Patrząc w słońce. Jak sobie radzić z przerażeniem śmiercią - Irvin D. Yalom - ebook

Patrząc w słońce. Jak sobie radzić z przerażeniem śmiercią ebook

Irvin D. Yalom

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Poruszające studium kwestii śmiertelności.

W dziele podsumowującym jego pracę i osobiste doświadczenie Yalom pomaga rozpoznać, jak strach przed śmiercią leży u podstaw większości naszych niepokojów. Omawia doświadczenia, które mogą nam to uświadomić. Należą do nich poczucie straty (śmierć ukochanej osoby, rozwód, utrata pracy lub dachu nad głową), marzenia senne, trauma czy starzenie się.

Autor przekonuje, że zmierzenie się z własną śmiertelnością inspiruje nas do zmiany priorytetów. Dzięki temu możemy głębiej komunikować się z tymi, których kochamy, doceniać piękno życia i podejmować ryzyko, wiodące do osobistego spełnienia.

Irvin D. Yalom – emerytowany profesor psychiatrii na uniwersytecie Stanforda, psychoterapeuta mający wieloletnie doświadczenie w pracy z ludźmi. Autor błyskotliwych powieści psychologicznych i podręczników. W swoich pracach prezentuje terapię w ujęciu egzystencjalnym. Jest autorem klasycznych już podręczników, takich jak: Psychoterapia grupowa. Teoria i praktyka, Psychoterapia egzystencjalna, Dar terapii. Wspaniałe gawędziarstwo autora można poznać w opowiadaniach terapeutycznych: Kat miłości, Mama i sens życia oraz w powieściach: Leżąc na kozetce, Kiedy Nietzsche szlochał.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 275

Oceny
4,7 (60 ocen)
46
9
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
marcelakoscianczuk

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, która chodziła do niedawna na allegro za nieziemskie pieniądze, a teraz Czarna Owca wznowiła tę świetną książkę o tym jak lęk przed śmiercią może nam pomóc żyć pełnią życia! Yaloma można polecać z zamkniętymi oczami! Ta książka nie zawodzi!
20
patdem

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała i pomocna książka. Dała mi nowe sporzenie na śmierć.
00
nataliarucka

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo podobała mi się ta książka! Wbrew pozorom, mimo tego że opowiada o śmierci, nie była to przygnębiająca lektura. Wręcz przeciwnie. Ma pomóc czytelnikowi uporać się z tematem nieuchronnego odejścia. A dzięki tej świadomości nauczyć się czerpać z życia jak najwięcej i tworzyć takie, które będziemy kochać i którego nie będziemy żałować. Zdecydowanie zostaną ze mną na długo te fragmenty z książki: "[...] po śmierci nie mamy się czego bać. Nie będziemy mieli świadomości ani żalu po straconym życiu [...]" "[...] Kiedy nie żyjemy, nie wiemy, że nie żyjemy, więc czego tu się bać?" Pozostanie też ze mną myśl, że po śmierci wrócimy do stanu nieświadomości, w którym byliśmy przed narodzinami. To naprawdę była bardzo wartościowa lektura!
00
kmbud

Nie oderwiesz się od lektury

;)
00

Popularność




PRZED­MOWA I PODZIĘ­KO­WA­NIA

Ta książka nie jest kom­pen­dium myśli o śmierci i nie może nim być, ponie­waż do tematu ludz­kiej śmier­tel­no­ści odno­sił się każdy poważny pisarz two­rzący na prze­strzeni tysiąc­leci.

Jest nato­miast głę­boko oso­bi­stym dzie­łem wyni­ka­ją­cym z mojej wła­snej kon­fron­ta­cji ze śmier­cią. Lęk przed osta­tecz­nym odej­ściem dzielę z każdą ludzką istotą: to mroczny cień, od któ­rego ni­gdy nie jeste­śmy wolni. Na stro­nach tej książki przed­sta­wiam, czego się nauczy­łem na temat radze­nia sobie z prze­ra­że­niem śmier­cią – z wła­snego doświad­cze­nia, pod­czas pracy z moimi pacjen­tami i z prze­my­śleń pisa­rzy, do któ­rych się odwo­łuję.

Chciał­bym wyra­zić wdzięcz­ność licz­nym oso­bom, które mi pomo­gły. Moja agentka Sandy Dijk­stra i wydawca Alan Rin­zler ode­grali klu­czową rolę w pro­ce­sie kształ­to­wa­nia i wywa­ża­nia punktu cięż­ko­ści książki. Wielu moich przy­ja­ciół i kole­gów po fachu czy­tało frag­menty ręko­pisu i ofe­ro­wało wska­zówki. Byli to: David Spie­gel, Her­bert Kotz, Jean Rose, Ruthel­len Jos­sel­son, Randy Wein­gar­ten, Neil Brast, Rick Van Rhe­enen, Alice Van Har­ten, Roger Walsh, Robert Ber­ger i Mau­reen Lila. Phi­lippe Mar­tial przed­sta­wił mi mak­symę La Roche­fo­ucaulda zamiesz­czoną na stro­nie tytu­ło­wej. Ponadto chciał­bym podzię­ko­wać moim dro­gim przy­ja­cio­łom i wie­lo­let­nim nauczy­cie­lom histo­rii ludz­kiego inte­lektu. Są to: Van Harvey, Wal­ter Sokel i Dag­fin Fol­les­dal. Bez­cen­nymi kon­sul­tan­tami była czwórka moich dzieci: Eve, Reid, Vic­tor i Ben, a moja żona Mari­lyn jak zwy­kle zmu­szała mnie, bym pisał lepiej.

Dług wdzięcz­no­ści mam przede wszyst­kim wobec tych, któ­rzy nauczyli mnie naj­wię­cej: pacjen­tów. Muszą pozo­stać ano­ni­mowi (ale wie­dzą, o kim mowa). Czuję się zaszczy­cony, że powie­rzyli mi drę­czące ich lęki, pozwo­lili wyko­rzy­stać swoje histo­rie oraz pora­dzili, jak sku­tecz­nie ukryć ich toż­sa­mość, a potem prze­czy­tali część ręko­pisu, bądź jego całość, dzie­lili się radami i z rado­ścią myśleli o tym, że ich doświad­cze­nia i mądrość pomogą czy­tel­ni­kom.

Roz­dział 1

ŚMIER­TELNA RANA

W łonie mym roz­pacz się zalę­gła. Jakże mi to zmil­czeć? Jak spo­kój zna­leźć? Trwogę przed śmier­cią poczu­łem…

Gilgamesz, Epos babiloński i asyryjski ze szczątków odczytany i uzupełniony także pieśniami szumerskimi przez Roberta Stillera, tłum. R. Stiller

Samo­świa­do­mość jest naj­wspa­nial­szym darem, skar­bem rów­nie bez­cen­nym jak życie. To ona spra­wia, że jeste­śmy ludźmi. Dar ten jest jed­nak oku­piony wiel­kimi kosz­tami: pła­cimy za niego raną śmier­tel­no­ści. Ist­nie­jemy w usta­wicz­nym cie­niu wie­dzy, że czeka nas wzrost i roz­kwit, ale potem nie­uchron­nie nadejdą sła­bość i umie­ra­nie.

Śmier­tel­ność nęka nas od zara­nia histo­rii. Cztery tysiące lat temu babi­loń­ski boha­ter Gil­ga­mesz roz­my­ślał nad śmier­cią sło­wami z umiesz­czo­nego wyżej motta. Dodaje i powta­rza: „Czyż i ja nie umrę, czy nie będę jak Enkidu? W łonie mym roz­pacz się zalę­gła. Jakże mi to zmil­czeć? Jak spo­kój zna­leźć? Trwogę przed śmier­cią poczu­łem…”.

Gil­ga­mesz mówi za nas wszyst­kich. Bał się śmierci jak my: jak każdy męż­czy­zna, każda kobieta czy każde dziecko. Są wśród nas ludzie, któ­rym ten lęk obja­wia się jedy­nie pośred­nio – przy­biera postać ogól­nego nie­po­koju albo nakłada maskę innych zabu­rzeń psy­chicz­nych. Bywa jed­nak, że doświad­czamy wyraź­nie uświa­do­mio­nych lęków przed śmier­cią. Nie­któ­rych napa­wają one grozą unie­moż­li­wia­jącą jakie­kol­wiek szczę­ście lub speł­nie­nie.

Filo­zo­fo­wie od wie­ków obmy­ślają spo­sób, aby opa­trzyć ranę śmier­tel­no­ści, a dzięki temu spra­wić, że nasze życie nabie­rze har­mo­nii i spo­koju. Jako psy­cho­te­ra­peuta, który pomaga wielu oso­bom zma­ga­ją­cym się z lękiem przed śmier­cią, stwier­dzi­łem, że mądrość sta­ro­żyt­nych filo­zo­fów, zwłasz­cza grec­kich, w pełni spraw­dza się w dzi­siej­szych cza­sach.

Co wię­cej, za swo­ich inte­lek­tu­al­nych przod­ków w pracy tera­peu­tycz­nej uwa­żam nie tyle wiel­kich psy­chia­trów i psy­cho­lo­gów XIX i XX wieku, takich jak Pinel, Freud, Jung, Paw­łow, Ror­schach czy Skin­ner – ile kla­sycz­nych filo­zo­fów grec­kich, a zwłasz­cza Epi­kura. Im wię­cej dowia­duję się na temat tego nad­zwy­czaj­nego myśli­ciela z Aten, tym wyraź­niej widzę w nim psy­cho­te­ra­peutę pro­to­eg­zy­sten­cjal­nego. Do jego poglą­dów będę się odwo­ły­wał w całej książce.

Epi­kur uro­dził się w roku 341 p.n.e., wkrótce przed śmier­cią Pla­tona, a zmarł w roku 270 p.n.e. Dzi­siaj więk­szość osób zna jego imię tylko dzięki sło­wom „epi­ku­rej­czyk” lub „epi­ku­rej­ski”, które uży­wane są w odnie­sie­niu do osób odda­ją­cych się wymyśl­nym przy­jem­no­ściom zmy­sło­wym (gustu­ją­cych zwłasz­cza w dobrym jedze­niu i w wykwint­nych trun­kach). Prawda histo­ryczna jest jed­nak taka, że Epi­kur wcale nie zale­cał pła­wie­nia się w roz­ko­szach. Znacz­nie bar­dziej zaj­mo­wało go osią­gnię­cie wewnętrz­nego spo­koju (okre­śla­nego mia­nem ata­rak­sji).

Epi­kur prak­ty­ko­wał „filo­zo­fię medyczną”. Utrzy­my­wał, że filo­zof powi­nien leczyć duszę, tak jak lekarz – ciało. Jego zda­niem filo­zofia ma tylko jeden praw­dziwy cel: łago­dzić ludz­kie cier­pie­nie. A co jest źró­dłem naszej męki? Według Epi­kura wszech­obecny lęk przed śmier­cią. Twier­dził, jakoby radość życia była zabu­rzana prze­ra­ża­jącą wizją nie­uchron­nej śmierci. Żadna przy­jem­ność nie jest od niej wolna. Aby uśmie­rzyć ten ból, opra­co­wał kilka eks­pe­ry­men­tów myślo­wych, które mnie oso­bi­ście pomo­gły sta­wić czoło stra­chowi przed umie­ra­niem i dały narzę­dzia, które wyko­rzy­stuję w pracy z pacjen­tami. W roz­wa­ża­niach przed­sta­wio­nych w książce czę­sto odwo­łuję się do tych cen­nych pomy­słów.

Doświad­cze­nie życiowe i praca kli­niczna nauczyły mnie, że w zależ­no­ści od wieku lęk przed śmier­cią to rośnie, to maleje. Nie da się uchro­nić małych dzieci przed dostrze­że­niem oznak śmierci w oto­cze­niu. Są wszech­obecne: liście usy­chają, owady i zwie­rzątka domowe umie­rają, dziad­ko­wie zni­kają, rodzice pogrą­żają się w żało­bie, a cmen­ta­rze są bez­kre­snymi poła­ciami gro­bów. Dzieci mogą to zwy­czaj­nie obser­wo­wać, dzi­wić się temu i za przy­kła­dem rodzi­ców – mil­czeć. Jeśli otwar­cie wyra­żają nie­po­kój, rodzice oczy­wi­ście śpie­szą je uspo­koić. Cza­sami doro­śli pró­bują zna­leźć słowa uko­je­nia, odsy­łają zmar­twie­nie w odle­głą przy­szłość bądź też uspo­ka­jają dzieci opo­wie­ściami, które prze­czą śmierci: o zmar­twych­wsta­niu, życiu wiecz­nym, nie­bie i ponow­nym spo­tka­niu.

Lęk przed śmier­cią zwy­kle scho­dzi w pod­zie­mie mniej wię­cej od lat sze­ściu do wieku doj­rze­wa­nia – ten sam okres Freud uznał za czas uta­je­nia sek­su­al­no­ści. Potem, pod­czas pokwi­ta­nia, strach przed umie­ra­niem wybu­cha ze wzmo­żoną siłą: nasto­lat­ko­wie czę­sto bywają pochło­nięci śmier­cią; nie­któ­rzy roz­wa­żają samo­bój­stwo. W dzi­siej­szych cza­sach wielu z nich przej­muje rolę wład­ców życia i sza­fa­rzy śmierci w dru­gim życiu, czyli peł­nych prze­mocy grach wideo. Inni rzu­cają wyzwa­nie kostu­sze wisiel­czym humo­rem i pio­sen­kami, w któ­rych z niej drwią, albo roz­ła­do­wują napię­cie oglą­da­niem hor­ro­rów z przy­ja­ciółmi. Kiedy wkra­cza­łem w wiek nasto­letni, dwa razy w tygo­dniu cho­dzi­łem z kole­gami do małego kina za rogiem, nie­opo­dal sklepu mojego ojca. Razem wrzesz­cze­li­śmy pod­czas fil­mów grozy i chło­nę­li­śmy nie­koń­czące się obrazy o bar­ba­rzyń­stwie dru­giej wojny świa­to­wej. Pamię­tam, że w skry­to­ści ducha drża­łem na myśl o kapry­sie losu, który spra­wił, że uro­dzi­łem się w roku 1931, a nie pięć lat wcze­śniej, jak mój kuzyn Harry, który zgi­nął w rzezi pod­czas lądo­wa­nia w Nor­man­dii.

Nie­które osoby w tym wieku igrają ze śmier­cią i podej­mują bra­wu­rowe wyzwa­nia. Jeden z moich pacjen­tów – cier­piący na roz­liczne fobie i prze­ni­kliwy, wszech­ogar­nia­jący lęk, że w każ­dej chwili może go spo­tkać kata­strofa – opo­wie­dział mi, że w wieku szes­na­stu lat fascy­no­wał się akro­ba­tycz­nymi sko­kami spa­do­chro­no­wymi. Wyko­nał ich kil­ka­dzie­siąt. Z per­spek­tywy czasu uważa, że w ten spo­sób radził sobie ze stale mu towa­rzy­szą­cym prze­ra­że­niem śmier­cią.

W miarę upływu czasu zanie­po­ko­je­nie skoń­czo­no­ścią naszej egzy­sten­cji, cha­rak­te­ry­zu­jące nasto­lat­ków, ustę­puje miej­sca dwóm zada­niom sta­ją­cym przed mło­dymi oso­bami, które osią­gnęły doro­słość. Są to: pod­ję­cie pracy zawo­do­wej i zało­że­nie rodziny. Trzy dekady póź­niej, kiedy dzieci odcho­dzą z domu, a nasza kariera zbliża się do końca, ogar­nia nas kry­zys wieku śred­niego i lęk przed śmier­cią znów wybu­cha z ogromną siłą. Po osią­gnię­ciu szczytu powo­dze­nia spo­glą­damy w przy­szłość i dociera do nas, że ścieżka już się przed nami nie wspina, lecz scho­dzi w dół. Zmie­rzamy ku upad­kowi i sła­bo­ści. Od tej chwili zatro­ska­nie śmier­cią towa­rzy­szy nam stale.

Nie­ła­two jest żyć, gdy w każ­dej chwili ma się pełną świa­do­mość kresu. Przy­po­mina to patrze­nie pro­sto w słońce: długo nie da się tego wytrzy­mać. Nie możemy stale odczu­wać lęku, więc wymy­ślamy spo­soby, aby go stłu­mić. Prze­dłu­żamy swoje ist­nie­nie, pło­dząc dzieci, boga­cąc się, zysku­jąc sławę, nie­ustan­nie w coś rosnąc. Two­rzymy kom­pul­sywne rytu­ały ochronne albo nie­złom­nie wie­rzymy w osta­tecz­nego wyba­wi­ciela.

Nie­któ­rzy ludzie, nad­zwy­czaj wie­rzący w swoją nie­znisz­czal­ność, zacho­wują się jak boha­te­ro­wie, czę­sto bez względu na bliź­nich czy wła­sne bez­pie­czeń­stwo. Inni usi­łują zła­go­dzić bole­sną samot­ność śmierci przez zjed­no­cze­nie się z uko­chaną osobą, szczyt­nym celem, spo­łecz­no­ścią czy boską istotą. Lęk przed śmier­cią jest matką wszyst­kich reli­gii, które na różne spo­soby pró­bują zła­go­dzić męki skoń­czo­no­ści. Bóg – w uję­ciu trans­kul­tu­ro­wym – nie tylko zmniej­sza ból śmier­tel­no­ści poprzez obrazy wie­ku­istego życia, lecz także uśmie­rza lęki izo­la­cji, ofe­ru­jąc wieczną obec­ność i wzo­rzec sen­sow­nej egzy­sten­cji.

Jed­nak nawet naj­moc­niej­sze, naj­bar­dziej czci­godne zapory ochronne ni­gdy do końca nie powstrzy­mają lęku przed śmier­cią: jest on w nas zawsze, ukryty w naj­dal­szych zaka­mar­kach umy­słu. Być może Pla­ton miał rację, kiedy twier­dził, że w głębi serca nie umiemy okła­my­wać samych sie­bie.

Gdy­bym był oby­wa­te­lem sta­ro­żyt­nych Aten około 300 roku p.n.e. (w cza­sie czę­sto nazy­wa­nym zło­tym wie­kiem filo­zo­fii) i panicz­nie prze­stra­szył­bym się śmierci albo drę­czyłby mnie senny kosz­mar, do kogo zwró­cił­bym się, aby oczy­ścić swój umysł z paję­czyny trwogi? Praw­do­po­dob­nie powlókł­bym się na agorę, do czę­ści sta­ro­żyt­nych Aten, gdzie mie­ściło się wiele waż­nych szkół filo­zo­ficz­nych. Omi­nął­bym Aka­de­mię ufun­do­waną przez Pla­tona, a zarzą­dzaną teraz przez jego sio­strzeńca Speu­zypa, a także Liceum, szkołę Ary­sto­te­lesa, nie­gdyś ucznia Pla­tona, który jed­nak w swej filo­zo­fii za daleko odszedł od mistrza, aby móc zostać jego następcą. Omi­nął­bym szkoły sto­ików i cyni­ków; zigno­ro­wał­bym wędrow­nych filo­zo­fów poszu­ku­ją­cych uczniów. Na koniec doszedł­bym do ogrodu Epi­kura i tam przy­pusz­czal­nie zna­la­zł­bym pomoc.

A gdzie dziś udają się ludzie cier­piący z powodu nie­opa­no­wa­nego lęku przed śmier­cią? Nie­któ­rzy szu­kają pomocy u rodziny i przy­ja­ciół, inni idą do kościoła lub na tera­pię, jesz­cze inni zaglą­dają do takich ksią­żek jak ta. Zaj­mo­wa­łem się wie­loma oso­bami, które prze­ra­żała śmierć. Ufam, że obser­wa­cje, prze­my­śle­nia i doświad­cze­nia inter­wen­cji gro­ma­dzone przez całe moje życie tera­peuty mogą zna­cząco pomóc tym, któ­rzy nie są w sta­nie sami upo­rać się z tego typu lękiem, i wiele im wyja­śnić.

W niniej­szym, pierw­szym roz­dziale chcę pod­kre­ślić, że lęk przed śmier­cią może być przy­czyną trud­no­ści, które począt­kowo nie wydają się zwią­zane z umie­ra­niem. Śmierć ma dłu­gie macki, a jej oddzia­ły­wa­nie bywa ukryte. Cho­ciaż są osoby, które strach przed osta­tecz­nym koń­cem cał­ko­wi­cie para­li­żuje, czę­sto jest on zama­sko­wany i wyraża się w obja­wach, które pozor­nie nie mają z nim nic wspól­nego.

Freud uwa­żał, że wiele zja­wisk psy­cho­pa­to­lo­gicz­nych bie­rze się z wypar­cia sek­su­al­no­ści czło­wieka. Moim zda­niem taki pogląd jest sta­now­czo zbyt wąski. W toku pracy kli­nicz­nej zro­zu­mia­łem, że można wyprzeć nie tylko sek­su­al­ność, lecz także wszyst­kie cechy zwią­zane z tym, że jeste­śmy żywymi stwo­rze­niami, a zwłasz­cza wła­ści­wość skoń­czo­no­ści życia.

Roz­po­zna­wa­nie ukry­tego lęku przed śmier­cią oma­wiam w dru­gim roz­dziale. Wiele osób cierpi z powodu depre­sji i innych zabu­rzeń, któ­rych pali­wem jest strach przed umie­ra­niem. W tej czę­ści, a także w następ­nych zilu­struję mój pogląd histo­riami przy­pad­ków z prak­tyki kli­nicz­nej i tech­ni­kami, które w niej wyko­rzy­sta­łem, jak rów­nież przy­kła­dami zaczerp­nię­tymi z fil­mów i z lite­ra­tury.

W trze­cim roz­dziale pokażę, że kon­fron­ta­cja ze śmier­cią nie musi skut­ko­wać roz­pa­czą, która odziera codzien­ność z jakie­go­kol­wiek sensu. Wręcz prze­ciw­nie, potrafi prze­bu­dzić nas do peł­niej­szego życia. Cen­tralna teza tej czę­ści brzmi: fizycz­ność śmierci nas nisz­czy, ale samo poję­cie śmierci nas ocala.

Czwarty roz­dział poświę­cony jest opi­sa­niu i prze­dys­ku­to­wa­niu wpły­wo­wych kon­cep­cji opa­no­wy­wa­nia lęku przed śmier­cią, które wyra­żali filo­zo­fo­wie, tera­peuci, pisa­rze i arty­ści. W pią­tym roz­dziale suge­ruję jed­nak, że same idee mogą się oka­zać zbyt sła­bym orę­żem wobec grozy umie­ra­nia. Dopiero syner­gia myśli i więzi z innymi ludźmi daje nam potężne wspar­cie pozwa­la­jące patrzeć śmierci w oczy. Pro­po­nuję wiele prak­tycz­nych spo­so­bów sto­so­wa­nia tej syner­gii na co dzień.

Książka przed­sta­wia punkt widze­nia oparty na obser­wa­cjach osób, które zwró­ciły się do mnie o pomoc. Jed­nak obser­wa­tor zawsze wpływa na to, czemu się przy­gląda, więc w roz­dziale szó­stym biorę pod lupę obser­wa­tora. Opi­suję wła­sne doświad­cze­nia zwią­zane z umie­ra­niem i swoje podej­ście do nie­uchron­no­ści osta­tecz­nego odej­ścia. Ja także stoję przed wyzwa­niem rzu­ca­nym przez śmier­tel­ność: jako czło­wiek, który nie tylko od początku prak­tyki zawo­do­wej pra­cuje z ludźmi zma­ga­ją­cymi się z lękiem przed śmier­cią, lecz także stop­niowo coraz bar­dziej zbliża się do kresu życia, chciał­bym szcze­rze i otwar­cie podzie­lić się z czy­tel­ni­kami oso­bi­stymi doświad­cze­niami zwią­za­nymi ze stra­chem przed odcho­dze­niem.

Roz­dział siódmy zawiera instruk­cje dla tera­peu­tów. Więk­szość osób wyko­nu­ją­cych ten zawód unika bez­po­śred­niej pracy z lękiem przed śmier­cią. Być może dzieje się tak dla­tego, że trudno im sta­wić czoła wła­snej skoń­czo­no­ści. Przede wszyst­kim jed­nak w kształ­ce­niu zawo­do­wym ofe­ruje się nie­wiele szko­leń w egzy­sten­cjal­nym podej­ściu do tera­pii albo nie pro­po­nuje się ich wcale. Mło­dzi tera­peuci opo­wia­dali mi, że nie zagłę­biają się w te zagad­nie­nia, ponie­waż nie wie­dzą, jak sobie radzić z odpo­wie­dziami pacjen­tów. Aby pomóc klien­tom nęka­nym tym rodza­jem cier­pie­nia, tera­peuci potrze­bują nowych kon­cep­cji i zmiany rela­cji z pacjen­tami. Cho­ciaż ten roz­dział skie­ro­wany jest do tera­peu­tów, sta­ram się uni­kać zawo­do­wego żar­gonu. Mam nadzieję, że piszę dość jasno, aby zechciał do niego zaj­rzeć każdy czy­tel­nik.

Po co – może­cie zapy­tać – podej­mo­wać tak nie­przy­jemny, prze­ra­ża­jący temat? Po co patrzeć w słońce? Dla­czego nie posłu­chać rad, któ­rych udzie­lał Adolf Meyer, sza­cowny nestor ame­ry­kań­skiej psy­chia­trii, kiedy wiek temu ostrze­gał kole­gów po fachu: „Nie drap­cie, gdzie nie swę­dzi”1? Po co moco­wać się z naj­strasz­niej­szym, naj­mrocz­niej­szym i naj­bar­dziej nie­zmien­nym aspek­tem życia? Prawda jest taka, że nowe zja­wi­ska, takie jak sys­te­mowa opieka nad cho­rymi, tera­pie krót­ko­ter­mi­nowe, tłu­mie­nie obja­wów i podej­mo­wa­nie usil­nych sta­rań, aby zmie­nić wzorce ludz­kiego myśle­nia, jedy­nie wzmoc­niły ten krót­ko­wzroczny pogląd.

Śmierć jed­nak swę­dzi. Swę­dzi bez­u­stan­nie i zawsze nam towa­rzy­szy: skro­bie w wewnętrzne drzwi i cichutko, pra­wie nie­sły­szal­nie fur­czy w środku tuż pod mem­braną świa­do­mo­ści. Choć ukryta, scho­wana, wycieka pod posta­cią naj­róż­niej­szych obja­wów cho­ro­bo­wych, sta­nowi nie­wy­czer­pane źró­dło zmar­twień, napięć i kon­flik­tów2.

Jestem głę­boko prze­ko­nany – jako czło­wiek, który w nie­da­le­kiej przy­szło­ści umrze, jak rów­nież psy­chia­tra od dzie­się­cio­leci zaj­mu­jący się lękiem przed śmier­cią, że kon­fron­ta­cja z umie­ra­niem nie tylko nie otwiera żad­nej szko­dli­wej puszki Pan­dory, lecz także umoż­li­wia nam odnowę – spra­wia, że życie staje się bogat­sze i pełne współ­czu­cia.

Tak więc daję wam tę książkę z opty­mi­zmem. Wie­rzę, że pomoże wam popa­trzeć śmierci pro­sto w oczy, a dzięki temu nie tylko zła­go­dzi wasze prze­ra­że­nie, lecz także wzbo­gaci wasze życie.

Roz­dział 2

ROZ­PO­ZNA­WA­NIE LĘKU PRZED ŚMIER­CIĄ

Śmierć jest wszyst­kim I niczym.

Robaki wpeł­zają, robaki wypeł­zają.

Każdy odczuwa lęk przed śmier­cią na swój wła­sny spo­sób. Dla nie­któ­rych jest on jak muzyczny akom­pa­nia­ment do życia – przy każ­dej czyn­no­ści męczy ich świa­do­mość, że obecna chwila ni­gdy się nie powtó­rzy. Nawet stary film głę­boko wzru­sza tych, któ­rzy nie mogą się powstrzy­mać od myśli, że gra­jący w nim akto­rzy są już tylko pro­chem.

Inni ludzie prze­ży­wają ten lęk sil­niej. Wymyka im się spod kon­troli. Zda­rza się, że wybu­cha o trze­ciej nad ranem, a widmo śmierci zatyka im dech w pier­siach. Drę­czy ich myśl, że i oni wkrótce umrą, podob­nie jak wszy­scy z ich oto­cze­nia.

Są też tacy, któ­rych prze­śla­duje kon­kretna wizja śmierci: pisto­let wymie­rzony w ich głowę, nazi­stow­ski plu­ton egze­ku­cyjny, loko­mo­tywa, która pędzi z łosko­tem pro­sto na nich, upa­dek z mostu albo z wie­żowca.

Sce­na­riu­sze śmierci przy­bie­rają bogate, wyra­zi­ste formy. Ktoś widzi sie­bie zamknię­tego w trum­nie. Zie­mia zatyka mu nos, a on ma świa­do­mość, że będzie tak leżał w ciem­no­ści po wiecz­ność. Ktoś inny boi się, że już ni­gdy nie zoba­czy, nie usły­szy i nie dotknie uko­cha­nej osoby. Są też tacy, któ­rych aż boli wizja bycia pod zie­mią, kiedy wszy­scy zna­jomi są na niej. Życie będzie się toczyło jak przed­tem, ale oni ni­gdy się nie dowie­dzą, co się stało z ich rodziną, przy­ja­ciółmi, z całym świa­tem.

Każdy z nas ma przed­smak śmierci, kiedy co noc zapada w sen albo kiedy traci przy­tom­ność pod nar­kozą. W mito­lo­gii grec­kiej Tana­tos i Hyp­nos – śmierć i sen – byli bliź­nię­tami. Cze­ski powie­ścio­pi­sarz egzy­sten­cjalny Milan Kun­dera suge­ruje, że także zapo­mi­na­nie daje nam przed­smak odcho­dze­nia. „W śmierci naj­bar­dziej prze­raża nas nie utrata przy­szło­ści, lecz utrata prze­szło­ści. I rze­czy­wi­ście, akt zapo­mi­na­nia jest formą śmierci, zawsze obecną w życiu”3.

U wielu ludzi lęk przed śmier­cią jest jawny i choć bar­dzo ich gnębi, łatwo go roz­po­znać. U innych przy­biera sub­telną postać i ukrywa się za innymi obja­wami. Można go ziden­ty­fi­ko­wać tylko dzięki usil­nym poszu­ki­wa­niom na miarę wyko­pa­lisk.

JAWNY LĘK PRZED ŚMIER­CIĄ

Wielu z nas mie­sza lęk przed śmier­cią z obawą przed złem, porzu­ce­niem czy uni­ce­stwie­niem. Innych osza­ła­mia ogrom wiecz­no­ści – bycie na wieki wie­ków mar­twym. Są też tacy, któ­rzy nie potra­fią pojąć stanu nie­ist­nie­nia i zasta­na­wiają się, gdzie będą, kiedy umrą; jesz­cze inni sku­piają się na hor­ro­rze, jakim będzie znik­nię­cie całego zna­nego im świata. Niektó­rzy roz­wa­żają nie­uchron­ność śmierci, jak autorka poniż­szego maila, trzy­dzie­sto­dwu­let­nia kobieta cier­piąca na napady lęku przed umie­ra­niem.

Przy­pusz­czal­nie naj­bar­dziej doj­mu­jące uczu­cia powo­duje we mnie świa­do­mość, że to JA na zawsze odejdę, nie jakaś ja-sta­ruszka ani ja-śmier­tel­nie-chora-i-gotowa-umrzeć. Chyba zawsze myśla­łam o śmierci wymi­ja­jąco, jako o czymś, co może się wyda­rzyć, a nie co wyda­rzy się na pewno. Po sil­nym ataku paniki roz­my­śla­łam o śmierci inten­syw­niej niż kie­dy­kol­wiek przed­tem i już wiem, że nie jest ona jedy­nie czymś, co może się stać. Prze­bu­dzi­łam się, zro­zu­mia­łam tę straszną prawdę i nie ma już dla mnie powrotu.

Lęk pro­wa­dzi nie­któ­rych ludzi do nie­zno­śnego wnio­sku: ich świat i wspo­mnie­nia po nim prze­staną ist­nieć. Ulica, przy któ­rej miesz­kali, atmos­fera rodzin­nych spo­tkań, rodzice, dzieci, domek na plaży, szkoła śred­nia, ulu­bione kem­pingi – wszystko to znik­nie wraz z ich śmier­cią. Nie ma nic sta­bil­nego, nic trwa­łego. Jaki sens może mieć życie, w któ­rym wszystko prze­mija? A oto dal­szy ciąg wia­do­mo­ści:

Z pełną ostro­ścią uświa­do­mi­łam sobie darem­ność wszyst­kiego: nasze czyny ska­zane są na zapo­mnie­nie; w końcu znik­nie też nasza pla­neta. Wyobra­zi­łam sobie śmierć moich rodzi­ców i sióstr, chło­paka i przy­ja­ciół. Czę­sto roz­my­ślam o tym, jak MOJA tru­pia czaszka, nie jakaś tam, hipo­te­tyczna, znaj­dzie się na zewnątrz zamiast wewnątrz mojego ciała. Na tę myśl w gło­wie robi mi się straszny mętlik. Nie bar­dzo mnie prze­ko­nuje pomysł, że będę istotą oddzielną od ciała, więc nie potra­fię się pocie­szyć tym, że mam nie­znisz­czalną duszę.

W wypo­wie­dzi mło­dej kobiety prze­wija się kilka wąt­ków: śmierć nabrała dla niej kon­kret­nego odnie­sie­nia; prze­stała być czymś, co może jej się przy­da­rzyć albo co przy­da­rza się tylko innym. W jej oczach nie­uchron­ność śmierci odbiera życiu sens. Ist­nie­nie nie­śmier­tel­nej duszy oddzie­lo­nej od ciała wydaje jej się wysoce wąt­pliwe i nie potrafi zna­leźć uko­je­nia w kon­cep­cji życia po śmierci. Pyta także, czy brak świa­do­mo­ści po śmierci jest tym samym co podobny stan przed naro­dzi­nami (to ważne zagad­nie­nie, które pojawi się ponow­nie w naszej dys­ku­sji o Epi­ku­rze).

Inna pacjentka cier­piąca na paniczny lęk przed śmier­cią na pierw­szej sesji dała mi taki wier­szyk:

Wszech­obec­ność śmierci Prze­nika mnie na wskroś i dręczy. Krzy­czę w męce, Lecz brnę przed siebie. Dzień po dniu widzę Przed sobą widmo końca. Chcę jed­nak po sobie zostawić Ślad, który może coś znaczyć. Naj­lep­sze, co mogę zrobić, To zanu­rzyć się w teraz.

A jed­nak śmierć się czai: Jest tuż, tuż – koło mnie, Pod ochronną fasadą, Któ­rej kur­czowo się trzymam, Jak dziecko mięk­kiego kocyka. Kocyk prze­pusz­cza lęki W nie­mym bez­ru­chu nocy, Gdy wraca prze­rażenie.

Mnie i cie­bie nie będzie. Nie ode­tchniemy przyrodą, Nie napra­wimy krzywd świata, Nie zasmu­cimy się słodko. Nie­zno­śna strata, ale Pono­szona bez­wiednie.

Śmierć jest wszyst­kim I niczym.

Naj­bar­dziej prze­śla­do­wała ją myśl wyra­żona w dwóch ostat­nich wer­sach: Śmierć jest wszyst­kim/I niczym. Tłu­ma­czyła mi, że bez reszty pochło­nęło ją odczu­cie, że będzie niczym, więc stało się dla niej wszyst­kim. Jed­nak wiersz zawiera dwie pocie­sza­jące reflek­sje: jeżeli zostawi po sobie ślady, jej życie nabie­rze sensu, a naj­lep­sze, co może zro­bić, to anga­żo­wać się w chwilę obecną.

LĘK PRZED ŚMIER­CIĄ NIE JEST TEMA­TEM ZASTĘP­CZYM

Psy­cho­te­ra­peuci czę­sto błęd­nie zakła­dają, że jawny lęk przed śmier­cią sta­nowi przy­krywkę dla innego pro­blemu. Tak się zda­rzyło w przy­padku Jen­ni­fer, dwu­dzie­sto­dzie­wię­cio­let­niej pośred­niczki w han­dlu nie­ru­cho­mo­ściami. Poprzedni tera­peuci nie trak­to­wali dosłow­nie nęka­ją­cych ją od dziecka conoc­nych ata­ków lęku przed śmier­cią. Jen­ni­fer czę­sto budziła się w nocy drżąca, zlana potem, z oczami roz­sze­rzo­nymi ze stra­chu przed uni­ce­stwie­niem. Wyobra­żała sobie, że znika, błąka się w bez­kre­snej ciem­no­ści, cał­ko­wi­cie zapo­mniana przez świat żywych. Wmó­wiła sobie, że nic nie ma zna­cze­nia, jeżeli w końcu wszystko ule­gnie cał­ko­wi­tej zagła­dzie.

Takie myśli drę­czyły ją od wcze­snego dzie­ciń­stwa. Żywo pamię­tała swój pierw­szy atak – w wieku lat pię­ciu. Wbie­gła do sypialni rodzi­ców, drżąc ze stra­chu, że umiera. Mama uspo­ko­iła ją sło­wami, któ­rych ni­gdy nie zapo­mniała. Powie­działa jej dwie rze­czy: „Masz przed sobą dłu­gie życie, więc teraz nie ma sensu o tym roz­my­ślać” i „Kiedy będziesz bar­dzo stara i bli­ska śmierci, to albo odnaj­dziesz w sobie spo­kój, albo będziesz chora. Tak czy ina­czej, śmierć nie będzie nie­pro­szo­nym gościem”.

Od tam­tej pory Jen­ni­fer czer­pała otu­chę z pocie­sza­ją­cych słów matki. Opra­co­wała spo­soby radze­nia sobie z ata­kami. Stale przy­po­mi­nała sobie, że ma wybór – może albo myśleć o śmierci, albo o niej nie myśleć i wspo­mi­nać to, co dobre: śmiech z przy­ja­ciółmi z dzie­ciń­stwa, podzi­wia­nie odbi­cia wysoko skłę­bio­nych chmur w przej­rzy­stych taflach jezior, kiedy wędro­wała z mężem po Górach Ska­li­stych, cało­wa­nie pro­mien­nych twa­rzy­czek swo­ich dzieci.

Nie­mniej prze­ra­że­nie śmier­cią na­dal ją drę­czyło i w znacz­nym stop­niu tłu­miło w niej radość życia. Kon­sul­to­wała się z róż­nymi tera­peu­tami, ale nie­wiele z tego wyni­kło. Leki zmniej­szyły inten­syw­ność ata­ków, ale nie ich czę­sto­tli­wość. Tera­peuci nie sku­pili się na jej lęku przed śmier­cią, ponie­waż uwa­żali, że jest tylko przy­krywką dla innego lęku. Posta­no­wi­łem nie powta­rzać ich błę­dów. Moim zda­niem zmy­lił ich wyra­zi­sty, powta­rza­jący się sen, który Jen­ni­fer po raz pierw­szy miała w wieku pię­ciu lat:

Cała moja rodzina jest w kuchni. Na stole stoi miska pełna dżdżow­nic. Ojciec zmu­sza mnie, żebym wzięła z niej garść roba­ków, mocno je ści­snęła i wypiła mleko, które z nich wypływa.

Każdy tera­peuta, z któ­rym się skon­sul­to­wała, oczy­wi­ście uznał, że ści­ska­nie roba­ków, aby otrzy­mać mleko, sym­bo­li­zuje prą­cie i nasie­nie. W związku z tym pytali, czy ojciec nie mole­sto­wał jej sek­su­al­nie. Moje pierw­sze sko­ja­rze­nie było podobne. Odrzu­ci­łem jed­nak ten trop, kiedy Jen­ni­fer opo­wie­działa mi, że już wie­lo­krot­nie pro­wa­dził w tera­pii doni­kąd. Co prawda bar­dzo bała się ojca, bo był poryw­czy i czę­sto na nią krzy­czał, ale ani ona, ani żadne z jej rodzeń­stwa nie przy­po­mi­nało sobie nad­użyć sek­su­al­nych.

Nikt z jej poprzed­nich tera­peu­tów nie badał, jakie zna­cze­nie mają tak ostre i czę­ste ataki lęku przed śmier­cią. Ten powszechny błąd ma sza­cowną tra­dy­cję. Sięga korze­niami pierw­szej publi­ka­cji z dzie­dziny psy­cho­te­ra­pii. Były to Stu­dia nad histe­rią, dzieło napi­sane w roku 1895 przez Freuda i Breu­era. Dokładna lek­tura tej książki poka­zuje, że pacjenci Freuda cier­pieli z powodu lęku przed śmier­cią4. To, że Freud nie docie­kał jego przy­czyn, mogłoby dzi­wić, gdyby nie póź­niej­sze prace, w któ­rych wyja­śnia, że stwo­rzona przez niego teo­ria źró­deł ner­wicy opiera się na zało­że­niu ist­nie­nia kon­fliktu mię­dzy nie­uświa­do­mio­nymi, pry­mi­tyw­nymi instynk­tami. Śmierć nie powinna odgry­wać roli w gene­zie ner­wicy, pisał Freud, ponie­waż nie jest repre­zen­to­wana w nie­świa­do­mo­ści. Zapro­po­no­wał dwie przy­czyny takiego stanu: po pierw­sze, oso­bi­ście nie doświad­czy­li­śmy śmierci, a po dru­gie, nie jeste­śmy w sta­nie kon­tem­plo­wać wła­snego nieist­nie­nia5.

Cho­ciaż Freud pisał o śmierci mądrze i wzru­sza­jąco w krót­kich, nie­sys­te­mo­wych ese­jach, takich jak Aktu­alne uwagi o woj­nie i śmierci6, napi­sa­nych po pierw­szej woj­nie świa­to­wej, to w teo­rii for­mal­nej psy­cho­ana­lizy jego „odśmier­tel­nie­nie śmierci” (de-deathi­fi­ca­tion of death), jak to nazwał Robert Jay Lifton7, miało ogromny wpływ na poko­le­nia tera­peu­tów, któ­rzy zamiast na śmierci sku­pili się na tym, co ich zda­niem repre­zen­to­wała ona w nie­świa­do­mo­ści – zwłasz­cza na porzu­ce­niu i kastra­cji. Można by nawet bro­nić tezy, że nacisk psy­cho­ana­lizy na prze­szłość jest ucieczką od przy­szło­ści i kon­fron­ta­cji ze śmier­cią8.

Od samego początku pracy z Jen­ni­fer bada­łem jej lęk przed śmier­cią w rozu­mie­niu dosłow­nym. Nie sta­wiała oporu – chęt­nie pod­jęła wyzwa­nie. Wybrała mnie na tera­peutę, ponie­waż prze­czy­tała moją Psy­cho­te­ra­pię egzy­sten­cjalną i chciała się skon­fron­to­wać z egzy­sten­cjal­nymi fak­tami życia. Nasze sesje tera­peu­tyczne sku­piły się na jej myślach o śmierci, wspo­mnie­niach i fan­ta­zjach. Popro­si­łem ją, aby dokład­nie zapi­sy­wała swoje kosz­marne sny i myśli pod­czas ata­ków paniki.

Na mate­riał do nota­tek nie musiała długo cze­kać. Zale­d­wie kilka tygo­dni póź­niej doświad­czyła przej­mu­ją­cego lęku przed śmier­cią po obej­rze­niu filmu o cza­sach nazi­zmu. Realia poka­zane w fil­mie głę­boko nią wstrzą­snęły – zwłasz­cza to, że ludz­kie życie zale­żało wtedy od czy­je­goś kaprysu. Nie­win­nych zakład­ni­ków wybie­rano na śmierć na zasa­dzie widzi­mi­się. Ude­rzyło ją podo­bień­stwo takich sytu­acji do warun­ków panu­ją­cych w jej domu rodzin­nym: przy­po­mniało jej się zagro­że­nie nie­prze­wi­dy­wal­nymi wybu­chami wście­kło­ści ojca, uczu­cie, że nie ma gdzie się scho­wać, i szu­ka­nie schro­nie­nia w byciu nie­wi­dzialną, co ozna­czało, że usi­ło­wała jak naj­mniej się odzy­wać i nie zada­wać pytań.

Wkrótce potem ponow­nie odwie­dziła dom, w któ­rym się wycho­wała. Tak jak jej zapro­po­no­wa­łem, medy­to­wała przy gro­bie rodzi­ców. Prośba, aby pacjent medy­to­wał przy gro­bie, może się wydać posu­nię­ciem rady­kal­nym, ale w roku 1895 Freud opi­sał, że dał pod­opiecz­nemu wła­śnie takie instruk­cje9. Kiedy Jen­ni­fer stała przy gro­bie ojca, nagle przy­szła jej do głowy dziwna myśl: „W gro­bie musi mu być bar­dzo zimno”.

Prze­dys­ku­to­wa­li­śmy ją. Zupeł­nie jakby dzie­cięce prze­ko­na­nia na temat śmierci z ich bra­kiem racjo­nal­no­ści (na przy­kład prze­ko­na­niem, że mar­twi ludzie odczu­wają zimno) na­dal żyły w jej wyobraźni tuż obok zdro­wego rozumu osoby doro­słej.

Po tej sesji, kiedy jechała do domu samo­cho­dem, przy­po­mniała sobie pio­senkę, która była popu­larna w jej dzie­ciń­stwie. Zaczęła śpie­wać, zdzi­wiona, że dokład­nie pamięta słowa.

Kiedy prze­jeż­dża kon­dukt, czy potra­fisz uwie­rzyć, Że wła­śnie ty następny możesz już wkrótce nie żyć? Zawiną cię w biały całun z cze­goś na kształt tetry I zako­pią pod zie­mię głę­boko na dwa metry. Włożą cię jesz­cze tylko do wiel­kiej czar­nej skrzyni I przy­sy­pią zie­mią pełną dużych kamieni. I gdzieś może przez tydzień dobrze będzie się działo, Aż tu nagle przez trumnę wycieka twoje ciało! Robaki wpeł­zają, robaki wypełzają I na twoim policzku w bezika sobie grają. Zja­dają twoje oczy, zja­dają też nosek. Cie­szą się, gdy się trafi jakiś mię­ciutki kąsek. Jeden wiel­ga­śny robal z okrą­głymi gałami Włazi ci wprost do brzu­cha i wyłazi oczami. Z żołądka robi ci się zie­lona śli­ska rana, A ropa wypływa niczym bita śmietana. Posma­ru­jesz nią sobie duży kawa­łek chleba, Bo takiego po śmierci żarełka ci potrzeba10.

Kiedy śpie­wała, przy­po­mi­nało jej się, jak jej sio­stry (Jen­ni­fer była naj­młod­sza) nie­mi­ło­sier­nie się z nią draż­niły – spe­cjal­nie w kółko śpie­wały tę pio­senkę, nie zwa­ża­jąc na to, jak bar­dzo ją ona wytrąca z rów­no­wagi.

To wspo­mnie­nie było dla Jen­ni­fer obja­wie­niem. Dzięki niemu zro­zu­miała, że jej powta­rza­jący się sen o piciu mleka z dżdżow­nic nie doty­czył seksu, ale śmierci – roba­ków w gro­bie, a także emo­cji doświad­czo­nych w dzie­ciń­stwie – poczu­cia zagro­że­nia i braku bez­pie­czeń­stwa. Zro­zu­mie­nie, że cały czas nosi w sobie dzie­cięcą wizję śmierci, otwo­rzyło nowe moż­li­wo­ści w tera­pii.

UKRYTY LĘK PRZED ŚMIER­CIĄ

Ujaw­nie­nie ukry­tego lęku przed śmier­cią może wyma­gać detek­ty­wi­stycz­nej pracy, ale czę­sto się zda­rza, że czło­wiek uświa­da­mia go sobie dzięki auto­re­flek­sji – pod­czas tera­pii lub bez niej. Choćby myśli o odcho­dze­niu nie wiem jak dokład­nie scho­wały się przed świa­do­mo­ścią, prze­ni­kają one do snów. Każdy senny kosz­mar to udręka, w któ­rej strach przed umie­ra­niem wydo­staje się ze swo­jej zagrody.

Złe sny budzą śpią­cego. Uka­zują mu jego życie jako zagro­żone: ucieka przed zasa­dza­ją­cego się na niego mor­dercę, spada z dużej wyso­ko­ści, chowa się przed czymś skraj­nie nie­bez­piecz­nym albo wręcz umiera lub jest mar­twy.

Śmierć czę­sto poja­wia się w snach w postaci sym­bo­licz­nej. Na przy­kład męż­czyź­nie w śred­nim wieku z kło­po­tami gastrycz­nymi i skłon­no­ściami do hipo­chon­drii, który bał się raka żołądka, śniło się, że wraz z rodziną sie­dzi w samo­lo­cie w dro­dze do egzo­tycz­nego kurortu na Kara­ibach. W następ­nym uję­ciu widział sie­bie, jak leży na ziemi i zwija się z powodu bólu brzu­cha. Obu­dził się panicz­nie prze­ra­żony i natych­miast zro­zu­miał zna­cze­nie snu: umarł na raka żołądka, a życie toczyło się dalej – bez niego.

Wresz­cie, pewne sytu­acje pra­wie zawsze wywo­łują strach przed odej­ściem: cięż­kie cho­roby, śmierć bli­skiej osoby albo poważne, nie­od­wra­calne zagro­że­nie fun­da­men­tal­nego bez­pie­czeń­stwa: gwałt, roz­wód, strata pracy, ban­dycki napad. Kiedy zasta­na­wiamy się nad takim wyda­rze­niem, wtedy zazwy­czaj ujaw­nia się lęk przed śmier­cią.

LĘK PRZED CZYMŚ NIE­UCHWYT­NYM W ISTO­CIE JEST LĘKIEM PRZED ŚMIER­CIĄ

Wiele lat temu psy­cho­log Rollo May zażar­to­wał, że lęk przed niczym ma ten­den­cję zmie­niać się w lęk przed czymś. Innymi słowy, lęk przed pustką szybko przy­cze­pia się do cze­goś kon­kret­nego. Histo­ria Susan ilu­struje przy­dat­ność tej kon­cep­cji w sytu­acji, kiedy jakieś wyda­rze­nie budzi w nas nie­pro­por­cjo­nal­nie silny lęk.

Susan, ele­gancka, kom­pe­tentna licen­cjo­no­wana bie­gła księ­gowa, skon­sul­to­wała się ze mną z powodu kon­fliktu z pra­co­dawcą. Spo­ty­ka­li­śmy się przez kilka mie­sięcy. Po tera­pii zre­zy­gno­wała z pracy i zało­żyła wła­sną, kon­ku­ren­cyjną firmę, która odno­siła duże suk­cesy.

Kilka lat póź­niej, kiedy zadzwo­niła, aby pro­sić o pilne spo­tka­nie, pra­wie nie roz­po­zna­łem jej głosu. Zazwy­czaj rado­sna i opa­no­wana, Susan mówiła drżą­cym, spa­ni­ko­wa­nym tonem. Spo­tka­łem się z nią jesz­cze tego samego dnia. Jej wygląd mnie prze­ra­ził. Ta przed­tem spo­kojna, sty­lowo ubrana kobieta była nie­chlujna i pode­ner­wo­wana. Miała czer­woną twarz, zapuch­nięte od pła­czu oczy, a szyję owi­niętą przy­bru­dzo­nym ban­da­żem.

Z opo­rami opo­wie­działa mi, co się wyda­rzyło. Jej doro­sły syn Geo­rge, mający dobrą pracę odpo­wie­dzialny młody czło­wiek, wylą­do­wał w wię­zie­niu. Kiedy poli­cja zatrzy­mała go z powodu drob­nego wykro­cze­nia dro­go­wego, zna­la­zła u niego w samo­cho­dzie koka­inę. Test na obec­ność sub­stan­cji odu­rza­ją­cych wypadł pozy­tyw­nie, a ponie­waż Geo­rge uczest­ni­czył w pro­gra­mie spon­so­ro­wa­nym przez stan i było to jego trze­cie wykro­cze­nie tego typu, ska­zano go na mie­siąc wię­zie­nia i dwa­na­ście mie­sięcy w ośrodku odwy­ko­wym.

Susan przez cztery bite dni pła­kała. Nie mogła spać ani jeść i nie była w sta­nie iść do pracy (po raz pierw­szy od dwu­dzie­stu lat). W nocy drę­czyły ją potworne wizje z synem w roli głów­nej. Żło­pał wódę z butelki w brą­zo­wej, papie­ro­wej tor­bie, był brudny, miał zepsute zęby i dogo­ry­wał w rynsz­toku.

– On umrze w wię­zie­niu – powie­działa. Dalej mówiła o tym, jaka jest wyczer­pana pocią­ga­niem za wszel­kie sznurki i pró­bo­wa­niem każ­dego moż­li­wego spo­sobu, aby go uwol­nić. Przy­bita, oglą­dała jego zdję­cia z dzie­ciń­stwa, na któ­rych wyglą­dał jak anio­łek z jasnymi, krę­co­nymi wło­skami i ujmu­ją­cym spoj­rze­niem. Wtedy miał przed sobą wspa­niałą, nie­skoń­cze­nie obie­cu­jącą przy­szłość.

Susan uwa­żała się za osobę nie­zmier­nie przed­się­bior­czą. Do wszyst­kiego doszła wła­sną pracą. Osią­gnęła suk­ces wbrew nie­udol­nym i postę­pu­ją­cym nie­mo­ral­nie rodzi­com. Jed­nak w tej sytu­acji czuła się cał­ko­wi­cie bez­radna.

– Dla­czego mi to zro­bił? – zapy­tała. – To bunt, umyślny sabo­taż moich pla­nów na jego życie. Jak ina­czej to wytłu­ma­czyć? Czyż nie dałam mu wszyst­kiego? Każ­dego moż­li­wego narzę­dzia do osią­gnię­cia suk­cesu? Naj­lep­szego wykształ­ce­nia, lek­cji tenisa, for­te­pianu i jazdy kon­nej? I tak mi się odpłaca? Co za wstyd, niech no tylko dowie­dzą się o tym moi zna­jomi! – Susan skrę­cała się z zazdro­ści na myśl o suk­ce­sie dzieci swo­ich przy­ja­ciół.

Po pierw­sze, przy­po­mnia­łem jej o rze­czach, o któ­rych wie­działa. Wizja syna w rynsz­toku była nie­ra­cjo­nalna, przed­sta­wiała kata­strofę, która się nie wyda­rzyła. Pod­kre­śli­łem, że jej syn w sumie dobrze sobie radzi: bie­rze udział w pro­gra­mie reha­bi­li­ta­cyj­nym i uczest­ni­czy w pry­wat­nej tera­pii u zna­ko­mi­tego spe­cja­li­sty. Wycho­dze­nie z nałogu rzadko odbywa się bez kom­pli­ka­cji. Nawroty, czę­sto wie­lo­krotne, są nie­unik­nione. To wszystko oczy­wi­ście już wie­działa. Nie­dawno była na cało­ty­go­dnio­wej tera­pii rodzin­nej w ośrodku reha­bi­li­ta­cyj­nym syna. Co wię­cej, mąż nie podzie­lał jej lęków o dziecko.

Wie­działa też, że pyta­nie: „Dla­czego mi to zro­bił?”, jest nie­ra­cjo­nalne. Kiwała głową, kiedy mówi­łem, że ta sytu­acja jej nie doty­czy. Jego nawrót nie ma z nią nic wspól­nego.

Każda matka zde­ner­wo­wa­łaby się, gdyby jej syn wró­cił do nar­ko­ty­ków i zna­lazł się w wię­zie­niu, ale reak­cja Susan wyda­wała mi się zbyt gwał­towna. Zaczą­łem podej­rze­wać, że w dużej mie­rze wynika ona z wypar­cia.

Szcze­gól­nie zain­te­re­so­wało mnie jej poczu­cie cał­ko­wi­tej bez­rad­no­ści. Zawsze uwa­żała się za nie­zwy­kle zaradną, ale teraz ten obraz legł w gru­zach – nie była w sta­nie nic zro­bić dla syna (chyba że usu­nąć się z jego życia).

Dla­czego Geo­rge zaj­mo­wał w jej świe­cie aż tak pocze­sne miej­sce? Ow­szem, był jej synem. Ale cho­dziło o coś wię­cej. Był zbyt ważny. Zupeł­nie jakby jej życie zale­żało od jego suk­cesu. Powie­dzia­łem jej, że dla wielu rodzi­ców dzieci sta­no­wią spo­sób na nie­śmier­tel­ność. Ta myśl roz­bu­dziła jej cie­ka­wość. Zro­zu­miała, że za pośred­nic­twem Geo­rge’a chciała prze­dłu­żyć wła­sne ist­nie­nie, ale musi z tego zre­zy­gno­wać:

– On nie ma na to dość siły – powie­działa.

– Czy jakie­kol­wiek dziecko ma na to dość siły? – zapy­ta­łem. – W dodatku Geo­rge ni­gdy się do takiego przed­się­wzię­cia nie zgła­szał. Dla­tego jego zacho­wa­nie i nawrót uza­leż­nie­nia nie mają z tobą nic wspól­nego!

Kiedy pod koniec sesji zapy­ta­łem ją o ban­daż na szyi, powie­działa, że nie­dawno prze­szła ope­ra­cję pla­styczną. Drą­ży­łem temat, ale znie­cier­pli­wiła się i chciała wró­cić do roz­mowy o synu, ponie­waż – jak pod­kre­śliła – to z jego powodu się do mnie zgło­siła.

Jed­nak nie ustę­po­wa­łem.

– Powiedz mi, dla­czego zde­cy­do­wa­łaś się na ope­ra­cję.

– No więc nie zno­szę tego, co sta­rze­nie robi z moim cia­łem: z pier­siami, z twa­rzą, a zwłasz­cza z obwi­słą skórą na szyi. Ope­ra­cję spre­zen­to­wa­łam sobie na uro­dziny.

– Na które uro­dziny?

– Okrą­głe. Numer sześć zero. Były w zeszłym tygo­dniu.

Opo­wia­dała mi, jak to jest skoń­czyć sześć­dzie­siąt lat (a ja podzie­li­łem się reflek­sjami na temat sie­dem­dzie­siątki), aż zorien­to­wała się, że koń­czy nam się czas. Pod­su­mo­wa­łem:

– Jestem pewny, że nad­mier­nie oba­wiasz się o syna. Prze­cież wiesz, że pod­czas tera­pii uza­leż­nień nawroty zda­rzają się pra­wie zawsze. Uwa­żam, że część tego lęku ma inne źró­dło i znaj­duje upust w oba­wach o Geo­rge’a.

Wsparła mnie ener­gicz­nym pota­ki­wa­niem. Mówi­łem dalej:

– Moim zda­niem w znacz­nej mie­rze lękasz się o sie­bie, nie o Geo­rge’a. Wiąże się to z two­imi sześć­dzie­sią­tymi uro­dzi­nami, ze świa­do­mo­ścią, że się sta­rze­jesz, i ze śmier­cią. Wydaje mi się, że w głębi serca roz­wa­żasz kilka waż­nych spraw. Co zro­bię z resztą życia? Co nada mu zna­cze­nie, zwłasz­cza że – jak zda­łaś sobie sprawę – Geo­rge temu zada­niu nie podoła.

Zacho­wa­nie Susan stop­niowo się zmie­niało. Od nie­cier­pli­wo­ści prze­szła do inten­syw­nego zacie­ka­wie­nia.

– Nie­wiele roz­my­śla­łam o tym, że się sta­rzeję i zostało mi mało czasu. Jak dotąd ten temat nie poja­wił się też w tera­pii. Ale rozu­miem, o co ci cho­dzi.

Pod koniec sesji pod­nio­sła na mnie wzrok.

– Nie mam poję­cia, jak twoje pomy­sły mogą mi pomóc, ale muszę przy­znać, że przez ostat­nie pięt­na­ście minut bar­dzo mnie zain­try­go­wa­łeś. Od czte­rech dni nie zda­rzyło mi się tak długo myśleć o czymś innym niż o Geo­rge’u.

Umó­wi­li­śmy się na następny tydzień o poranku. Wie­działa z naszej wcze­śniej­szej pracy, że ranki rezer­wuję na pisa­nie, więc napo­mknęła, że naru­szam swoje plany. Powie­dzia­łem jej, że nie pra­cuję według zwy­kłego har­mo­no­gramu, ponie­waż w tym tygo­dniu wybie­ram się w podróż. Jadę na ślub syna.

Chcia­łem dodać coś, co mogłoby jej pomóc, więc zanim wyszła, dorzu­ci­łem:

– To dru­gie mał­żeń­stwo mojego syna. Pamię­tam, jak mi było trudno, kiedy się roz­wo­dził. Dla rodzi­ców bez­rad­ność jest straszna. Wiem z wła­snego doświad­cze­nia, jak okrop­nie się czu­jesz. Chęć pomocy dzie­ciom jest dla nas czymś przy­ro­dzo­nym.

W ciągu następ­nych dwóch tygo­dni sku­pia­li­śmy się o wiele mniej na Geo­rge’u, a bar­dziej na jej wła­snym życiu. Jej nie­po­kój o Geo­rge’a znacz­nie zma­lał. Jego tera­peuta zapro­po­no­wał (a ja go popar­łem), aby zarówno ze względu na Susan, jak i na Geo­rge’a przez kilka tygo­dni się nie kon­tak­to­wali. Chciała wię­cej dowie­dzieć się o lęku przed śmier­cią i jak ludzie sobie z nim radzą, a ja podzie­li­łem się z nią wie­loma myślami zawar­tymi w tej książce. W czwar­tym tygo­dniu oznaj­miła, że czuje się już nor­mal­nie, więc zapla­no­wa­li­śmy pod­su­mo­wu­jące spo­tka­nie za kilka tygo­dni.

Na tej ostat­niej sesji, kiedy zapy­ta­łem, co w naszej wspól­nej pracy pomo­gło jej naj­bar­dziej, wyraź­nie oddzie­liła idee, które jej pod­su­ną­łem, od nawią­za­nia zna­czą­cej rela­cji ze mną.

– Naj­cen­niej­sze było dla mnie to, co powie­dzia­łeś mi o swoim synu. Bar­dzo mnie wzru­szyło, że wycią­gną­łeś do mnie dłoń w taki spo­sób. Zde­cy­do­wa­nie zacie­ka­wiła mnie też myśl, że lęki o wła­sne życie i uczu­cie zagro­że­nia śmier­cią prze­nio­słam na Geo­rge’a. Wydaje mi się, że tra­fi­łeś w dzie­siątkę. Ale nie­które poję­cia, o któ­rych mówi­li­śmy – na przy­kład te wzięte z Epi­kura – były nie­zwy­kle, hm… prze­in­te­lek­tu­ali­zo­wane i nie wiem, czy mi pomo­gły. Nie mam jed­nak wąt­pli­wo­ści, że pod­czas naszych spo­tkań wyda­rzyło się coś, co było sku­teczne.

Roz­róż­nie­nie, jakie poczy­niła mię­dzy ide­ami filo­zo­ficz­nymi a rela­cją, ma klu­czowe zna­cze­nie (por. roz­dział piąty)11. Nie­za­leż­nie od tego, jak potężne są myśli wiel­kich ludzi, bli­skie więzi z bliź­nimi jesz­cze wzmac­niają ich oddzia­ły­wa­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Adolf Meyer cyto­wany przez Jerome’a Franka, roz­mowa oso­bi­sta, 1979 r. [wróć]

Bar­dzo aktyw­nie pro­wa­dzi się obec­nie sze­roko zakro­jone bada­nia eks­pe­ry­men­talne na temat lęku przed śmier­cią (w dużej mie­rze robią to zwo­len­nicy teo­rii opa­no­wy­wa­nia trwogi – ang. Ter­ror Mana­ge­ment The­ory, TMT). Dowo­dzą one wszech­obec­no­ści lęku przed śmier­cią, który wywiera ogromny wpływ na ludzką samo­ocenę, a także na wiele cech cha­rak­teru, prze­ko­nań i zacho­wań. Powo­duje też upo­rczywe trzy­ma­nie się świa­to­po­glądu kul­tu­ro­wego i uwie­rzy­tel­nia­ją­cych go stan­dar­dów. Patrz: S. Solo­mon, J. Gre­en­berg, T. Pysz­czyn­ski, Pride and Pre­ju­dice: Fear of Death and Social Beha­vior, „Cur­rent Direc­tions in Psy­cho­lo­gi­cal Science” 2000, 9(6), 200–204; T. Pysz­czyn­ski, S. Solo­mon i J. Gre­en­berg, In the Wake of 9/11: The Psy­cho­logy of Ter­ror, Ame­ri­can Psy­cho­lo­gi­cal Asso­cia­tion, Washing­ton, D.C. 2002. [wróć]

Cyt. Za: P. Roth, Shop Talk: A Wri­ter and His Col­le­agues and Their Work. Boston 2001, s. 97. [wróć]

Wię­cej można się dowie­dzieć z mojego wstępu do angiel­skiego wyda­nia Stu­diów nad histe­rią: S. Freud, J. Breuer, Stu­dies on Hyste­ria (J. Stra­cey, redak­cja i tłu­ma­cze­nie). New York 2000. (Pierw­sze wyda­nie: 1895). [wróć]

S. Freud, Zaha­mo­wa­nie, symp­tom i lęk, [w]: S. Freud. Dzieła. Histe­ria i lęk, tom VII, tłum. R. Reszke, War­szawa 2014, s. 197‒270. [wróć]

S. Freud Aktu­alne uwagi o woj­nie i śmierci, [w]: S. Freud. Dzieła. Pisma spo­łeczne, tom IV, s. 23–54, War­szawa 1998.; por. także Irvin D. Yalom, Psy­cho­te­ra­pia egzy­sten­cjalna, tłum. A. Tanal­ska-Dulęba, 2008, s. 66‒84. [wróć]

R.J. Lifton, The Bro­ken Con­nec­tion, New York 1979. [wróć]

D. Spie­gel, Man as Time­ke­eper: Phi­lo­so­phi­cal and Psy­cho­the­ra­peu­tic Issues, „Ame­ri­can Jour­nal of Psy­cho­ana­ly­sis” 1981, 41(5), s. 14. [wróć]

S. Freud i J. Breuer, Stu­dia nad histe­rią, tłum. R. Reszke, War­szawa, 2008. (Pierw­sze wyda­nie nie­miec­kie: 1895). [wróć]

The Hearse Song, znana rów­nież jako The Worms Crawl In – pio­senka popu­larna pod­czas pierw­szej wojny świa­to­wej. Ist­nieje w róż­nych wer­sjach. Naj­star­szą napi­sał Anglik Mat­thew Lewis w ramach powie­ści gotyc­kiej The Monk (wszyst­kie przy­pisy dolne pocho­dzą od tłu­maczki). [wróć]

Nie­zbędna syner­gia mię­dzy ide­ami a wię­ziami mię­dzy ludźmi sta­nowi główny wątek mojej powie­ści Kura­cja według Scho­pen­hau­era, tłum. A. Tanal­ska-Dulęba, War­szawa 2007. (Pierw­sze wyda­nie angiel­skie: 2005). [wróć]