David Hunter. Niespokojni zmarli - Simon Beckett - ebook + audiobook

David Hunter. Niespokojni zmarli ebook

Simon Beckett

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Piąta część serii o antropologu sądowym Davidzie Hunterze.

Piątkowy wieczór, konsultant w dziedzinie medycyny sądowej, doktor David Hunter, odbiera telefon inspektora Lundy'ego z komendy w Essex.

Na wybrzeżu wyspy Mersea znalezione zostają zwłoki w stanie głębokiego rozkładu. Miejscowa policja prosi Huntera o pomoc przy ich wydobyciu i identyfikacji.

Śledczy podejrzewają, że to ciało Leo Villiersa, syna wpływowej miejscowej rodziny, który zaginął wiele miesięcy temu. Istnieją przypuszczenia, że miał romans z mężatką, Emmą Derby, pozbył się kochanki i popełnił samobójstwo. Gdyby jednak wszystko było takie proste...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 528

Oceny
4,4 (1174 oceny)
667
357
123
26
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
zaczytana_panna

Nie oderwiesz się od lektury

Co to była za wyśmienita lektura! Dawni już takowej nie czytałam. Autor udowodnił tutaj, że potrafi wciąż tworzyć ciekawą historię, a przy tym okraszoną makabrycznymi scenami. Lektura od samego początku wciąga czytelnika w swoje mroczne odmęty, a gdzieś między wierszami stara się pokazać, że jest to naprawdę życiowa historia. Autor pokazał tutaj, że mroczne sekrety, ukrywane nawet latami, mogą ostatecznie wyjść na światło dzienne w najmniej spodziewanym momencie. Polecam wszystkim, bo czytanie tej pozycji to zwyczajnie literacka uczta w najdroższej z restauracji ❤️
20
AllegraMond04

Z braku laku…

Ze wszystkich części do tej pory - dosyć słaba. Zastanawia mnie dlaczego główny bohater w każdej części znajduje sobie inny obiekt zainteresowania, zaczyna się to powoli robić nudne i przewidywalne. Natomiast poprzednie części zdecydowanie polecam.
10
Malina_123

Nie oderwiesz się od lektury

Tak jak poprzednie części trzyma w napięciu do końca. Polecam!
10
katsob36

Dobrze spędzony czas

Polecam
00
Tati123

Całkiem niezła

jak to jest zazwyczaj, pierwsza część super, a dalej równia pochyła
00

Popularność




Rozdział 1

Ciało ludz­kie składa się w sześć­dzie­się­ciu pro­cen­tach z wody i samo z sie­bie nie unosi się na powierzchni. Pływa, dopóki w płu­cach jest powie­trze, a potem, w miarę jak się ono ulat­nia, zaczyna stop­niowo opa­dać na dno. Kiedy woda jest bar­dzo głę­boka lub zimna, pozo­sta­nie tam, ule­ga­jąc w ciem­no­ści powol­nemu roz­kła­dowi, który może trwać latami.

Jeżeli jed­nak woda okaże się na tyle cie­pła, by bak­te­rie mogły żywić się i mno­żyć, pro­ces roz­kładu będzie trwał. We wnętrz­no­ściach wytwo­rzą się gazy, zwięk­sza­jąc wypor­ność ciała, aż w końcu zacznie znowu uno­sić się ku górze.

I zmarły dosłow­nie powsta­nie.

Ciało będzie dry­fo­wać na powierzchni wody lub tuż pod jej taflą twa­rzą do dołu, ze zwi­sa­ją­cymi rękami i nogami. Po jakimś cza­sie w końcu się roz­pad­nie, w maka­bryczny spo­sób odwra­ca­jąc pro­ces powsta­wa­nia w owo­dnio­wym mroku macicy. Naj­pierw odpadną jego koń­cowe czę­ści, palce, dło­nie i stopy. Potem ręce i nogi, a na końcu głowa, wresz­cie zaś pozo­sta­nie sam kor­pus. Gdy ulotni się reszta gazów wytwo­rzo­nych przez pro­ces roz­kładu, rów­nież i on powoli zato­nie po raz drugi i osta­teczny.

Woda może także spo­wo­do­wać inną prze­mianę. W cza­sie roz­kładu tka­nek mięk­kich pod­skórna war­stwa tłusz­czu zacznie ule­gać roz­pa­dowi, pokry­wa­jąc nie­gdyś żywe ludz­kie ciało grubą, mazi­stą war­stwą. Znana jako adi­po­cera, albo – jeżeli chcemy użyć bar­dziej obra­zo­wego okre­śle­nia – tłusz­czo­wosk, ta bia­ława sub­stan­cja ma także mniej maka­bryczną nazwę.

Mydło.

Opa­tu­lone w brud­no­biały całun tkanki i narządy wewnętrzne są chro­nione w cza­sie, gdy zwłoki odpły­wają w ostat­nią, samotną podróż.

Chyba że przy­pa­dek wydo­bę­dzie je po raz kolejny na świa­tło dnia.

* * *

Byłem w fatal­nym nastroju, zanim jesz­cze odkry­łem per­fo­ra­cję.

Czaszka nale­żała do mło­dej kobiety, o czym świad­czyła bar­dziej sub­telna budowa. Kość czo­łowa była wysoka i gładka, bez wydat­nych łuków brwio­wych, a nie­wielki guzek wyrostka sut­ko­wego pod otwo­rem słu­cho­wym spra­wiał wra­że­nie zbyt deli­kat­nego jak na męż­czy­znę. Takie rze­czy same w sobie nie miały decy­du­ją­cego zna­cze­nia, ale wystę­pu­jąc wspól­nie, dawały mi w kwe­stii płci pew­ność. Do chwili śmierci wszyst­kie zęby stałe zdą­żyły się wyrżnąć, co świad­czyło, że zmarła miała ponad dwa­na­ście lat, ale nie­wiele wię­cej. Bra­ko­wało wpraw­dzie dwóch zębów trzo­no­wych i gór­nego sie­ka­cza, lecz zapewne wypa­dły po zgo­nie, bo wszyst­kie pozo­stałe były zdrowe i pra­wie nie­starte. Nie potrze­bo­wa­łem reszty szkie­letu, aby orzec, że dziew­czyna, nim zgi­nęła, ukoń­czyła czter­na­ście–pięt­na­ście lat.

Mówię „zgi­nęła”, ponie­waż przy­czyna śmierci była aż nadto oczy­wi­sta. Z tyłu czaszki, nie­mal dokład­nie pośrodku kości poty­licz­nej, znaj­do­wał się otwór o dłu­go­ści mniej wię­cej dwóch i pół cen­ty­me­tra i sze­ro­ko­ści dwu­na­stu mili­me­trów. Od ostrych kra­wę­dzi otworu roz­cho­dziły się linie pęk­nięć, co wska­zy­wało, że w chwili gdy nastą­piło obra­że­nie, kość była „młoda” i żywa. Jeżeli uraz by powstał po śmierci, kiedy kość była już sucha i kru­cha, wyglą­da­łoby to ina­czej. Pod­no­sząc czaszkę po raz pierw­szy, z zasko­cze­niem usły­sza­łem dobie­ga­jący z jej wnę­trza nie­mal melo­dyjny grze­chot. Począt­kowo pomy­śla­łem, że to frag­menty kości wci­śnięte do wnę­trza mózgo­czaszki przez przed­miot, który zabił młodą ofiarę, ale wsłu­chu­jąc się w dźwięk, uzna­łem, że obiekt w środku jest na to zbyt duży i solidny. Prze­świe­tle­nie potwier­dziło moje przy­pusz­cze­nia: wewnątrz czaszki dziew­czyny koła­tał się wydłu­żony, syme­tryczny kształt.

Grot strzały.

Nie spo­sób było stwier­dzić dokład­nie, jak stara była czaszka ani jak długo spo­czy­wała w ziemi sma­ga­nego wia­trami nor­thum­ber­landz­kiego wrzo­so­wi­ska. Z akcep­to­walną dozą praw­do­po­do­bień­stwa można było jedy­nie powie­dzieć, że dziew­czyna nie żyła od ponad pię­ciu­set lat, wystar­cza­jąco długo, aby pro­mień strzały zmur­szał, a kość pociem­niała, nabie­ra­jąc koloru ciem­nego kar­melu. Ni­gdy nie dowiemy się o niej niczego, ani kim była, ani dla­czego zgi­nęła. Lubię myśleć, że temu, kto ją zabił – kiedy była odwró­cona albo ucie­kała – wymie­rzono jakąś spra­wie­dli­wość za tę zbrod­nię. Tego jed­nak także się nie dowiemy.

Kiedy pako­wa­łem czaszkę, sta­ran­nie owi­ja­jąc ją w bibułkę przed ponow­nym umiesz­cze­niem jej w pudełku, grot prze­su­wał się, lekko postu­ku­jąc. Podob­nie jak w przy­padku innych histo­rycz­nych szcząt­ków kost­nych wyko­rzy­sty­wano ją na wydziale antro­po­lo­gicz­nym uni­wer­sy­tetu do szko­le­nia stu­den­tów, przy czym ta maka­bryczna oso­bli­wość była wystar­cza­jąco stara, by w grun­cie rze­czy nie wywo­ły­wać już odru­chu pro­te­stu. Przy­wy­kłem do tego – Bóg mi świad­kiem, widzia­łem już gor­sze rze­czy – lecz to kon­kretne memento mori zro­biło na mnie szcze­gól­nie przej­mu­jące wra­że­nie, być może z powodu mło­dego wieku ofiary lub bru­tal­no­ści, z jaką ode­brano jej życie. Bądź co bądź była kie­dyś czy­jąś córką. A teraz, całe wieki póź­niej, wszystko, co pozo­stało z tej bez­i­mien­nej dziew­czyny, mie­ściło się w kar­to­no­wym pudle sto­ją­cym w labo­ra­to­rium.

Wsta­wi­łem pudło do sta­lo­wej szafy, gdzie dołą­czyło do reszty. Roz­cie­ra­jąc zesztyw­niały kark, prze­sze­dłem do gabi­netu i włą­czy­łem kom­pu­ter. Kiedy logo­wa­łem się do poczty, jak zwy­kle poja­wiło się mimo­wolne ocze­ki­wa­nie na coś nowego i jak zwy­kle zastą­piło je roz­cza­ro­wa­nie. Były tam jedy­nie banalne dro­bia­zgi aka­de­mic­kiego życia – pyta­nia stu­den­tów, notatki służ­bowe od kole­gów i od czasu do czasu pro­po­zy­cje, któ­rych filtr anty­spa­mowy nie zdo­łał odsiać. Nic wię­cej.

Tak było od mie­sięcy.

Jeden e-mail był od pro­fe­sora Har­risa, nowego szefa antro­po­lo­gii, i przy­po­mi­nał mi, że mam skon­tak­to­wać się z jego sekre­tarką, która umówi nas na spo­tka­nie. „W celu omó­wie­nia opcji doty­czą­cych pań­skiego sta­no­wi­ska”, napi­sał dyplo­ma­tycz­nie. Czy­ta­jąc to, poczu­łem skurcz w żołądku, choć w zasa­dzie nie byłem zasko­czony. W każ­dym razie był to pro­blem na następny tydzień. Wyłą­czy­łem kom­pu­ter, odwie­si­łem kitel i wło­ży­łem mary­narkę. Przy drzwiach wyj­ścio­wych minęła mnie magi­strantka.

– Dobra­noc, dok­to­rze Hun­ter. Życzę miłego week­endu – powie­działa.

– Dzię­kuję, Jamilo. Nawza­jem.

Myśl o prze­dłu­żo­nym week­en­dzie jesz­cze bar­dziej popsuła mi nastrój. Nie­roz­sąd­nie przy­ją­łem zapro­sze­nie przy­ja­ciół, aby spę­dzić go w ich domu w Cot­swold. Było to wiele tygo­dni temu i wów­czas per­spek­tywa wyjazdu wyda­wała się wystar­cza­jąco odle­gła w cza­sie, żeby się nią nie mar­twić. Teraz nie myśla­łem już o tym tak opty­mi­stycz­nie, tym bar­dziej że miało być tam wielu gości, któ­rych nie zna­łem.

Już za późno na żale, wes­tchną­łem w duchu, wsia­dłem do samo­chodu, mach­ną­łem prze­pustką przed ska­ne­rem i cze­ka­łem, aż pod­nie­sie się szla­ban na par­kingu. Wie­dzia­łem, że codzienna jazda na uni­wer­sy­tet, zma­ga­nie się z ruchem ulicz­nym w Lon­dy­nie i kor­kami zamiast korzy­sta­nia z metra jest głu­potą, lecz trudno mi było pozbyć się tego nawyku. Jako kon­sul­tant poli­cji przy­wy­kłem, że wzywa się mnie, czę­sto z bar­dzo krót­kim wyprze­dze­niem, do róż­nych miejsc w kraju, gdzie zna­le­ziono jakieś ciało. Zacho­wa­nie moż­li­wo­ści szyb­kiego wyjazdu było sen­sowne, tyle że wcze­śniej – zanim zosta­łem nie­ofi­cjal­nie umiesz­czony na czar­nej liście. Teraz jazda samo­cho­dem do pracy w coraz mniej­szym stop­niu spra­wiała wra­że­nie nie­zbęd­nej rutyny, a coraz bar­dziej przy­po­mi­nała zakli­na­nie rze­czy­wi­sto­ści.

Po dro­dze do domu zatrzy­ma­łem się przy super­mar­ke­cie, żeby kupić różne rze­czy, które, jak pamię­ta­łem, gość powi­nien przy­wieźć ze sobą. Wyru­sza­łem dopiero ran­kiem, musia­łem więc mieć także coś na dzi­siej­szy obiad, ale błą­ka­łem się mię­dzy rega­łami bez szcze­gól­nego entu­zja­zmu, nie mogąc prze­ła­mać odczu­wa­nej od kilku dni wyni­kłej ze znu­dze­nia apa­tii. Kiedy dotarło do mnie, że roz­glą­dam się po dziale z goto­wymi daniami, dałem sobie men­tal­nego sztur­chańca i ruszy­łem w cie­kaw­sze alejki.

W tym roku wio­sna się spóź­niała i zimowe wia­try oraz desz­cze utrzy­my­wały się do póź­nego kwiet­nia. Zachmu­rzone niebo w nie­wiel­kim stop­niu pozwa­lało zauwa­żyć, że dni stają się dłuż­sze, i gdy skrę­ca­łem w ulicę, przy któ­rej miesz­ka­łem, zaczął już zapa­dać zmrok. Zapar­ko­wa­łem samo­chód, wycią­gną­łem z bagaż­nika torby z zaku­pami i ruszy­łem w stronę miesz­ka­nia. Zaj­mo­wa­łem cały par­ter dużego, wik­to­riań­skiego domu, dzie­ląc nie­wielki hol wej­ściowy z miesz­ka­niem na gór­nym pię­trze. Kiedy pod­sze­dłem bli­żej, zoba­czy­łem ubra­nego w kom­bi­ne­zon męż­czy­znę maj­stru­ją­cego coś przy fron­to­wych drzwiach.

– Dobry wie­czór, sze­fie – powi­tał mnie wesoło. Trzy­mał w dłoni hebel, a z otwar­tej torby przy jego sto­pach wysy­py­wały się różne narzę­dzia.

– Co się dzieje? – zapy­ta­łem, widząc gołe drewno wokół zamka i wióry na pod­ło­dze.

– Pan tu mieszka? Ktoś usi­ło­wał się wła­mać. Pań­ska sąsiadka nas wezwała, żeby­śmy to napra­wili – zdmuch­nął wióry z kra­wę­dzi drzwi i znowu przy­ło­żył do niej hebel. – W tej dziel­nicy nie należy zosta­wiać domu bez zamknię­cia.

Prze­stą­pi­łem torbę z narzę­dziami i posze­dłem zasię­gnąć języka u sąsiadki. Wyjąt­kowo atrak­cyjna Rosjanka, która – o ile mogłem się zorien­to­wać – pra­co­wała w biu­rze podróży, miesz­kała na gór­nym pię­trze zale­d­wie od kilku tygo­dni. Rzadko roz­ma­wia­li­śmy, ogra­ni­cza­jąc się do wymiany uprzej­mo­ści, i ni­gdy nie zapro­siła mnie do sie­bie.

– Był popsuty, kiedy przy­szłam do domu – wyja­śniła, gniew­nie potrzą­sa­jąc głową, wysy­ła­jąc tym ruchem ku mnie falę piż­mo­wego zapa­chu per­fum. – Jakiś wszawy ćpun usi­ło­wał się dostać do środka. Kradną wszystko.

Dziel­nica nie była zbyt eks­klu­zywna, nie­mniej pro­blemy z nar­ko­ty­kami nie były w niej bar­dziej uciąż­liwe niż gdzie­kol­wiek indziej.

– Drzwi wej­ściowe były otwarte?

Spraw­dzi­łem moje, ale były nie­na­ru­szone. Nic nie wska­zy­wało, że ktoś usi­ło­wał się wła­mać. Sąsiadka pokrę­ciła głową, znów wpra­wia­jąc w ruch gęste, ciemne włosy.

– Nie. Tylko uszko­dzone. Drań się spło­szył albo zre­zy­gno­wał.

– Wezwała pani poli­cję?

– Poli­cję? – par­sk­nęła lek­ce­wa­żąco. – Tak, ale się nie prze­jęli. Zdjęli odci­ski pal­ców, wzru­szyli ramio­nami i poszli. Lepiej wsta­wić nowy zamek. Tym razem solidny.

Powie­działa to z naci­skiem, jakby nie­sku­tecz­ność sta­rego zamka była moją winą, potul­nie więc się wyco­fa­łem i zsze­dłem na dół, gdzie ślu­sarz koń­czył pracę.

– Zro­bione, sze­fie. Trzeba będzie jesz­cze pocią­gnąć farbą, żeby odsło­nięte drewno nie spa­czyło się na desz­czu. – Uniósł brwi, trzy­ma­jąc w dłoni dwa kom­plety klu­czy. – Kto płaci rachu­nek?

Spoj­rza­łem w górę, na drzwi sąsiadki. Były zamknięte.

– Przyj­muje pan czeki? – wes­tchną­łem.

Po odej­ściu ślu­sa­rza posze­dłem do domu po śmiet­niczkę i zmiotkę, aby uprząt­nąć z holu wióry. Jeden z nich utkwił w rogu. Pochy­li­łem się, żeby go zamieść, a kiedy spoj­rza­łem na swoją dłoń na tle czar­nych i bia­łych kafel­ków, nagłe déjà vu spo­wo­do­wało, że zakrę­ciło mi się w gło­wie.

Wypro­sto­wa­łem się z łomo­cą­cym ser­cem, w prze­bły­sku myśli widząc się leżą­cego na pod­ło­dze holu z nożem wbi­tym w brzuch wśród krwi roz­le­wa­ją­cej się po sza­chow­nicy kafel­ków. Zmu­si­łem się do głę­bo­kich odde­chów, sta­ra­jąc się opa­no­wać ciek­nący po mnie lepki pot.

Ale już mi prze­cho­dziło. Chry­ste, pomy­śla­łem słabo. Skąd się to wzięło? Minęło wiele czasu, od kiedy napad przy­po­mi­nał mi się regu­lar­nie, i to wspo­mnie­nie poja­wiło się bez ostrze­że­nia. Nawet rzadko o tym myśla­łem. Wiele wysiłku kosz­to­wało mnie zapo­mnie­nie tam­tego wyda­rze­nia i cho­ciaż pozo­stały fizyczne bli­zny, myśla­łem, że rany psy­chiczne już się zago­iły.

Naj­wy­raź­niej nie.

Tro­chę jesz­cze dygo­cąc, wysy­pa­łem zawar­tość szu­felki do kubła na śmieci i wró­ci­łem do miesz­ka­nia. Zna­joma prze­strzeń wyglą­dała tak samo jak wtedy, gdy wycho­dzi­łem rano. Nie­rzu­ca­jące się w oczy meble w salo­niku o sen­sow­nych wymia­rach, kuch­nia i mały pry­watny ogród na tyłach. Było to ide­al­nie nada­jące się do zamiesz­ka­nia miej­sce, ale teraz, z tkwiącą wciąż w pamięci jesz­cze świeżą retro­spek­cją, uświa­do­mi­łem sobie, jak nie­wiele zwią­za­nych z nim wspo­mnień było szczę­śli­wych. Podob­nie jak w przy­padku jazdy samo­cho­dem do pracy, jedyną rze­czą, która mnie tu trzy­mała, był nawyk.

Być może przy­szła pora na zmianę.

Apa­tycz­nie roz­pa­ko­wa­łem zakupy, a potem wzią­łem z lodówki piwo. Prawdę mówiąc, wpa­dłem w rutynę. A zmiana miała nastą­pić bez względu na to, czy tego chcia­łem, czy nie. Cho­ciaż byłem zatrud­niony przez uni­wer­sy­tet, więk­szość mojego czasu pracy zaj­mo­wały kon­sul­ta­cje dla poli­cji. Jako antro­po­log spe­cja­li­zu­jący się w medy­cy­nie sądo­wej, byłem wzy­wany, kiedy zna­le­zione ludz­kie szczątki były w sta­nie zbyt daleko posu­nię­tego roz­kładu albo roz­człon­ko­wane. Była to wysoce spe­cja­li­styczna dzie­dzina, którą zaj­mo­wali się naj­czę­ściej wolni strzelcy, tacy jak ja, poma­ga­jący poli­cji ziden­ty­fi­ko­wać to, co zostało ze zwłok, oraz okre­ślić czas i przy­czynę zgonu. Grun­tow­nie zapo­zna­łem się ze śmier­cią w jej wszyst­kich dra­stycz­nych, okrut­nych szcze­gó­łach, płyn­nie czy­ta­jąc język kości, roz­kładu oraz gni­cia. Według stan­dar­dów więk­szo­ści ludzi było to maka­bryczne zaję­cie i bywały momenty, gdy sam się z tym zga­dza­łem. Wiele lat wcze­śniej, po utra­cie żony i córki w wypadku samo­cho­do­wym, porzu­ci­łem cał­ko­wi­cie tę pracę. Wró­ci­łem do mojego pier­wot­nego zawodu leka­rza rodzin­nego, zaj­mu­ją­cego się spra­wami żywych, a nie umar­łych.

Cóż, nie trwało to długo. Z tych czy innych wzglę­dów znowu wró­ci­łem do daw­nej spe­cjal­no­ści. I byłem w niej dobry.

Albo raczej tak wyglą­dały sprawy do czasu, kiedy minio­nej jesieni popro­szono mnie, żebym wziął udział w docho­dze­niu. Po jego zamknię­ciu dwóch funk­cjo­na­riu­szy poli­cji nie żyło, a ofi­cer wyso­kiej rangi został zmu­szony do zło­że­nia rezy­gna­cji. Cho­ciaż nie była to moja wina, sta­łem się mimo­wol­nym kata­li­za­to­rem skan­dalu, który wybuchł póź­niej, a nikt nie lubi ludzi przy­no­szą­cych kło­poty. A już na pewno nie poli­cja.

I nagle zle­ce­nia się skoń­czyły.

Jak było do prze­wi­dze­nia, na uni­wer­sy­te­cie doszło do efektu domina.

For­mal­nie byłem tylko współ­pra­cow­ni­kiem zatrud­nio­nym na umo­wie odna­wial­nej, nie eta­tow­cem. Takie roz­wią­za­nie dawało mi wolną rękę w udzie­la­niu kon­sul­ta­cji poli­cji i pozwa­lało wydzia­łowi czer­pać korzy­ści z takiego układu. Wszystko grało, ale współ­pra­cow­nik pra­cu­jący przy gło­śnych docho­dze­niach zwią­za­nych z mor­der­stwami był cał­ko­wi­cie kimś innym niż taki, który nagle stał się per­sona non grata dla wszyst­kich insty­tu­cji poli­cyj­nych w kraju. Do końca mojego kon­traktu zostało zale­d­wie kilka tygo­dni, a nowy dzie­kan antro­po­lo­gii stwier­dził jasno, że wydział nie będzie dźwi­gał nie­po­trzeb­nego bala­stu.

Było oczy­wi­ste, że to mnie tak postrze­gał.

Z wes­tchnie­niem opa­dłem na fotel i pocią­gną­łem łyk piwa. Ostat­nia rzecz, na jaką mia­łem ochotę, to week­en­dowe przy­ję­cie, ale Jason i Anja byli sta­rymi przy­ja­ciółmi. Jego zna­łem od cza­sów aka­de­mic­kich, a na jed­nej z ich imprez pozna­łem żonę. Podob­nie jak było ze wszyst­kim innym, pozwo­li­łem wię­zom przy­jaźni osłab­nąć, gdy opu­ści­łem Lon­dyn po śmierci Kary i naszej córki Alice, i ni­gdy w pełni nie zają­łem się ich odtwo­rze­niem po powro­cie.

Jason ode­zwał się do mnie na krótko przed Bożym Naro­dze­niem, kiedy prze­czy­tał moje nazwi­sko w donie­sie­niu pra­so­wym o spa­pra­nym docho­dze­niu. Od tej pory spo­tka­łem się z nimi kilka razy i z ulgą stwier­dzi­łem, że nie było to dla mnie krę­pu­jące, czego się oba­wia­łem. Prze­pro­wa­dzili się po tym, jak utra­ci­li­śmy ze sobą kon­takt, dzięki czemu przy­naj­mniej zostały mi oszczę­dzone gorzko-słod­kie wspo­mnie­nia zwią­zane z ich sta­rym domem. Teraz miesz­kali w przy­pra­wia­ją­cym o cenowy zawrót głowy domu w Bel­size Park i mieli drugą rezy­den­cję w Cot­swold.

Tam wła­śnie mia­łem jechać jutro rano. Dopiero kiedy przy­ją­łem zapro­sze­nie, dowie­dzia­łem się, że ukrywa haczyk.

– Zapra­szamy parę innych osób – oznaj­mił mimo­cho­dem Jason – a wśród nich kogoś, kogo Anja chce, żebyś poznał. To praw­niczka kar­nistka, powin­ni­ście więc łatwo się doga­dać. Sam wiesz, sprawy poli­cyjne i takie tam. Przy tym jest sin­gielką. No dobra, roz­wódką, na jedno wycho­dzi.

– A więc w tym rzecz. Chce­cie mnie z kimś wyswa­tać?

– Nie ja, lecz Anja – wyja­śnił cier­pli­wie. – Prze­cież nie sko­nasz od samego pozna­nia atrak­cyj­nej kobiety, prawda? Jeżeli ci się spodoba, to super. A jeżeli nie, to co się sta­nie? Po pro­stu przy­jedź i zobacz, jak będzie.

W końcu się zgo­dzi­łem. Wie­dzia­łem, że on i Anja mają dobre zamiary, a prawdę mówiąc, mój towa­rzy­ski kalen­darz nie był zbyt prze­peł­niony. Teraz jed­nak per­spek­tywa spę­dze­nia dłu­giego week­endu z obcymi ludźmi wyda­wała mi się kosz­mar­nym pomy­słem. Cóż, już za późno. Lepiej posta­raj się dobrze bawić.

Wsta­łem ocię­żale i zaczą­łem robić sobie coś do jedze­nia. Kiedy zadzwo­nił tele­fon, pomy­śla­łem, że to Jason chce spraw­dzić, czy nie zamie­rzam w ostat­niej chwili się wykrę­cić, i przez moment nawet mnie to kusiło, dopóki nie zoba­czy­łem, że wyświe­tlony numer nie należy do niego. Nie­wiele bra­ko­wało, a bym go nie ode­brał, uzna­jąc, że to znów jakieś tele­foniczne nacią­gac­two. Zadzia­łały jed­nak dawne nawyki i mimo wszystko pod­nio­słem słu­chawkę.

– Czy dok­tor Hun­ter?

Mówił męż­czy­zna i sądząc po gło­sie, był za stary na tele­mar­ke­tera.

– Tak. A z kim roz­ma­wiam?

– Jestem detek­tyw inspek­tor Bob Lundy z komendy w Essex. – Męż­czy­zna mówił bez pośpie­chu, nie­mal powol­nie i z wymową typową bar­dziej dla pół­nocy niż oko­lic ujścia. Lan­ca­shire, pomy­śla­łem. – Czy nie prze­szka­dzam?

– Nie, wcale nie. – Odsta­wi­łem piwo, zapo­mi­na­jąc o jedze­niu.

– Prze­pra­szam, że zakłó­cam panu week­end, ale otrzy­ma­łem pań­skie nazwi­sko od głów­nego inspek­tora detek­tywa Andy’ego Mac­ken­zie z poli­cji w Nor­folk. Pra­co­wał pan z nim kilka lat temu przy docho­dze­niu w spra­wie mor­der­stwa?

Ton suge­ro­wał pyta­nie, ale zupeł­nie dobrze pamię­ta­łem Mac­ken­ziego. Byłem wów­czas leka­rzem rodzin­nym i seria mor­derstw zmu­siła mnie do powrotu do sądówki. Mac­ken­zie był wtedy detek­ty­wem inspek­to­rem, a nasze rela­cje nie zawsze się ukła­dały. Doce­ni­łem więc, że obec­nie wspo­mniał o mnie, choć sta­ra­łem się nie wią­zać z tym zbyt wiel­kich nadziei.

– Zga­dza się – przy­tak­ną­łem. – W czym mogę pomóc?

– Otrzy­ma­li­śmy mel­du­nek o dostrze­że­niu ciała w roz­le­wi­sku ujścia, kilka mil w górę wybrzeża od wyspy Mer­sea. Dziś w nocy nie możemy wiele zro­bić, lecz potra­fimy dość dobrze prze­wi­dzieć, gdzie może osiąść na brzegu. Tuż po świ­cie zacznie się odpływ i kiedy tylko będzie dość jasno, zaczniemy poszu­ki­wa­nia oraz ope­ra­cję wydo­by­cia zwłok. Wiem, że to mało czasu, ale czy zdo­łałby pan spo­tkać się tam z nami jutro rano?

Przez chwilę, ale tylko chwilę, pomy­śla­łem o przy­ję­ciu u Jasona i Anji. Zro­zu­mieją.

– Chce pan, żebym był przy wydo­by­ciu?

Pra­co­wa­łem przy uto­nię­ciach, tylko jed­nak wtedy, gdy szczątki były w sta­nie daleko posu­nię­tego roz­kładu. Nie ma potrzeby zatrud­nia­nia antro­po­loga z medy­cyny sądo­wej w przy­pad­kach nie­daw­nych uto­nięć, kiedy zwłoki są względ­nie dobrze zacho­wane. O ile nie cho­dziło wręcz o fał­szywy alarm wywo­łany przez pły­wa­jący worek na śmieci czy tłu­mo­czek z odzieżą, co się nie­raz zda­rzało. Tak więc, jeżeli nie miały miej­sca jakieś wyjąt­kowe oko­licz­no­ści, zazwy­czaj nie wzy­wano mnie przed wydo­by­ciem zwłok i pozna­niem ich stanu.

– Tak, jeżeli mógłby pan przy­je­chać – powie­dział Lundy. – Paru nie­dziel­nych żegla­rzy dostrze­gło ciało dziś póź­nym popo­łu­dniem i zamie­rzali wcią­gnąć je na pokład, dopóki nie pod­pły­nęli na tyle bli­sko, by poczuć zapach. Wtedy zmie­nili zda­nie.

I bar­dzo dobrze. Są spo­soby odróż­nie­nia obra­żeń powsta­łych po śmierci od zada­nych przed zgo­nem, lecz lepiej uni­kać takich sytu­acji. Zwłoki są rów­nież mate­ria­łem dowo­do­wym, te zaś w sta­nie roz­kładu łatwo uszko­dzić pod­czas nie­od­po­wied­niego obcho­dze­nia się z nimi. A coś takiego mogłoby się tu zda­rzyć, skoro zaczęły już cuch­nąć.

– Czy są jakieś przy­pusz­cze­nia, kto to może być? – zapy­ta­łem, szu­ka­jąc papieru i pióra.

– Mniej wię­cej sześć tygo­dni temu zagi­nął pewien miej­scowy – odparł Lundy i gdy­bym nie był tak zaafe­ro­wany, być może zasta­no­wi­łoby mnie waha­nie w jego gło­sie. – Uwa­żamy, że jest spore praw­do­po­do­bień­stwo, że to wła­śnie on.

– Te zwłoki dość długo dry­fo­wały w ujściu, zanim je zna­le­ziono – skon­sta­to­wa­łem.

To było jasne, skoro żegla­rze zdo­łali je poczuć. Nie było niczym nie­spo­ty­ka­nym, że ludz­kie szczątki uno­siły się na wodzie przez kilka tygo­dni, a nawet mie­sięcy, ale zazwy­czaj działo się tak na głęb­szych wodach lub na morzu. W ujściach wystę­pują pływy mogące osa­dzać ciało przy­naj­mniej dwa razy dzien­nie na brzegu, gdzie byłoby wysta­wione na dzia­ła­nie powie­trza. Ocze­ki­wał­bym zatem, że powinno być dostrze­żone wcze­śniej.

– Ale nie to – oświad­czył Lundy. – Na wodach zalewu nie ma już zbyt wielu łodzi. Kiedy pan przy­je­dzie, prze­kona się pan, dla­czego. Cały rejon jest dość nie­do­stępny.

Gry­zmo­li­łem w note­sie, sta­ra­jąc się zmu­sić oporne pióro do pisa­nia.

– Czy w znik­nię­ciu tego czło­wieka jest coś podej­rza­nego, o czym powi­nie­nem wie­dzieć?

Chwila waha­nia.

– Nie mamy powodu uwa­żać, że zwią­zane są z tym jakieś inne osoby.

Odło­ży­łem pióro, wyczu­wa­jąc ostroż­ność w gło­sie inspek­tora. Jeżeli nie był z tym zwią­zany nikt postronny, pozo­sta­wał jedy­nie wypa­dek albo samo­bój­stwo, a z reak­cji Lundy’ego można było wywnio­sko­wać, że cho­dzi o to dru­gie. Może to i tra­giczne wyda­rze­nie, lecz nor­mal­nie nie było powodu, aby udzie­lać tak wymi­ja­ją­cych odpo­wie­dzi.

– Czy jest coś draż­li­wego w tej spra­wie? – zapy­ta­łem.

– Wła­ści­wie nie nazwał­bym tego draż­li­wym. – Lundy mówił tonem kogoś, kto sta­ran­nie dobiera słowa. – Powiedzmy tylko, że jeste­śmy pod pre­sją i musimy pil­nie usta­lić, czy są to zwłoki osoby, o któ­rej myślimy. Bazę zakła­damy w sta­rym przed­się­bior­stwie połowu i prze­twór­stwa ostryg, lecz trudno ją zna­leźć. Prze­ślę mailem wska­zówki, ale dotar­cie na miej­sce może panu zająć dużo czasu. Nawi­ga­cja sate­li­tarna nie jest zbyt przy­datna w tych stro­nach.

Kiedy zakoń­czył roz­mowę, sie­dzia­łem jakiś czas, patrząc w prze­strzeń. Naj­wy­raź­niej było w tym coś wię­cej, a inspek­tor nie chciał tego oma­wiać przez tele­fon, nie potra­fi­łem jed­nak wymy­ślić, co to takiego. Samo­bój­stwa są nie­stety dość pospo­li­tym zja­wi­skiem, wobec któ­rego poli­cjanci zazwy­czaj nie bywają tak powścią­gliwi.

„Prze­kona się pan jutro”, tyle usły­sza­łem. Jeżeli poli­cja miała rację i było to ciało czło­wieka zagi­nio­nego od kilku tygo­dni, nie­mal na pewno znaj­duje się w sta­nie zaawan­so­wa­nego roz­kładu. Wydo­by­wa­nie podat­nych na uszko­dze­nia ciał z wody – zwłasz­cza z morza – może być trudne i dla­tego chcieli, aby na miej­scu zna­lazł się antro­po­log z sądówki. I cho­ciaż roz­kła­da­jące się szczątki były w więk­szym stop­niu moją niż ich działką, zasko­czyło mnie, że wezwano mnie tak wcze­śnie. Zazwy­czaj star­szy ofi­cer śled­czy i ana­to­mo­pa­to­log powinni sami zde­cy­do­wać, jak naj­bez­piecz­niej zająć się gni­ją­cymi zwło­kami.

Nie­mniej jeżeli poli­cja chciała mieć mnie na miej­scu, nie mia­łem zamiaru się sprze­czać. Pomy­śla­łem o pro­szo­nej kola­cji Jasona i Anji. Wydo­by­cie zwłok nie powinno zająć całego dnia, tak więc fakt, że musia­łem popra­co­wać, nie dawał mi uza­sad­nio­nego powodu, aby zre­zy­gno­wać z wizyty. Z wybrzeża będę musiał jechać dłu­żej do Cot­swold, lecz teraz per­spek­tywa udziału w przy­ję­ciu nie wyda­wała mi się już tak znie­chę­ca­jąca.

Oży­wiony po raz pierw­szy od wielu tygo­dni, posze­dłem przy­go­to­wać się do wyjazdu.

Rozdział 2

Wyru­szy­łem w drogę ran­kiem następ­nego dnia jesz­cze przed świ­tem. Nawet o tej porze był spory ruch na dro­dze, a reflek­tory cię­ża­ró­wek i wozów pra­cu­siów dojeż­dża­ją­cych wcze­śnie do firm śmi­gały po jezdni. Kiedy jed­nak wyje­cha­łem z Lon­dynu i ruszy­łem na wschód, bły­ski świa­teł samo­cho­dów sta­wały się coraz rzad­sze, drogi coraz sła­biej oświe­tlone i w końcu, kiedy zatło­czone przed­mie­ścia zostały z tyłu, gwiazdy roz­bły­sły jaskrawo. Przy­ćmiona poświata nawi­ga­cji sate­li­tar­nej dawała złu­dze­nie cie­pła, ale mimo wszystko tak wcze­snym ran­kiem musia­łem włą­czyć ogrze­wa­nie. Zima była długa i chłodna, a wio­sna, wbrew twier­dze­niom kalen­da­rza, ist­niała jedy­nie na jego kar­tach.

Obu­dzi­łem się obo­lały i nie­mrawy. Mógł­bym przy­pi­sać to sła­bemu kacowi, gdy­bym poprzed­niego wie­czoru wypił wię­cej niż jedno piwo. Po gorą­cym prysz­nicu i szyb­kim śnia­da­niu poczu­łem się jed­nak lepiej i zbyt zaab­sor­bo­wał mnie nad­cho­dzący dzień, bym miał zwra­cać uwagę na samo­po­czu­cie.

Wcze­snym ran­kiem na dro­gach było spo­koj­nie. Moczary na wybrzeżu Essex znaj­do­wały się nie­da­leko Lon­dynu – pła­skie, nisko poło­żone pola i słone bagna, które toczyły, i nie­kiedy prze­gry­wały, nie­ustanną bitwę z pły­wami i morzem – lecz ja tego odcinka połu­dniowo-wschod­niego wybrzeża nie zna­łem zbyt dobrze. Stare przed­się­bior­stwo połowu i prze­twór­stwa ostryg, skąd pro­wa­dzono poszu­ki­wa­nia, znaj­do­wało się w miej­scu o nazwie „ujście Salt­mere”. We wska­zów­kach prze­sła­nych mailem inspek­tor Lundy ponow­nie prze­strze­gał, abym prze­wi­dział dużo czasu na podróż. Uwa­ża­łem, że jest prze­sad­nie ostrożny, dopóki nie spraw­dzi­łem usy­tu­owa­nia tego miej­sca na mapie Google’a. Brzegi zalewu, ku któ­remu się kie­ro­wa­łem, ota­czał labi­rynt wiją­cych się kana­łów i stru­mieni, okre­ślo­nych na mapie po pro­stu jako Bac­kwa­ters. Na foto­gra­fii sate­li­tar­nej cieki wodne wyglą­dały jak naczy­nia wło­sko­wate, które uto­ro­wały sobie drogę przez pod­mo­kły teren i wysy­chały pod­czas odpływu, odsła­nia­jąc czarne łachy mułu i rowy. Wtedy zro­zu­mia­łem, dla­czego Lundy kazał mi prze­zna­czyć wię­cej czasu na dojazd. Więk­szość miejsc spra­wiała wra­że­nie nie­do­stęp­nych bez­droży i cho­ciaż przez nie­które z więk­szych cie­ków pro­wa­dziły gro­ble, można było nimi prze­je­chać tylko w cza­sie odpływu.

Poświata nawi­ga­cji sate­li­tar­nej przy­ga­sała, w miarę jak niebo bez­po­śred­nio przede mną roz­ja­śniało się coraz bar­dziej. Z jed­nej strony na jego tle ryso­wały się syl­wetki rafi­ne­rii na wyspie Canvey, frak­talne, czarne kształty skrzące się świa­tłami. Na szo­sie poja­wiło się wię­cej samo­cho­dów, ale kiedy skrę­ci­łem w boczną drogę, ruch osłabł i nie­ba­wem znowu byłem sam, zmie­rza­jąc ku zachmu­rzo­nemu świ­towi.

Wkrótce wyłą­czy­łem nawi­ga­cję, kie­ru­jąc się wyłącz­nie wska­zów­kami Lundy’ego. Ota­cza­jący mnie kra­jo­braz był pła­ski jak kartka papieru zaba­zgrana zaro­ślami gło­gów, z widocz­nymi jedy­nie spo­ra­dycz­nie domami czy sto­do­łami. Instruk­cje inspek­tora popro­wa­dziły mnie przez małe, posępne mia­steczko Cruc­kha­ven leżące bli­sko ujścia roz­le­wi­ska. Mija­jąc pokryte tyn­kiem kamycz­ko­wym par­te­rowe domy i chaty, dotar­łem do nabrzeża por­to­wego, gdzie kilka pochy­lo­nych pod róż­nymi kątami traw­le­rów i łodzi rybac­kich o brud­nych kadłu­bach spo­czy­wało na muli­stych łachach, cze­ka­jąc na przy­pływ, który przy­wróci im wdzięk i sens ist­nie­nia.

Mia­steczko wyglą­dało nie­zbyt zachę­ca­jąco i opu­ści­łem je bez żalu. Droga dalej bie­gła wzdłuż roz­le­wi­ska, a jej asfalt nik­nął w miej­scach, gdzie zmyły go przy­pływy i fale. Wyglą­dało na to, że stało się to nie­dawno. Mie­li­śmy kolejną nie­do­brą zimę, jeżeli cho­dzi o powo­dzie, lecz w Lon­dy­nie, zaab­sor­bo­wany wła­snymi pro­ble­mami, nie zwra­ca­łem uwagi na donie­sie­nia mediów o sztor­mach na wybrzeżu. Widząc mar­twe wodo­ro­sty wyrzu­cone daleko na leżącą bli­żej lądu stronę drogi, pomy­śla­łem, że tutaj musiała to być smutna rze­czy­wi­stość. Kaprysy pogody i glo­balne ocie­ple­nie prze­stają być tema­tem aka­de­mic­kich dywa­ga­cji, kiedy ich skut­ków doświad­cza się na wła­snej skó­rze.

Jecha­łem drogą w kie­runku sze­roko otwie­ra­ją­cego się w morze ujścia. Teraz, w cza­sie odpływu, z roz­le­wi­ska pozo­stała jedy­nie muli­sta rów­nina upstrzona kału­żami i stru­my­kami wody. Zaczą­łem się już zasta­na­wiać, czy przy­pad­kiem nie miną­łem miej­sca, gdzie powi­nie­nem skrę­cić, kiedy wresz­cie ujrza­łem przed sobą na brzegu sze­reg niskich budyn­ków. Przed nimi stały zapar­ko­wane różne pojazdy poli­cyjne, a gdy­bym miał jesz­cze jakieś wąt­pli­wo­ści, usta­wiona nieco dalej drew­niana tablica gło­siła: „Salt­mere Oyster Co”.

Przy bra­mie stał poli­cjant, który poro­zu­miał się przez radio, zanim mnie wpu­ścił. Zatrzy­ma­łem się na popę­ka­nym kawałku asfaltu obok innych samo­cho­dów i poli­cyj­nej przy­czepy zapar­ko­wa­nych za zruj­no­wa­nymi budyn­kami prze­twórni ostryg. Kiedy wysia­dłem z wozu, zesztyw­niały po jeź­dzie, chłód poranka podzia­łał po cie­płym wnę­trzu samo­chodu jak orzeź­wia­jący prysz­nic. W górze roz­brzmie­wały żało­sne pokrzy­ki­wa­nia mew, czuć było odór gni­ją­cych wodo­ro­stów i ziemny zapach mułu. Ode­tchną­łem głę­boko, roz­glą­da­jąc się wokół. Pozba­wione wody roz­le­wi­sko wyglą­dało tak, jakby gigan­tyczna dłoń wygrze­bała długą bruzdę w ziemi, pozo­sta­wia­jąc jedy­nie muł i uwię­zione w nim kałuże i jeziorka wody. Była w tym jakaś księ­ży­cowa posęp­ność, lecz już zaczy­nał wra­cać przy­pływ – bez patrze­nia widzia­łem w gło­wie stru­myki peł­znące z powro­tem kana­łami wymy­tymi w dnie.

Zmie­nia­jący się wiatr przy­niósł ryt­miczne dud­nie­nie sil­nika śmi­głowca poli­cyj­nego albo straży przy­brzeż­nej i nawet z tej odle­gło­ści mogłem dostrzec czarną kropkę krą­żącą nad zale­wem. Wie­dzia­łem, że aby doko­nać wizu­al­nego prze­szu­ka­nia akwenu, trzeba było mak­sy­mal­nie wyko­rzy­stać świa­tło dnia i niski poziom wody, gdyż pły­wa­jące zwłoki zazwy­czaj nie wydzie­lają dość cie­pła, by dać się dostrzec w pod­czer­wieni, mogą też być trudne do wykry­cia z powie­trza, zwłasz­cza jeżeli uno­szą się tuż pod powierzch­nią. Ozna­czało to wyścig z cza­sem, trzeba było bowiem odna­leźć ciało, zanim wróci przy­pływ i zabie­rze je znowu.

No to nie stój tak, śniąc na jawie, pomy­śla­łem i ruszy­łem w stronę przy­czepy, gdzie powie­dziano mi, że detek­tyw inspek­tor Lundy jest na nabrzeżu. Obsze­dłem szopy prze­twórni ostryg i zoba­czy­łem ruro­waty kształt RHIB-a – poli­cyj­nego pon­tonu hybry­do­wego1 – cze­ka­jący na przy­czepce u szczytu beto­no­wej pochylni. Zro­zu­mia­łem wtedy, dla­czego poszu­ki­wa­nia pro­wa­dzone są z tego miej­sca. Pochyl­nia pro­wa­dziła do głę­bo­kiego kanału w mule, który roz­po­czy­nał się bez­po­śred­nio przed nabrze­żem. Powra­ca­jący przy­pływ naj­pierw go wypełni, umoż­li­wia­jąc zwo­do­wa­nie łodzi i wypro­wa­dze­nie jej na głęb­szą wodę bez ocze­ki­wa­nia, aż wypełni się cały zalew. Poziom przy­pływu jesz­cze na to nie pozwa­lał, lecz wiry i drobne fale marsz­czące powierzch­nię świad­czyły, że nie potrwa to już długo.

Przy RHIB-ie stała grupa męż­czyzn i kobiet trzy­ma­ją­cych w dło­niach paru­jące pla­sti­kowe kubki i roz­ma­wia­ją­cych po cichu. Kilka osób miało na sobie ubiory o nie­mal para­mi­li­tar­nym wyglą­dzie – gra­na­towe spodnie i koszule pod masyw­nymi kami­zel­kami ratun­ko­wymi, które iden­ty­fi­ko­wały je jako człon­ków służb poli­cji mor­skiej – reszta zaś była po cywil­nemu.

– Szu­kam detek­tywa inspek­tora Lundy’ego – powie­dzia­łem.

– To ja – rzekł jeden z męż­czyzn, odwra­ca­jąc się w moją stronę. – Dok­tor Hun­ter, nie mylę się?

Trudno wyobra­zić sobie czyjś wygląd tylko po gło­sie, ale w przy­padku Lundy’ego wszystko paso­wało ide­al­nie. Miał nieco ponad pięć­dzie­siąt lat oraz budowę pod­sta­rza­łego zapa­śnika, który zaczął tyć i może nie był już w for­mie, wciąż jed­nak zacho­wał masę i mię­śnie. Nastro­szone wąsy nada­wały mu wygląd przy­ja­znego morsa, a okrą­gła twarz z oku­la­rami w dru­cia­nej oprawce spra­wiała wra­że­nie jed­no­cze­śnie pogod­nej i smęt­nej.

– Wcze­śnie pan dotarł. Zna­lazł nas pan bez trudu? – zapy­tał, ści­ska­jąc mi dłoń.

– Cie­szę się, że dosta­łem wska­zówki – przy­zna­łem. – Miał pan rację z tą nawi­ga­cją sate­li­tarną.

– Pełno tu odnóg, dla­tego nazy­wają to miej­sce Bac­kwa­ters2. Pro­szę ze mną, napi­jemy się her­baty.

Sądzi­łem, że wró­cimy do przy­czepy, lecz Lundy popro­wa­dził mnie po spę­ka­nym beto­nie do swo­jego samo­chodu, sfa­ty­go­wa­nego vau­xhalla, który wyglą­dał na rów­nie nie­znisz­czalny jak jego wła­ści­ciel. Otwo­rzył bagaż­nik, wyjął z niego wielki ter­mos i wlał paru­jącą her­batę do dwóch pla­sti­ko­wych kub­ków.

– Lep­sza od tych sików w przy­cze­pie, może mi pan wie­rzyć – oznaj­mił, zakrę­ca­jąc naczy­nie. – A może pan pije bez cukru? Ja lubię słodką.

Ja nie­zbyt, ale her­bata była mile widziana. I bar­dzo chcia­łem dowie­dzieć się cze­goś wię­cej o spra­wie.

– Udało się? – zapy­ta­łem, dmu­cha­jąc na gorący płyn.

– Jesz­cze nie, ale śmi­gło­wiec jest w powie­trzu od świtu. Jed­nostka poli­cji mor­skiej jest w pogo­to­wiu, kiedy więc tylko dosta­niemy wia­do­mość, możemy ruszać i wydo­być ciało. Star­szy ofi­cer docho­dze­niowy, naczelna detek­tyw inspek­tor Pam Clarke, jedzie tu razem z pato­lo­giem z sądówki, ale otrzy­ma­li­śmy zgodę na wydo­by­cie zwłok, jeżeli znaj­dziemy je przed ich przy­by­ciem.

Zasta­na­wia­łem się, czemu jesz­cze ich nie ma. Star­szy ofi­cer docho­dze­niowy i ana­to­mo­pa­to­log zawsze są obecni, kiedy zwłoki odna­le­ziono na lądzie sta­łym. Wtedy miej­sce zna­le­zie­nia uzna­wane jest za miej­sce zbrodni i musi być tak trak­to­wane. W przy­padku wydo­by­cia zwłok z morza nie zawsze było to prak­tyczne, ponie­waż w wodzie prze­miesz­czają się pod wpły­wem prą­dów i pły­wów. W takiej sytu­acji prio­ry­te­tem jest wydo­by­cie ciała naj­szyb­ciej jak to moż­liwe.

– Powie­dział pan, że dość dobrze orien­tu­je­cie się, gdzie może być ciało? – zapy­ta­łem.

– Tak sądzę. Zoba­czono je w ujściu wczo­raj, około pią­tej po połu­dniu. Według spe­cja­li­sty od pły­wów, któ­rego ścią­gnę­li­śmy, była to mniej wię­cej pora zmiany kie­runku pływu, mogło więc zostać dość szybko prze­miesz­czone. Jeżeli znio­sło je na morze, to tylko tra­cimy czas, ale uwa­żamy, że wcze­śniej wyrzu­ciło je na stały ląd. Niech pan spoj­rzy tam.

Skie­ro­wał gruby palec w stronę odle­głego o jakąś milę ujścia. Mogłem dostrzec sze­reg dłu­gich gar­bów ster­czą­cych z muli­stego pod­łoża jak niskie brą­zowe wzgó­rza.

– To Bar­rows3 – wyja­śnił Lundy. – Łachy, dokład­nie prze­ci­na­jące ujście. Wcze­śniej były mniej­sze, ale cały ten region zamu­lało od chwili, gdy w górze wybrzeża zbu­do­wali mające je chro­nić kon­struk­cje hydro­tech­niczne. Popie­przyło to prądy i teraz cały zmy­wany pia­sek ląduje pro­sto na naszym progu. Tylko łodzie o małym zanu­rze­niu mogą wcho­dzić i wycho­dzić w morze nawet przy wyso­kiej wodzie, jest więc pewna szansa, że zwłoki rów­nież nie prze­do­staną się przez mie­li­zny.

Wpa­try­wa­łem się w odle­głe łachy.

– Jeżeli ma pan rację, to jak zamier­za­cie je wydo­być?

To było ważne, wtedy bowiem wkro­czę, aby dora­dzać, w jaki spo­sób obcho­dzić się ze szcząt­kami, jeśli będą w sta­nie tak daleko posu­nię­tego roz­kładu, że powsta­nie nie­bez­pie­czeń­stwo, iż się roz­padną. Lundy dmu­chał ostroż­nie na paru­jącą her­batę.

– Prze­ko­namy się na miej­scu, kiedy się tam dosta­niemy. Roz­wa­ża­li­śmy pod­nie­sie­nie ciała śmi­głow­cem, ale pia­sek jest zbyt miękki, aby na nim wylą­do­wać. Ozna­cza to, że trzeba by było opu­ścić co naj­mniej dwóch ludzi na łachę, a gdyby tam ugrzęźli, mie­li­by­śmy kło­poty. Tak więc kiedy śmi­gło­wiec je odnaj­dzie, łódź będzie naj­lep­sza. Mamy nadzieję, że zosta­nie nam dość czasu, zanim przy­pływ znowu unie­sie zwłoki. – Uśmiech­nął się do mnie. – Spo­dzie­wam się, że wziął pan gumiaki.

Zro­bi­łem coś lep­szego, nauczony wcze­śniej, jak wygląda odzysk ciał z wody, zabra­łem ze sobą wodery. Z tego, co widzia­łem, ope­ra­cja zapo­wia­dała się na gor­szą niż więk­szość tych, w któ­rych bra­łem udział.

– Powie­dział pan, że macie pewne podej­rze­nia, kto to może być?

Lundy siorb­nął her­batę i otarł wąsy.

– Ow­szem. Trzy­dzie­sto­jed­no­letni miej­scowy, Leo Vil­liers, któ­rego zagi­nię­cie zgło­szono mie­siąc temu. Jego ojciec to sir Ste­phen Vil­liers…?

Wyraź­nie umie­ścił na końcu zna­czący znak zapy­ta­nia, lecz nazwi­sko nic mi nie mówiło. Pokrę­ci­łem głową.

– Nie sły­sza­łem o nim.

– Cóż. To rodzina dobrze znana w oko­licy. Wszyst­kie zie­mie tam dalej – wska­zał gestem poło­żoną nieco wyżej drugą stronę roz­le­wi­ska, gdzie zamiast sło­nych bagien oraz cie­ków wod­nych były uprawne pola wyraź­nie obra­mo­wane ciem­nymi liniami żywo­pło­tów – to posia­dłość Vil­lier­sów. Wła­ści­wie jej część. Mają dużo ziemi rów­nież po tej stro­nie. Zaj­mują się rol­nic­twem, ale sir Ste­phen robi inte­resy róż­nego rodzaju. Olej łup­kowy, wytwór­czość. To przed­się­bior­stwo połowu i prze­robu ostryg też należy do niego. Wyku­pił je jakieś dzie­sięć lat temu, a potem zamknął. Wszyst­kich zwol­nił.

– Musiało ich nie­źle rąb­nąć. – Zaczy­na­łem rozu­mieć, skąd pocho­dziły naci­ski, o któ­rych Lundy wspo­mi­nał w roz­mo­wie tele­fo­nicz­nej.

– Nie tak bar­dzo, jak pan myśli. Ma plan zro­bie­nia z tego mariny. Mówi o prze­ba­gro­wa­niu kana­łów, zbu­do­wa­niu hotelu, prze­kształ­ce­niu całego rejonu. Co ozna­cza setki miejsc pracy dla tutej­szych, a to by osło­dziło gorzką pigułkę, jaką było zamknię­cie zakła­dów. Obrońcy śro­do­wi­ska są jed­nak temu zde­cy­do­wa­nie prze­ciwni, dopóki więc trwają spory, trzyma firmę w sta­nie uśpie­nia. Stać go na pro­wa­dze­nie dłu­giej roz­grywki, a ma wystar­cza­jąco dużo poli­tycz­nych wpły­wów, żeby w końcu wygrać.

Tacy ludzie zazwy­czaj wygry­wają. Popa­trzy­łem na muli­ste dno roz­le­wi­ska, na które powra­cał już przy­pływ.

– A jak wiąże się to z jego synem?

– Nijak. W każ­dym razie nie­bez­po­śred­nio. Leo Vil­liers jest kimś, kogo można nazwać czarną owcą. Jedy­nak, matka zmarła, kiedy był dzie­cia­kiem. Wyko­pali go z pry­wat­nej szkoły woj­sko­wej, a potem na ostat­nim roku szko­le­nia wyle­ciał z uni­wer­sy­tec­kich kur­sów ofi­cer­skich. Ojcu mimo wszystko udało się umie­ścić go w Kró­lew­skiej Aka­de­mii Woj­sko­wej, tyle że jej nie skoń­czył. Nie podano żad­nego ofi­cjal­nego powodu, wygląda zatem na to, że tatuś pocią­gnął za sznurki, aby coś zatu­szo­wać. A potem pako­wał się w jeden skan­dal za dru­gim. Miał po matce fun­dusz powier­ni­czy, nie musiał więc mar­twić się o utrzy­ma­nie i z wyraźną lubo­ścią szu­kał kło­po­tów. Przy­stojny gno­jek, z dziew­czy­nami obcho­dził się jak lis w kur­niku, ale był przy tym wredny. Zerwał kilka zarę­czyn i wplą­ty­wał się we wszel­kiego rodzaju afery, od jazdy po pijaku po napady z bro­nią w ręku. Jego ojciec bar­dzo dba o dobre imię Vil­liersów, w związku z czym rodzinni praw­nicy mieli pełne ręce roboty. Nie­mniej nawet sir Ste­phen nie był w sta­nie wszyst­kiego zatu­szo­wać. – Lundy spoj­rzał na mnie z nie­po­ko­jem. – Oczy­wi­ście mówię to wszystko zupeł­nie pry­wat­nie.

Sta­ra­łem się nie uśmiech­nąć.

– Nie pisnę ani słowa.

Z zado­wo­le­niem kiw­nął głową.

– W każ­dym razie, krótko mówiąc, przez jakiś czas wyglą­dało na to, że się uspo­koił. Jego ojciec musiał rów­nież tak pomy­śleć, ponie­waż usi­ło­wał wpro­wa­dzić go do poli­tyki. Mówiono, że będzie kan­dy­do­wał do par­la­mentu z okręgu, były wywiady w miej­sco­wej pra­sie, wszyst­kie te ruty­nowe głu­poty. A potem nagle się urwało, miej­scowy oddział par­tii zna­lazł innego kan­dy­data i Leo Vil­liers znik­nął z hory­zontu. Do tej pory nie zdo­ła­li­śmy się zorien­to­wać dla­czego.

– I wtedy wła­śnie zagi­nął?

Lundy pokrę­cił głową.

– Nie, to było dawno temu. Zagi­nął wtedy ktoś inny. Miej­scowa kobieta, z którą miał romans.

Zda­łem sobie sprawę, że wszystko źle zin­ter­pre­to­wa­łem. Nie cho­dziło tylko o zagi­nio­nego męż­czy­znę, a powścią­gli­wość Lundy’ego nie wyni­kała jedy­nie ze stra­chu przed nie­ła­ską wpły­wo­wego ojca. Zało­ży­łem, że ofiarą jest Leo Vil­liers, lecz się myli­łem.

Był podej­rza­nym.

– Wszystko jest ści­śle poufne – powie­dział Lundy, ści­sza­jąc głos, choć w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby go usły­szeć. – To nie ma żad­nego bez­po­śred­niego związku z dzi­siej­szą sprawą, ale lepiej, żeby znał pan całe tło.

– Sądzi pan, że Leo Vil­liers ją zabił?

Inspek­tor wzru­szył ramio­nami.

– Nie zna­leź­li­śmy jej ciała, więc nie możemy niczego udo­wod­nić, ale stał się jedy­nym poważ­nym podej­rza­nym. Była foto­grafką, po wyj­ściu za mąż dwa albo trzy lata temu prze­nio­sła się tu z Lon­dynu. Emma Derby, efek­towna, bar­dzo atrak­cyjna. Raczej nie spo­dzie­wałby się pan tutaj kogoś takiego jak ona. Zatrud­nił ją, aby zro­biła mu zdję­cia pro­mo­cyjne, gdy wyglą­dało na to, że wej­dzie w poli­tykę, potem jako deko­ra­torkę wnętrz w domu Vil­lier­sów. Zarówno jego gospo­dyni, jak i ogrod­nik, każde z osobna, twier­dzili, że widzieli w jego sypialni czę­ściowo ubraną kobietę, któ­rej wygląd paso­wał do ryso­pisu Derby.

Zaci­snął usta z dez­apro­batą, pokle­pał się po kie­sze­niach i wyjął opa­ko­wa­nie table­tek na nad­kwa­sotę. Wyci­snął kilka z nich z folio­wego paska.

– Wygląda na to, że się pokłó­cili – oznaj­mił, gry­ząc tabletki. – Mie­li­śmy kilku świad­ków, któ­rzy sły­szeli, jak na krótko przed znik­nię­ciem wście­kała się na jakimś ele­ganc­kim poli­tycz­nym jublu i nazy­wała go „aro­ganc­kim, pier­do­lo­nym fiu­tem”.

– Prze­słu­cha­li­ście go?

– Nic to nie dało. Zaprze­czył, że miał z nią romans, twier­dził, że mu się narzu­cała, a on ją spła­wił. Przy takiej prze­szło­ści jak jego trudno było uwie­rzyć w to, co mówił, zwłasz­cza że na dzień, w któ­rym znik­nęła, nie miał alibi. Twier­dził, że wyje­chał, ale nie powie­dział gdzie ani nie przed­sta­wił niczego, co by potwier­dzało ten fakt. Naj­wy­raź­niej coś ukry­wał, lecz bez ciała i mate­riału dowo­do­wego nie­wiele mogli­śmy zro­bić. Prze­szu­ka­li­śmy rejon wokół miej­sca zamiesz­ka­nia Emmy Derby, to jed­nak głów­nie słone bagna i łachy mułowe, na które nie można wejść pie­szo. Ide­alne miej­sce, żeby pozbyć się ciała, przy tym pie­kiel­nie trudne do prze­szu­ka­nia, dla­tego zna­le­zie­nie tam cze­go­kol­wiek zawsze było wąt­pliwe. Praw­nicy sir Ste­phena blo­ko­wali nas i gro­zili oskar­że­niami o nęka­nie, gdy choćby krzywo spoj­rze­li­śmy na Leo Vil­liersa. A potem on także zagi­nął i to wła­ści­wie tyle.

Pomy­śla­łem o tym, co wczo­raj wie­czo­rem Lundy powie­dział mi przez tele­fon.

– Mówił pan, że jego znik­nię­cie nie było podej­rzane, ale ktoś taki musiał naro­bić sobie wro­gów. A co z mężem Emmy Derby?

– Och, dobrze mu się przyj­rze­li­śmy. Szcze­rze mówiąc, to nie­do­brane mał­żeń­stwo. Nie było tajem­nicą, że mieli trudne chwile, zanim jesz­cze zwią­zała się z Vil­lier­sem, i mąż stał się oczy­wi­stym podej­rza­nym. Ale ma solidne alibi. Nie było go w kraju, kiedy zagi­nęła jego żona, a sie­dział w Szko­cji, gdy znik­nął jej kocha­nek. – Przez twarz Lundy’ego prze­biegł gry­mas. – To prawda, że Vil­liers miał wro­gów, i śmiem twier­dzić, że nie­wielu ludzi uro­ni­łoby łzę po nim. Nie ma jed­nak niczego, co by suge­ro­wało, że któ­ry­kol­wiek z nich był zamie­szany w sprawę, ani nie ma też niczego podej­rza­nego. Poja­wił się mel­du­nek, że na krótko przed znik­nię­ciem Leo ogrod­nik wypło­szył z terenu posia­dło­ści podej­rza­nego osob­nika, ale może to był jakiś nasto­la­tek.

Spoj­rza­łem za budynki przed­się­bior­stwa na muli­ste dno zni­ka­jące pod powra­ca­jącą wodą.

– Sądzi pan więc, że Vil­liers się zabił?

Ostroż­ność, z jaką inspek­tor roz­ma­wiał przez tele­fon, zro­dziła we mnie podej­rze­nie, że było to coś wię­cej niż wypa­dek. Lundy wzru­szył ramio­nami.

– Był pod wielką pre­sją, a wiemy, że w mło­do­ści miał za sobą przy­naj­mniej jedną próbę samo­bój­czą. Wciąż sta­ramy się zdo­być jego doku­men­ta­cję medyczną, ale z tego, co sły­sze­li­śmy, wynika, że był to oczy­wi­sty przy­pa­dek depre­sji. Mamy też list.

– List poże­gnalny samo­bójcy?

Zro­bił ura­żoną minę.

– Ofi­cjal­nie tak go nie nazy­wamy. Sir Ste­phen nie dopusz­cza, aby kto­kol­wiek suge­ro­wał, że jego syn się zabił, musimy więc postę­po­wać ostroż­nie. A list zna­le­ziono w jego koszu na śmieci, był to zatem albo brud­no­pis, albo Leo zmie­nił zda­nie i posta­no­wił go nie pozo­sta­wiać. Pismo było jed­nak na pewno jego. Napi­sał, że nie może tak cią­gnąć dalej i nie­na­wi­dzi swo­jego życia. Takie rze­czy. A gospo­dyni, która zna­la­zła list, powie­działa nam, że zgi­nęła także jego dubel­tówka. Wyko­nana ręcz­nie przez firmę Mow­bry and Son. Sły­szał pan o niej?

Pokrę­ci­łem głową. Lepiej zna­łem się na skut­kach postrza­łów z dubel­tówki niż na pro­du­cen­tach tej broni.

– Jeżeli cho­dzi o dubel­tówki na zamó­wie­nie, są tej samej klasy co pur­deye. Piękne wyko­na­nie, jeżeli ktoś lubi takie rze­czy, i wyjąt­kowo dro­gie. Ojciec Leo kupił mu ją, kiedy chło­pak skoń­czył osiem­na­ście lat. Musiała kosz­to­wać nie­mal tyle co mój dom.

Tań­sza strzelba mogła być rów­nie zabój­cza, lecz zaczą­łem rozu­mieć, dla­czego wcze­śniej Lundy nie chciał zbyt wiele mówić na ten temat. Dla każ­dej rodziny samo­bój­stwo było czymś cięż­kim do stra­wie­nia, zwłasz­cza w przy­padku czło­wieka podej­rza­nego o mor­der­stwo. Dla każ­dego rodzica byłby to cios podwój­nie trudny do znie­sie­nia, nic więc dziw­nego, że sir Ste­phen Vil­liers nie przyj­mo­wał go do wia­do­mo­ści. Tym, co róż­niło go od innych, był fakt, że miał dość pie­nię­dzy i wła­dzy, aby wymu­sić przy­ję­cie jego punktu widze­nia.

Sytu­acja mogła stać się paskudna, gdyby oka­zało się, że to zwłoki jego syna.

Odle­gły punk­cik śmi­głowca był na­dal widoczny, lecz teraz wiatr przy­no­sił do nas jego war­kot. Wyda­wało się, że zawisł bez ruchu.

– Dla­czego uważa pan, że to raczej Vil­liers, a nie Emma Derby? – zapy­ta­łem.

– Ponie­waż zagi­nęła sie­dem mie­sięcy temu. Nie wyobra­żam sobie, by jej ciało poja­wiło się po tak dłu­gim okre­sie.

Miał rację. Kiedy powie­trze ujdzie z płuc, ciało zazwy­czaj opada na dno do czasu, aż nagro­ma­dzi się w nim dość gazów gnil­nych, żeby ponow­nie zapew­nić mu pły­wal­ność. Potem będzie uno­sić się w wodzie do chwili, gdy się roz­pad­nie lub gdy gazy w końcu się ulot­nią. W zależ­no­ści od tem­pe­ra­tury i warun­ków może to trwać kilka tygo­dni bądź dłu­żej, ale sie­dem mie­sięcy to zbyt wiele, zwłasz­cza w sto­sun­kowo płyt­kich wodach ujścia. Pływy, mor­scy padli­no­żercy i żar­łoczne ptac­two doko­na­łyby dzieła o wiele wcze­śniej.

Mimo wszystko jed­nak było w tym coś, co nie do końca mi paso­wało. Posta­ra­łem się przy­po­mnieć sobie wszystko, co usły­sza­łem od Lundy’ego, pró­bu­jąc upo­rząd­ko­wać fakty.

– A więc Leo Vil­liers zagi­nął dopiero sześć mie­sięcy po znik­nię­ciu Emmy Derby?

– Mniej wię­cej, cho­ciaż nie jeste­śmy pewni, kiedy dokład­nie. Ist­nieje dwu­ty­go­dniowa luka pomię­dzy momen­tem, w któ­rym ktoś miał z nim jakiś kon­takt, a chwilą, gdy zawia­do­miono o jego zagi­nię­ciu, jeste­śmy jed­nak nie­mal pewni…

Inspek­tor prze­rwał, gdyż od strony nabrzeża dole­ciał gwizd. Jeden z człon­ków jed­nostki mor­skiej wyszedł z szopy zakła­dów, uniósł w górę kciuk, po czym wró­cił do środka.

Lundy wytrzą­snął ostat­nie kro­ple her­baty z kubka.

– Mam nadzieję, dok­to­rze Hun­ter, że jest pan gotów zamo­czyć sobie nogi – oznaj­mił, nakrę­ca­jąc go z powro­tem na ter­mos. – Wygląda na to, że śmi­gło­wiec coś zna­lazł.

Rozdział 3

Słone bry­zgi sie­kły mnie w twarz, gdy RHIB prze­chy­lił się na burtę. Otar­łem je grzbie­tem dłoni, drugą ręką trzy­ma­jąc się kra­wę­dzi sie­dze­nia, gdy łódź pod­ska­ki­wała i śli­zgała się po wodzie. Ujście nie było zbyt wzbu­rzone, ale szli­śmy naprze­ciwko przy­pływu i pod wiatr. Łódź dygo­tała, gdy jej dziób wbi­jał się w kolejne fale posy­ła­jące do otwar­tego wnę­trza fon­tanny zim­nej piany.

Było już cał­ko­wi­cie jasno, cho­ciaż słońce, prze­sło­nięte chmu­rami, wid­niało jako roz­myta poświata. Ostry zapach pla­sti­ko­wego kadłuba łodzi mie­szał się ze smro­dem spa­lin die­sla i namo­czo­nych w sło­nej wodzie lin. Sier­żant z jed­nostki mor­skiej stał przy przy­rzą­dach ste­row­ni­czych i mocno trzy­ma­jąc nie­wiel­kie koło ste­rowe, bez trudu poko­ny­wał fale. Sie­dzia­łem za Lun­dym i trzema innymi ubra­nymi w kami­zelki ratun­kowe funk­cjo­na­riu­szami poli­cji mor­skiej. W łodzi było tłoczno, nasza szóstka bowiem dzie­liła ją z dwiema ster­tami alu­mi­nio­wych seg­men­tów do uło­że­nia kładki, dla zacho­wa­nia rów­no­wagi roz­miesz­czo­nymi po obu bur­tach, oraz z noszami.

Rzu­ciło mną na sie­dze­niu, gdy łódź wcięła się dzio­bem w falę, a Lundy uśmiech­nął się do mnie zza oku­la­rów pokry­tych kro­pel­kami wody.

– Wszystko w porządku? – zapy­tał, prze­krzy­ku­jąc wiatr i ryk sil­nika. – Już pra­wie jeste­śmy!

Kiw­ną­łem głową. Za młodu żeglo­wa­łem i nor­mal­nie taki pełen pod­sko­ków rejs nie zro­biłby na mnie wra­że­nia, lecz dziś od prze­bu­dze­nia byłem nie w for­mie, choć sta­ra­łem się to igno­ro­wać. Mia­łem na sobie jak inni kami­zelkę ratun­kową, tyle że jaskra­wo­po­ma­rań­czową, a nie gra­na­tową poli­cji mor­skiej. W się­ga­ją­cych do piersi wode­rach sie­działo mi się nie­wy­god­nie, kom­fortu nie popra­wiał też nie­prze­ma­kalny kom­bi­ne­zon, na który je wło­ży­łem. Mimo to, patrząc na błot­ni­ste brzegi roz­le­wi­ska, wie­dzia­łem, że nie­ba­wem będę zado­wo­lony z tego ubioru.

Przy­pływ powra­cał z zaska­ku­jącą pręd­ko­ścią. Zanim prze­bra­łem się i wzią­łem prze­no­śny zestaw sprzętu, sprawni goście z poli­cji mor­skiej zdą­żyli zwol­nić łódź z przy­czepy i teraz spusz­czali ją po pochylni. Kanał przy nabrzeżu był już pra­wie pełen wody, która omy­wała beton rampy, zakry­wa­jąc powoli muł i kamyki dna.

– Nie będziemy mieli dużo czasu – ostrzegł mnie Lundy, gdy sta­li­śmy przy pochylni. – Ze śmi­głowca mówią, że zwłoki są czę­ściowo wyrzu­cone na łachę pia­sku, lecz nie zostaną tam długo. Przy­pływ nad­cho­dzi szyb­ciej, niż czło­wiek może biec, będziemy więc musieli się pospie­szyć.

I to bar­dzo. Wydo­by­cie ciała, zanim powra­ca­jący przy­pływ znowu je unie­sie, będzie wyści­giem z cza­sem i zaczy­na­łem mieć wąt­pli­wo­ści, czy moja obec­ność w ogóle jest tu potrzebna. W zasa­dzie antro­po­log sądowy bar­dzo się przy­daje, skoro jed­nak prio­ry­te­tem jest jak naj­szyb­sze wydo­by­cie szcząt­ków, to Lundy i jed­nostka mor­ska dosko­nale daliby sobie radę sami.

Mimo to dobrze by było zba­dać szczątki in situ, nawet przy takim ogra­ni­cze­niu cza­so­wym. Patrzy­łem nad tępym dzio­bem RHIB-a, gdy dotar­li­śmy na głęb­sze wody pośrodku ujścia i ruszy­li­śmy w stronę Bar­rows. Piasz­czy­ste mie­li­zny leżały pro­sto przed nami, two­rząc natu­ralną barierę cią­gnącą się nie­mal od brzegu do brzegu. Były oddzie­lone od sie­bie wzbie­ra­ją­cym przy­pły­wem, lecz wciąż ster­czały nad powierzch­nią jak gład­kie brą­zowe grzbiety stada wie­lo­ry­bów, które ugrzę­zły na pły­ciź­nie. Za nimi, w miej­scu, gdzie ujście łączyło się z morzem, dostrze­głem wzno­szące się nad wodą trzy dziw­nie wyglą­da­jące budowle. Były za daleko, żeby dostrzec szcze­góły, ale z koły­szą­cej się łodzi wyglą­dały jak kwa­dra­towe pudła umiesz­czone na usta­wio­nych w sto­żek palach. Jakby wieże wiert­ni­cze, lecz wyda­wały się stać zbyt bli­sko brzegu.

Lundy dostrzegł, na co patrzę.

– To mor­ski fort.

– Co takiego?

Musie­li­śmy prze­krzy­ki­wać hałas sil­nika.

– Mor­ski fort Maun­sella. W cza­sie dru­giej wojny świa­to­wej armia i mary­narka wojenna budo­wały je wzdłuż wybrzeża, żeby nie dopusz­czać nie­miec­kich okrę­tów do ujść rzek. To fort wojsk lądo­wych. Przed­tem było sie­dem wież połą­czo­nych pomo­stami, teraz zostały tylko trzy.

– Wciąż są uży­wane?! – zawo­ła­łem.

Lundy coś odpo­wie­dział, ale słowa zagłu­szył wiatr i sil­nik. Pokrę­ci­łem głową. Pochy­lił się bli­żej.

– Powie­dzia­łem, że tylko przez mewy. Żadne nie należą już do woj­ska. W latach sześć­dzie­sią­tych na nie­któ­rych zain­sta­lo­wało się kilka pirac­kich radio­sta­cji. Tu była jedna, a inne przy Red Sands i Shi­ve­ring Sands w ujściu Tamizy. Tamte wieże jesz­cze stoją, lecz więk­szość pozo­sta­łych znik­nęła. W kilka ude­rzyły statki i zostały roze­brane bądź się roz­pa­dły. Jakiś czas temu krą­żyły pogło­ski, że tę ktoś kupi i prze­robi na hotel czy coś w tym rodzaju, ale nic z tego nie wyszło. – Lundy pokrę­cił głową na wspo­mnie­nie takiego sza­leń­stwa. – Nie powiem, żeby mnie to dzi­wiło. Nie chciał­bym tam miesz­kać.

Ja też, ale zre­zy­gno­wa­łem z prób dal­szego pro­wa­dze­nia roz­mowy. Nie­mal byli­śmy już przy Bar­rows i zro­biło się cudow­nie spo­koj­nie, gdy RHIB zmniej­szył pręd­kość, aby wyko­nać podej­ście. Teraz można już było usły­szeć łoskot wir­nika śmi­głowca. Miga­jąc świa­tłami pozy­cyj­nymi, wisiał przed nami, utrzy­mu­jąc pozy­cję nad zwło­kami.

Sier­żant wpro­wa­dził RHIB-a mię­dzy piasz­czy­ste łachy. Wzno­siły się wszę­dzie wokół nas jak maleń­kie wyspy i fale omy­wały ich gład­kie stoki. Nie­ba­wem wzbie­ra­jący przy­pływ przy­kryje je znowu i zro­zu­mia­łem, co Lundy miał na myśli, mówiąc, że Bar­rows uczy­niły roz­le­wi­sko nie­mal nie­do­stęp­nym. Było wystar­cza­jąco trudno prze­do­stać się przez nie nawet wtedy, kiedy ster­czały nad powierzch­nią. Zakryte przez przy­pływ mogły być nie­bez­pieczne.

Zna­leź­li­śmy się już nie­mal bez­po­śred­nio pod śmi­głow­cem. Podmuch jego wir­nika osza­ła­miał, szar­pał nami i wygła­dzał powierzch­nię wody.

– Jest tam.

Lundy poka­zał coś przed nami, lecz jego krępa postać zasła­niała mi widok. RHIB zwol­nił i wyko­nał zwrot, a ja po raz pierw­szy zoba­czy­łem ciało. Odpływ pozo­sta­wił je czę­ściowo na błot­ni­stym stoku łachy – prze­mok­niętą kupkę ubrań spo­czy­wa­jącą tak nie­ru­chomo jak to moż­liwe tylko w przy­padku obiek­tów nie­oży­wio­nych albo mar­twych. Leżało twa­rzą do dołu z głową naj­bli­żej wody, a nogi i stopy tkwiły na zbo­czu mie­li­zny, odchy­lone od nas pod kątem. Kiedy patrzy­łem, nie­opo­dal zwłok przy­sia­dła mewa, ale gdy pod­sko­czyła bli­żej, żeby spraw­dzić, co to, stra­ciła zain­te­re­so­wa­nie.

To mi coś mówiło.

Lundy poroz­ma­wiał przez radio, a kiedy śmi­gło­wiec wzbił się wyżej i odle­ciał pochy­lony w skrę­cie, uniósł dłoń w geście podzię­ko­wa­nia. Po wyłą­cze­niu sil­nika łodzi bez­wład­ność szarp­nęła nas do przodu i w powsta­łej nagle ciszy roz­le­gło się stuk­nię­cie, gdy dziób wszedł na brzeg. Sku­pi­łem uwagę na zwło­kach i zaczą­łem wysia­dać z łodzi. Mie­li­zna wyglą­dała dość solid­nie, ale miała żelo­watą, ziar­ni­stą kon­sy­sten­cję mokrej zaprawy murar­skiej i nie­mal stra­ci­łem rów­no­wagę, zapa­da­jąc się w nią po kolano.

– Ostroż­nie – powie­dział Lundy, łapiąc mnie za rękę. – Lepiej pocze­kać, aż uło­żymy płyty. Musi pan uwa­żać z tym paskudz­twem, bo ina­czej ugrzęź­nie pan po pas.

– Dzięki – odpar­łem z zakło­po­ta­niem. Wyszarp­ną­łem stopę, w myśli gra­tu­lu­jąc sobie wode­rów. Teraz zro­zu­mia­łem, dla­czego poli­cja nie chciała opu­ścić kogoś ze śmi­głowca. W taki spo­sób ratow­nik nie zdo­łałby pod­nieść ciała, bo sam by ugrzązł cał­ko­wi­cie.

Funk­cjo­na­riu­sze poli­cji mor­skiej zaczęli roz­kła­dać płyty na mie­liź­nie, two­rząc kładkę do zwłok. Meta­lowe pro­sto­kąty zapa­dały się pod wła­snym cię­ża­rem, wyci­ska­jąc wodę wokół kra­wę­dzi. Wkrótce stały się zapać­kane i śli­skie, ale były lep­szym roz­wią­za­niem niż próba przej­ścia po mokrym pia­sku.

Pod­czas ich pracy nie rusza­łem się z miej­sca, patrząc tylko i odno­to­wu­jąc w gło­wie cha­otyczne uło­że­nie koń­czyn zwłok. Odpływ pozo­sta­wił je twa­rzą do dołu, w takiej samej pozy­cji, w jakiej uno­siły się w wodzie. Miały na sobie długi ciemny płaszcz z ceraty albo innego wodo­od­por­nego mate­riału, oble­piony mułem i wydęty wciąż uwię­zio­nym pod nim powie­trzem. Jedna ręka spo­czy­wała wzdłuż ciała, a druga znaj­do­wała się nad głową, jakby zatrzy­mana w poło­wie ruchu.

Dłoni i stóp nie było.

– Chciał­bym się przyj­rzeć, zanim je ruszymy – rze­kłem do Lundy’ego, kiedy poli­cjanci skoń­czyli ukła­dać płyty. Ski­nął głową.

– Byle szybko. Za kilka minut wszystko będzie pod wodą.

Miał rację. Mimo wcze­śniej­szych ostrze­żeń zasko­czyła mnie szyb­kość przy­pływu. Fale już chlu­po­tały nam wokół butów. W cza­sie ukła­da­nia płyt poziom wody dotrzy­my­wał kroku pra­cu­ją­cym, się­ga­jąc już powy­żej łachy.

Uwa­ża­jąc, aby nie pośli­zgnąć się na zabło­co­nym metalu, dotar­łem ostroż­nie do ciała spra­wia­ją­cego żało­sne wra­że­nie cze­goś nie­po­trzeb­nego i wyrzu­co­nego. Kolejna mewa skra­dała się do niego, pod­ska­ku­jąc i pozo­sta­wia­jąc na mokrym pia­sku ślady przy­po­mi­na­jące groty strzał. Gdy pod­sze­dłem bli­żej, zatrze­po­tała skrzy­dłami, wzbiła się w powie­trze i odle­ciała, pro­te­stu­jąc skrze­kli­wie. Jesz­cze wię­cej ich krą­żyło nad nami na tle nieba o bar­wie cynku, ale podob­nie jak wcze­śniej ta poje­dyn­cza, żadna nie zwra­cała uwagi na to, co leżało na mie­liź­nie. Mówiło to wiele o sta­nie zwłok, skoro bowiem nawet tak żar­łoczni padli­no­żercy jak mewy nie inte­re­sują się nimi, stan roz­kładu musiał być dalece posu­nięty.

Uzy­ska­łem potwier­dze­nie chwilę póź­niej, gdy wiatr zmie­nił kie­ru­nek i ohydny odór gni­ją­cego mięsa zagłu­szył słony zapach mor­skiego powie­trza. Zatrzy­ma­łem się w odle­gło­ści kilku stóp i przyj­rza­łem się uważ­nie ciału. Cho­ciaż leżało tak zwi­nięte, osob­nik ten za życia musiał być ponad­prze­cięt­nie wysoki. Praw­do­po­dob­nie męż­czy­zna, ale nie na pewno, rów­nie dobrze mogła to być wyjąt­kowo rosła kobieta. Więk­szość głowy zasła­niał długi płaszcz, zwi­nięty nad nią jak kap­tur, i w rezul­ta­cie nad koł­nie­rzem widać było tylko kilka rzad­kich kosmy­ków wło­sów oble­pio­nych pia­skiem. Ramiona oraz nogi oplą­tane były wodo­ro­stami i wyda­wało się, że na całym ciele widać jakieś drobne ruchy. Spra­wiało to wra­że­nie optycz­nego złu­dze­nia, lecz w rze­czy­wi­sto­ści były to łażące po nim małe sko­ru­piaki, drobne kraby i owady wodne nie­mal nie­wi­doczne na tle war­stwy mokrego pia­sku.

Przy­kuc­ną­łem, żeby lepiej się przyj­rzeć. Z noga­wek spodni ster­czały tępe kikuty bla­dych kości i chrzą­stek, a przed­ra­miona koń­czyły się na prze­gu­bach. W nabrzmia­łej tkance jed­nego z nich tkwił złoty zega­rek. Na żad­nej pobli­skiej mie­liź­nie nie było widać bra­ku­ją­cych ele­men­tów koń­czyn, ale zdzi­wił­bym się, gdyby było ina­czej. Cho­ciaż nie byłyby to pierw­sze oglą­dane przeze mnie zwłoki, któ­rych dło­nie usu­nięto, aby unie­moż­li­wić iden­ty­fi­ka­cję, nie dostrze­ga­łem żad­nych cha­rak­te­ry­stycz­nych uszko­dzeń kości prze­gu­bów i kostek świad­czą­cych, że zostały odcięte. Pozba­wione jakiej­kol­wiek ochrony ubra­nia dło­nie i stopy po pro­stu odpa­dły po roz­pa­dzie tkanki łącz­nej sta­wów.

Z kie­szeni na piersi wode­rów wyją­łem apa­rat foto­gra­ficzny i zaczą­łem robić zdję­cia. Zorien­to­wa­łem się, że Lundy pod­szedł do mnie, dopiero kiedy się ode­zwał.

– Może pan dostać kopie naszego wideo.

Obej­rza­łem się. Poru­szał się cicho jak na tak dużego męż­czy­znę, nawet na meta­lo­wych pły­tach.

– Dzię­kuję, ale mimo wszystko zro­bię parę zdjęć.

W rezul­ta­cie, jeżeli coś prze­oczę, będę mógł mieć pre­ten­sję tylko do sie­bie samego. Lundy stał, przy­glą­da­jąc się zwło­kom.

– Wygląda na męż­czy­znę. Naj­wy­raź­niej był w wodzie przez dłuż­szy czas, skoro dło­nie i stopy odpa­dły. Czy to by paso­wało do czasu znik­nię­cia Leo Vil­liersa?

Cze­ka­łem na takie pyta­nie. Nor­mal­nie ocena czasu, jaki upły­nął od chwili śmierci, była ponie­kąd moją spe­cjal­no­ścią, ponie­waż szko­li­łem się na nie­zwy­kłej „tru­piej far­mie” w Ten­nes­see, gdzie ludz­kie zwłoki wyko­rzy­sty­wano w kon­tro­lo­wa­nych doświad­cze­niach zwią­za­nych z pro­ce­sami roz­kładu. Nauczy­łem się wyko­rzy­sty­wać tę wie­dzę w usta­la­niu czasu śmierci denata przy uwzględ­nie­niu dzia­łal­no­ści bak­te­rii oraz stop­nia zaawan­so­wa­nia pro­cesu gnil­nego, posłu­gu­jąc się spe­cjal­nymi for­mu­łami pod­czas ana­lizy roz­padu lot­nych kwa­sów tłusz­czo­wych ciała. Bez fał­szy­wej skrom­no­ści mogę stwier­dzić, że rów­nie dobrze jak więk­szość ento­mo­lo­gów sądo­wych znam cykl życiowy much plu­jek i spo­soby, w jaki różne owady zasie­dlają roz­kła­da­jące się ciało. I cho­ciaż na­dal wolę nazy­wać to raczej doświad­cze­niem, a nie instynk­tem, od wielu lat zdol­ność pre­cy­zyj­nej oceny takich rze­czy jest moją drugą naturą.

Ale to działa na lądzie. Tam leżące ciało pozo­staje na jed­nym miej­scu, natura nato­miast współ­pra­cuje, uczyn­nie zapew­nia­jąc dające się zmie­rzyć kry­te­ria.

W wodzie to co innego.

Choć nie bra­ko­wało wod­nych padli­no­żer­ców, nie było żyją­cego w tym śro­do­wi­sku odpo­wied­nika muchy plujki, któ­rej cykl życiowy sta­no­wił wygodny mier­nik pozwa­la­jący usta­lić czas, jaki minął od zgonu. Ciało dry­fu­jące w wodzie może się poru­szać zdane na kaprysy pły­wów i prą­dów, zmie­nia­jąc głę­bo­kość, a tym samym tem­pe­ra­turę. Woda słodka i słona są odmienne same w sobie, róż­nią się warun­kami oraz żyją­cymi w nich stwo­rze­niami, pod­da­wane zaś pły­wom ujście takie jak to, w któ­rym rzeka łączy się z morzem, było jesz­cze czymś innym.

Spoj­rza­łem na zwłoki. Poza węzłami sta­wów prze­gu­bo­wych dłoni i sko­ko­wych płaszcz zakry­wał pra­wie wszystko. Mogłem jed­nak dostrzec wystar­cza­jąco dużo.

– W tych warun­kach mogło to prze­biec dość szybko, nawet o tej porze roku. Zapewne więc tak…

W ostat­niej sekun­dzie powstrzy­ma­łem się przed doda­niem „ale”. Cztery do sze­ściu tygo­dni to wystar­cza­jąco długo, by dło­nie i stopy odpa­dły na płyt­kich, pod­da­wa­nych pły­wom wodach. Nie to mnie więc nie­po­ko­iło, ale nie chcia­łem nic mówić, dopóki nie zoba­czę wię­cej.

Lundy patrzył na mnie przez chwilę, jakby cze­ka­jąc na dal­szy ciąg. Kiedy mil­cza­łem, kiw­nął głową.

– No dobrze, weźmy ciało na łódź.

Odsu­ną­łem się na bok, prze­pusz­cza­jąc dwóch funk­cjo­na­riu­szy poli­cji mor­skiej z noszami, któ­rzy prze­szli cięż­kim kro­kiem po kładce. Sier­żant szedł za nimi z wor­kiem na zwłoki i zło­żoną pla­sti­kową płachtą.

– Jak mamy to zro­bić? – zapy­tał jeden z poli­cjan­tów, sta­wia­jąc nosze i z obrzy­dze­niem spo­glą­da­jąc na leżące twa­rzą w dół zwłoki.

– Prze­tocz­cie je na płachtę, a potem będziemy mogli prze­nieść to do worka – pole­cił sier­żant. Odwró­cił się do Lundy’ego, w ostat­niej chwili przy­po­mi­na­jąc sobie, żeby i mnie uwzględ­nić. – Chyba że macie pano­wie inne wytyczne?

– Jeżeli pozo­sta­nie w jed­nym kawałku, to nie – orzekł fleg­ma­tycz­nie Lundy. – Zga­dza się pan, dok­to­rze Hun­ter?

Nic nie wska­zy­wało, żeby było wiele innych moż­li­wo­ści. Wzru­szy­łem ramio­nami.

– Tak, oczy­wi­ście. Byle ostroż­nie.

Sier­żant poli­cji mor­skiej wymie­nił spoj­rze­nia z jed­nym z człon­ków swego zespołu, bez słów komen­tu­jąc moją radę. W chwili gdy roz­wi­jano płachtę i roz­kła­dano obok zwłok, przy­pływ już omy­wał głowę denata. Wszy­scy funk­cjo­na­riu­sze mieli nało­żone maski, grube gumowe ręka­wice oraz się­ga­jące do piersi wodery. Skoń­czy­łem ze zdję­ciami i rów­nież zało­ży­łem maskę i ręka­wice, nacią­ga­jąc je na cien­kie, z gumy nitri­lo­wej, które już mia­łem na dło­niach.

– Okej, zgrab­nie i ostroż­nie. Pod­nieść i odwró­cić na trzy. Raz, dwa…

Ciało poru­szyło się ospale, gdy opusz­czono je na czarny pla­stik. Powiew obrzy­dli­wego, wil­got­nego powie­trza napły­nął, gdy ode­ssało się od mokrego pia­sku, prze­wra­ca­jąc na plecy. Jeden z poli­cjan­tów odwró­cił się, osła­nia­jąc przed­ra­mie­niem nos.

– No faj­nie.

Owi­nięta w długi płaszcz rzecz na płach­cie nie przy­po­mi­nała już czło­wieka. Nic nie wska­zy­wało na wiek, rasę czy płeć. Z czaszki znik­nęła więk­szość skóry i ciała, oczo­doły były pustymi jamami. Wraż­liwe kulki gala­rety i chrzą­stek były zazwy­czaj jed­nymi z pierw­szych celów padli­no­żer­ców. Poja­wiły się nawet wcze­sne oznaki prze­obra­że­nia woskowo-tłusz­czo­wego – brud­no­białe złogi wyglą­da­jące, jak gdyby wosk z topią­cej się świecy kapał na oca­lałe tkanki. Była to kary­ka­tura twa­rzy – oczo­doły zapchał pia­sek, a nos był kiku­tem obgry­zio­nych chrzą­stek. Można się było tego spo­dzie­wać, bio­rąc pod uwagę czas prze­by­wa­nia zwłok w wodzie. Dolna jej część znik­nęła cał­ko­wi­cie i tam gdzie powinny znaj­do­wać się usta, wid­niała zie­jąca jama, odsła­nia­jąca twardą chrząst­kową tkankę w tyl­nej czę­ści gar­dła. Po dol­nej kości szczę­ko­wej, czyli żuchwie, nie było śladu, a tylko parę roz­trza­ska­nych pień­ków zębów przy­po­mi­nało o gór­nej szczęce. W cza­sie prze­ta­cza­nia zwłok na płachtę głowa prze­chy­liła się na bok i teraz, kiedy nie zakry­wał jej koł­nierz płasz­cza, mogłem zoba­czyć na poty­licy coś, co wyglą­dało jak rana wylo­towa, wystar­cza­jąco duża, aby zmie­ściła się w niej moja pięść.

Lundy obej­rzał ją bez­na­mięt­nie, a potem odwró­cił się do mnie i zapy­tał:

– Jak pan sądzi, dok­to­rze Hun­ter? Dubel­tówka?

Zda­łem sobie sprawę, że marsz­czę brwi. Pod­nio­słem się.

– Na to wygląda – przy­tak­ną­łem. Uszko­dze­nia dol­nej czę­ści twa­rzy suge­ro­wały, że były efek­tem więk­szego pola raże­nia śru­tówki, a nie kara­binu czy pisto­letu. – Coś tkwi w tyl­nej czę­ści gar­dzieli.

Nie doty­ka­jąc ciała, pochy­li­łem się niżej, by lepiej się przyj­rzeć. W zmiaż­dżo­nych kościach i tkan­kach tkwił jakiś przed­miot – mały brą­zo­wawy krą­żek, zbyt regu­larny jak na natu­ralny wytwór.

– Przy­bitka z naboju śru­to­wego – powie­dzia­łem, nie pró­bu­jąc jej wyjąć.

Co potwier­dzało rodzaj broni. Wła­ści­wie nie sta­no­wi­łoby to istot­nego utrud­nie­nia, lecz było mało praw­do­po­dobne, aby jakaś śru­cina utkwiła w ciele. Śrut ze strzelby zaczyna się roz­pra­szać z chwilą opusz­cze­nia lufy, a im dalej leci, tym więk­szy jest roz­rzut i więk­sza zadana nim rana. Nie­wielka śred­nica śru­cin spra­wiła, że były ści­śnięte i pozo­sta­wały bli­sko sie­bie, gdy prze­bi­jały otwór w poty­licy. Suge­ro­wało to, że wystrze­lono je z małej odle­gło­ści.

Bar­dzo małej.

– Wygląda na ranę kon­tak­tową – powie­dzia­łem. Wystrzał śru­tówki oddany z odle­gło­ści od jed­nego do dwóch cen­ty­me­trów powo­duje swego rodzaju efekt tatu­ażu, który w tym przy­padku był wyraź­nie widoczny. – Na tym, co zostało z zębów i kości, są zaczer­nie­nia, a na tkan­kach mięk­kich także sporo przy­pa­leń. W chwili wystrzału wylot lufy był albo umiesz­czony w ustach, albo o nie oparty. Jestem zdzi­wiony, że z tej odle­gło­ści przy­bitka z naboju rów­nież nie doko­nała peł­nej pene­tra­cji.

Lundy ski­nął głową.

– Czyli mogła być zadana przez samego denata.

– Ow­szem.

Rana kon­tak­towa mogłaby potwier­dzać wer­sję samo­bój­stwa, zwłasz­cza w sytu­acji uży­cia dubel­tówki. Dłu­gość luf więk­szo­ści strzelb śru­to­wych powo­do­wała, że nie­po­ręcz­nie było je odwró­cić i w tym poło­że­niu dosię­gnąć spu­stu, zatem kon­takt zazwy­czaj sta­wał się nie do unik­nię­cia. Z dru­giej strony jed­nak nie ozna­czało to, że nie mógł zastrze­lić go ktoś inny.

Lundy musiał odczy­tać ton mojego głosu. Maska zasła­niała więk­szość jego twa­rzy, ale w kąci­kach oczu poja­wiły się typowe dla uśmie­chu zmarszczki.

– Niech się pan nie mar­twi, nie mam zamiaru wycią­gać pochop­nych wnio­sków. Ale chyba nie mamy więk­szych wąt­pli­wo­ści.

Nie mogłem się spie­rać z tą opi­nią. Czło­wiek zagi­nął razem z dubel­tówką, teraz zaś zna­le­ziono ciało z raną kon­tak­tową zadaną z takiej broni. Wszystko wska­zy­wało na to, że zna­leź­li­śmy Leo Vil­liersa.

Nie ode­zwa­łem się.

Lundy przy­wo­łał ski­nie­niem cze­ka­ją­cych poli­cjan­tów.

– Dobra, zabierz­cie to na łódź.

W trak­cie naszej kil­ku­mi­nu­to­wej roz­mowy poziom morza wyraź­nie się pod­niósł i woda już omy­wała dolną kra­wędź pla­sti­ko­wej płachty. Pod­czas gdy Lundy zgła­szał, że wra­camy ze zwło­kami, wzią­łem do ręki jeden jej róg, a funk­cjo­na­riu­sze z jed­nostki mor­skiej uchwy­cili pozo­stałe. Woda spły­wała stru­my­kami z pla­stiku, gdy pod­no­si­li­śmy cię­żar i opusz­cza­li­śmy do leżą­cego na noszach worka na ciało.

Przy­naj­mniej w tym mogę pomóc, pomy­śla­łem. Poza tym nie było ze mnie zbyt wiele pożytku.

Po zała­do­wa­niu wszyst­kiego na RHIB zają­łem to samo miej­sce co poprzed­nio i sil­nik obu­dził się z rykiem. Nie­dawno wierz­chołki mie­lizn były nad naszymi gło­wami, teraz jed­nak morze wez­brało tak, iż znaj­do­wały się nie­mal na naszym pozio­mie. Spoj­rza­łem za sie­bie i zoba­czy­łem, że woda już dotarła do miej­sca, gdzie leżały zwłoki, wygła­dza­jąc pia­sek i usu­wa­jąc wszelki ich ślad.

Gdy łódź nabie­rała pręd­ko­ści, Lundy trą­cił mnie w ramię i wska­zał do tyłu, na ska­li­stą mie­rzeję wycho­dzącą w zalew tuż za Bar­rows.

– Widzi pan tam­ten pół­wy­sep? To Wil­lets Point, na któ­rym miesz­kał Leo Vil­liers.

W prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści oko­licz­nych tere­nów cypel był gęsto zale­siony. Na wystę­pie skal­nym stała samot­nie, nie­mal zasło­nięta drze­wami duża, biała wik­to­riań­ska willa. Wyku­szowe okna nad nie­wielką przy­sta­nią wycho­dziły na morze, a widok z nich zakłó­cały tylko wieże mor­skiego fortu sto­ją­cego pół mili od brzegu.

– Daw­niej był to letni dom rodziny, lecz potem stał pusty do czasu, kiedy kilka lat temu Vil­liers posta­no­wił się do niego wpro­wa­dzić! – obja­śniał Lundy, prze­krzy­ku­jąc sil­nik. – Jego ojciec mieszka w Lon­dy­nie albo w głów­nym domu nie­da­leko Cam­bridge, miał go więc cały tylko dla sie­bie. Nie­zła gar­so­niera, co?!

Rze­czy­wi­ście, ale w osta­tecz­nym roz­ra­chunku wielki dom nie przy­niósł Vil­lier­sowi wiele dobrego.

– Wspo­mniał pan, że nie macie pew­no­ści, kiedy znik­nął! – krzyk­ną­łem. – Dla­czego?

Lundy pochyli się bli­żej, żeby nie musieć krzy­czeć.

– Zagi­nię­cie zgło­szono dopiero mie­siąc temu, ale w rze­czy­wi­sto­ści ostatni kon­takt miano z nim dwa tygo­dnie wcze­śniej. Wezwał do swo­jego domu lekarkę wete­ry­na­rii, aby uśpiła sta­rego psa. Powie­działa, że był tym bar­dzo przy­gnę­biony i od tam­tej pory nikt go ani nie widział, ani z nim nie roz­ma­wiał. Żad­nych tele­fo­nów, maili, żad­nej obec­no­ści w inter­ne­cie, nic. Tak więc cokol­wiek się zda­rzyło, miało miej­sce w tym dwu­ty­go­dnio­wym prze­dziale cza­so­wym. Nie zawę­zi­li­śmy go bar­dziej, ale zapłata za wizytę pani wete­ry­narz była ostat­nim przy­pad­kiem uży­cia jego karty kre­dy­to­wej. Dla­tego teraz uwa­żamy, że cokol­wiek się stało, zda­rzyło się raczej sześć tygo­dni temu, a nie cztery, wtedy jed­nak nikt jesz­cze nie zda­wał sobie z tego sprawy.

– Nikt nie zauwa­żył jego nie­obec­no­ści przez dwa tygo­dnie? – Nie zdzi­wi­łoby mnie to, gdyby cho­dziło o jakie­goś samot­nego eme­ryta bez rodziny czy przy­ja­ciół, lecz wyda­wało się zbyt długo jak na kogoś w wieku i o spo­so­bie bycia Leo Vil­liersa. – A ojciec?

– Nie byli ze sobą bli­sko. Zdaje się, że ist­niało mię­dzy nimi tro­chę napię­cia, nie było więc niczym nie­zwy­kłym, że nie roz­ma­wiali ze sobą tygo­dniami. Sytu­acji nie popra­wiła sprawa z Emmą Derby. Vil­liers nie miał kucha­rza, ale zatrud­niał ogrod­nika i gospo­dy­nię, która przy­cho­dziła raz na tydzień. Miała klu­cze, więc począt­kowo się nie prze­jęła, kiedy nie zna­la­zła w domu śladu Leo. Kiedy jed­nak poja­wiła się tydzień póź­niej, w domu był nie­po­rzą­dek, wszę­dzie butelki, brudne naczy­nia w zle­wie, nie­do­je­dzone resztki. Już wcze­śniej robił bała­gan, więc po pro­stu posprzą­tała i wyszła. Uznała tylko za dziwny pusty fute­rał dubel­tówki, ponie­waż Vil­liers ni­gdy jej nie brał. Nie lubił polo­wać, stąd zasko­cze­nie. No a kiedy wró­ciła tydzień póź­niej, na­dal go nie było, w domu wszystko wyglą­dało tak jak w chwili jej wyj­ścia i wtedy zdała sobie sprawę, że coś jest nie w porządku. Niczego nie tknięto, poczta wypeł­niała skrzynkę na listy, a fute­rał na mow­bry’ego wciąż leżał otwarty. Samo­chód też był na miej­scu, podob­nie jak jolka, którą cza­sami pły­wał. Wtedy rozej­rzała się dokład­niej, zna­la­zła list i nas wezwała.

– Nie zadzwo­niła naj­pierw do ojca?

– Nie przy­pusz­czam, aby sir Ste­phen był typem czło­wieka odbie­ra­ją­cego tele­fony od per­so­nelu. Poza tym chyba uznała, że lepiej, jeśli wia­do­mość będzie pocho­dziła od nas. Zastrze­lić posłańca i tak dalej. – Lundy zmie­szał się, uświa­da­mia­jąc sobie, co powie­dział. – Prze­pra­szam. Źle dobra­łem słowa.

– A co z dubel­tówką? – zapy­ta­łem. – Nie było jej w domu?

– Nie i dla­tego począt­kowo zasta­na­wia­li­śmy się, czy nie jest w to zamie­szana osoba trze­cia. Gdyby zastrze­lił się nad wodą, strzelba wpa­dłaby do niej razem z nim i zna­leź­li­by­śmy ją w cza­sie odpływu. Ale nic z tego, czyli widocz­nie zro­bił to gdzie indziej. Jego dom jest po dru­giej stro­nie Bar­rows, skoro więc zwłoki zna­la­zły się tutaj, wygląda na to, że popeł­nił samo­bój­stwo bar­dziej w głębi lądu. Pew­nie w Bac­kwa­ters i dla­tego tyle czasu trwało wynie­sie­nie go przez pływy. Gdyby zro­bił to przy brzegu, strzelba dawno by została zna­le­ziona, a jego ciało zacze­pi­łoby o coś już wcze­śniej.

Cof­nął się, dając mi moż­li­wość prze­my­śle­nia tego, co powie­dział. Leo Vil­liers zagi­nął co naj­mniej cztery tygo­dnie temu, naj­praw­do­po­dob­niej jed­nak bli­żej sze­ściu. Zaczą­łem kal­ku­lo­wać oglą­dany nie­dawno stan roz­kładu ciała i ewen­tu­alne czyn­niki mogące na nie wpły­nąć pod­czas dry­fo­wa­nia w wodach zalewu. Cho­dziło głów­nie o tem­pe­ra­turę i padli­no­żer­ców, zarówno wod­nych, jak i lata­ją­cych. Poza tym była też kwe­stia zaso­le­nia wody i pły­wów, które dwa razy dzien­nie wysta­wia­łyby je na dzia­ła­nie wia­tru i warun­ków pogo­do­wych.

Moje myśli prze­rwało słońce prze­bi­ja­jące się przez lukę w cien­kiej chmu­rze i zło­cące falu­jącą wodę plam­kami świa­tła. Na brzegu poja­wił się nagły roz­błysk, kiedy odbiło się w czymś – porzu­co­nej butelce lub odłamku szkła. Potem znowu prze­sło­niła je chmura i roz­błysk się nie powtó­rzył.

* * *

Łódź była odle­głym punk­tem cią­gną­cym za sobą biały ogon śladu toro­wego. Zza wydmy poro­śnię­tej ostrą trawą bagienną jakaś postać obser­wo­wała ją przez lor­netkę. Jej wzrok spo­czy­wał na obiek­cie umo­co­wa­nym na rufie RHIB-a – dłu­gim czar­nym kształ­cie na poma­rań­czo­wych noszach. Postać zaklęła pod nosem i opu­ściła lor­netkę.

Scho­wała ją do fute­rału i odwró­ciła się.

Rozdział 4

Przy szo­pach prze­twórni cze­kał komi­tet powi­talny. Gdy się zbli­ży­li­śmy, dostrze­głem, że do poli­cjan­tów, któ­rzy tam zostali, dołą­czyły nowe osoby. Jedna miała na sobie gruby nie­bie­ski kom­bi­ne­zon i domy­śla­łem się, że to wspo­mi­nany wcze­śniej przez Lundy’ego ana­to­mo­pa­to­log. Druga – wysoka kobieta w jasnym płasz­czu prze­ciw­desz­czo­wym – musiała zatem być star­szym ofi­ce­rem docho­dze­nio­wym Clarke.

Nie wie­dzia­łem nato­miast, kim są dwaj pozo­stali męż­czyźni. Stali na dru­gim krańcu nabrzeża, nieco z tyłu i w pew­nej odle­gło­ści od reszty. Obaj mieli na sobie ciemne płasz­cze i kiedy RHIB zna­lazł się bli­żej, zoba­czy­łem, że jeden ma czapkę z dasz­kiem wyż­szego ofi­cera poli­cji.

– O Boże – mruk­nął Lundy na ich widok.

– Kim oni są? – zapy­ta­łem.

Detek­tyw inspek­tor spę­dził więk­szą część rejsu z Bar­rows na dzio­bie łodzi, nie zwa­ża­jąc na zimne bry­zgi ude­rza­jące w niego za każ­dym razem, gdy RHIB ciął dzio­bem fale. Spra­wiał wra­że­nie, że koły­sa­nie i pod­skoki kadłuba nie były mu przy­kre, a wręcz prze­ciw­nie, wyraź­nie cie­szył się, sto­jąc twa­rzą pod wiatr, jak pies z głową wysta­wioną przez okno samo­chodu.

Teraz wes­tchnął z rezy­gna­cją, jakby nie­długi rejs łodzią był zbyt krót­kim prze­ryw­ni­kiem. Zdjął oku­lary i zaczął wycie­rać z nich kro­ple wody.

– Dry­den, zastępca komen­danta głów­nego. A z nim sir Ste­phen Vil­liers.

Odwró­ci­łem się ple­cami do nabrzeża, rozu­mie­jąc jego obawy. Ni­gdy nie sły­sza­łem, żeby zastępca komen­danta głów­nego asy­sto­wał przy zwy­kłym odzy­ska­niu zwłok, a tym bar­dziej razem z rodzi­cem ofiary. Był to bar­dzo nie­for­tunny pomysł, by nara­żać na nie­po­trzebny stres zarówno krew­nego, jak i funk­cjo­na­riu­szy poli­cji muszą­cych pra­co­wać pod taką obser­wa­cją.

Pod­cho­dzi­li­śmy do szop przed­się­bior­stwa w ciszy prze­ry­wa­nej tylko krót­kimi roz­ka­zami sier­żanta poli­cji mor­skiej. RHIB zwol­nił, dziób opadł na wodę, a sil­nik mru­czał łagod­nie. Fale omy­wały ruro­waty kadłub, gdy łódź samym roz­pę­dem poko­ny­wała ostat­nie jardy do brzegu. Woda w zale­wie pod­nio­sła się wystar­cza­jąco, aby­śmy mogli zacu­mo­wać, zamiast korzy­stać z pochylni. Łódź stuk­nęła o nabrzeże, tuż obok zni­ka­ją­cych w wodzie beto­no­wych scho­dów. Clarke i pozo­stali obser­wo­wali w mil­cze­niu, jak poli­cjant w gra­na­to­wej kami­zelce wyska­kuje na brzeg i zakłada cumę RHIB-a na meta­lowy pacho­łek.

– Pana kolej, dok­to­rze Hun­ter – pole­cił Lundy. – Nosze znie­siemy na końcu.

Zda­jąc sobie sprawę z powagi postaci spo­glą­da­ją­cych z góry, chwy­ci­łem sto­pień i czu­jąc się nie­zgrab­nie w wode­rach i nie­prze­ma­kal­nym kom­bi­ne­zo­nie, pod­par­łem się, wyła­żąc z nie­sta­bil­nej łodzi. Stop­nie były śli­skie, a mokry beton zabar­wiony zie­lono przez algi. Na górze zatrzy­ma­łem się, aby otrzeć ręce ze szlamu. Gdy kobieta w kre­mo­wym płasz­czu prze­ciw­desz­czo­wym i męż­czy­zna w kom­bi­ne­zo­nie pode­szli do mnie, zda­łem sobie sprawę, jak bar­dzo jestem ubło­cony.

– Dok­tor Hun­ter? Jestem inspek­tor naczelna Pam Clarke. A to pro­fe­sor Fre­ars, ana­to­mo­pa­to­log z Mini­ster­stwa Spraw Wewnętrz­nych.

Clarke była wysoka, szczu­pła, o krę­co­nych ruda­wych wło­sach, które choć usi­ło­wała nad nimi zapa­no­wać, ścią­ga­jąc je w kucyk, fru­wały w nie­sfor­nych kosmy­kach wokół jej bla­dej twa­rzy. Wiek Fre­arsa trudno było okre­ślić. Fali­ste włosy miał sre­brzy­ste, ale twarz gładką, bez zmarsz­czek, mógł więc rów­nie dobrze mieć czter­dziestkę, jak być dobrze zakon­ser­wo­wa­nym sześć­dzie­się­cio­lat­kiem. W połą­cze­niu z rumia­nymi policz­kami bon viveura nada­wało mu to wygląd roz­pust­nego che­ru­bina.

– Nie podam panu ręki – oznaj­mił wesoło, uno­sząc do góry dło­nie w ręka­wi­cach. Popa­trzył na mnie z namy­słem. – Hun­ter, Hun­ter… Znam to nazwi­sko. Czy my się już spo­tka­li­śmy?

– Nie sądzę.

– Cóż, tak mi przy­szło do głowy.

Kiedy skie­ro­wał uwagę na ładu­nek łodzi, zer­k­ną­łem na dwóch męż­czyzn w ciem­nych płasz­czach na dru­gim końcu nabrzeża. Stali poza zasię­giem głosu, ale i tak dość nie­zręcz­nie było pro­wa­dzić tę roz­mowę, zwa­żyw­szy na obec­ność czło­wieka, który zapewne był ojcem ofiary. Sir Ste­phen Vil­liers wyglą­dał na ponad sześć­dzie­siąt lat. Ubrany był w ciem­no­gra­fi­towy płaszcz, pod nim nosił jasno­szary gar­ni­tur. Roz­wiane, rzed­nie­jące włosy miał rów­nież szare, a teraz także jego twarz przy­brała sza­rawy odcień, bled­nący w miarę obser­wo­wa­nia pro­cesu wycią­ga­nia noszy z łodzi. Nie było w nim na pozór nic, co wywie­ra­łoby więk­sze wra­że­nie, ale w jakiś spo­sób zda­wał się ema­no­wać o wiele więk­szą wła­dzą niż towa­rzy­szący mu star­szy ofi­cer poli­cji. Dry­den, zastępca komen­danta głów­nego, był zbu­do­wany jak gracz w rugby. Miał twarz o kwa­dra­to­wej szczęce, a spod lśnią­cego daszka czapki spo­glą­dały głę­boko osa­dzone oczy. Góro­wał nad sto­ją­cym obok męż­czyzną, lecz to ten niż­szy przy­cią­gał uwagę.

Patrzy­łem na cał­ko­wi­cie pozba­wioną emo­cji twarz sir Ste­phena, a on być może wyczuł moje spoj­rze­nie, bo nagle pod­niósł na mnie wzrok. Spoj­rze­nie było obo­jętne, wyzbyte zain­te­re­so­wa­nia, jedy­nie reje­stru­jące moją obec­ność. Chwilę póź­niej znowu zaczął wpa­try­wać się w nosze, pozo­sta­wia­jąc mnie z poczu­ciem, że zosta­łem pobież­nie osza­co­wany i natych­miast zapo­mniany.

Lundy też już wysiadł z łodzi i wspi­nał się po stop­niach, sapiąc z wysiłku. Nosze pod­jęto z rufy i ponie­siono w ślad za nim.

– Ostroż­nie – ostrze­gła Clarke, gdy wcią­gano je na nabrzeże. – Dobrze, postaw­cie tutaj.

Postę­ku­jąc z wysiłku, poli­cjanci z jed­nostki mor­skiej opu­ścili cię­żar i odstą­pili od niego. Woda ście­kała z noszy, two­rząc kałużę na beto­nie. Fre­ars pod­szedł do nich.

– No dobrze, co tu mamy? Zwłoki w sta­nie roz­kładu, zapewne męskie. Rana postrza­łowa głowy, jak sądzę? – Nie cze­ka­jąc na niczyją odpo­wiedź, ski­nął na sier­żanta. – Zer­k­nijmy na to, dobrze?

Clarke lekko zesztyw­niała. Cho­ciaż nie spoj­rzała w kie­runku, gdzie stał sir Ste­phen, było jasne, o co jej cho­dzi.

– Czy nie powin­ni­śmy zabrać go do pro­sek­to­rium?