Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nieprzenikniony mrok, skrzypienie łodzi unoszących się na ciemnej toni i zrujnowany magazyn. Na Nabrzeżu Rzeźników właśnie wybiła północ.
Sierżant Jonah Colley nie spodziewał się, że jeszcze kiedyś usłyszy Gavina. Kiedy stary przyjaciel poprosił, żeby przyjechał na Nabrzeże Rzeźników, początkowo nie wiedział, co zrobić. To prawda, nie rozmawiali ze sobą od dziesięciu lat. Ale nigdy nie słyszał w głosie Gavina paniki.
Dziesięć lat temu Jonah był innym człowiekiem. Mężem. Ojcem. Ale pewnego przedpołudnia w trakcie wyjścia do parku jego czteroletni synek Theo zniknął. Poszukiwania, w których brał udział Gavin, nie przyniosły żadnego rezultatu. Życie Jonaha legło w gruzach.
Stojąc przed magazynem nad rzeką, Jonah wybiera numer przyjaciela. Sygnał rozlega się gdzieś wewnątrz budynku, ale jego wnętrze spowija absolutna ciemność. Wbrew procedurom Jonah decyduje się wejść do środka. W powietrzu unosi się ciężki, metaliczny zapach krwi…
Simon Beckett powraca w wielkim stylu. Autor światowego bestsellera – serii thrillerów kryminalnych z Davidem Hunterem – przedstawia pierwszy tom nowej serii.
Wspaniały thriller jednego z najlepszych pisarzy kryminalnych będącego w szczytowej formie. – Peter James
Oszałamiający thriller. – „Daily Mail”
Pełna napięcia i pokręcona opowieść. – „The Sun”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 391
Zrozumiał, że ma kłopoty, dopiero kiedy poczuł zapach krwi. Na nabrzeżu panował całkowity mrok. Latarnie nie działały, przez co niszczejące magazyny stały pogrążone w ciemności jak zapomniane relikty poprzedniej epoki. W świetle reflektorów starego saaba okolica wyglądała jak opuszczone industrialne miasteczko. Patrząc przez przednią szybę, Jonah przypomniał sobie po raz kolejny, że chociaż spędził w Londynie większość życia, miasto wciąż skrywało zakamarki, o których istnieniu nie wiedział. I nie chciał wiedzieć, jeśli wszystkie miały wyglądać jak to miejsce.
Niełatwo było tu trafić. Nabrzeże znajdowało się na wyludnionym odcinku Tamizy, niezagospodarowanym brzegu, którego nazwa nawet nie wyświetlała się na mapie. Wskazówki, które otrzymał, były mętne, kilka razy musiał wracać po swoich śladach, kiedy kolejna uliczka okazywała się prowadzić donikąd. Teraz zaparkował na skrawku porośniętego chwastami bezdroża naprzeciwko długiej ściany z cegieł. Po przeciwnej stronie rzeki jak brylanty lśniły jasne światła drogich apartamentów, barów i restauracji. Tutaj natomiast panowała ciemność. Szeroko zakrojona modernizacja objęła resztę doków, ale z jakiegoś powodu ominęła ten podmokły ślepy zaułek. Żadna niespodzianka, biorąc pod uwagę, jak nazywało się to miejsce. Jonah myślał z początku, że to żart, ale nie, jednak nie. Dowód, pordzewiała tabliczka z nazwą ulicy, wisiał tuż przed jego oczami:
„Nabrzeże Rzeźników”.
Jeszcze kilka godzin wcześniej siedział przed pubem z kolegami z zespołu, ciesząc się letnim wieczorem po treningu na strzelnicy. Telefon zadzwonił, akurat kiedy stał przy barze. Nie znał numeru i o mały włos nie odrzucił połączenia. Ale ludzie przed nim wciąż czekali na swoją kolejkę, więc po chwili odebrał.
– Jonah? To ja. – I wtedy, na wypadek gdyby zapomniał: – Gavin.
Chociaż ostatnio słyszał ten głos prawie dziesięć lat temu, poczuł nagle, jakby to było wczoraj.
– Jesteś tam?
Jonah przeszedł do spokojniejszej części knajpy, zapominając o alkoholu.
– Czego chcesz?
– Potrzebuję pomocy.
Żadnego „jak się masz?”, żadnego „kopę lat!”. Poczuł, że mimowolnie zaciska szczęki.
– I dlaczego dzwonisz z tym do mnie?
– Bo tylko tobie mogę zaufać.
Z zaskoczenia odebrało mu mowę.
– Chyba muszę usłyszeć nieco więcej.
Cisza.
– Spieprzyłem. Wszystko pomyliłem. Wszystko…
– O czym ty mówisz?
– Wyjaśnię ci, jak przyjedziesz.
– Jezu, nie myślisz chyba, że…
– Stary magazyn na południowym brzegu, miejsce nazywa się Nabrzeże Rzeźników – wyrzucił z siebie jednym tchem Gavin. – Nie wyświetla się w nawigacji, prześlę ci namiary. Ostatni budynek. Będę czekał na ciebie na zewnątrz o północy.
– O północy? Poważnie?
– Zrozumiesz, jak przyjedziesz. – I wtedy Gavin wypowiedział słowo, którego Jonah nie słyszał od niego nigdy, nawet kiedy jeszcze się przyjaźnili: – Proszę.
Połączenie się urwało. „Cholera”.
– W porządku?
To był Khan, drugi sierżant z SCO19, jednostki kontrterrorystycznej policji metropolitalnej. Potężne bary i kark miał nabrzmiałe od mięśni, a ręce i klatka piersiowa niemal rozsadzały biały podkoszulek. Jonah raz widział, jak kopniakiem wyważył drzwi, które poleciały – razem ze stojącym za nimi nożownikiem – na drugi koniec pokoju. Poza służbą był jednak rodzinnym człowiekiem, do którego każdy mógł przyjść ze swoimi problemami.
Jonah schował telefon do kieszeni i pokiwał głową.
– Mhm, taki gość, z którym od dawna nie rozmawiałem.
– Kłopoty?
Nie wiedział, jak odpowiedzieć.
– To pewnie nic. Ale brzmiał jak…
Przerwał, kiedy ktoś klepnął go w plecy.
– Nie miałeś stać przy barze? Kurwa, uwarzyłabym to piwo szybciej.
Jonah obrócił się do krępej kobiety patrzącej na niego z dołu z grymasem niezadowolenia. Nolan często się to zdarzało. Policjantka była kilkanaście centymetrów niższa od niego i ledwie sięgała Khanowi do ramienia, ale jeśli przyszłoby co do czego, żaden z nich raczej nie miałby szans. Zwłaszcza kiedy wypadała ich kolej na przyniesienie alkoholu.
– Rozmawiamy – powiedział Khan, rzucając jej spojrzenie sierżanta.
– Dobra. – Namyśliła się przez chwilę. – Daj kasę, to zamówię.
Jonah parsknął śmiechem.
– Jest okej, już idę.
– Na pewno? – dopytał Khan.
– Jasne. – Wzruszył ramionami. – To pewnie i tak nic.
W drodze do baru próbował przekonać o tym sam siebie. W cokolwiek wpakował się Gavin, mógł załatwić to sam. Jonah nie był mu nic winien. Absolutnie, kurwa, nic.
A jednak rozmowa nie dawała mu spokoju. Nawet kiedy już przyniósł piwa do stolika, cały czas wracał do tego, co powiedział Gavin.
„Tylko tobie mogę zaufać”.
Kiedyś to mogła być prawda. Swego czasu Jonah powiedziałby to samo. Znał Gavina od zawsze. Najlepsi przyjaciele w szkole, razem wstąpili do policji i razem przeszli przez akademię, po czym dostali przydział do tego samego rejonu. Gavin zawsze był tym bardziej otwartym, łatwo dogadywał się z ludźmi, a wiecznym uśmiechem maskował dziką potrzebę rywalizacji. Mieszkali razem nawet po tym, jak Gavin zdał egzamin na detektywa i dołączył do wydziału dochodzeniowo-śledczego, w którym zajmował się sprawami związanymi ze stręczycielstwem oraz przestępczością zorganizowaną. Przez moment Jonah również rozważał zostanie detektywem. Przełożeni powtarzali, że ma odpowiednie zdolności, i zachęcali go do przystąpienia do kursu. Ale z jakiegoś powodu – może dlatego, że nie lubił, kiedy ktoś go do czegoś namawiał – przeszedł rygorystyczne szkolenie wymagane do przyjęcia do elitarnego SCO19. Gavin kpił z jego decyzji, twierdząc, że Jonah był uzależniony od adrenaliny. Mimo to przyjaźnili się dalej. A kiedy Jonah zaczął umawiać się z Chrissie, a Gavin poznał Marie, cała czwórka stworzyła zżytą grupę. Wypady na miasto, wspólne wakacje. Dobre czasy.
Ale to było lata temu. W innym życiu. Dlaczego więc Gavin wyskakiwał jak filip z konopi i akurat teraz prosił go o pomoc? Dwie rzeczy, których nigdy Gavinowi nie brakowało, to pewność siebie i znajomi. Musiał być naprawdę zdesperowany, skoro zadzwonił do Jonaha – i w ostatecznym rozrachunku to przeważyło szalę. Ponieważ nieważne, jak usilnie próbował to zlekceważyć, wciąż wracał myślami do jednej rzeczy.
Gavin wydawał się przerażony.
I tak, po tym, jak wytłumaczył się przed wszystkimi, Jonah wyszedł z pubu i ruszył w kierunku auta.
A teraz tkwił tutaj, na opuszczonym nabrzeżu pośrodku niczego. Zgasiwszy silnik, wyjął latarkę ze schowka saaba i wysiadł z auta. Audi – założył, że należało do Gavina – stało niedaleko, ale poza tym nie widział śladu życia. Zarośnięta ścieżka prowadziła do pogrążonych w ciemności ogromnych pustych magazynów i budynków przemysłowych, zza których widać było rzekę błyszczącą w świetle sierpu księżyca. Jonah włączył latarkę i ruszył w tamtą stronę.
Ścieżka doprowadziła go do wąskiej alejki biegnącej między budynkami pozabijanymi dechami. Na jednym wciąż straszył duch starego szyldu: „Garbarnia Jolleya. Najlepsze skóry”. W innych mieściły się rzeźnie prowadzące sprzedaż hurtową lub zakłady przetwórstwa mięsnego, podczas gdy ogromna, przypominająca hangar konstrukcja okazała się ubojnią. Nabrzeże Rzeźników jak się patrzy.
Było to niepokojące miejsce na nocną wizytę. Jonah zwykle nie miał problemu z ciemnością, ale zdał sobie sprawę, że idąc wąską aleją, uważnie nasłuchuje. Ulżyło mu, kiedy dotarł do jej końca i wyszedł nad brzeg. Woda chlupotała głośniej. Obtłuczone kawałki bruku wystawały spod popękanego asfaltu, wilgotne powietrze cuchnęło słoną wodą, gnijącymi wodorostami i ropą. Kilka przycumowanych razem barek podskakiwało w nierównym rytmie w czarnej jak smoła toni. Ciszę przerywały głuche uderzenia i skrzypienie, kiedy łodzie ocierały się o siebie. Największa została przywiązana nieco z boku. Kiedy Jonah przechodził obok niej, usłyszał nagłe syknięcie. Przestraszony poderwał latarkę, ale uspokoił się, kiedy zobaczył kota. Brudne stworzenie tkwiło w ciemnym luku, skulone bojowo nad resztkami burgera. Jedno oko nie otwierało się do końca z powodu jakiegoś urazu. Drugie, w którym odbijało się światło latarki, patrzyło na niego złowrogo. Kot parsknął ostrzegawczo.
– W porządku, jedz go sobie – mruknął Jonah, odwracając się. Snop światła padł na ozdobny napis wymalowany na dziobie: „The Oracle”. Nazwę częściowo zasłaniała opona przywiązana do burty w roli odbijacza. Kiedy Jonah oświetlił to miejsce, jeszcze jedno syknięcie przypomniało mu, że wciąż nie jest tu mile widziany.
– Idę, idę.
Błoto mlaskało pod butami. Widział przed sobą koniec nabrzeża – samotny magazyn, z dwóch stron otoczony wodą. Do połowy zasłaniał go szkielet rusztowania, z którego zwisała postrzępiona plastikowa folia. Ogrodzenie z powyginanej metalowej siatki blokowało dalszą drogę.
Nikogo tu nie było.
Jonah zaklął i sprawdził godzinę. Prawie dziesięć po północy. Spóźnił się, ale nie tak bardzo. Zastanawiał się, czy Gavin mógł odpuścić i odjechać, ale wtedy przypomniał sobie o zaparkowanym niedaleko audi. Fakt – tylko przypuszczał, że należało do Gavina, ale nie umiał sobie wyobrazić, że ktoś inny przebywał tutaj o tej porze.
Więc gdzie on się podział?
Poświecił dookoła latarką, ale okolica pozostawała uporczywie ciemna i nieruchoma. Minuty mijały, z nerwów coś ścisnęło Jonaha w żołądku. Dwadzieścia po wybrał numer, z którego dzwonił Gavin. „Odbierz, Gavin”, pomyślał, kiedy w słuchawce zabrzmiał sygnał połączenia. W tym samym momencie usłyszał inny dźwięk, tym razem dużo słabszy. Za sobą.
Dochodził z magazynu.
Jonah odwrócił się i popatrzył na siatkę. Kiedy odezwała się poczta głosowa, z nieoświetlonego budynku dobiegł ostatni dźwięk; potem nastała cisza. To coś w żołądku ścisnęło go jeszcze bardziej, gdy ponownie wybierał numer. Samotny dzwonek rozbrzmiał znowu i tym razem nie było żadnych wątpliwości – dochodził ze środka magazynu.
„Jasna cholera…”
Zakończywszy połączenie, Jonah wpatrywał się w pogrążony w mroku budynek. Niewidoczny w całości spod rusztowania masyw składał się z samych ostrych kątów i cieni. Zastanawiał się nad zgłoszeniem tego, ale jeśli Gavin był ranny, czekanie na jakiekolwiek wsparcie trwałoby zbyt długo. I wciąż istniała szansa, że mógłby to być fałszywy alarm. Odnosił jednak wprost przeciwne wrażenie i w końcu doszedł do wniosku, że nie ma wyboru.
Będzie musiał tam wejść.
– Jezu, Gavin… – wyszeptał.
Pośrodku ogrodzenia wznosiła się wysoka metalowa brama zamknięta na solidnie wyglądającą kłódkę, ale nieco dalej Jonah znalazł dziurę w siatce na tyle dużą, że udało mu się przez nią przecisnąć. Przeszedł po popękanym asfalcie do magazynu i odgarnął folię, która zasłaniała potężne drzwi przypominające wejście do hangaru. Te były zamknięte, ale z boku znajdowały się kolejne. Spróbował i otworzyły się, a nienaoliwione zawiasy zaskrzypiały.
Zaświecił latarką do środka. Światło ginęło w ogromnej przestrzeni poprzetykanej podobnymi do dźwigarów stalowymi filarami, które znikały gdzieś pod sufitem.
– Gavin, jesteś tu?
Głos rozszedł się echem, które zamilkło po chwili. W magazynie panowała ciemność i wilgoć, powietrze było ciężkie od niemal kościelnej ciszy. Sięgnął po telefon i wybrał numer Gavina. Dzwonek brzmiał zaskakująco głośno. Źródło dźwięku znajdowało się jeszcze dalej w głębi magazynu. Idąc w jego stronę, za jednym z filarów dostrzegł słabą poświatę. Telefon leżał na ziemi, Jonah zobaczył na ekranie swoje imię. Wyświetlacz zamrugał i dzwonek ucichł.
„Chryste, Gavin, w co ty się, do cholery, wpakowałeś? I mnie?”
Poświecił latarką dookoła. Chropowate drewniane belki, worki z wapnem i cementem oraz rolki przezroczystego plastiku leżały porozwalane po jednej stronie, ale nigdzie nie widział Gavina. Nagle promień padł na coś na ziemi. Otwarta policyjna legitymacja, obok małej fotografii widniało nazwisko i stopień właściciela.
Sierżant Gavin McKinney.
Dostrzegł na niej ciemną smugę i poczuł, jak żołądek wywraca mu się do góry nogami, gdy zrozumiał, co to jest. Dopiero wtedy zauważył plamy na kamiennych płytach. Lśniły jak ropa, ale Jonah wiedział, że to nie to. Poczuł to: słaby, ale niedający się pomylić z niczym zapach.
Metaliczna woń krwi.
Czarne rozbryzgi układały się w trop, który znikał w ciemnościach. Z walącym sercem ruszył za nim. Plamy znikały za podwójnymi drzwiami zamontowanymi w nieotynkowanej ceglanej ścianie. Odmalowany od szablonu napis ładownia łuszczył się na jednym ze skrzydeł. Drzwi były uchylone, a duża niezatrzaśnięta kłódka zwisała luźno z wrzeciądza. Jonah się zawahał. Najrozsądniej byłoby się wycofać, wezwać niebieskich i pozwolić mundurowym oraz ratownikom sprawdzić, co znajdowało się po drugiej stronie.
Ale do tego czasu Gavin mógł być już martwy.
Popchnięte lekko drzwi otworzyły się z jękiem. Wszedł szybko do środka, gotowy do odparcia ataku, machając dookoła latarką. Nic się nie wydarzyło. Promień oświetlał długie, wąskie pomieszczenie. Z podwieszonych pod sufitem pordzewiałych kołowrotów zwisały ciężkie łańcuchy. Za nimi znajdowały się potężne, rozsuwane drzwi ze starego drewna z czarnymi metalowymi wspornikami. Musiały wychodzić na pomost, gdzie podpływano łodziami, by dostarczyć lub odebrać towar.
– Gavin?
Woda kapała gdzieś w ciemności z melodyjnym „kap”, ale nie usłyszał odpowiedzi. Zapach krwi był tu silniejszy, mieszał się jeszcze z czymś. Mdląco słodkim, zwierzęcym fetorem. Jonah skierował latarkę na podłogę, żeby zobaczyć, dokąd prowadzą ślady. Snop światła przemknął obok prętów rusztowania i sterty pomiętej folii, po czym padł na coś innego.
Nogi.
Jonah podbiegł tam i zatrzymał się. Patrzył na ciało mężczyzny leżącego twarzą do ziemi na dużym kawałku plastiku. Ręce miał skrępowane za plecami trytytką, kolejną pętlę zauważył na wysokości kostek, przy stopach. Jonah nie widział jego twarzy, ale nawet po dziesięciu latach rozpoznał smukłą sylwetkę i ciemne kręcone włosy. Włosy, które teraz lepiły się od krwi. Czarna w świetle latarki obfita kałuża wylewała się z przezroczystej folii na kamienne płyty jak mroczna aureola.
Jonah odzyskał mowę.
– Gavin?
Nic. Ciało Gavina pozostawało wymownie nieruchome. Między ciemnymi włosami dostrzegł blade odłamki kości i zmiażdżonej tkanki, ale nie zauważył, żeby krew wciąż płynęła. Ta na plastiku i podłodze zaczęła już krzepnąć. Mimo wszystko musiał się upewnić. Ostrożnie, by nie dotknąć krwi, uklęknął i wymacał miejsce na szyi Gavina, tuż pod jego szczęką. Skóra była zimna i zwiotczała, wyczuwał pod palcami jedno- lub dwudniowy zarost, ale nie puls.
Otępiały wyprostował się i cofnął kilka kroków. Jakiś dźwięk sprawił, że natychmiast się obrócił. Nikogo tam nie było, za chwilę o ziemię uderzyła kolejna kropla wody. Wypuścił powietrze. Nie miał już żadnych wątpliwości, co powinien zrobić. Był na miejscu zbrodni. Musiał się stąd zabrać i zgłosić to, żeby nie zanieczyścić wszystkiego jeszcze bardziej.
Próbując odciąć się od tego, co zobaczył, sprawdził telefon. Brak zasięgu. Ten należący do Gavina dzwonił w głównej hali, więc to pewnie gruba ściana ładowni blokowała sygnał. Szedł już w stronę drzwi, kiedy zatrzymał go kolejny odgłos. Był zbyt cichy, żeby od razu go umiejscowić, ale tym razem miał pewność, że to nie woda. Stanął, nasłuchując. Z początku słyszał jedynie krew pulsującą mu w uszach, ale potem dźwięk rozległ się znowu. Tym razem wyraźniej.
Szelest plastiku.
Odwracając się w stronę sterty folii leżącej kilka metrów dalej, Jonah poczuł, że dostaje gęsiej skórki. Dopiero teraz zobaczył, że to nie była jedna wielka sterta, ale trzy duże zwoje. To mogły być odpady budowlane, ale w świetle latarki przypominały coś innego.
Kokony.
Zbliżył się do nich jak w transie. Każdy rulon miał jakieś półtora do metra osiemdziesięciu długości i oklejony był czarną taśmą naprawczą. Były zakurzone, pokryte białym pyłem, przez który nie można było dojrzeć, co jest w środku, ale Jonah nagle uświadomił sobie, skąd dochodził cuchnący, zwierzęcy odór, który poczuł wcześniej.
Zwłoki Gavina nie były jedynym ciałem w tym pomieszczeniu.
„Zabieraj się stąd! Już!” Jonah zaczął się wycofywać, ale w tym samym momencie usłyszał coś jeszcze. Łagodny, łamiący się szept. Zobaczył, że w leżącym na wierzchu zwoju poluzował się róg folii. Pociągnął za plastik. Dopiero wtedy dostrzegł ukrytą pod kolejnymi warstwami folii twarz.
Kiedy Jonah wpatrywał się w znalezisko, usta otworzyły się, zasysając plastik.
Odskoczył do tyłu. Najpierw poczuł przemożną chęć ucieczki, dopiero potem włączył się rozsądek. Przynajmniej jedna z tych osób jeszcze żyła.
Nie na długo.
– Spokojnie, wyciągnę cię – powiedział Jonah, szarpiąc się z folią. Kolejne warstwy zostały oklejone długimi paskami taśmy klejącej. Siłował się z plastikiem, próbując go rozerwać albo chociaż znaleźć krawędź, za którą mógłby złapać, ale były zbyt mocno ściśnięte. Zniekształcona twarz wyglądała, jakby znalazła się pod wodą, przezroczysta folia to kurczyła się, to wydymała. Ale każdy kolejny ruch był coraz słabszy. Wyciągnął kluczyki od auta i spróbował przebić plastik ostrą krawędzią. Materiał najpierw stawił opór, ale potem ustąpił z delikatnym trzaskiem. Jonah rozdarł otwór palcami, a folia rozeszła się ze świstem jak rozpinany suwak.
Zdołał odsłonić połowę twarzy. Usta były częściowo otwarte, ale nie dostrzegł żadnego ruchu ani reakcji. „No dalej, proszę, oddychaj”, zaklinał Jonah, walcząc z kolejnymi warstwami.
Nagle usta zakasłały i otworzyły się szerzej, spazmatycznie nabierając powietrza. Spod rozdartej folii wyłoniła się głowa otoczona gęstymi czarnymi lokami. Młoda kobieta. „Prawie nastolatka”, pomyślał Jonah, choć trudno było mieć pewność. Krew zaschła jej na skórze, która miejscami była podrażniona oraz pokryta pęcherzami i tym samym białym pyłem co na folii. Twarz dziewczyny wykrzywiała się w grymasie bólu i przerażenia, ale żadne z nich, ani nawet ciemność, nie mogły ukryć oszałamiającej urody, która czyniła ten widok jeszcze bardziej groteskowym. Żałując, że nie może podać jej wody, Jonah dalej rozdzierał folię, ignorując smród wydobywający się spod splątanego plastiku. Dziewczyna kasłała, walcząc o oddech, a on odezwał się do niej:
– Nic ci nie grozi. Jestem policjantem, zabiorę cię stąd, okej?
Z jej gardła wydobył się słaby płaczliwy dźwięk, a potem powiedziała coś w języku, którego Jonah nie rozpoznał. Brzmiał jak arabski.
– Przepraszam, ale nie rozumiem. Po prostu nie ruszaj się, żebym mógł cię wydostać.
– …boli…
– Wiem, staram się, jak mogę – uspokoił ją. „Niech mówi”. – Jak masz na imię?
Wymamrotała coś, ale nie usłyszał. Chryste, tracił ją.
– Na… Nadine.
– Hej, Nadine. Jestem Jonah.
Mówił ze spokojem, do którego było mu daleko. Nagle, w całym tym pośpiechu, poczuł coś jeszcze. Skóra na dłoniach zapiekła go i dopiero wtedy zauważył, że ma na rękach proszek z folii. Zabrudzone miejsca pokryły się czerwonymi plamami. Przypomniał sobie worki z materiałami budowlanymi stojące na zewnątrz i uświadomił sobie, co to jest.
Wapno palone.
„Chryste”. Pył mógł wyżreć skórę i mięśnie do kości, a kobieta była nim pokryta w całości. Musiała cierpieć męki. Do Jonaha dotarło, że potrzebowała pomocy, której on sam nie potrafił jej udzielić. Sprawdził telefon, ale wciąż nie miał zasięgu. Nie chciał nawet o tym myśleć, ale wiedział, co powinien zrobić.
– Nadine, będę musiał wyjść na zewnątrz, żeby wezwać pomoc – powiedział, choć nie był pewien, czy go rozumie. – Wrócę tak szybko jak się da, okej? Zostawię ci latarkę.
Położył ją na podłodze; nie mógł zostawić młodej kobiety samej w ciemności. Jęknęła znowu, coraz bardziej pobudzona. Jonah zastanawiał się, czy miała halucynacje, ale zaczerwienione oczy patrzyły przytomnie i z przerażeniem. Na niego. Nie, nie na niego, zrozumiał.
Za niego.
Usłyszał ciche kroki i obrócił się, podnosząc ręce do gardy. Za późno. Coś odtrąciło je i uderzyło go w głowę. Rozbłysk światła i bólu, lekkość upadku.
A potem nic.
Zardzewiałe łańcuchy pobrzękiwały w ciemności jak stara dziecięca huśtawka. Nieregularny, urywany dźwięk nie dawał Jonahowi spokoju. Spróbował uciec w mrok, z dala od okropnego skrzypienia i tego, co się z nim wiązało. Ale w ten sposób trafił do tunelu pełnego martwych liści. „Nie, nie, nie”. Czuł, że ktoś z nim jest, znał go. „Gavin”. W ciemności głos brzmiał jak szept. „Kiedy raz coś stracisz, nigdy tego nie odzyskasz”.
Rytmiczny brzęk łańcuchów odbijał się echem w jego głowie. Jonah czuł, jak zbiera mu się na wymioty, było mu niedobrze, miał wrażenie, że wiruje. Chryste, dlaczego tak bardzo bolała go głowa? Na oczach miał coś lepkiego, przez co nie mógł ich otworzyć. Dopiero po kilku próbach udało mu się rozewrzeć powieki – ale i tak nic nie widział. Wszystko było czarne. Łańcuchy umilkły, ale twarda powierzchnia, na której leżał, zatrzeszczała, jak tylko się poruszył. Spróbował usiąść. Nie dał rady. Ręce miał skrępowane za plecami, nogi też.
W panice zaczął się miotać. Głowa zapulsowała jeszcze mocniej, więc osunął się bezwładnie, czując, jak ogarnia go fala mdłości. Zastanawiał się, czy oślepł. Stopniowo docierały do niego inne nieprzyjemne wrażenia. Pragnienie. Zimno. Ręce go piekły, cały drżał i wszystko go bolało. W nozdrza uderzył go unoszący się w powietrzu odrażający smród i nagle wspomnienia wróciły. Magazyn. Młoda kobieta pokryta wapnem palonym, na wpół uduszona, owinięta w plastikową folię, tak jak dwa inne ciała. I Gavin.
Gavin.
To wtedy uświadomił sobie, co się stało. Ktoś pozbawił go przytomności, a krew z rany zakleiła mu powieki. A teraz ze związanymi dłońmi i stopami leżał na – Jezu – płachcie folii.
Uspokoił się, skupiając na pracy przepony i biorąc długie, uspokajające wdechy. Panika stopniowo ustąpiła. Kiedy otworzył oczy, zdał sobie sprawę, że ciemność nie była tak absolutna, jak mu się wydawało. Dostrzegał jej głębię, chyba nawet rozróżniał kształty. Obróciwszy głowę – delikatnie, bo każdy ruch groził kolejnym atakiem bólu – zobaczył bladą, pionową linię światła. Były to częściowo otwarte drzwi, prawdopodobnie te, przez które wszedł. Wtedy dotarło do niego, że światło robiło się coraz jaśniejsze i że towarzyszyło mu coś jeszcze.
Kroki.
Jonah zamknął oczy, kiedy drzwi się otworzyły, i poczuł na sobie promień latarki. Leżał nieruchomo, nie śmiąc nabrać powietrza. Kroki zatrzymały się obok niego. Przez zaciśnięte powieki światło, którym ktoś świecił mu prosto w twarz, nabrało krwawoczerwonej barwy.
A potem snop przesunął się dalej, a pod powiekami Jonaha pojawiły się mroczki. Kroki minęły go, po czym znowu się zatrzymały. Kolejne dźwięki: stęknięcie z wysiłku i szelest grubego plastiku. Jonah otworzył oczy i zobaczył latarkę wycelowaną w coś na ziemi. Sylwetka, niewiele więcej niż cień, należała do zwalistej postaci. Garbiła się nad czymś, ale dopiero kiedy jeszcze raz usłyszał zawijanie plastiku, zrozumiał, co się dzieje.
Postać owijała ciało Gavina w folię.
Wezbrała w nim bezsilna furia. Napiął więzy krępujące mu dłonie i stopy, po czym zamarł, kiedy plastik, na którym sam leżał, zatrzeszczał. Bardzo cicho, ale postać zareagowała. Jonah zacisnął powieki, kiedy światło latarki omiotło go ponownie. Leżał nieruchomo, jak w jakiejś koszmarnej grze w posągi. „Nie podchodź. Proszę”.
Potem światło się oddaliło.
Czuł, że się trzęsie, gdy usłyszał, jak postać wróciła do zawijania ciała Gavina w folię. Próbował leżeć w bezruchu, nie śmiąc nawet drgnąć na zdradzieckim plastiku. Ostrożnie, tak by go nie naruszyć, sprawdził więzy. Cokolwiek krępowało mu kostki, było założone na dżinsy i skarpetki; w nadgarstki wbijało mu się za to coś gładkiego i cienkiego. Opaska zaciskowa, taka sama, jaką związany był Gavin. Jonah spróbował odepchnąć od siebie ogarniającą go rozpacz. Cienkie trytytki mogły wyglądać na słabe, ale były praktycznie niezniszczalne. Raz zaciśnięte, nie dawały się poluzować.
Z miejsca, w którym krzątała się postać, dobiegł inny dźwięk. Przez na wpół otwarte oczy Jonah zobaczył, jak odcina kolejny fragment folii z rolki i rozkłada go na podłodze. Latarka oświetlała sylwetkę od tyłu, a szerokie plecy zasłaniały Jonahowi widok. Postać dźwignęła z podłogi owinięty w plastik kształt. Dźwięk odklejanej taśmy, potem kolejne stęknięcie.
Ruchomy promień oświetlał tę część ładowni, przez którą sylwetka ciągnęła po płytach w stronę rozsuwanych drzwi na przeciwległej ścianie owinięte w plastik ciało Gavina. Upuściwszy je z głuchym łoskotem na ziemię, postać położyła latarkę obok, po czym zniknęła w mroku. Najpierw rozległ się dźwięk pociąganych łańcuchów, potem ciężki, metaliczny zgrzyt, aż w końcu drzwi przesunęły się po szynach. Z miejsca, gdzie Jonah leżał, dostrzegł przez otwór blady prostokąt nocnego nieba, usłyszał też miękki plusk wody. Potem postać wytargała ciało Gavina na zewnątrz. Dobiegł go ciężki, głuchy łomot, jakby zostało wrzucone do łodzi, po czym postać wróciła. Łańcuchy zadzwoniły i zazgrzytały podczas zamykania drzwi. Postać pochyliła się, by podnieść latarkę, a Jonah zamknął oczy, zanim światło skierowało się w jego stronę.
Kroki wróciły do miejsca, w którym leżał.
Usłyszał nad sobą ciężki oddech. Choć zaciskał powieki, przed oczami wciąż miał jaskrawą plamę światła. Coś twardego wsunęło się pod jego ramię. Zmusił się, żeby leżeć luźno, kiedy postać sprawdzała go stopą. „Nie ruszaj się, nie oddychaj, nie myśl”.
Światło zniknęło, postać odchodziła.
„Jezu…” Jonah rozchylił powieki, by zobaczyć, jak promień faluje, zbliżając się do drzwi. Zanim zniknął, dostrzegł na ścianie wysoki cień.
A potem znów zapadła ciemność.
Jonah nie wiedział, co stało się z jego latarką, ale nie miało to żadnego znaczenia. Dopiero teraz odważył się nabrać powietrza i zaczął ciągnąć za opaskę na nadgarstku. Spróbował zignorować ból głowy, wiedząc, że jeśli nie uwolni się teraz, nie uwolni się nigdy. Opaska ani drgnęła, więc w przypływie frustracji wściekle szarpnął nadgarstkami.
Wtedy poczuł, jak puszcza.
Jonah znieruchomiał – nie mógł w to uwierzyć. Kiedy naprężył więzy po raz kolejny, nic się nie stało. Ale gdy spróbował wykręcić nadgarstki, używając zarówno obrotu, jak i naprężenia…
Cienki pasek poluzował się o kolejne kilka milimetrów.
Powtórzył ruch i w nagrodę zyskał jeszcze więcej swobody. Opaska była albo uszkodzona, albo wadliwa. Szarpiąc się z całych sił, Jonah poczuł, jak ześlizguje się, coraz luźniejsza i luźniejsza.
Obrócił nadgarstki ostatni raz – był wolny.
Kiedy podniósł się i sięgnął do opaski na kostkach, w głowie aż mu dudniło. Rozczarowanie dopadło go, kiedy ta nie chciała luzować się w ten sam sposób. Ale ktoś, kto go unieruchomił, musiał robić to w pośpiechu – założył trytytkę na dżinsy, zamiast na gołe kostki. Jonah wyciągnął materiał spod opaski, ale cienka pętla wciąż była zbyt ciasna. Ściągnął skarpetki, buty i spróbował jeszcze raz. Plastik zsunął się dalej i zablokował na kości. „Ożeż ty chuju!” Zdesperowany, nasłuchując, czy kroki nie wracają, chciał przepchnąć opaskę na siłę. Ta wżarła się w jego ciało jak obieraczka do ziemniaków, ale krew ułatwiła sprawę. Po ostatniej próbie i kolejnej warstwie zdartej skóry mógł się podnieść.
Jonah wstał i praktycznie od razu upadł, bo momentalnie obezwładniły go zawroty głowy. Skulił się, spuścił głowę, w skroniach czuł pulsowanie. Kiedy upewnił się, że nie zwymiotuje ani nie zemdleje, wyprostował się. Wokół panowała kompletna ciemność. Chciał sprawdzić, gdzie leżała młoda kobieta, Nadine, i dwie pozostałe ofiary, ale nic nie widział. A wolał nie ryzykować wołania jej. Nienawidził tej świadomości, nienawidził tego, co musiał zrobić, ale wiedział, że nie ma wyboru. Jeśli którekolwiek z nich miało przeżyć, Jonah musiał się stąd wydostać i wezwać pomoc.
Bosymi stopami wymacał adidasy i szybko je włożył. Nie wiedział, gdzie dokładnie znajdowały się drzwi, którymi tu wszedł, ale gdyby dotarł do ściany, powinien je znaleźć. Zaczął posuwać się do przodu z wyciągniętymi rękami i niemal natychmiast coś kopnął.
Zamarł, kiedy przedmiot zaszurał po podłodze. Nie na tyle głośno, żeby ktokolwiek na zewnątrz mógł to usłyszeć, a Jonah poczuł ukłucie ekscytacji. „Proszę. Proszę, niech to będzie to, o czym myślę”. Ukląkł i zaczął szukać po omacku.
Niebieska poświata rozjaśniła mrok.
O mało się nie rozpłakał. To był jego telefon, musiał go upuścić, kiedy został zaatakowany. Nadal nie miał zasięgu, na wszelki wypadek wolał też nie włączać latarki, ale po tak długim czasie spędzonym w absolutnej ciemności podświetlony ekran lśnił jak latarnia morska. Jonah podniósł aparat i blade pomieszczenie wyłoniło się z mroku. Euforia zniknęła, kiedy zobaczył na podłodze kałużę krwi Gavina i proste linie, tam gdzie spływała z folii. Dalej, ledwie widoczne, leżały pozostałe ofiary, przypominające upiornie blade kokony. Teraz, skoro miał już czym świecić, postanowił sprawdzić, co z dziewczyną. Kiedy ruszył w jej stronę, usłyszał na zewnątrz czyjeś kroki.
Ktoś nadchodził.
„Cholera, cholera!” Jonah rozejrzał się za czymś, czego mógłby użyć jako broni, ale niczego nie znalazł. Kończył mu się czas. Pospieszył w stronę drzwi i przywarł płasko do ściany. Zgasił telefon, a pomieszczenie znów pogrążyło się w ciemności. Kroki były coraz bliżej. Jonah wziął głęboki oddech, starając się uspokoić. „Dasz radę. Tak jak na akcji”. Tylko że w ogóle nie było jak na akcji. Nie miał oddziału, który by go osłaniał, nie mógł wezwać nikogo na pomoc. Był zdany sam na siebie. „Nie myśl o tym. Uderz mocno i szybko, zapomnij o całej reszcie”. Przygotowując się, wziął głęboki oddech.
Kroki zatrzymały się pod drzwiami.
Jonah miał wrażenie, że ogłusza go własne bicie serca. Głowa praktycznie pękała mu z każdym uderzeniem, ale czekał. Usłyszał skrzypnięcie otwieranych szerzej drzwi. Klin światła z latarki omiótł podłogę i oświetlił kontur wejścia.
Z sąsiedniego pomieszczenia dobiegł nosowy oddech. Jonah poczuł na skórze muśnięcie wprawionego w ruch powietrza, potem dobiegł go dźwięk przestępowania przez próg. Ale obcy nie wyłonił się zza otwartych drzwi. Jonah zobaczył, jak promień latarki omiata ładownię – zanim zdążył paść na pustą folię, na której jeszcze przed chwilą leżał związany, Jonah uderzył w drzwi całym ciężarem ciała.
Ktokolwiek stał po drugiej stronie, był duży. Jonah zacisnął zęby, głowę przeszył mu ostry ból, ale usłyszał wypuszczane powietrze. Latarka potoczyła się po podłodze, a wirujący promień rozjaśnił ciemność. Odepchnąwszy się od drzwi, Jonah wyprowadził kopnięcie, ale ledwie musnął postać. Poczuł za to, jak nagle traci oddech, trafiony pięścią napastnika. Wpadł na ścianę, wdychając kwaśny odór przepoconego ciała. W mroku posypały się na niego silne ciosy. Jonah przyjął większość z nich na podniesione przedramiona, ale jeden trafił go w bok głowy. Udało mu się zamachnąć łokciem i poczuł, jak trafia w kość; kiedy stojący przed nim człowiek odsuwał się, podniósł kolano. Rąbnął w mięsiste udo, zamiast w krocze, ale przeciwnik i tak zatoczył się do tyłu. Jonahowi wydawało się, że tamten upada. Potem usłyszał zgrzyt metalu o kamień – skryta w ciemności postać podniosła z ziemi kawałek rury od rusztowania. Kopnął desperacko, zanim mężczyzna zdążył wziąć zamach, i poczuł, jak podbicie stopy zatapia się w ciężkim brzuchu. Usłyszał bolesne sapnięcie.
I wtedy jego rzepka eksplodowała.
Wrzasnął, ale upadając, pociągnął osiłka za sobą. Z łoskotem runęli na kamienną podłogę. Przeciwnik był większy i cięższy od niego. Jonah ścisnął jego rękę i zablokował ją pod sobą. Spróbował objąć nogami tułów mężczyzny, ale lewa odmówiła posłuszeństwa. Zacisnął zęby i wykorzystał ból jako impuls, po czym obrócił się i częściowo przydusił większego przeciwnika. Tamten wił się jak piskorz, ale Jonah uczepił się go kurczowo. Pięść rąbnęła go w głowę. Nie puścił, choć był bliski utraty przytomności. Z gardła mężczyzny wydobywały się przyduszone gwizdy, on sam szarpał się coraz bardziej gorączkowo. „Trzymaj się, jeszcze chwilę. Trzymaj się”. Powtarzane raz po raz słowa przerodziły się w mantrę, gdy Jonah powstrzymywał kolejne próby wyswobodzenia się jego ofiary.
W którymś momencie zdał sobie sprawę, że przestała się miotać.
Przez chwilę nie puszczał. Nie mógł. Miał wrażenie, że jego ciało jest zablokowane, sparaliżowane. Nawet kiedy próbował, kończyny go nie słuchały. W końcu zmusił się do poluzowania chwytu. Mężczyzna osunął się i leżał nieruchomo. Jonah przewrócił się na plecy z drżącymi mięśniami, próbując złapać powietrze. Z bólu prawie odpłynął. W uszach słyszał niskie buczenie i szelest, jakby w głowie trzepotały mu skrzydła. Ciemność zdawała się nabierać głębi. Poczuł, jak się w nią zapada.
„No dalej! Ruszaj się!”
Jonah przetoczył się na bok i natychmiast zwymiotował. Dał sobie chwilę na dojście do siebie, potem wymacał latarkę na podłodze i oświetlił napastnika. Mężczyzna leżał wykrzywiony, z jedną ręką na twarzy, jakby próbował zasłonić oczy przed światłem. Na głowie miał brudną kurtkę, która podwinęła się w trakcie szarpaniny. Jonah w napięciu obrócił go na plecy.
Mężczyzna przetoczył się, ale poza tym nie było żadnej reakcji.
Jonahowi zrobiło się słabo. Nie był w stanie stwierdzić, czy mężczyzna oddycha, czy nie, przemknęło mu przez myśl, że mógł go zabić, ale teraz ważniejsze było ściągnięcia pomocy. Zaczął się podnosić… Krzyknął, gdy kolano ugięło się pod nim, i zwalił się z powrotem na ziemię. Leżał, oddychając ciężko, po czym poświecił latarką na uszkodzoną nogę.
„O kurwa…”
Dżinsy miał przesiąknięte krwią. Kolano było zniekształcone i już zaczęło puchnąć; Jonah zrozumiał, że nie wyjdzie z magazynu o własnych siłach. Z trudem podparł się i usiadł, po czym sprawdził telefon. Zero zasięgu. Przytłoczony niepokojem i strachem, skierował latarkę w stronę okrytych plastikiem ofiar.
– Nadine, słyszysz mnie?! – zawołał, choć głowę rozdzierał mu potworny ból. Brak odpowiedzi. – Idę po pomoc… Wytrzymaj, okej?
Świecił jeszcze przez moment, mając nadzieję, że zobaczy jakąś oznakę życia. Kiedy nic się nie wydarzyło, zrozumiał, że nie może dłużej czekać. Z latarką w jednej ręce odepchnął się w stronę ściany i spróbował podnieść się na nogi. Poczuł zawroty głowy i mdłości. Nie mógł ustać przez strzaskane kolano, więc osunął się z powrotem po wilgotnym murze.
„To by było na tyle”. Spojrzał na drzwi prowadzące do głównej hali. Walcząc, wpadli do ładowni, ale wyjście nie było aż tak daleko. Jedyne, co musiał zrobić, to dotrzeć na drugą stronę magazynu, z dala od grubych kamiennych ścian – wtedy uda mu się złapać sygnał. Tylko kilka metrów, to wszystko. „Nic takiego”.
Ściskając latarkę, zaczął czołgać się w stronę drzwi, ciągnąc za sobą ranną nogę. Każdy ruch sprawiał, że kolano przeszywał obezwładniający ból. Staw spuchł tak bardzo, że czuł, jak uciskają go dżinsy, a przez pulsowanie w głowie prawie nic nie widział. Te kilka metrów, które dzieliło go od drzwi, ciągnęło się w nieskończoność. Raz po raz zatrzymywał się, powstrzymywał wymioty i czekał, aż ustąpi łomotanie w głowie. Posuwał się straszliwie wolno i dopiero kiedy uderzył ręką w coś twardego, zdał sobie sprawę, że dotarł do drzwi. Pchnął je mocniej, przeczołgał się przez próg, po czym wygrzebał telefon z kieszeni.
Brak zasięgu.
„No weź, no…” Jonah oparł czoło o kamienną podłogę. Kojąco zimne płyty pachniały ziemią i pleśnią. „Nie byłoby tak najgorzej tu zostać”, pomyślał, zamykając oczy. „Tylko kilka minut. Żeby odpocząć…”
Poderwał się, pewny, że usłyszał za sobą jakiś hałas. W panice skierował latarkę z powrotem na drzwi, spodziewając się, że zobaczy wysoką postać zmierzającą w jego kierunku. Niczego nie dostrzegł, ładownia wciąż była nieruchoma i cicha. Jonah odwrócił się i zaczął czołgać się dalej. Wbił spojrzenie w filar przed sobą, zmuszając się, by tam dotrzeć. „Jeszcze tylko kilka metrów, dasz radę”.
Ale nie dał. Po kilku kolejnych ruchach zdał sobie sprawę, że dalej się już nie posunie. Zastanawiał się, co powinien zrobić. „Wezwać pomoc, to jasne…” Ekran telefonu unosił się przed nim, ale nie mógł nic z niego wyczytać. Postukał w ekran zdrętwiałymi palcami, mamrocząc coś na wypadek, gdyby ktoś mógł go usłyszeć. „Proszę. Potrzebuję pomocy”. Odpływał, szum w jego głowie zagłuszał wszystko inne. Kiedy tracił przytomność, czuł jedynie, że musi natychmiast coś zrobić.
A potem ciemność zamknęła się wokół niego.
Coś było nie tak z niebem. Miało jednolity, przybrudzony biały kolor, a słońce świeciło nieruchomo nad jego głową. Nic się na nim nie działo, widział też jakieś cienie, ciemniejsze miejsca w rogach. Powoli docierało do niego, że nie powinno być żadnych rogów. To w ogóle nie wyglądało jak niebo.
Raczej jak sufit.
Jonah zamrugał i oblizał spękane usta. Znajdował się w małym pomieszczeniu. Leżał w łóżku. Bolała go głowa i całe ciało, ale ból zdawał się przytłumiony, jakby przepuszczony przez watę.
„Gdzie…?”
Niczego nie pamiętał. Podniósł dłoń, zobaczył rurki i przewody wychodzące z ciała. Spróbował podeprzeć się rękami i unieść, ale syknął, kiedy ból przeszył mu kolano. Spojrzał w dół – lewa noga wyciągnięta była na metalowej konstrukcji i opierała się na czymś, co wyglądało jak skórzane poduszki. Od stopy aż po samo udo okrywał ją gruby biały bandaż, który ograniczał jego ruchy. Nie mógł zebrać myśli. „Co, do cholery…?” Został ranny podczas akcji? Albo w wypadku samochodowym? Ponownie spróbował usiąść, ale noga nie chciała się poruszyć – zamiast tego dotarł do niego jedynie kolejny spazm bólu.
– Poczekaj, kochany, nie rób tego.
Nie zauważył pielęgniarki stojącej obok łóżka, na wpół ukrytej za kroplówką i monitorami na kółkach. Skończyła ustawiać tempo podawania leku i stanęła tak, by mógł ją dobrze widzieć. Posłała mu profesjonalnie wesoły uśmiech.
– Obudziliśmy się już? I jak się czujemy?
Jonah nie wiedział. Próbował coś sobie przypomnieć, ale czuł jedynie panikę i zmieszanie.
– Gdzie…? – Zaschło mu w gardle. Przełknął, próbując zwilżyć sobie usta. – Dlaczego…?
– W porządku, jest pan w szpitalu. Jest pan ranny. Proszę poczekać, pójdę po panią doktor. Wszystko panu wyjaśni.
„Nie, chwileczkę…” Jonah nie chciał, żeby wychodziła, ale jej już nie było. Leżał spocony ze strachu. W jego umyśle ziała dziura, która pochłaniała wszystkie myśli, zanim te zdążyły się ukształtować. Zacisnąwszy zęby, spróbował uspokoić oddech i skupić się na lekkim, wyraźnym bólu paznokci wbijanych w spód dłoni.
Drzwi otworzyły się ponownie. Do środka weszła pielęgniarka w towarzystwie kobiety o surowej twarzy, ubranej w niebieski strój operacyjny. Podeszła do łóżka, a siostra zdjęła kartę pacjenta wiszącą w nogach łóżka, gotowa do robienia notatek.
– Dzień dobry. Dobrze, że już się pan obudził – powiedziała nowo przybyła. Mówiła z silnym irlandzkim akcentem. – Jestem doktor Mangham, pracuję jako konsultantka i będę się panem opiekować. Jak się pan czuje?
Serce Jonaha wciąż waliło jak oszalałe.
– Zdezorientowany – wykrztusił.
– To całkowicie zrozumiałe. Wiem, że ma pan mnóstwo pytań, ale czy mógłby pan najpierw odpowiedzieć na kilka moich? Tak na początek, może powie mi pan, jak się nazywa?
Przez pełną grozy sekundę lub dwie miał w głowie kompletną pustkę, dopiero potem pojawiła się odpowiedź.
– Jonah. Jonah Colley.
Pokiwała głową, jakby zdał jakiś test.
– A czym zajmuje się pan na co dzień, Jonah?
– Jestem… jestem policjantem. – Powoli, w miarę jak zaczął sobie przypominać, odzyskiwał pewność siebie. – Sierżantem.
– Dobrze. A czy wie pan, gdzie jest?
Jonah rozejrzał się po pokoju. Nie pamiętał dlaczego, ale miejsce było dość oczywiste.
– W szpitalu…
– Pamięta pan, jak się tutaj znalazł?
Na pierwsze strzępy wspomnień zareagował paniką. Jonah popatrzył na swoje dłonie. Skóra była zaczerwieniona i obolała.
– Byłem w magazynie. Na nabrzeżu… zostałem zaatakowany. – Teraz wszystko wracało do niego kaskadą koszmarnych obrazów. Gavin i dziewczyna. Walka. Dotknął rękami głowy, wyczuwając szwy i odrastającą szczecinę. – Jezu, co…?
Syknął, kiedy się poruszył, a ból przeszył kolano.
– Spokojnie – powiedziała lekarka. – Musieliśmy przeprowadzić operację kolana, więc przez jakiś czas proszę nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów. Teraz tak: domyślam się, że ma pan sporo pytań o wiele rzeczy, więc postaram się odpowiedzieć na wszystkie dotyczące medycyny, a w tym samym czasie zrobimy krótkie badanie. W porządku?
Pielęgniarka już krzątała się wokół niego, zapinając mu nad łokciem rękaw ciśnieniomierza.
– Ile tu leżę? – zapytał.
– Dwa dni. Proszę spojrzeć na mój palec – powiedziała, podnosząc go i poruszając nim z boku na bok przed jego twarzą. – Pamięta pan, co się stało wcześniej?
– Nie. – Fala paniki wezbrała w nim po raz kolejny, zamiast wspomnień miał w pamięci tylko dziury. – Nie pamiętam nic, od kiedy… od kiedy tu trafiłem.
– Zdarza się. Został pan raniony w głowę, rana wymagała szycia, nastąpiło złamanie linijne czaszki, które spowodowało obrzęk mózgu. Myśleliśmy, że będziemy musieli operować, na szczęście sam ustąpił. Okej, teraz niech pan ściśnie moje palce. Dobrze. Druga ręka.
Jonah bezwolnie wykonywał polecenia, próbując cokolwiek z tego zrozumieć.
– Czy będą jakieś długotrwałe skutki?
– To właśnie próbujemy ustalić. Ale skany wyglądają optymistycznie, a na podstawie tego, co widziałam, nie martwiłabym się zbytnio. Odniósł pan też kilka innych obrażeń: skaleczenia, stłuczenia i poparzenia chemiczne na dłoniach, ale praktycznie wszystkie były powierzchowne. Może pan nacisnąć prawą stopą na moją dłoń? Z całej siły. O tak. – Wyprostowała się. – Cóż, wygląda na to, że nie ma żadnego osłabienia mięśni ani upośledzenia ruchowego. Będziemy musieli przeprowadzić więcej badań, ale sądzę, że może być pan dobrej myśli. Koordynacja oraz siła wydają się w porządku, a jeśli mam być szczera, to więcej, niż liczyliśmy. Złamanie czaszki powinno zagoić się samo. Ale prawdopodobnie jeszcze jakiś czas będzie pan odczuwał efekty wstrząśnienia mózgu: bóle głowy, światłowstręt, być może lekkie splątanie. Może pan być nieco zamroczony, ale powinno to być tymczasowe.
– Powinno?
– Konsekwencje urazów mózgu są trudne do przewidzenia. Niektórzy ludzie dochodzą do siebie bardzo szybko, inni potrzebują więcej czasu. Ale proszę spróbować się nie martwić. Jesteśmy zadowoleni z reakcji.
„Proszę spróbować się nie martwić. Taa, to na pewno zadziała”. Jonah podniósł rękę, żeby raz jeszcze dotknąć szwów na głowie, ale się rozmyślił.
– A co z kolanem?
– No właśnie. – Lekarka zacisnęła usta, spoglądając na unieruchomioną kończynę. – Obrażenia były poważne. Pana rzepka… Cóż, doszło do licznych pęknięć, niektóre fragmenty kości uległy przemieszczeniu. Oprócz tego zerwane ścięgna i więzadła. Ale dobra wiadomość jest taka, że pierwsza operacja poszła dobrze.
Jonah popatrzył na nogę.
– Pierwsza operacja? Chce pani powiedzieć, że będzie ich więcej?
– Najlepiej by było, gdyby porozmawiał pan o tym z chirurgiem ortopedą. Przyjdzie później, żeby omówić możliwości. Ale jest pan oczywiście bardzo sprawny, a mięśnie wokół kolana są dobrze rozwinięte. To na pewno pomoże w rehabilitacji.
Możliwości. Rehabilitacja. Słowa, które zdawały się w ogóle go nie dotyczyć.
– Kiedy będę mógł wrócić do pracy?
Lekarka się uśmiechnęła. Ale był to profesjonalny uśmiech, który miał odwrócić jego uwagę.
– Myślę, że w najbliższym czasie nie powinien się pan tym kłopotać.
Jeśli chciała go pocieszyć, odniosła przeciwny rezultat.
– Muszę sporządzić raport…
– Z pewnością, jest tu zresztą inspektor, który aż pali się, żeby z panem porozmawiać. Ale to może poczekać do jutra.
– Wolałbym nie czekać. – Jonah desperacko chciał się dowiedzieć, co wydarzyło się w ciągu ostatnich dwóch dni, i zrozumieć w końcu, co stało się w tamtym magazynie.
Uśmiech lekarki stał się bardziej kategoryczny.
– On również, ale obawiam się, że decyzja należy do mnie. Najlepsze, co może pan teraz zrobić, to odpoczywać.
Jonah o mało nie zaczął się kłócić. W głowie kłębiły mu się pytania: o Gavina, dziewczynę i pozostałe ofiary, o nieznanego mężczyznę, z którym walczył. Ale nagle poczuł się wycieńczony. Kiedy lekarka i pielęgniarka wychodziły, zobaczył coś, co sprawiło, że momentalnie przestał o tym wszystkim myśleć. Zanim zamknęły drzwi, Jonah zauważył na korytarzu umundurowanego funkcjonariusza. Jezu, postawili mu przed salą strażnika? To nie miało żadnego sensu. Ale w sumie nic nie miało.
Kiedy Jonah zamknął oczy, miał wrażenie, że głos Gavina podąża za nim w głąb ciemnego tunelu.
„Spieprzyłem. Wszystko pomyliłem. Wszystko…”
Dziesięć lat temu
– Tata, śpisz?
Spróbował naciągnąć pościel na głowę, ale ktoś mu ją wyrwał. Zamrugał, kiedy słońce zakłuło go w oczy.
– Tata, budź się!
Drobna rączka uszczypnęła go w policzek.
– Au! – powiedział.
– Śpisz?
– Tak.
Usłyszał dziki śmiech.
– Wcale nie!
„Teraz już nie”. Brak snu dawał mu się we znaki. Pracował do późna i wrócił do domu już po wschodzie słońca. Zamknął oczy.
– Tak, śpię. Śni mi się, że siedzi na mnie paskudne potworzysko.
Znowu śmiech.
– To nie potworzysko, to ja!
– Co za ja?
– Theo!
– Nieee, Theo jest mniejszy. To na pewno potwór. A wiesz, co spotyka potwory, prawda? Zostają pożarte!
Theo pisnął, kiedy Jonah złapał go i udawał, że odgryza mu ramię. Kiedy podekscytowany wymachiwał małymi rękami i nogami, nagle otworzyły się drzwi do sypialni.
– Niedobrze mu będzie, przed chwilą zjadł śniadanie – powiedziała Chrissie, podchodząc do szafy. Miała na sobie krótki szlafrok, więc Jonah przez chwilę podziwiał jej nogi. Lubił na nią patrzeć, a do głowy przyszedł mu… Ale zdążyła się już uczesać, co w słowniku Chrissie oznaczało „łapy przy sobie”. Zresztą nawet gdyby nie musieli brać pod uwagę nadpobudliwego czterolatka, w ich małżeństwie czasy seksu w ciągu dnia minęły już dawno.
– Okej, mistrzu, słyszałeś mamę. – Jonah zdjął Theo z łóżka i postawił na ziemi.
– Chcę iść do wesołego miasteczka!
– Jakiego miasteczka?
– Takiego z zamkiem! Nad morzem!
Nie mogąc przypomnieć sobie żadnych fortyfikacji ani wybrzeża w północnym Londynie, Jonah stwierdził, że wcale nie chodziło o prawdziwe wesołe miasteczko. Jednak Theo rzadko kiedy pozwalał, żeby rzeczywistość ograniczała jego wyobraźnię, a Jonah też tego nie chciał. I tak prędzej czy później do tego dojdzie.
– Zróbmy tak, darujmy sobie dzisiaj wesołe miasteczko. Co powiesz na park?
Theo zastanawiał się przez chwilę.
– A będą smoki?
– Ani jednego.
– A latające dywany?
– Latających dywanów też nie będzie. Ale będą zardzewiałe huśtawki i skrzypiąca karuzela. A jeśli naprawdę ci się poszczęści, może pozwolę ci zedrzeć kolana na zjeżdżalni.
Kolejny niepohamowany wybuch śmiechu.
– Nie!
– Aha, czyli nie chcesz iść do parku?
Theo pokiwał ochoczo głową.
– Tak!
– No to dobrze. A jeśli chcesz, możemy…
– Theo, mama musi przygotować się do pracy. Idź i pooglądaj bajki – wtrąciła się Chrissie.
– Ale mamoo…
– No już, proszę.
Theo popatrzył na ojca z nadzieją. Jonah uśmiechnął się do niego smutno.
– Lepiej rób, co mówi mama.
Powłócząc stopami jak ostatnie nieszczęście, jego syn powlókł się do drzwi. Jonah poczekał, aż wyjdzie z pokoju.
– Idziesz do pracy? Myślałem, że masz dzisiaj wolne?
Chrissie grzebała w szufladzie.
– Neil poprosił mnie, żebym przyszła.
Neil Waverly był starszym partnerem w kancelarii, w której Chrissie pracowała na pół etatu. Zaczęła jako ogólna sekretarka, ale dwa miesiące temu została przydzielona jako osobista asystentka Waverly’ego. Prawnik był o kilka lat starszy od Jonaha i miał już na koncie sporo sukcesów. Szyte na miarę kaszmirowe garnitury maskowały wydatny brzuch, a włosy czesał tak, żeby zakrywać powiększającą się łysinę. Żadna z tych rzeczy nie naruszała jednak jego ego. Od jakiegoś czasu Jonah wyobrażał sobie twarz tego faceta, kiedy trenował z workiem.
– No tak, skoro Neil chce, żebyś przyszła, to nie ma dyskusji, prawda? – mruknął. No i dzisiaj już sobie nie pośpi.
– Nie zaczynaj.
Nie chciał. Ale nie mógł się powstrzymać.
– Nikt inny nie może iść?
– Nie, dlatego mi płacą. Dodatkowe pieniądze jakoś ci nie przeszkadzają. – Włożyła majtki pod szlafrok, zanim go zdjęła. Jonah spróbował zdławić podejrzenie, że były nowe. – A zresztą, ja nie narzekam na to, że ty pracujesz do późna, tak jak wczoraj.
„No to jedziemy”. Tyle że Jonah był zbyt zmęczony, żeby przerabiać od nowa starą kłótnię. I tak wiedział, że jej nie wygra.
– Myślałem, że spędzimy razem rodzinne popołudnie – powiedział, kapitulując.
– Ja też, ale to musi poczekać. Skończę pewnie późno, więc spotkam się z wami od razu w restauracji. Opiekunka powinna być o siódmej.
Jonah zapomniał, że tego wieczoru mieli widzieć się z Marie i Gavinem.
– Theo będzie przykro, że nie położysz go spać.
– Tylko dzisiaj. Poza tym i tak będziecie się lepiej bawić beze mnie. – Chrissie sięgnęła za plecy, żeby zapiąć stanik. Miał koronkowe ramiączka. Jonah nie przypominał sobie, żeby wcześniej go widział. – I nie udawaj, że tak nie jest.
– Może powinnaś czasem z nami wyjść.
– Może powinieneś ze mnie zejść – odpowiedziała, odwracając się.
I właśnie tak kończyła się wtedy większość ich rozmów.
Jonah huśtał Theo na zardzewiałej huśtawce, dopóki ten ze śmiechu nie nabawił się czkawki, kręcił skrzypiącą karuzelą, aż sam dostał zawrotów głowy, i czekał, żeby złapać drobne ciałko syna, zanim znowu zedrze sobie kolano na zjeżdżalni. Plac zabaw nie miał do zaoferowania zbyt wielu atrakcji: małpi gaj, który powstał, gdy jeszcze nie obowiązywały obecne przepisy dotyczące zdrowia i bezpieczeństwa, krzywy konik, który groził katapultowaniem jeźdźca, i kręty kawałek rury, do której można było się wczołgać, a która bardziej nadawałaby się do robót drogowych. Ale żadna z tych rzeczy nie przeszkadzała Theo. Dla niego było to magiczne miejsce, źródło ekscytacji i śmiechu, niezależnie od popękanego asfaltu na ścieżkach, rozrośniętych rododendronów duszących drzewa i niekoszonego trawnika będącego jednocześnie polem minowym usłanym psimi odchodami.
Patrząc na niczym niezmąconą radość syna, Jonah czuł, jak uchodzi z niego napięcie po sprzeczce z Chrissie. Zastanawiał się, kiedy świat to zniszczy. Miał nadzieję, że jeszcze długo nie.
W parku nie spotkali zbyt wielu osób. Weekend był pochmurny. Ludzie skończyli już poranne spacery z psami, więc oprócz nich na placu zabaw siedziała jedynie młoda matka z wózkiem, zajęta otulaniem dziecka kocykami. Byłoby fajniej, gdyby Theo miał się z kim pobawić, chociaż chłopiec chyba nie miał z tym problemu. Większość jego kolegów była w szkole, ale ponieważ jego urodziny wypadały nieco później, rozpoczynał naukę dopiero jesienią. Mimo to wyglądał na całkowicie zadowolonego, mruczał coś do siebie w błękitnym skafandrze i czerwonej czapce z pomponem. Jonah cieszył się, że Theo potrafił się bawić sam. Chrissie powtarzała, że był jak jego ojciec i nie potrzebował wiele do szczęścia.
To nie był komplement.
Jonah ziewnął. W niewielkiej odległości od placu zabaw, na parkowej ławce siedział mężczyzna w brudnej wojskowej kurtce. Z wygoloną głową wyglądał jak bezdomny, a w rękach trzymał potężną butlę czegoś, co prawdopodobnie nie było pepsi. Jonah zauważył go od razu, gdyż nie ufał nikomu – zarówno jako funkcjonariusz policji, jak i rodzic – kto spędzał czas w pobliżu placu zabaw.
Ale mężczyzna wydawał się nie zwracać uwagi na nic poza zawartością butelki. Ziewnąwszy jeszcze raz, Jonah uśmiechnął się do Theo. Policzki chłopca poczerwieniały od rześkiego powietrza, a kiedy próbował zakręcić karuzelą jeszcze szybciej, nabrały koloru zrobionej na drutach czapki. Jonah powstrzymał się od krzyknięcia, żeby uważał. „Nie możesz cały czas trzymać go za rękę”.
– Chodź, idziemy już.
– Ooo…
– Nie chcesz nic zjeść?
Po drugiej stronie drzew znajdowała się parkowa kawiarnia, do której zazwyczaj chodzili, malowana drewniana chatka, w której pachniało za mocną herbatą i frytkami.
Theo się zastanowił.
– Jeszcze raz na karuzeli.
– Tylko raz.
– A potem wąż.
Tak Theo nazywał tunel. Jonah już wcześniej sprawdził, czy nie leżało tam nic gorszego od zwiędłych liści. Ćpuny przychodziły nocami do parku i nie byłby to pierwszy raz, gdyby znalazł porozrzucane po okolicy igły.
Jonah ugiął się, jak zwykle.
– Okej, ale tylko pięć minut.
Posadziwszy syna na karuzeli, Jonah rozpędził ją odpowiednio i wrócił na ławkę. Wyszczerzona twarz Theo migała mu za każdym razem, kiedy ten mijał go w smugach niebieskiego i czerwonego. Uśmiechając się do siebie, Jonah ziewnął jeszcze raz. Chętnie zostałby w domu i położył się wcześniej, zamiast wychodzić. Ale dobrze będzie znowu zobaczyć Marie i Gavina. Od ostatniego wyjścia we czwórkę trochę już minęło, a wszystko wskazywało na to, że Gavin przechodził trudny okres w pracy. Nie wdawał się w szczegóły, ale z tego, co powiedział Jonahowi, należał do grupy prowadzącej operację wymierzoną w gang szczególnie brutalnych handlarzy żywym towarem i przemytników narkotyków z Europy Wschodniej – Rumunii lub Rosji. Zdaniem Gavina zbieranie dowodów miało tyle samo sensu co łapanie dymu. Jego frustracja sprawiała, że Jonah cieszył się, że wybrał jednostkę kontrterrorystyczną. Nie było to ani trochę mniej stresujące, ale on przeważnie wiedział, z kim się mierzył.
Jonah przetarł oczy. Coś do jedzenia na pewno postawiłoby go na nogi. Zupa albo kanapka w kawiarence, potem szybka wycieczka do kaczek i powrót do domu. Gdyby znalazł w telewizji coś, co zajęłoby Theo, może nawet złapałby godzinną drzemkę przed przyjściem opiekunki. To przypomniało mu, że Chrissie zapowiedziała, że będzie późno, a od tego był już z kolei jeden mały krok do tego kutafona Neila Waverly’ego. Czy faktycznie coś między nimi było, czy po prostu miał paranoję? Instynkt podpowiadał mu coś innego. A ten z reguły go nie zawodził.
Miał nadzieję, że tym razem się mylił.
„Poradzimy sobie z tym. Jesteśmy dorośli”. Zadrżał od kolejnego ziewnięcia. Chryste, ale był zmęczony. Karuzela skrzypiała rytmicznie przy każdym obrocie jak mechaniczny kontrapunkt do kosa śpiewającego w okolicznych drzewach. Jonah słyszał, jak przerwy między fałszywymi dźwiękami stawały się coraz dłuższe, kiedy zwalniała…
Skrzypienie zamilkło. Podobnie kos. Jonah nagle poderwał głowę do góry. „Cholera, zasnąłem?” Zamrugał, zdając sobie sprawę, że karuzela nie porusza się ani nie wydaje żadnego dźwięku.
Nikogo na niej nie było.
– Theo?
Z tunelu dobiegł jakiś hałas. Jonah odetchnął z ulgą, a nagłe przerażenie zniknęło, zanim zdążyło przybrać na sile.
– O, nie, Theo zniknął. Lepiej pójdę do kawiarenki i zjem lody bez niego. – Jonah wstał i podszedł do rury. Z uśmiechem schylił się, by do niej zajrzeć. – Chyba nie chowa się w…
Spanikowany kos wyfrunął z tunelu, odstraszając go nagłym poderwaniem się do lotu. Jonah wpatrywał się w pustą rurę – na odległym drugim końcu widział okrąg dziennego światła. Wyprostował się.
– Theo?
Plac zabaw był pusty. Theo nigdzie nie było. Ani na karuzeli, ani na huśtawce. Jonah nie widział go również w małej klatce na górze zjeżdżalni, ale podbiegł, żeby sprawdzić i tak.
– To nie jest śmieszne, Theo, wychodź już.
Zasłona z rododendronów i bezlistnych drzew otaczała plac zabaw, ale pośród nich nigdzie nie widział niebieskiej kurtki.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki