta potrafi wejść w świat pacjenta. Pacjenci nie­by­wale zyskują dzięki samemu tylko doświad­cze­niu, że ktoś widzi ich w cało­ści i w pełni rozu­mie. Dla­tego powin­ni­śmy doce­niać spo­sób, w jaki pacjent doświad­cza prze­szło­ści, teraź­niej­szo­ści i przy­szło­ści. Dbam o to, by raz po raz spraw­dzać wła­sne zało­że­nia. Na przy­kład:

– Bob, powiem ci, jak rozu­miem twoją rela­cję z Mary. Mówisz, że jesteś prze­ko­nany, że nie pasu­je­cie do sie­bie, że bar­dzo chcesz się z nią roz­stać, że się nudzisz w jej towa­rzy­stwie i uni­kasz spę­dza­nia z nią całych wie­czo­rów. Ale teraz, kiedy zro­biła to, czego chcia­łeś, i się odsu­nęła, znowu za nią tęsk­nisz. Wydaje mi się, że mówisz, iż nie chcesz z nią być, a zara­zem nie potra­fisz znieść myśli, że może być nie­do­stępna, kiedy jej potrze­bu­jesz. Mam rację?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

E. Erik­son, Iden­tity: Youth and cri­sis, W.W. Nor­ton, New York 1968, s. 138–139. [wróć]

K. Hor­ney, Ner­wica a roz­wój czło­wieka. Trudna droga do samo­re­ali­za­cji, tłum. Z. Doro­szowa, Dom Wydaw­ni­czy „Rebis”, Poznań 1997. [wróć]

Molier, Miesz­cza­nin szlach­ci­cem, w: Dzieła, t. V, tłum. T. Boy-Żeleń­ski, Książka i Wie­dza, War­szawa 1952, s. 342. [wróć]

C.P. Rosen­baum, w roz­mo­wie, 2001. [wróć]

A. Mal­raux, Anty­pa­mięt­niki, tłum. J. Guze, Czy­tel­nik, War­szawa 1993, s. 11. [wróć]

A. Scho­pen­hauer, Meta­fi­zyka życia i śmierci, tłum. J. Marzęcki, ETHOS, War­szawa 1995, s. 62. [wróć]

Tamże, s. 53. [wróć]

H. Hesse, Gra szkla­nych pacior­ków: próba opisu życia magi­stra ludi Józefa Knechta wraz z jego spu­ści­zną pisar­ską, tłum. M. Kurecka, PIW, War­szawa 1999. [wróć]

R.M. Rilke, Listy do mło­dego poety, tłum. J. Nowot­niak, Świat Lite­racki, Iza­be­lin 1996, s. 28. [wróć]

Ram Dass, w roz­mo­wie, 1988. [wróć]

C. Rogers, The neces­sary and suf­fi­cient con­di­tions of psy­cho­the­ra­peu­tic per­so­na­lity change, „Jour­nal of Con­sul­ting Psy­cho­logy” 1957, 21, s. 95–103. [wróć]