Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Eksplodująca serią brutalnych zbrodni i szokujących zwrotów akcji – oto druga część serii fascynujących thrillerów kryminalnych Simona Becketta.
Antropolog sądowy dr David Hunter w ramach przysługi przebywa na odległej wyspie Runa. Musi zbadać przerażające odkrycie.
Hunter był świadkiem śmierci pod wieloma postaciami, ale nawet on jest zszokowany tym, co zobaczył: niemal całkowicie spalone ciało, z którego pozostały tylko nogi i ręka. Miejscowa policja jest pewna, że to przypadkowa śmierć, ale Hunter nie jest przekonany. Badając spalone szczątki, znajduje dowody, których się obawiał. Jest dla niego jasne, że nie był to wypadek tylko morderstwo.
Kiedy odizolowana społeczność mierzy się z odkryciem Huntera, w wyspę uderza katastrofalna burza. Brakuje prądu, ustaje komunikacja ze światem zewnętrznym, a zabijanie zaczyna się na dobre.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 393
W odpowiedniej temperaturze pali się wszystko. Drewno. Ubranie.
Ludzie.
Przy dwustu pięćdziesięciu stopniach Celsjusza płonie ciało. Już po chwili skóra czernieje i pęka. Tłuszcz upłynnia się, topi jak słonina na patelni. Służy za paliwo dla płomieni trawiących ciało. Ogień zajmuje najpierw ręce i nogi, robiące za podpałkę pod masywny korpus.
Kurczące się ścięgna i włókna mięśniowe wprawiają płonące kończyny w podrygi, które są obsceniczną parodią życia.
Ostatnie w kolejności trawione są organy wewnętrzne. Obleczone w wilgotny kokon mogą przetrwać nawet wtedy, gdy cała tkanka miękka ulegnie zwęgleniu.
Co innego kość. Ta uparcie opiera się wszystkiemu, ulegając tylko najgorętszemu ogniowi. Choćby wypalił się z niej cały węgiel, gdy jest martwa i sucha jak pumeks, zachowuje swój kształt. Ale jest już tylko pozbawionym substancji i zagrożonym rozpadem cieniem samej siebie; ostatni bastion życia obrócony w proch. Proces ten, z kilkoma nielicznymi wyjątkami, zazwyczaj przebiega według tego samego, niezmiennego wzorca.
Zazwyczaj, ale nie zawsze.
Ciszę przerywa odgłos kroków. Mimo protestu zardzewiałych zawiasów spróchniałe drzwi starego domu otwierają się przy pierwszym pchnięciu. Wpada światło. Po chwili w progu staje mężczyzna. Rzuca do środka długi cień. Schyla głowę, by rozejrzeć się po skąpanym w mroku wnętrzu. Stary pies przy jego nodze zatrzymuje się tuż przed progiem, przeczuwając, co kryje się w środku. Teraz i mężczyzna zaczyna się wahać. Gdy pies nagle się zrywa, pada krótka, przywołująca do porządku komenda.
– Noga!
Zwierzę cofa się posłusznie, z niepokojem zerkając na mężczyznę zmętniałymi od zaćmy ślepiami. Oprócz zapachu bijącego ze środka wyczuwa też nerwowość właściciela.
– Zostań.
Zatrwożonym wzrokiem odprowadza swojego pana, gdy ten w końcu wchodzi do środka. Natychmiast spowija go nieprzyjemna woń wilgoci. I czegoś jeszcze. Powoli, jakby wbrew sobie, mężczyzna kieruje się ku niskim drzwiom po drugiej stronie. Drzwi są zamknięte. Już ma je otworzyć, ale wstrzymuje wyciągniętą dłoń. Z tyłu dobiega ciche skamlenie. Nie słyszy go. Powoli uchyla drzwi, jakby obawiał się tego, co zaraz zobaczy.
Nie widzi nic. Otacza go półmrok; przez małe, brudne i zasnute pajęczyną okno wpada mętne światło. Dzięki temu izba utrzymuje swój sekret w tajemnicy kilka chwil dłużej. Ale oczy mężczyzny w końcu się przyzwyczajają i zaczynają rozpoznawać pierwsze szczegóły.
I widzą, co leży na środku.
Mężczyzna łyka haust powietrza, jakby uderzono go pięścią w brzuch, i bezwiednie robi krok do tyłu.
– Jezu Chryste…
W stężałej ciszy wypowiedziane szeptem słowa wybrzmiewają nienaturalnie głośno. Blednie. Rozgląda się w obawie, że jest tu ktoś jeszcze. Ale jest sam.
Wycofuje się ostrożnie, nie chcąc stracić z oczu tego, co leży na ziemi. Odwraca się dopiero, gdy wypaczone drzwi zamykają się z jękiem.
Niepewnym krokiem wychodzi na zewnątrz. Stary pies cieszy się na widok pana, ale ten nie zwraca na niego uwagi. Z kieszeni płaszcza wygrzebuje paczkę papierosów. Drżą mu dłonie i dopiero za trzecim razem udaje mu się odpalić zapalniczkę. Zaciąga się głęboko. Żar roznieca się za każdym pociągnięciem, pochłania kolejne centymetry papierosa i dociera do filtra. Ale zanim to się stanie, drżenie rąk ustaje.
Rzuca niedopałek na trawę, rozgniata go, po czym podnosi i wsuwa do kieszeni. Bierze głęboki oddech i idzie zadzwonić.
Telefon odebrałem w drodze na lotnisko w Glasgow. Był paskudny lutowy poranek, wiał zimny wiatr, a z poszarzałego nieba smętnie siąpił deszcz. Wschodnie wybrzeże nawiedziły sztormy, i choć nie zapuściły się jeszcze w głąb lądu, nie zapowiadało się kolorowo.
Miałem tylko nadzieję, że złapię samolot, nim pogoda do reszty się załamie. Wracałem do Londynu po tygodniu spędzonym na wydobywaniu, a potem badaniu zwłok znalezionych w Grampianach. Cholernie niewdzięczna robota. Za krystalicznym dotknięciem mrozu wrzosowiska i szczyty zamieniły się w stal, przeszywająco zimną, lecz piękną. Ofiarą była młoda kobieta, jak dotąd niezidentyfikowana. Ciało miało okaleczenia i były to już drugie takie zwłoki, które odkryto w ostatnich miesiącach w Grampianach i którymi przyszło mi się zająć. Nie powiadomiono jeszcze prasy, ale śledczy nie mieli wątpliwości, że obydwa morderstwa należy przypisać temu samemu sprawcy. Który zabije znowu, o ile nie zostanie szybko schwytany, na co się nie zanosiło. Co gorsza, byłem przekonany, że okaleczenia nie powstały pośmiertnie, choć zaawansowany rozkład zwłok nie pozwalał tego stwierdzić z całkowitą pewnością.
Była to naprawdę wyczerpująca podróż i z wytęsknieniem czekałem powrotu do domu. Od półtora roku pracowałem w Wydziale Kryminalistyki na jednym z londyńskich uniwersytetów. Kontrakt był tymczasowy, ale umożliwiał mi swobodny dostęp do niezbędnych laboratoriów. W ostatnich tygodniach więcej pracowałem jednak w terenie niż w swoim gabinecie. Obiecałem Jenny, mojej dziewczynie, że po wszystkim spędzimy trochę czasu razem. Nie pierwszy raz składałem taką obietnicę, lecz teraz chciałem dotrzymać słowa.
Gdy zadzwonił telefon, pomyślałem, że to ona. Numer, który wyświetlił się na ekranie, nie należał jednak ani do niej, ani do nikogo mi znanego. Głos po drugiej stronie był szorstki i stanowczy.
– Przepraszam, jeśli przeszkadzam, doktorze. Z tej strony nadinspektor Graham Wallace z Komendy Głównej w Inverness. Mogę zająć chwilę?
Mówił jak człowiek przyzwyczajony do stawiania na swoim, z twardym akcentem typowym raczej dla mieszkańców robotniczych dzielnic Glasgow niż dla kogoś pochodzącego z Inverness.
– Ale tylko chwilę. Zaraz mam samolot.
– Wiem. Rozmawiałem z komisarzem Allanem Campbellem z Grampianów. Mówił, że już skończyliście. Cieszę się, że pana złapałem.
Campbell to starszy śledczy, z którym wydobywaliśmy zwłoki. Uczciwy człowiek i dobry glina. Trudno mu było oddzielić życie osobiste od zawodowego, co doskonale rozumiałem.
Zerknąłem na taksówkarza, upewniając się, czy nie podsłuchuje.
– O co chodzi?
– Potrzebuję pańskiej pomocy – cedził słowa, jakby każde z nich wiele go kosztowało. – Pewnie słyszał pan o katastrofie kolejowej?
Owszem, słyszałem. Przed wyjściem z hotelu obejrzałem wiadomości. Rano pociąg pasażerski West Coast wpadł na stojącą na torach ciężarówkę i wykoleił się. Z tego, co pokazano, wyglądało to fatalnie, wagony były zmiażdżone i powykręcane. Nie doliczono się jeszcze wszystkich ofiar.
– Ściągnęliśmy, kogo się dało – kontynuował Wallace – ale wciąż nie możemy zapanować nad chaosem. Niewykluczone – dodał już ciszej – że wypadek był celową robotą, więc cały teren traktujemy jak miejsce przestępstwa. Zwołujemy wszystkie ekipy, ale to wciąż za mało.
Wiedziałem, do czego zmierza. Według relacji kilka z wagonów się zapaliło, co oznaczało, że identyfikacja ofiar będzie dla śledczych priorytetem – i istnym koszmarem. Najpierw jednak należało wydobyć wszystkie ciała, a to nie było kwestią godziny czy dwóch.
– Nie wiem, na ile mógłbym teraz pomóc – odpowiedziałem.
– Nie dzwonię w sprawie pociągu – burknął niecierpliwie Wallace. – Dostaliśmy zgłoszenie, że ktoś zginął w pożarze na Runie, jednej z wysepek Hebrydów Zewnętrznych.
O istnieniu Runy nawet nie słyszałem, ale to akurat nic dziwnego. O Hebrydach Zewnętrznych wiedziałem tylko tyle, że to najdalej wysunięte tereny Wielkiej Brytanii, archipelag położony kilometry na północny zachód od wybrzeża Szkocji.
– Są znamiona przestępstwa?
– Raczej nie. Przynajmniej na razie nic na to nie wskazuje. Może samobójstwo, ale raczej jakiś pijak lub włóczęga przysnął za blisko ogniska. Zwłoki znalazł w opuszczonym domu były policjant podczas spaceru z psem. Emerytowany detektyw. Mieszka teraz w tamtych stronach. Pracowałem z nim i kiedyś był niezłym gliną.
„Kiedyś”. Zastanawiałem się, czy powiedział to celowo.
– Mówił coś jeszcze?
Wallace zawahał się.
– Zwłoki były doszczętnie spalone. Nie chcę odciągać ludzi od tej cholernej katastrofy, jeśli nie jest to konieczne. Dwóch policjantów ze Stornoway popłynie tam dziś promem i najlepiej by było, gdyby zabrał się pan z nimi. Obejrzał zwłoki, ocenił, czy to pilne, czy wysyłać tam większą ekipę, czy nie. Dobrze, żeby rzucił na to okiem fachowiec, a Campbell mówi, że lepszego niż pan nie znajdę.
Próba pochlebstwa – przy całej szorstkości w obyciu – nie wyszła mu najlepiej. Mówiąc o zwłokach, zawahał się i zacząłem się zastanawiać, czy czegoś przede mną nie ukrywa. Z drugiej strony gdyby coś go naprawdę niepokoiło, od razu wysłałby tam śledczych.
Dojeżdżaliśmy na lotnisko. Miałem wszelkie powody, żeby odmówić. Dopiero co zakończyłem pracę przy dużym śledztwie, a ta sprawa wyglądała na dość typową. Jak miałbym powiedzieć Jenny, że dziś nie wrócę? Zważywszy, ile czasu spędziłem ostatnio poza domem, nie przyjęłaby tej wiadomości z entuzjazmem.
Wallace wyczuł moje wątpliwości.
– Zajmie to panu najwyżej kilka dni, łącznie z dojazdem. Chodzi o to, że… sprawa jest trochę dziwna.
– Mówił pan przecież, że nie ma znamion.
– Bo nie ma. Przynajmniej nic na to nie wskazuje. Niech pan posłucha. Nie chcę powiedzieć za dużo i właśnie dlatego potrzebuję, żeby ocenił to ekspert.
Choć nie znoszę manipulacji, to udało mu się rozbudzić moją ciekawość.
– Nie nalegałbym, gdybyśmy nie byli pod ścianą – dodał, dokręcając śrubę.
Za zalaną deszczem szybą pojawiła się tablica informacyjna. Dojeżdżaliśmy na lotnisko.
– Oddzwonię za pięć minut.
Nie spodobało mu się to, ale nie zdążył zaprotestować. Rozłączyłem się, zagryzłem wargi i wybrałem numer, który znałem na pamięć.
Jenny od razu odebrała. Jej głos ucieszył mnie jak zawsze, choć wiedziałem, że rozmowa nie będzie przyjemna.
– David! Wychodzę właśnie do pracy. Gdzie jesteś?
– W drodze na lotnisko.
Roześmiała się.
– Dzięki Bogu. Już myślałam, że dzwonisz, żeby powiedzieć, że dzisiaj nie wracasz.
Ścisnęło mnie w żołądku.
– Właściwie to tak… Poproszono mnie o pomoc w pewnej sprawie…
– Aha…
– To tylko parę dni. Na Hebrydach. Nie mają nikogo, kto mógłby tam pojechać.
Nie powiedziałem jej o katastrofie pociągu, bo zabrzmiałoby to, jakbym szukał wymówek.
Milczała. Najbardziej na świecie nie lubiłem, gdy nagle uchodziła z niej radość.
– Co im odpowiedziałeś?
– Że oddzwonię. Chciałem ustalić to z tobą.
– Po co? Dobrze wiemy, że już podjąłeś decyzję.
Nie chciałem się kłócić. Spojrzałem na taksówkarza.
– Jenny, posłuchaj…
– Więc nie wrócisz?
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć.
– Tak myślałam.
– Jenny…
– Muszę już lecieć. Spóźnię się do pracy.
Rozległ się trzask odkładanej słuchawki. Westchnąłem. Piękny początek dnia, nie ma co. Po prostu oddzwoń i powiedz, że odmówiłeś. Zatrzymałem palec nad telefonem.
– Niech się pan nie przejmuje, moja też miewa humory – rzucił taksówkarz przez ramię. – Jakoś to przeżyje, no nie?
Odpowiedziałem coś wymijająco. W oddali startował samolot. Taksówkarz włączył prawy migacz, a ja wybrałem numer. Wallace odebrał po pierwszym sygnale.
– Jak tam się dostać? – spytałem.
Większość dnia spędzam ze zmarłymi. Bywa, że z takimi, którzy nie żyją od bardzo dawna. Jestem antropologiem sądowym. To dziedzina nauki i konfrontacja z przykrymi faktami, której większość ludzi stara się unikać tak długo jak się da. Ja sam się do nich zaliczałem. Po tym, jak moja żona i córka zginęły w wypadku samochodowym, codzienna praca w terenie nieustannie przypominała mi o tym, co straciłem, i to aż nazbyt boleśnie. Zostałem więc lekarzem rodzinnym, by odtąd dbać o żywych zamiast o zmarłych.
Tak się jednak złożyło, że musiałem wrócić do dawnej profesji. Mojego powołania, tak to nazwijmy. Którym jest po części patologia, a po części archeologia, bo to, co robię, wykracza poza jedno i drugie. Bo nawet wtedy, gdy biologiczność człowieka ulega rozpadowi, gdy w miejscu życia pojawią się rozkład, zgnilizna i wyschnięte na proch kości, jego martwe ciało daje świadectwo. Opowiada historię. Historię, którą trzeba zinterpretować. I właśnie tym się zajmuję.
Nakłanianiem zmarłych do zwierzeń.
Wallace od początku wiedział, że nie wystawię go do wiatru. Z góry zarezerwował mi lot na Lewis, największą wyspę Hebrydów Zewnętrznych. Ponieważ z powodu złej pogody lot był opóźniony o niemal godzinę, siedziałem w poczekalni, próbując nie patrzeć w stronę stanowiska, gdzie kończono odprawę do Londynu. Po jakimś czasie numer mojego niedoszłego rejsu ostatecznie zniknął z tablicy odlotów.
Samolotem niemiłosiernie trzęsło i jedyną pociechą było to, że lot jest krótki. Zanim złapałem taksówkę do portu w Stornoway, ponurym portowym miasteczku, królestwie przemysłu rybnego, zaczęło się ściemniać. Na nabrzeżu, na którym wysiadłem, było mglisto, zimno, cuchnęło ropą i rybami. Myślałem, że popłynę jednym z tych dużych promów samochodowych, wyrzucających kłęby dymu wprost w zszarzałe niebo, ale to, przed czym stałem, w najlepszym razie przypominało mały kuter rybacki, a nie środek transportu publicznego. Gdyby nie zajmujący pół pokładu policyjny range rover, myślałbym, że źle trafiłem.
Na pokład prowadził chwiejny trap. Stał przy nim umundurowany sierżant z rękoma w kieszeniach. Policzki i nos miał czerwone od popękanych naczynek. Gdy szarpałem się z torbami, łypał na mnie złowrogo znad siwiejących wąsów.
– Doktor Hunter? – burknął. – Sierżant Fraser. – Nie podał swojego imienia i nie wyjął rąk z kieszeni. Mówił z wyraźnym nosowym akcentem, niepodobnym do tych, które słyszy się w Szkocji. – Czekaliśmy na pana.
Wszedł na trap, zostawiając mnie samego z bagażami. Zarzuciłem torbę na ramię, chwyciłem walizkę i ruszyłem za nim. Śliski trap to unosił się, to opadał. Z trudem utrzymywałem równowagę, próbując dostosować krok do chimerycznych wahań. W pewnej chwili podbiegł do mnie młody posterunkowy i z uśmiechem wziął ode mnie walizkę.
– Pan pozwoli.
Nie stawiałem oporu. Podszedł do przymocowanego do pokładu range rovera i wcisnął ją do bagażnika.
– Co pan tam nosi? – spytał wesoło. – Zwłoki?
Zdjąłem torbę z ramienia.
– Nie, ale podobny ciężar. Dziękuję.
– Drobiazg.
Miał na oko dwadzieścia lat, przyjazny wyraz twarzy i mimo deszczu nieskazitelny mundur.
– Posterunkowy McKinney – przedstawił się. – Ale proszę mi mówić Duncan.
– David Hunter.
Entuzjastycznie uścisnął mi rękę, jak gdyby chciał nadrobić oschłość ze strony Frasera.
– To pan jest tym lekarzem sądowym?
– Niestety, na to wygląda.
– Fajnie! To znaczy nie w tym sensie, ale… no pan wie. Schowajmy się przed deszczem.
Kabina pasażerska znajdowała się pod sterówką. Na pokładzie Fraser rozmawiał żywiołowo z brodatym mężczyzną w sztormiaku. Stojący tuż za nim rosły nastolatek z twarzą upstrzoną krostami patrzył ponuro, jak Fraser wymachuje palcem w powietrzu.
– …tyle czekaliśmy, a teraz jeszcze opóźnienie?
Brodacz spojrzał na niego z obojętnością.
– Brakuje pasażerki. Musimy na nią poczekać.
Fraser spurpurowiał na twarzy.
– To nie jakaś pieprzona wycieczka. Już jesteśmy w plecy. Wciągaj pan trap.
Brodacz rzucił mu ostre spojrzenie znad czarnej brody, która nadawała mu wygląd dzikiego zwierza.
– To moja łajba i ja ustalam rozkład kursów. Chcesz wciągać, to se wciągaj.
Fraser już spinał się w sobie, by pokazać, kto tu rządzi, gdy nagle rozległ się stukot. Po rampie biegła młoda drobna kobieta, uginając się pod ciężarem torby. Miała na sobie jaskrawoczerwoną puchową kurtkę, co najmniej dwa razy za dużą, i naciągniętą na uszy grubą wełnianą czapkę. Z jasnymi jak piasek włosami i spiczastym podbródkiem wyglądała jak elf.
– Dzień dobry, panowie – wysapała. – Czy ktoś mi pomoże?
Duncan zrobił krok do przodu, ale wyprzedził go brodacz. Wyszczerzył zęby i bez wysiłku dźwignął torbę.
– No, nareszcie, Maggie. Jeszcze chwila, a odpłynęlibyśmy bez ciebie.
– Macie szczęście, że tego nie zrobiliście. Moja babcia by wam nie darowała. – Podparła się pod boki, rozejrzała po współpasażerach i odetchnęła głęboko. – Cześć, Kevin. Jak leci? Ojciec wyciska z ciebie siódme poty, co?
Nastolatek spłonił się i spuścił wzrok.
– Ano.
– Ech, niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniają. Masz już osiemnaście lat. Poproś o podwyżkę.
Spojrzała na range rovera i zaświeciły się jej oczy.
– Coś się dzieje? Coś, o czym powinnam wiedzieć?
Brodacz wskazał na nas pogardliwie.
– Ich pytaj. Nam nie chcą nic powiedzieć.
Zauważyła Frasera i przestała się uśmiechać. Otrząsnęła się po chwili i przybrała nieco prowokacyjny uśmieszek.
– Sierżancie Fraser. Cóż za niespodzianka. Czym Runa zasłużyła sobie na pańską wizytę?
– Sprawy służbowe – burknął i odwrócił się.
Kimkolwiek była ta kobieta, nie ucieszył go jej widok.
Wszyscy byli już w komplecie, więc kapitan i jego syn zakasali rękawy i zajęli się łodzią. Wciągnięto trap i zwinięto łańcuch kotwiczny, którego gruchot aż zatrząsł kadłubem. Maggie jeszcze raz zerknęła na mnie z zaciekawieniem i weszła do sterówki.
Chwilę później zawarczał silnik i odbiliśmy od brzegu.
Morze było niespokojne i przeprawa, która w normalnych warunkach zajmuje dwie godziny, nam zajęła trzy. Gdy tylko opuściliśmy bezpieczną przystań w Stornoway, Atlantyk pokazał, na co go stać. Był jak rozkołysana szara równina gniewnych fal nacierających na dziób statku. Ilekroć uderzały, dziób podrywał się i gwałtownie opadał, by po chwili znów się podźwignąć.
Jedynym schronieniem była ciasna kabina pasażerska, w której panowała niemiłosierna duchota okraszona smrodem spalin. Fraser i Duncan przez większość czasu siedzieli w ponurym milczeniu. Próbowałem dowiedzieć się od Frasera czegoś więcej na temat zwłok, ale najwyraźniej był niewiele lepiej poinformowany niż ja.
– Brudna robota, ot co – wymamrotał, pot spływał mu z czoła. – Pewnie jakiś pijak zasnął przy ognisku.
– Wallace mówił, że zwłoki znalazł policjant. Kto to?
– Andrew Brody – wtrącił Duncan. – Mój ojciec z nim pracował przed przeprowadzką do Stornoway. Podobno był świetnym policjantem.
– Był. Ale nie jest – skwitował Fraser. – Wypytywałem o niego. Samotnik i odszczepieniec. Nie pasowała mu praca w zespole. Ponoć załamał się, gdy żona odeszła od niego razem z córką. Stąd ta wcześniejsza emerytura.
Duncan wyglądał na zakłopotanego.
– Zniszczył go stres, tak mówił ojciec.
Fraser lekceważąco machnął ręką.
– Co za różnica. Oby tylko nie zapominał, że nie jest już czynnym policjantem. – Fraser zesztywniał, gdy poderwała się grzywiasta fala i znów szarpnęło kutrem. – Chryste, ze wszystkich zapyziałych miejsc musiałem trafić akurat tutaj…
Przesiedziałem jakiś czas w kabinie, zastanawiając się, co ja tu właściwie robię. Mógłbym już dawno być w domu z Jenny. Ostatnio często się kłócimy i zawsze o to samo – o moją pracę. A przyjazd tutaj nie poprawi sytuacji. Nie mając czym się zająć, biłem się z myślami, czy podjąłem dobrą decyzję i jak zrekompensuję to Jenny.
W końcu wyszedłem na pokład. Targnął mną porywisty wiatr, zraszając mi twarz wodą, ale po pobycie w przegrzanej i zasmrodzonej kabinie przyniosło mi to tylko ulgę. Stanąłem na dziobie, rozkoszując się bryzą. Widać już było wyspę, wyłaniała się niczym czarna masa powstająca z fal. Poczułem znajomy ucisk w trzewiach, trochę z nerwów, trochę z niecierpliwego wyczekiwania.
Oby tylko było to warte mojego trudu.
Kątem oka dostrzegłem błysk czerwieni. Chwiejnym krokiem szła ku mnie tamta młoda kobieta. Kutrem znów gwałtownie zakołysało i musiałem podać jej rękę, żeby się nie przewróciła.
– Dziękuję. – Posłała mi zawadiacki uśmiech. – Iain mówi, że będzie niezła heca z cumowaniem.
Mówiła z tym samym akcentem co Fraser, tylko łagodniejszym i bardziej melodyjnym.
– Iain?
– Iain Kinross, kapitan. Mój sąsiad. Miejscowy.
– Mieszka pani na Runie?
– Już nie. Rodzina przeprowadziła się do Stornoway. Na Runie została tylko babcia. Odwiedzamy ją na zmianę. A pan tu jest z policją, tak? – spytała z mało przekonującą niewinnością w głosie.
– Powiedzmy.
– Czyli nie jest pan policjantem?
Pokręciłem przecząco głową.
Uśmiechnęła się.
– Tak myślałam. Iain mówił, że zwracają się do pana „doktorze”. Na wyspie są ranni czy co?
– Nic mi o tym nie wiadomo.
Moja odpowiedź tylko podsyciła jej ciekawość.
– No to po co lekarz płynie na Runę z policją?
– Proszę zapytać sierżanta Frasera.
Skrzywiła się.
– Spytam, spytam. Bez obaw.
– Zna go pani?
– Można tak powiedzieć.
Nie rozwinęła myśli.
– Więc czym się pani zajmuje w Stornoway? – zapytałem.
– Jestem pisarką. Piszę powieść. Przy okazji, Maggie Cassidy.
– David Hunter.
Miałem wrażenie, że skrzętnie odnotowała tę informację w pamięci. Milczeliśmy przez jakiś czas, patrząc, jak wyspa nabiera kształtów w niewyraźnym świetle: szare klify porośnięte monotonną roślinnością, a na przedzie pośród fal strzelista wieża z czarnej skały.
– Już prawie jesteśmy na miejscu – oznajmiła Maggie. – Port jest tuż za Stac Ross. To ta czarna skała. Podobno trzecia najwyższa skała w Szkocji. Cała Runa. Jedyny jej powód do chwały to bycie w czymś trzecią. – Zeszła z relingu. – No cóż, miło było pana poznać. Może jeszcze się zobaczymy.
Przeszła przez pokład i dołączyła do Kinrossa i jego syna w sterówce. Zauważyłem, że idzie o wiele pewniejszym krokiem niż przedtem.
Wróciłem wzrokiem do wyspy. Była coraz bliżej. Za Stac Ross klify opadały w stronę portu. Ściemniało się już, ale dostrzegłem ułożoną wokół niego mozaikę domostw, małą zamieszkaną oazę pośród pustkowia oceanu.
Przez szum wiatru i warkot silnika przebił się ostry gwizd. Odwróciłem się w stronę sterówki. Kinross gniewnie wymachiwał rękami.
– Właź pan do środka!
Nie musiał powtarzać dwa razy. Morze coraz wścieklej się gotowało, najbardziej wzburzone były masy wody uwięzione w kanale między wysokimi klifami. Nie bujało już nami w górę i w dół, tylko rzucało na boki w przyprawiającym o mdłości wirze, rozbryzgującym zderzające się masy wody po całym pokładzie.
Przytrzymując się relingu, dobrnąłem do kabiny. Zaczekałem z Duncanem i bladym jak ściana Fraserem, aż kuter pokona fale i wpłynie do portu. Przez okno widziałem, jak bałwany roztrzaskują się o betonowe molo, podrywając w powietrze białe grzywy. Trzy razy bezskutecznie próbowaliśmy przybić. Wreszcie kapitan podkręcił silnik, łódź gwałtownie zawibrowała i przycumowaliśmy.
Z trudem zszedłem z rozchwianego pokładu. Choć nie było gdzie się schronić przed wiatrem, to powietrze tryskało cudowną świeżością i miało orzeźwiająco słony posmak. Nad głowami krążyły rozskrzeczane mewy, a na nabrzeżu mężczyźni uwijali się z linami przy gumowych odbijaczach. Port, mimo otaczających go klifów, był otwarty na morze i chronił go tylko jeden falochron. Było tu jeszcze kilka innych kutrów, szarpiących się na cumach jak psy na smyczach.
Niskie domy przylegały do stromego zbocza niczym skorupiaki. W dali rozpościerał się zielonobury, posępny krajobraz wyniszczony wiatrem i pozbawiony drzew. Nad horyzontem dominowała złowrogo wyglądająca skała, której szczyt ginął w nisko zawieszonych chmurach.
Młoda kobieta, która przedstawiła się jako Maggie, z impetem zbiegła z pokładu, jak tylko opuszczono trap. Byłem lekko zaskoczony, że się nie pożegnała, ale niespecjalnie mnie to zmartwiło. Zza pleców usłyszałem silnik range rovera, więc odwróciłem się i wsiadłem na tył. Fraser posadził za kierownicą młodego posterunkowego. Kuter nie przestawał się kołysać, ale chłopak sprawnie i ostrożnie zjechał po rozchwianej rampie.
Na nabrzeżu czekał na nas mężczyzna o grubo ciosanych rysach. Na oko po pięćdziesiątce, wysoki i potężnie zbudowany, miał w sobie to nieokreślone coś, co zdradza policjanta. Od razu się domyśliłem, że to emerytowany inspektor, który znalazł zwłoki.
Fraser opuścił szybę.
– Andrew Brody?
Mężczyzna skinął głową i zmierzył naszą trójkę spojrzeniem. Miejscowi, którzy pomagali wcześniej przy cumowaniu, przyglądali nam się z zaciekawieniem.
– Tylko tylu przysłali? – zapytał Brody z dezaprobatą w głosie.
– Na razie powinno wystarczyć – odparł szorstko Fraser.
– A dochodzeniówka? Kiedy przyjedzie?
– Może wcale. Nie ma jeszcze decyzji.
Brody zacisnął wargi. To, że był na emeryturze, nie oznaczało, że byle sierżant może traktować go z góry.
– A ci ze Stornoway? Ci muszą przyjechać.
– Przyjadą, jak pan doktor obejrzy zwłoki. Doktor Hunter jest patologiem sądowym.
Wcześniej Brody jakby mnie nie zauważał. Dopiero gdy usłyszał, kim jestem, spojrzał z większym zainteresowaniem. Miał bystry wzrok i inteligentny wyraz twarzy. Poczułem, że ta krótka chwila wystarczyła, by wyrobił sobie na mój temat zdanie.
– Już późno – odparł, patrząc na ciemniejące niebo. – To tylko kwadrans jazdy, ale nim dotrzemy na miejsce, będzie już całkiem ciemno. Doktorze, może pojedzie pan ze mną? Po drodze nakreśliłbym sytuację.
– Pan doktor pewnie już widział spalone zwłoki – żachnął się Fraser.
Brody przez chwilę świdrował go wzrokiem, jakby potrzebował czasu, żeby sobie przypomnieć, że nie jest już na stanowisku. Potem przeniósł spojrzenie na mnie.
– Ale nie takie.
Zaparkował na nabrzeżu. Miał nowe volvo kombi. Wnętrze utrzymane było w nienagannej czystości i pachniało odświeżaczem powietrza. Wyczułem też papierosy. Na rozłożonym z tyłu kocu leżał stary owczarek szkocki. Zerwał się, kiedy tylko Brody wsiadł do środka.
– Leżeć, Bess – powiedział
Pies natychmiast się położył. Brody ze zmarszczonymi brwiami obmacywał deskę rozdzielczą, żeby włączyć ogrzewanie.
– Przepraszam. Mam go od niedawna i nie wiem, gdzie co jest.
W bocznym lusterku widziałem światła auta Duncana i Frasera. Na dalekiej północy dni trwają krótko o tej porze roku i zapadał już zmrok. Latarnie oświetlały wąską szosę, która uchodziła tu za główną arterię komunikacyjną. Biegła od nabrzeża przez całe miasteczko: garstka sklepików pośród starych domów z kamienia i kilku nowszych, dość prowizorycznie wyglądających bungalowów.
O ile zdążyłem się zorientować, Runa nie była dziurą zabitą dechami, jakiej się spodziewałem. Przy drodze stały ruiny małego kościółka bez dachu, ale drzwi i okna w domach, które mijaliśmy, w większości wyglądały na nowe, jakby niedawno je wymieniono. Była też niewielka, ale nowoczesna szkoła, a nieco dalej do drewnianej świetlicy miejskiej dobudowano skrzydło. Tablica na jego fasadzie głosiła dumnie: „Centrum Medyczne”.
Nawet lokalna droga doczekała się nowej nawierzchni. Była wąska i jednopasmowa, co sto metrów poprzecinana pasami dla pieszych, ale gładkiego jak lustro asfaltu mogłyby pozazdrościć jej najlepsze drogi krajowe Szkocji. Biegła stromo przez miasteczko i wypłaszczała się dopiero za ostatnimi domami. Na szczycie górującego nad nimi wzgórza wznosiła się wysoka, zakrzywiona skała; jej kikut wyrastał z traw niczym wygrażający palec boży, a na tle pociemniałego nieba wyglądał jak wycięty z papieru.
– To Bodach Runa – wyjaśnił Brody, widząc, że patrzę w tamtym kierunku. – Starzec z Runy. Legenda głosi, że czekał na powrót syna, który wyruszył na morze. Syn nie wrócił, a mężczyzna stał tam tak długo, aż zamienił się w kamień.
– Przy takiej pogodzie wcale się temu nie dziwię.
Brody uśmiechnął się, lecz zaraz spoważniał. Chociaż sam zaproponował, żebym się z nim zabrał, to teraz sprawiał wrażenie zakłopotanego, jakby nie wiedział, jak zacząć rozmowę. Wyjąłem telefon, chcąc sprawdzić wiadomości.
– Nie ma zasięgu – ostrzegł Brody. – Jeśli będzie pan chciał zadzwonić, to do wyboru mamy tylko telefon stacjonarny albo policyjne radio. Ale jak jest duży sztorm, nie zawsze działają.
Schowałem telefon. Liczyłem, że Jenny zostawiła mi jakąkolwiek wiadomość, ale nie obiecywałem sobie wiele. Zadzwonię do niej później i spróbuję załagodzić sytuację.
– Jest pan lekarzem sądowym? – zapytał Brody.
– Antropologiem sądowym.
Spojrzałem na niego, by sprawdzić, czy powinienem to wytłumaczyć. Nawet funkcjonariusze policji mają z tym problem. Brody nie potrzebował jednak wyjaśnień.
– To dobrze. Chociaż jeden człowiek będzie tu wiedział, co ma robić. Co powiedział panu Wallace?
– Tylko tyle, że ktoś zginął w pożarze i że sprawa jest nietypowa. Nie powiedział dlaczego. Zapewniał, że bez znamion przestępstwa.
Brody z dezaprobatą wysunął szczękę.
– Bez? No proszę…
– Jest inaczej?
– Nic nie mówię – rzucił Brody. – Sam pan zobaczy i oceni. Liczyłem tylko, że Wallace przyśle tu ekipę.
Zaczynałem mieć złe przeczucia. W przypadku śmierci ze znamionami zabójstwa stosuje się ściśle określone procedury. W normalnych okolicznościach wszedłbym na miejsce oględzin po dochodzeniówce. Miałem nadzieję, że katastrofa kolejowa nie odebrała Wallace’owi zdolności do osądu sytuacji.
Pamiętałem też, co mówił o Brodym. „Kiedyś był dobrym detektywem”. Emerytowanym policjantom trudno pogodzić się z tym, że wypadli z gry. Brody nie byłby pierwszym, który gotów byłby naddać to i owo, żeby znów znaleźć się w centrum wydarzeń. Nie przywiązywałem większej wagi do opowieści Frasera o załamaniu nerwowym, które rzekomo przeszedł Brody, zastanawiałem się jednak, czy podobne wątpliwości nie wpłynęły na decyzję Wallace’a.
– Chciał, żebym sam ocenił sytuację – powiedziałem. – Jeśli uznam, że to nie był wypadek, poczekam na dochodzeniówkę.
– Cóż, teraz nic już się nie poradzi – mruknął Brody.
Nie był jednak zadowolony. Cokolwiek powiedział Wallace’owi, ten nie wziął jego słów na poważnie, a dla byłego detektywa takie traktowanie to bolesny cios.
– Jak pan znalazł zwłoki? – zapytałem.
– Bess wyczuła zapach, gdy byliśmy dziś rano na spacerze. Leżą w opuszczonej chałupie zagrodnika. Przyłażą tam czasami dzieciaki, ale nie zimą. I uprzedzę pańskie pytanie: niczego nie dotykałem. Owszem, jestem na emeryturze, ale wiem, co się robi, a czego nie.
W to nie wątpiłem.
– Domyśla się pan, kto to może być?
– Nie mam pojęcia. Nie zgłoszono żadnego zaginięcia. Mieszka tu ledwo dwieście osób, więc gdyby kogoś zabrakło, dałoby się to zauważyć.
– A turyści?
– Pojedyncze sztuki. Czasami zajrzy tu jakiś zdziwaczały przyrodnik albo archeolog. Tutejsze wyspy są zawalone ruinami. Z epoki kamienia łupanego, brązu, do wyboru, do koloru. Na górze są ponoć kurhany i wieża obserwacyjna. Remontują ją, więc przyjeżdża tu sporo robotników i przedsiębiorców budowlanych. Do tego wymiana nawierzchni, renowacje domów, tym podobne rzeczy. Ale od czasu zmiany pogody nie było tu nikogo.
– Ktoś jeszcze wie o zwłokach?
– Tylko Wallace.
To tłumaczyłoby ciekawskie spojrzenia w porcie. Na tak małej wyspie obecność policji to nie lada wydarzenie. Wątpiłem, by powód naszej wizyty pozostał tajemnicą na długo, ale na razie gapiów mieliśmy z głowy.
– Wallace mówił, że z ciała niewiele zostało.
Brody uśmiechnął się ponuro.
– Sam pan zobaczy – powiedział to stanowczo i uciął temat.
– Wallace mówił, że pracowaliście razem.
– Tak. W Inverness. Był pan tam?
– Tylko przejazdem. Przeprowadzka na Runę pewnie była dla pana dużą zmianą?
– Owszem. Ale na lepsze. Dobrze mi się tu żyje. Cisza i spokój.
– Pochodzi pan stąd?
– Nie – odparł. – Jestem, jak to się mówi, elementem napływowym. Po odejściu na wcześniejszą emeryturę chciałem uciec od tego wszystkiego jak najdalej. A dalej niż na Runę się nie da.
Co prawda, to prawda. Poza miasteczkiem na wyspie nie było śladów życia. Nie licząc okazałego domu, stojącego samotnie z dala od drogi, z samochodu widziałem tylko zrujnowane domy i owce. O zmroku Runa prezentowała się pięknie, ale była jak widmo.
Samotnie byłoby tu umierać.
Szarpnęło samochodem, gdy Brody nagle zjechał z szosy na wyboistą, porośniętą chwastami dróżkę. W światłach reflektorów dostrzegłem stary budynek. Wallace mówił, że zwłoki znaleziono w opuszczonym gospodarstwie, niewiele jednak po nim pozostało. Brody zatrzymał auto i wyłączył silnik.
– Bess, zostań – rzucił do psa.
Gdy wysiadaliśmy, range rover właśnie zjechał z szosy. Rozłożysty parterowy dom powoli zawłaszczała przyroda. Górowało nad nim to samo wzgórze, które widziałem wcześniej, ale teraz było ledwie zarysem na tle nadciągającej nocy.
– To Beinn Tuiridh – wyjaśnił Brody. – Tutaj uchodzi za górę. Mówią, że w bezchmurny dzień widać z niej całą Szkocję.
– A widać?
– Trzeba być idiotą, żeby to sprawdzać.
Wyciągnął ze schowka latarkę i zaczekaliśmy na Duncana i Frasera. Otworzyłem bagażnik, wziąłem z torby swoją i w krzyżujących się w ciemności pasmach światła ruszyliśmy w stronę zabudowań. A raczej kurnej chaty o kamiennych ścianach porośniętych mchem. Drzwi były tak niskie, że musiałem się pochylić, by wejść.
Przystanąłem i powiodłem wkoło latarką. W domu od dawna nikt nie mieszkał, był tylko rozpadającym się reliktem czyjegoś zapomnianego żywota. Przez dziurę w dachu ciekła woda. Izba, w której się znajdowaliśmy, była klaustrofobicznie mała, a niski sufit dodatkowo potęgował wrażenie ciasnoty. Dawniej była tu kuchnia. Ostała się po niej stara kuchenka, a na jednej z fajerek leżała jeszcze zarośnięta kurzem żeliwna patelnia. Pośrodku stał rozchybotany drewniany stół, a na wyłożonej kamiennymi płytami podłodze walały się puszki i butelki, świadczące o tym, że miejsce to miało swoich bywalców. Cuchnęło stęchlizną i wilgocią. Niewiele było śladów pożaru.
– Tędy.
Brody wskazał latarką drzwi.
Podchodząc bliżej, wyczułem pierwszą nikłą woń spalenizny. Spodziewałem się jednak znacznie silniejszego zapachu. Gdy pchnąłem wyłamane drzwi, zardzewiałe zawiasy jęknęły w proteście. Uważnie stawiając kroki, przeszedłem do drugiego pomieszczenia. Było tu jeszcze bardziej ponuro niż w zrujnowanej kuchni. Smród spalenizny czuło się już wyraźnie. W świetle latarki zobaczyłem nagie ściany, z których osypywał się stary tynk, i ziejącą paszczę kominka. Ale smród nie dochodził z paleniska, tylko ze środka pokoju. Skierowałem tam światło i zamarłem.
Z żywego kiedyś człowieka nie pozostało prawie nic. Nic dziwnego, że na pytanie o stan zwłok Brody zareagował tak, jak zareagował. Nawet rozgrzany do białego piec krematoryjny nie zdołałby do tego stopnia spopielić ludzkiego ciała, ale temu ogniowi jakimś cudem to się udało.
Na podłodze leżała rozrzucona sterta tłustego popiołu i żużlu. Ogień strawił kości równie gładko jak skórę i tkankę mięśniową. Z całego szkieletu ocalały tylko największe kości, wystające z popiołu niczym kikuty gałęzi ze śnieżnej zaspy. Ale nawet one uległy kalcynacji, ogień wypalił w nich cały materiał organiczny, pozostawiając skruszałe wydmuszki. Niczym pęknięta skorupka jajka leżała na nich ludzka czaszka z wysuniętą na bok żuchwą.
Poza tym w pomieszczeniu nie było zniszczeń. Ogień strawił ciało i wyprażył z kości węgiel, upodabniając je do pumeksu, ale nie tknął niczego więcej. Wprawdzie kamienna posadzka sczerniała, ale leżący niedaleko wystrzępiony i oblepiony brudem materac był nienaruszony. Na ziemi leżało trochę suchych liści i gałązek, również oszczędzonych przez ogień.
Jednak nie to było najgorsze. Zaniemówiłem, gdy zobaczyłem sterczące z kupki popiołu dwie nietknięte przez ogień stopy i dłoń. Wystające z nich kości spaliły się na suche czarne patyki, lecz stopy i ręka ocalały.
Podszedł Brody.
– I co, panie doktorze? Nadal pan sądzi, że to zwykły wypadek?
Z dworu dobiegało żałosne zawodzenie wiatru, upiorny akompaniament do makabrycznej sceny, której właśnie byliśmy świadkami. Stojąc w drzwiach, słyszałem, jak Duncan głośno złapał oddech, gdy razem z Fraserem zobaczyli, co leży na podłodze.
Ja zdążyłem się już otrząsnąć z pierwszego szoku i próbowałem racjonalnie ocenić sytuację.
– Możecie dać tu więcej światła? – spytałem.
– W samochodzie mamy przenośny reflektor – odparł Fraser, odrywając wzrok od szczątków. Starał się przybrać zblazowany ton, ale nie wypadło to przekonująco.
– Idź po reflektor, Duncan. Duncan!
Młody posterunkowy wciąż wpatrywał się w szczątki. Był zielony na twarzy.
– Wszystko w porządku? – spytałem.
Martwiłem się nie tylko o niego. Nieraz przeprowadzałem oględziny, podczas których młody policjant nie wytrzymał i zwymiotował na zwłoki, co nikomu nie ułatwiło pracy.
Duncan pokiwał głową. Powoli do twarzy znowu napływała mu krew.
– Tak, przepraszam.
Poszedł do samochodu. Brody przyglądał się szczątkom.
– Mówiłem Wallace’owi, że to nietypowa sprawa, ale nie wziął tego na serio. Pewnie uznał, że emerytura mnie wydelikaciła.
Pewnie tak, przyznałem mu w duchu rację, pamiętając, jakie wątpliwości sam miałem jeszcze kilka minut temu. Ale nie mogłem winić Wallace’a, że podchodził do tego sceptycznie. To, co tu znaleźliśmy, zdawało się przeczyć logice. Gdybym nie widział tego na własne oczy, pewnie też uznałbym, że Brody przesadza.
Zwłoki – a raczej to, co z nich pozostało – leżały na brzuchu. Nie podchodząc bliżej, skierowałem światło latarki na nienaruszone kończyny.
Stopy były nietknięte aż do kostek, a grozę potęgował fakt, że na obu wciąż tkwiły tenisówki. Powiodłem latarką wyżej, na dłoń. Mogła należeć do drobnego mężczyzny albo postawnej kobiety. Brak pierścionków, paznokcie obgryzione i niepomalowane. Kości łokciowa i promieniowa sterczały z nadgarstka – przy samym ciele miały odcień ciemnego bursztynu, ale już odrobinę wyżej były poczerniałe i spękane od gorąca. Kończyły się przed stawem łokciowym, przepalone do cna.
To samo było ze stopą. Wystawały z niej zwęglona piszczel i kość strzałkowa. Wyglądało to tak, jakby ogień, strawiwszy ciało akurat do tego miejsca, nagle zatrzymał się w połowie goleni.
Ale poza tym na kończynach niewiele było śladów płomieni, które pochłonęły resztę ciała. Jedyne poważne uszkodzenia były dziełem gryzoni albo innych małych zwierząt, które ponadgryzały tkankę miękką i kości. Byłoby tego więcej, gdyby ciało leżało na zewnątrz. Ocalała tkanka miękka zaczęła się rozkładać – pod poszarzałą skórą rysował się charakterystyczny marmurkowy wzór. Nie dostrzegłem śladów aktywności owadów, która często jest głównym wskaźnikiem w ustaleniu postępu rozkładu. Ale zważywszy na pogodę i temperaturę, nie należało się temu dziwić. Muchy potrzebują ciepła i światła.
Oświetliłem latarką całą izbę. Ślady po ogniu widać było oczywiście w palenisku, ale w jednym miejscu na kamiennej posadzce też rozpalono małe ognisko. Od szczątków dzieliły je niecałe dwa metry, ale to jeszcze o niczym nie świadczyło. Nikt nie leżałby bez ruchu w ogniu, chyba że wcześniej straciłby przytomność.
Skierowałem latarkę na sufit. Centralnie nad zwłokami zwisał okopcony płat tynku, pokryty tłustym brązowym osadem. Taki sam zauważyłem wokół szczątków.
– To brązowe to co? – spytał Fraser.
– Tłuszcz. Wytapia się z płonącego ciała.
Skrzywił się.
– Taki jak ten, co osadza się na frytkownicy?
– Mniej więcej.
Duncan przyniósł reflektor. Rozstawiając go na ziemi, wpatrywał się w szczątki jak zahipnotyzowany.
– Czytałem o takich rzeczach – wystrzelił. Wszyscy skierowaliśmy na niego wzrok, co chyba go speszyło, bo dodał już wyraźnie zakłopotany: – O ludziach, którzy zapalają się bez powodu. I nic wokół się nie pali.
– Nie opowiadaj bzdur – syknął Fraser.
– Ma pan rację – zwróciłem się do Duncana. – Nazywają to samozapłonem.
Kiwnął głową podekscytowany.
– O to to!
Przeszło mi to przez myśl, jak tylko zobaczyłem zwłoki. Powszechnie uważa się, że samospalenie należy do tej samej kategorii fenomenów, co yeti czy UFO, zjawisk paranormalnych, niewyjaśnionych naukowo. Tymczasem udokumentowano wiele przypadków, kiedy w nietkniętym pożarem pomieszczeniu znajdywano zwęglone zwłoki z częściowo nienaruszonymi rękami albo stopami. Postawiono wiele hipotez, które miały to wyjaśnić, od opętania przez demony po oddziaływanie mikrofal. Zasadniczo zgadzano się jednak, że przyczyna mieściła się poza obszarem dostępnej nauki.
Ani przez chwilę w to nie wierzyłem.
Fraser spojrzał wilkiem na Duncana.
– A skąd ty niby wiesz takie rzeczy?
Duncan zerknął na mnie z zakłopotaniem.
– Widziałem zdjęcia. Jedna kobieta właśnie tak spłonęła. Został po niej tylko kawałek nogi ze stopą w kapciu. Nazywają ją Kopciuszkiem.
– Nazywała się Mary Reeser – dodałem. – Starsza kobieta, wdowa. Mieszkała na Florydzie w latach 50. Nic po niej nie zostało oprócz jednej nogi, od łydki w dół. Na stopie tkwił nienaruszony kapeć. Fotel, na którym siedziała, spłonął, podobnie jak stół i lampa stojące obok. Pozostałe rzeczy w pokoju były nietknięte. O tym pan mówi?
Duncan spojrzał na mnie zaskoczony.
– Tak. Czytałem też o innych przypadkach.
– Tak, od czasu do czasu pojawiają się nowe – przyznałem. – Ale ludzie nie stają nagle w płomieniach ot tak sobie. Cokolwiek stało się tej kobiecie, nie było w tym nic nadprzyrodzonego.
Brody tylko się przysłuchiwał. Aż do teraz.
– Skąd pan wie, że to kobieta?
Na emeryturze czy nie, nic nie uchodziło jego uwadze.
– Poznaję po szkielecie. – Skierowałem latarkę na resztki przysypanej popiołem, lecz wciąż widocznej miednicy. – Kość miedniczna jest zdecydowanie za szeroka jak na mężczyznę. Z kolei głowa kości ramiennej, czyli część, która wchodzi do stawu ramiennego, jest zbyt drobna. Była dobrze zbudowana, ale to kobieta.
– Jak już mówiłem, wątpię, by była stąd – wtrącił Brody. – Zauważylibyśmy, że ktoś zniknął. Wiadomo, jak długo mogła tu leżeć?
Dobre pytanie. Chociaż niektóre fakty można stwierdzić na podstawie nawet całkowicie spalonych szczątków, to dokładnego czasu zgonu nie. Do tego trzeba ustalić stopień rozkładu białek mięśniowych, zawartość aminokwasów i kwasów tłuszczowych, a te nie opierają się działaniu płomieni. Jednak w przypadku tych akurat zwłok zostało wyjątkowo dużo tkanki miękkiej do pobrania. Będzie to można jednak zrobić dopiero w laboratorium. W tej chwili mogłem tylko odwołać się do swojej wiedzy teoretycznej i zgadywać.
– Niska temperatura spowalnia proces rozkładu – odparłem. – Ale stopy i ręka już zaczęły gnić, więc zgon musiał nastąpić jakiś czas temu. Jeśli ciała nie przeniesiono z innego miejsca, a myślę, że nie, bo posadzka jest okopcona, to zgon mógł nastąpić od czterech do pięciu tygodni temu.
– Robotników już tu od dawna nie było – powiedział Brody po namyśle. – Więc nie przyjechała tu z nimi.
Fraser przysłuchiwał się z narastającą irytacją, czując, że były inspektor przejmuje pałeczkę.
– Jeśli to nikt stąd – wtrącił się – to pewnie uda nam się ją namierzyć po liście pasażerów promu. O tej porze roku nie ma tu pewnie wielu gości.
Brody uśmiechnął się.
– Pana zdaniem oni wyglądali na takich, co prowadzą jakikolwiek rejestr? Poza tym między Runą a Stornoway kursuje jakiś tuzin innych łodzi. – Zignorował sierżanta i zwrócił się do mnie: – No i? Teraz chyba każe pan Wallace’owi przysłać ekipę?
Fraser wtrącił się, zanim zdążyłem odpowiedzieć.
– Nie podejmujemy żadnych decyzji, dopóki pan doktor nie skończy pracy – rzucił ze złością. – To pewnie jakaś menelka albo narkomanka. Zasnęła przy kominku i odleciała do nieba, ot co.
Twarz Brody’ego nie zdradzała żadnych uczuć.
– A co by robiła na wyspie w środku zimy?
Fraser wzruszył ramionami.
– Może miała tu znajomych albo krewnych. Albo należała do tych newage’owców, co to chcą się jednoczyć z naturą. Tacy to potrafią zaleźć jeszcze dalej niż na Runę.
Brody wycelował latarką w czaszkę. Leżała lekko przekrzywiona z oczodołami skierowanymi w dół. W kości ciemieniowej zionęła sporych rozmiarów dziura.
– A głowę to sama sobie, pana zdaniem, rozwaliła, tak?
Zainterweniowałem, zanim do reszty dał się ponieść emocjom.
– Zdarza się, że czaszka pęka pod wpływem wysokiej temperatury. Przypomina szczelnie zamknięty pojemnik wypełniony płynem i galaretą, więc działa trochę jak szybkowar. Ciśnienie wewnątrz wzrasta i w końcu ją rozsadza.
Fraser zbladł.
– Chryste.
– Więc nadal pan uważa, że to wypadek? – dopytywał Brody z powątpiewaniem.
Zawahałem się, wiedząc, jak zwodnicze potrafią być skutki działania ognia na ludzkie ciało. Mimo tego, co powiedziałem, miałem wiele wątpliwości. Ale Wallace chciał faktów, nie domysłów.
– Nie wykluczam tego – odpowiedziałem wymijająco. – Sprawa wygląda na tajemniczą, ale to nie znaczy, że nie ma banalnego wyjaśnienia. Muszę dokładnie przebadać szczątki, jak na razie nic z tego, co tu widzę, nie wskazuje jednoznacznie na zabójstwo. Oprócz pękniętej czaszki nie widać innych urazów. Ani śladów działania osób trzecich. Ręce i nogi nie były związane.
Brody podrapał się po brodzie i zmarszczył brwi.
– Sznur chyba spaliłby się z całą resztą?
– To bez znaczenia. Ogień powoduje kurczenie się mięśni, kończyny zadzierają się i zastygają w pozycji płodu. Nazywamy to postawą bokserską, bo ofiara wygląda jak bokser szykujący się do ataku. Przy skrępowanych rękach i nogach nie mogłaby się tak ułożyć, nawet po spłonięciu sznura. – Skierowałem latarkę na zwłoki, by zebrani zerknęli na ich ułożenie. – Gdyby była związana sznurem, ręce i nogi miałaby wyprostowane, a nie podkurczone. Możemy to więc wykluczyć.
Brody nie dawał za wygraną.
– Niech będzie. Ale trzydzieści lat byłem policjantem. Widziałem aż nadto ofiar pożarów, tych przypadkowych i tych nieprzypadkowych. Czegoś takiego: nigdy. Nie pojmuję, jak mogło do tego dojść bez użycia substancji przyspieszającej palenie.
Gdybyśmy mieli do czynienia z podręcznikowym przypadkiem, miałby rację. Te okoliczności były jednak dalekie od typowych.
– Benzyna nie dałaby tak wysokiej temperatury – odparłem. – A nawet gdyby, to spalenie ciała do takiego stopnia trwałoby na tyle długo, że cały dom poszedłby z dymem. Działanie płomieni nie ograniczyłoby się do niewielkiej przestrzeni.
– Co więc mogło być przyczyną?
Miałem pewną teorię, ale nie chciałem serwować im niepotwierdzonych spekulacji.
– Po to tu jestem, żeby się tego dowiedzieć. A do tego czasu powinniśmy zachować wszystkie środki ostrożności. – Zwróciłem się do Frasera. – Mógłby pan wyznaczyć taśmą policyjną przejście od drzwi i rozstawić parawan wokół szczątków? Nie chcę, żeby cokolwiek tu ruszano, jeśli nie będzie to konieczne.
Fraser skinął głową na Duncana.
– No już, skocz po taśmę ostrzegawczą. Nie będziemy tu siedzieć pół nocy.
Nie uszło mojej uwadze to, że Fraser kazał mu przynieść zupełnie inną taśmę niż tę, o którą poprosiłem. Brody też to zauważył, ale tylko zacisnął zęby. Duncan ruszył w kierunku drzwi.
Nagle przez okno wpadło światło reflektorów. Usłyszeliśmy gasnący silnik samochodu.
– Chyba mamy towarzystwo – skwitował Brody.
– Duncan! – krzyknął Fraser, machając ręką. – Nikogo nie wpuszczaj do środka!
Było już za późno. Gdy weszliśmy do kuchni, w drzwiach stała Maggie Cassidy, kobieta z promu, w tej samej za dużej czerwonej kurtce, na tle przygnębiającej kolorystyki domu jeszcze bardziej jaskrawej.
– Zabierz ją – warknął Fraser do Duncana.
Opuściła latarkę i zasłoniła oczy, bo Fraser poświecił jej prosto w twarz.
– A więc tak traktują państwo dziennikarzy?
Dziennikarzy? Mówiła, że jest pisarką. Duncan stał w miejscu, nie wiedząc, co robić, a Cassidy już łypała mu przez ramię. Brody próbował domknąć drzwi, ale zardzewiałe zawiasy tylko wydały z siebie głośny zgrzyt i ani drgnęły.
Maggie posłała mu uśmiech.
– Andrew Brody. Babcia mi o panu opowiadała. Maggie Cassidy z „Lewis Gazette”.
Jej pojawienie się nie zrobiło na nim większego wrażenia.
– Czego pani chce, panno Maggie?
– Dowiedzieć się, co się dzieje, to chyba jasne. Nie co dzień na Runę wpada policja. – Znów się wyszczerzyła w uśmiechu. – To dopiero zbieg okoliczności, co? Akurat postanowiłam odwiedzić babcię.
Teraz było jasne, dlaczego tak szybko zbiegła z promu – szukała samochodu. Na Runie jest tylko jedna droga, a policyjny wóz stał przed domem, więc bez problemów nas znalazła.
Teraz zwróciła się do mnie:
– Miło pana widzieć, doktorze. Chyba nie przyjechał pan tu do pacjenta?
– Nie twój interes – wycedził Fraser z siną od wściekłości twarzą. – Wynocha! Już! Bo wyrzucę na zbity pysk.
– To byłaby napaść, sierżancie. Nie chciałby pan chyba, żebym wniosła przeciwko panu oskarżenie. – Pogrzebała w torebce i wyjęła dyktafon. – Proszę tylko o krótki komentarz. Nie codziennie znajduje się tu zwłoki. Bo chyba właśnie to znaleźliście, prawda?
Fraser zacisnął pięści.
– Duncan, wyprowadź ją.
Wysunęła w naszą stronę dyktafon.
– Wiecie, kto to może być? Jacyś podejrzani?
Duncan wyciągnął rękę, by chwycić ją za ramię.
– Chodźmy… – wyszeptał przepraszająco.
Maggie wzruszyła ramionami z rezygnacją.
– No cóż, przynajmniej próbowałam.
Odwróciła się, już miała wyjść, ale nagle upuściła torebkę. Duncan odruchowo schylił się, żeby ją podnieść, a wtedy Cassidy umknęła w bok i wpadła do pokoju. Zamarła z szeroko otwartymi oczami.
– O mój Boże!
– Dość!
Fraser wyminął Duncana i chwycił ją za ramię. Wypchnął ją w stronę drzwi wejściowych.
– Aua! Boli! – Podniosła dyktafon. – Wszystko nagrywam: „Sierżant Fraser stosuje wobec mnie siłę…”.
Fraser nie zwracał na to uwagi.
– Jeszcze raz zobaczę, że węszysz, a zamknę cię w ciupie. Zrozumiano?
– To czynna napaść!
Fraser wyrzucił ją w końcu za drzwi.
– Wsadź ją do samochodu i dopilnuj, by odjechała – zwrócił się do Duncana. – Czy to zbyt skomplikowane?
– Przepraszam, ja tylko…
– Ruchy!
Duncan wybiegł z chaty.
– Wspaniale. Tego właśnie potrzebowaliśmy, cholernego pismaka.
– Chyba się znacie – zauważył Brody.
Sierżant spojrzał na niego spode łba.
– Zaraz spiszę pańskie zeznania, panie Brody – powiedział, celowo kładąc nacisk na „pana”. – I nie będziemy już pana kłopotać.
Brody’emu zadrżał podbródek, ale poza tym zachował spokój.
– Gdzie planujecie zorganizować stanowisko dowodzenia?
Fraser zamrugał szybko.
– Że co?
– Nie możecie tego tak po prostu zostawić. Miejsce musi być pod nadzorem. Jeśli jeden z was pojedzie ze mną do miasteczka, to mogę wam pożyczyć przyczepę. Żadne luksusy, ale na wyspie nic innego raczej nie znajdziecie. – Uniósł brwi. – Chyba że wolicie przesiedzieć całą noc w samochodzie.
Po minie Frasera widać było, że nie miał żadnego planu.
– Duncan z panem pojedzie – odparł szorstko.
Brody skinął w moją stronę głową z chochlikowatym błyskiem w oku.
– Miło było pana poznać, doktorze. Powodzenia.
Wyszedł z Fraserem. Stałem przez chwilę w zupełnej ciszy, próbując stłumić niepokój, który czułem gdzieś w środku.
Nie wygłupiaj się. Wróciłem do pomieszczenia, w którym leżały szczątki martwej kobiety. Gdy zacząłem układać w głowie plan działania, nagle poczułem, że jeżą mi się włoski na karku. Odwróciłem się gwałtownie, myśląc, że stoi za mną Duncan albo Fraser.
Nie licząc kilku cieni, w pokoju nie było nikogo.
Siedziałem z przodu, senny od duchoty i rytmicznego tykania wycieraczek. Reflektory rzucały hipnotyzujące stożki światła na drogę, ale reszta świata tonęła w ciemnościach, od których oddzielała mnie tylko zalana deszczem szyba.
Tego wieczora nie miałem już nic więcej do zrobienia. Gdy Brody i Duncan pojechali do miasta po przyczepę, a Fraser zabezpieczał zabudowania taśmą, zadzwoniłem do Wallace’a. Nadinspektor wydawał się jeszcze bardziej zgnębiony niż podczas naszej porannej rozmowy.
– Czyli Brody nie przesadzał – skwitował ponuro. W słuchawce zatrzeszczało, jakby miało nas rozłączyć.
– Nie. – Wziąłem głęboki oddech. – Niech pan posłucha. Nie spodoba się panu to, co powiem, ale chyba powinien pan tu przysłać śledczych.
– Zabójstwo? – zapytał krótko.
– Nie mogę tego wykluczyć na tym etapie. Nie dowiemy się bez usunięcia popiołów, a nie chciałbym ryzykować, że zatrę ślady.
– Ale na razie nie znaleźliście nic, co by sugerowało, że doszło do zbrodni, tak? – powiedział z naciskiem. – Wręcz przeciwnie, wszystko wskazuje na zgon w następstwie wypadku.
Wszystko poza moim instynktem. Wiedziałem jednak, że to za mało.
– Tak, ale…
– Zatem wysyłanie ludzi na tym etapie to tylko zapobiegliwość.
Wiedziałem, do czego zmierza.
– Jeśli tak pan to ujmuje, to tak.
Musiał wyczuć irytację w moim głosie. Westchnął.
– W normalnych okolicznościach wysłałbym ekipę choćby jutro z rana. Ale teraz naszym priorytetem jest katastrofa kolejowa. Tam są uwięzieni ludzie, a pogoda utrudnia akcję ratunkową. Wygląda na to, że ktoś celowo porzucił furgonetkę na torach. Nie wykluczamy zamachu terrorystycznego. Nie mogę wysyłać ludzi do sprawy, która może się okazać zwykłym wypadkiem.
– A jeśli okaże się inaczej?
– Wtedy natychmiast wyślę śledczych.
Zapadła cisza. Rozumiałem jego argumenty, co wcale nie oznaczało, że mnie uspokoiły.
– Dobrze. Ale jeśli znajdę coś niepokojącego, natychmiast odkładam robotę i czekam na śledczych – powiedziałem w końcu. – I jeszcze jedno. Dopóki tu jestem, chciałbym podjąć jakieś wstępne kroki zmierzające do ustalenia tożsamości ofiary. Czy mógłby pan podesłać mi dane zaginionych kobiet pasujących do profilu? Rasa, wzrost, wiek i tak dalej.
Wallace obiecał, że prześle mi je mejlem, po czym zakończył rozmowę bez zbędnych uprzejmości. Rozłączając się, powiedziałem sobie, że zrobiłem, co mogłem. I że Wallace ma pewnie rację. Przesadzam.
Tej nocy nie byłem w stanie już nic zrobić. Zasilany akumulatorem reflektor Frasera nie mógł zastąpić lamp plenerowych, których normalnie używa się w takich przypadkach, więc zdecydowałem się poczekać do rana, by przy świetle dziennym dokonać właściwych oględzin. Aby położyć kres niekończącym się wątpliwościom, wyjąłem aparat z torby i zacząłem robić zdjęcia.
Ten zrujnowany dom z zarwanym sufitem i łuszczącym się tynkiem miał w sobie coś przytłaczającego. Próbowałem zdusić irracjonalny niepokój, który cały czas czułem. Nie chodziło o żałosny kopczyk kości i popiołu na środku izby. Nie bałem się umarłych. Widziałem śmierć w jej najrozmaitszych odsłonach i nie wierzę w duchy. Jeśli zmarli żyją, to tylko w naszych myślach i sercach.
Przynajmniej moi.
A jednak czułem się nieswojo, będąc tu sam. Tłumaczyłem to sobie zmęczeniem, żałosnym zawodzeniem wiatru i cieniami czającymi się w kątach. Tłumaczyłem sobie, że największe niebezpieczeństwo to stary sufit. Cała konstrukcja wyglądała niestabilnie i przy pogarszającej się pogodzie mogła w każdej chwili się zapaść i zniszczyć kruche kości, zanim zdołałbym je zbadać.
Właśnie skończyłem robić zdjęcia, gdy wrócił Duncan z przyczepą Brody’ego. Było to właściwie małe winnebago z oddzielnym, w pełni wyposażonym pomieszczeniem. W środku było dość ciasno, ale nieskazitelnie czysto, jak w samochodzie Brody’ego.
– Miło i przytulnie. Umościsz tu sobie gniazdko – rzucił Fraser do Duncana, poklepując przyczepę. Nie byłem zaskoczony, że to właśnie Duncan spędzi w niej noc. Sierżant spojrzał w stronę chałupy. – Jeśli tamta znowu przyjdzie, możesz ją aresztować.
– Ano. Wielkie dzięki – odparł ponuro Duncan.
Fraser zachichotał pod nosem. Obiecał Duncanowi, że przywiezie mu coś na kolację, zostawił go przy parafinowym grzejniku i zaproponował mi podwózkę do miasta. Po jakichś dziesięciu minutach drogi zobaczyłem w ciemności coś, co przypominało latarnię morską. Był to okazały dom, na który zwróciłem uwagę, jadąc w tamtą stronę, teraz oświetlony reflektorami samochodu.
– Takim to dobrze. Mają kasy jak lodu – skomentował zgryźliwie Fraser.
– Kto tam mieszka?
– Niejaki Strachan. Miejscowi mają go za pieprzonego świętego. Przyjechał tu parę lat temu i sypie kasą jak z rękawa. Dał na remont dróg, domów, zapłacił za szkołę i przychodnię. Śpi na forsie. Jacht, żonka jak z żurnala – parsknął szyderczo. – Niektórzy to mają szczęście.
Patrzyłem na wesoło rozświetlone okna, zawieszone we wszechogarniającym mroku, i zastanawiałem się, dlaczego jednym los sprzyja, a innych wystawia na próbę. Fraser skręcił i dom zniknął mi z oczu.
Niedługo potem dojechaliśmy do miasteczka. Wyłoniło się przed nami z ciemności u stóp opadającej ku portowi szosy, rozmigotane niczym drobinki żaru w popiele. Po chwili widać już było poszczególne domy, w oknach zaciągnięto zasłony, by odgrodzić się od mroźnej zimowej nocy.
Tuż przed portem Fraser skręcił w wąską uliczkę, na której końcu stał wysoki budynek z eleganckim szyldem „Hotel Runa”. Wyglądał przytulnie i zachęcająco, ale po wieczorze spędzonym w ruderze przy ludzkich szczątkach chyba wszystko by tak wyglądało.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki