David Hunter. Zapach śmierci - Simon Beckett - ebook + audiobook

David Hunter. Zapach śmierci ebook i audiobook

Simon Beckett

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Szósta część bestsellerowej serii thrillerów z antropologiem sądowym Davidem Hunterem w roli głównej.

Pewnego letniego wieczoru David Hunter – antropolog sądowy – odbiera telefon od dawnej znajomej z pracy. Kobieta potrzebuje opinii w pilnej sprawie.

W opustoszałym, czekającym na rozbiórkę szpitalu Świętego Judy gdzie bywają bezdomni, dilerzy i narkomani znaleziono częściowo zmumifikowane ciało. Nawet Hunter nie potrafi określić, od jak dawna mogło tam leżeć. Wiadomo tylko jedno: to ciało młodej ciężarnej kobiety.

Po zapadnięciu się podłogi strychu wychodzi na jaw kolejny z mrocznych sekretów szpitala. Oczom policjantów ukazuje się ukryta sala zastawiona łóżkami. W niektórych nadal ktoś leży…

Pozornie prosta z początku sprawa przeradza się w obłąkańczy koszmar. Nikt z otoczenia Huntera nie może czuć się bezpiecznie…

Szpital upomni się o kolejne ofiary.

Ludziom zwykle wydaje się, że natychmiast rozpoznaliby zapach śmierci. Że rozkładowi towarzyszy szczególna, charakterystyczna woń, paskudny trumienny odór. Mylą się.

Simon Beckett jest brytyjskim dziennikarzem i pisarzem. Zasłynął jako autor thrillerów kryminalnych, których głównym bohaterem jest antropolog sądowy – David Hunter. Jego książki zostały przetłumaczone na kilkadziesiąt języków. Simon Beckett mieszka wraz z żoną w Sheffiled w Anglii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 453

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 42 min

Lektor: Wojciech Żołądkowicz

Oceny
4,4 (2138 ocen)
1199
655
234
43
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
iCate0

Całkiem niezła

Szczęśliwa odpaliłam ostatni tom przygód o Hunterze z myślą, że wreszcie skończę tą serię, żeby na koniec dowiedzieć się, że po pięciu latach autor napisał kolejny tom i ma premierę w tym roku - nie cieszę się, ale i tak przeczytam. To nie był zły tom, ja się po prostu z Hunterem nie lubię. To już szósty tom przygód doktorka i mi wciąż coś nie pasuje i w tym tomie doszłam do wniosku, że ja przecież cały czas mam wrażenie, że te książki piszę osiemdziesięcioletni dziadzio, który różni się absolutnie wszystkim i zamiast się dogadać, cały czas się mijamy, a do tego cały czas mam wrażenie, że mnie strofuje i poucza, ale w taki wyniosły sposób. Nie mogę się zaprzyjaźnić z Hunterem, nie mogę się polubić z piórem Becketta i choć wciąż trochę się odbijam, to ciągle wracam ciekawa, czy to w końcu będzie TO. Poza tym hej, wątek z zapachem śmierci był naprawdę spoko.
00
wiktooriaw

Nie oderwiesz się od lektury

już czekam na kolejne części!!
00
msieluk

Nie oderwiesz się od lektury

Super seria,polubiłam Dr Huntera...troszkę smutno Książka rewelacyjna
00
EdytaJacak

Nie oderwiesz się od lektury

genialny thriller. mroczny i wciągający. polecam
00
Adamc87

Dobrze spędzony czas

Kolejne już moje spotkanie z antropologiem Hunterem i trzeba przyznać, że jedno z lepszych. Mamy opuszczony szpital, zwłoki, a potem jeszcze więcej zwłok, mnóstwo tajemnic i niedopowiedzeń. W Davidzie podoba mi się to, że jest tak ludzko nakreślony - to nie jest człowiek bez wad i autor wprost to pokazuje - kiedy pojawia się młodszy kolega po fachu, w dodatku bardzo zadufany w sobie, w Hunterze budzi się zazdrość - w granicach rozsądku, ale jednak! I to właśnie mi się tutaj podoba - nie ubarwiamy i nie wynosimy bohatera ponad to co ludzkie - wprost przeciwnie, pokazujemy go takim, jakim jest większość ludzi. Rozwiązanie zagadki jak dla mnie bardzo satysfakcjonujące, a chyba o to głównie chodzi w kryminałach. Jeżeli pojawi się kolejna część z Hunterem w roli głównej to na pewno z przyjemnością po nią sięgnę.
00

Popularność




ROZDZIAŁ 1

Ludziom zwy­kle wydaje się, że natych­miast roz­po­zna­liby zapach śmierci. Że roz­kła­dowi towa­rzy­szy szcze­gólna, cha­rak­te­ry­styczna woń, paskudny tru­mienny odór.

Mylą się.

Pro­ces roz­kładu jest bar­dzo zło­żony. Żeby żywy nie­gdyś orga­nizm zamie­nił się w szkie­let, obró­cił w kości i mine­rały, naj­pierw musi przejść długą bio­che­miczną drogę. Ow­szem, nie­które gazy wydzie­lane w tym pro­ce­sie są nie­przy­jemne dla ludz­kiego węchu, ale to jedy­nie część sze­ro­kiego asor­ty­mentu zapa­chów. Gni­jące ciało pro­du­kuje setki lot­nych związ­ków orga­nicz­nych, z któ­rych każdy ma spe­cy­ficzne cechy. Wiele z nich – zwłasz­cza te powsta­jące na środ­ko­wych eta­pach roz­padu ciała, zwią­zane z gni­ciem i wzdę­ciem – nie­za­prze­czal­nie śmier­dzą. Na przy­kład tri­siar­czek dime­tylu przy­po­mina zapa­chem zepsutą kapu­stę. Kwas masłowy i tri­me­ty­lo­amina przy­wo­dzą na myśl odpo­wied­nio wymio­ciny i nie­świeżą rybę. Z kolei indol cuch­nie feka­liami.

A jed­nak w niż­szych stę­że­niach indol ma deli­katny, kwia­towy aro­mat, ceniony przez pro­du­cen­tów per­fum. Hek­sa­nal – gaz wydzie­lany zarówno na początku, jak i pod koniec pro­cesu roz­kładu – przy­po­mina zapa­chem świeżo sko­szoną trawę, buta­nol roz­ta­cza zaś woń opa­dłych liści.

Woń roz­kładu może obej­mo­wać wszyst­kie te nuty zapa­chowe, two­rząc bukiet tak zło­żony jak w dobrym winie. A ponie­waż nie­prze­wi­dy­wal­ność jest domi­nu­jącą cechą śmierci, to ta nie­raz anon­suje swoją obec­ność zupeł­nie ina­czej.

Cza­sami w naj­mniej ocze­ki­wany spo­sób.

– Pro­szę patrzeć pod nogi, panie dok­to­rze – ostrzegł mnie idący przede mną Whe­lan. – Wystar­czy jeden nie­uważny krok i spad­nie pan pię­tro niżej.

Nie musiał mi przy­po­mi­nać. Schy­li­łem się pod belką stro­pową, ostroż­nie sta­wia­jąc stopy. Na prze­past­nym stry­chu było jak w piecu. Powie­trze w niskiej prze­strzeni pod dachem z łup­ków nagrze­wało się przez cały dzień, a maska na twa­rzy utrud­niała oddy­cha­nie. Ela­styczny kap­tur kom­bi­ne­zonu ochron­nego wrzy­nał mi się w twarz. Spró­bo­wa­łem raz jesz­cze otrzeć z czoła pot, ale udało mi się go tylko tro­chę roz­ma­zać.

Pod­da­sze sta­rego szpi­tala było ogromne. Cią­gnęło się we wszyst­kie strony, ginąc w mroku poza zasię­giem tym­cza­sowo usta­wio­nych źró­deł świa­tła. Na pod­ło­dze uło­żono chod­nik z alu­mi­nio­wych pły­tek, który z każ­dym kro­kiem ryt­micz­nie ugi­nał się i pro­sto­wał pod naszym cię­ża­rem.

Mia­łem nadzieję, że legary pod spodem nie są spróch­niałe.

– Zna pan tę część mia­sta? – zapy­tał Whe­lan przez ramię. Akcent wska­zy­wał, że komi­sarz wycho­wał się daleko na pół­noc od Lon­dynu, raczej nad Tyne niż nad Tamizą. Był przy­sa­dzi­stym męż­czy­zną po czter­dzie­stce. Kil­ka­na­ście minut wcze­śniej, kiedy po mnie wyszedł, mia­łem oka­zję zoba­czyć jego sztywne siwe włosy i brodę, wil­gotne i okla­płe od potu. Teraz głowę i twarz miał nie­mal cał­ko­wi­cie zasło­nięte maską i bia­łym kom­bi­ne­zo­nem.

– Nie­zbyt.

– Tak, to nie jest oko­lica, w którą chcia­łoby się zapusz­czać bez waż­nego powodu. A nawet i wtedy nie­ko­niecz­nie. – Schy­lił się, żeby przejść pod sko­śną belką. – Uwaga na głowę.

Posze­dłem w jego ślady. Mimo spe­cjal­nych pły­tek poru­sza­nie się po stry­chu nie było naj­ła­twiej­sze. Grube drew­niane belki krzy­żo­wały się nisko nad gło­wami, gotowe roz­trza­skać czaszkę każ­demu, kto nie schyli się wystar­cza­jąco nisko, na wyso­ko­ści kostek zaś wiły się stare rury czy­ha­jące na nie­uważ­nie posta­wioną stopę. Raz po raz, wyda­wa­łoby się, że w zupeł­nie przy­pad­ko­wych miej­scach, na dro­dze wyra­stały osma­lone ceglane kominy, blo­ku­jąc przej­ście i wymu­sza­jąc okrężny prze­bieg alu­mi­nio­wych chod­ni­ków.

Odgar­ną­łem paję­czynę, która musnęła mnie po twa­rzy. Mnó­stwo ich zwi­sało z suro­wych desek dachu, oble­pione bru­dem przy­po­mi­nały wystrzę­pione lam­bre­kiny teatralne. Wszystko pokry­wała gruba war­stwa kurzu, zmie­nia­jąca żółty nie­gdyś mate­riał izo­la­cyjny pomię­dzy lega­rami we wstrętny brą­zowy futrzak. Pyłki kurzu wiro­wały w powie­trzu, lśniły w jasnym świe­tle. Pomimo maski czu­łem pył w oczach i ustach.

Uchy­li­łem się gwał­tow­nie, bo nie tyle zauwa­ży­łem, ile wyczu­łem jakiś nagły ruch gdzieś w ciem­no­ści pod dachem. Kiedy jed­nak zadar­łem głowę, nic nie zoba­czy­łem. Zło­ży­łem to na karb zbyt buj­nej wyobraźni i znów sku­pi­łem się na patrze­niu pod nogi.

Przed nami, w kręgu jasnych lamp, znaj­do­wał się nasz cel. Grupka odzia­nych na biało postaci stała w jaskra­wym świe­tle na nieco więk­szej wysepce meta­lo­wych paneli roz­ło­żo­nych wokół jed­nego z komi­nów. Dobie­gał nas szmer roz­mowy stłu­mio­nej przez maski na twa­rzach. Tech­nik kry­mi­na­li­styczny robił zdję­cia cze­goś, co leżało u ich stóp.

Whe­lan zatrzy­mał się kilka kro­ków od grupy.

– Pani nad­ko­mi­sarz? Jest już antro­po­log.

Jedna z osób zwró­ciła się w moją stronę. Nie­wielki frag­ment twa­rzy widoczny nad maską był zaczer­wie­niony i lśnił od potu. W bez­kształt­nym kom­bi­ne­zo­nie trudno byłoby okre­ślić płeć tej postaci, ale już nie pierw­szy raz mie­li­śmy razem pra­co­wać. Kiedy pod­sze­dłem bli­żej, zoba­czy­łem, że grupka stoi wokół cze­goś zawi­nię­tego w pla­sti­kową płachtę, przy­po­mi­nało to zro­lo­wany dywan. Na jed­nym końcu opa­ko­wa­nie zostało czę­ściowo roz­wi­nięte.

Z dziury wysta­wała zmu­mi­fi­ko­wana twarz z pustymi oczo­do­łami i kar­me­lową skórą nacią­gniętą cia­sno na kościach policz­ko­wych.

Pochło­nięty tym wido­kiem nie zwró­ci­łem uwagi na niską belkę stro­pową i wyrżną­łem głową tak mocno, że aż mi zadzwo­niły zęby.

– Ostroż­nie – powie­dział Whe­lan.

Potar­łem się po gło­wie, czu­jąc raczej zaże­no­wa­nie niż ból. „Świetne wej­ście”. Kilka par oczu zmie­rzyło mnie nie­chęt­nym spoj­rze­niem znad masek. Tylko kobieta, do któ­rej zwró­cił się wcze­śniej Whe­lan, wyglą­dała na roz­ba­wioną, a wokół jej oczu poja­wiły się zmarszczki świad­czące o weso­łym uśmie­chu.

– Witamy u Świę­tego Judy – powie­działa nad­ko­mi­sarz Sha­ron Ward.

Dwa­na­ście godzin wcze­śniej prze­bu­dzi­łem się z kosz­maru. Zerwa­łem się gwał­tow­nie, sia­da­jąc wypro­sto­wany na łóżku, nie­pewny, gdzie jestem, a ręka odru­chowo powę­dro­wała do brzu­cha, maca­jąc w poszu­ki­wa­niu lep­kiej krwi. Skórę mia­łem jed­nak suchą i nie­na­ru­szoną, jeśli nie liczyć śladu po dawno zabliź­nio­nej ranie.

– Wszystko w porządku?

Rachel pod­parła się na łok­ciu i poło­żyła dłoń na mojej piersi, wyraź­nie zanie­po­ko­jona. Świa­tło dnia prze­są­czało się przez cięż­kie zasłony, wydo­by­wa­jąc z mroku pomiesz­cze­nie, które dopiero teraz powoli nabie­rało zna­jo­mych kształ­tów.

Poki­wa­łem głową, czu­jąc, że uspo­kaja mi się oddech.

– Prze­pra­szam.

– Znowu zły sen?

Mignęło mi wspo­mnie­nie plam ciem­nej krwi i ostrza noża lśnią­cego w słońcu.

– Nie taki zły. Obu­dzi­łem cię?

– Mnie i cały dom. – Uśmiech­nęła się na widok mojej miny. – Spo­koj­nie, żar­tuję. Tylko się rzu­ca­łeś, nikt nie mógł tego usły­szeć. Śniło ci się to, co zawsze?

– Nie pamię­tam. Która godzina?

– Tro­chę po siód­mej. Wła­śnie mia­łam wstać i zro­bić kawę.

Pozo­sta­ło­ści kosz­maru wciąż oble­piały mnie niczym zimny pot, ale spu­ści­łem nogi na pod­łogę i wsta­łem.

– Poleż sobie, ja zapa­rzę.

Wcią­gną­łem jakieś ubra­nia, wysze­dłem z sypialni i deli­kat­nie zamkną­łem za sobą drzwi. Kiedy zna­la­złem się sam na kory­ta­rzu, uśmiech znik­nął z mojej twa­rzy. Wzią­łem głę­boki oddech, sta­ra­jąc się otrzą­snąć z resz­tek strasz­nego snu. To się nie stało naprawdę, powta­rza­łem sobie.

Nie tym razem.

W domu pano­wał spo­kój cha­rak­te­ry­styczny dla wcze­snych godzin poran­nych nowego dnia. Ciszę pod­kre­ślało gło­śne, ryt­miczne tyka­nie zegara. Poczła­pa­łem do kuchni. Grubą wykła­dzinę pod­ło­gową zastą­piły kafelki, przy­jem­nie chłodne pod gołymi sto­pami. Cho­ciaż powie­trze było jesz­cze tro­chę nagrzane po wczo­raj­szym cie­płym dniu, kamienne ściany sta­rego domu odpie­rały nawet naj­więk­sze fale gorąca, któ­rymi raczyło nas w ostat­nich dniach piękne babie lato.

Napeł­ni­łem kawiarkę i posta­wi­łem na kuchence, a potem nala­łem sobie szklankę wody z kranu. Wypi­łem, sto­jąc przy oknie i patrząc na zie­lone łąki roz­cią­ga­jące się za sadem. Słońce już wisiało na nie­praw­do­po­dob­nie błę­kit­nym nie­bie. W oddali pasły się owce, a z boku rósł nie­duży lasek – liście na drze­wach już się czer­wie­niły. Jesz­cze nie zaczęły spa­dać, ale nie­długo miało się to zmie­nić. Widok przy­po­mi­nał foto­gra­fię w kalen­da­rzu ze sklepu z pamiąt­kami, jakby ni­gdy nie mogło się tu wyda­rzyć nic złego.

O innych miej­scach też tak kie­dyś myśla­łem.

Jason opi­sy­wał ten drugi dom dzie­lony z Anją jako domek na wsi. W porów­na­niu z ich lon­dyń­ską posia­dło­ścią, ogromną willą w Bel­size Park, może i był to domek, ale to okre­śle­nie nie odda­wało mu spra­wie­dli­wo­ści. Budy­nek z kamie­nia o cie­płej bar­wie, typo­wego dla regionu Cot­swolds, był sta­rym, roz­ło­ży­stym domisz­czem z dachem kry­tym strze­chą i mógłby z powo­dze­niem tra­fić na okładkę maga­zynu poświę­co­nego archi­tek­tu­rze i ogrod­nic­twu. Stał na obrze­żach malow­ni­czego mia­steczka, z pubem nagro­dzo­nym gwiazdką Miche­lina i wąską główną ulicą, w każdy week­end zasta­wianą przez range rovery, mer­ce­desy i bmw.

Kiedy Jason i Anja zapro­sili nas na długi week­end, oba­wia­łem się krę­pu­ją­cej atmos­fery. Byli moimi naj­lep­szymi przy­ja­ciółmi, jesz­cze zanim moja żona i córka zgi­nęły w wypadku samo­cho­do­wym. Pozna­łem Karę u nich na impre­zie, byli rodzi­cami chrzest­nymi Alice, a ja ojcem chrzest­nym ich córeczki Mii. Ku mojej uldze cał­kiem nie­źle doga­dy­wali się z Rachel, ale kola­cja czy drinki raz na jakiś czas to zupeł­nie co innego niż spę­dze­nie kilku dni w swoim towa­rzy­stwie. Pozna­li­śmy się z Rachel zale­d­wie kilka mie­sięcy wcze­śniej, pod­czas trau­ma­tycz­nego śledz­twa w spra­wie zbrodni na bagnach u wybrzeża Essex. Mar­twi­łem się, że zabra­nie jej z dłuż­szą wizytą do przy­ja­ciół z mojego daw­nego życia może jej się wydać dziwne, że z powodu łączą­cej mnie z Jaso­nem i Anją wspól­nej histo­rii poczuje się wyklu­czona.

Wszystko jed­nak szło gładko. Nawet jeśli od czasu do czasu ogar­niało mnie dziwne poczu­cie odkle­je­nia, jakby stare życie nakła­dało się na nowe, nie trwało ono długo. Przez cały week­end włó­czy­li­śmy się po lasach i polach Cot­swolds, prze­sia­dy­wa­li­śmy w pubach, nie­śpiesz­nie jedząc obiad, i spę­dza­li­śmy leni­wie dłu­gie let­nie wie­czory. Były to pod każ­dym wzglę­dem sie­lan­kowe dni.

Jeśli nie liczyć tego kosz­maru.

Za moimi ple­cami woda zaczęła bul­go­tać, wypeł­nia­jąc kuch­nię aro­ma­tem kawy. Zdją­łem kawiarkę z kuchenki i wła­śnie roz­le­wa­łem napój do dwóch kub­ków, kiedy usły­sza­łem cięż­kie kroki na skrzy­pią­cych scho­dach. Nie musia­łem się nawet odwra­cać, domy­śli­łem się, że to Jason.

– Cześć – powie­dział, wta­cza­jąc się do kuchni jesz­cze wyraź­nie zaspany, wymięty i roz­czo­chrany. – Wcze­śnie wsta­łeś.

– Chcia­łem się napić kawy. Mam nadzieję, że to nie pro­blem.

– Nie ma sprawy, o ile dla mnie też wystar­czy.

Klap­nął na tabo­ret przy wyspie kuchen­nej i bez więk­szego zapału spró­bo­wał cia­śniej owi­nąć szla­frok frotté na swo­jej pęka­tej syl­wetce, ale szybko dał sobie spo­kój. Z wycię­cia szla­froka kipiały ciemne włosy, które pięły się z torsu po szyi aż do linii zaro­stu. Twarz poro­śnięta rzadką szcze­ciną i łysie­jąca głowa zda­wały się nale­żeć do innego ciała.

Z pomru­kiem wdzięcz­no­ści przy­jął ode mnie kubek z kawą. Pozna­li­śmy się jako stu­denci medy­cyny, w daw­nych cza­sach, zanim życie skie­ro­wało mnie na zupeł­nie inną drogę. Wybra­łem krętą ścieżkę kariery antro­po­loga sądo­wego, Jason zaś został wzię­tym chi­rur­giem orto­pedą, który mógł sobie pozwo­lić na dom na wsi w Cot­swolds. Już w mło­do­ści nie nale­żał do ran­nych ptasz­ków, a przez lata nic się w tym wzglę­dzie nie zmie­niło. Na pewno nie pomo­gło mu też wino wypite poprzed­niego wie­czoru.

Napił się kawy i aż go wykrzy­wiło.

– Pew­nie nie masz żad­nego spo­sobu na kaca?

– Mniej pić.

– Bar­dzo śmieszne. – Ostroż­nie pocią­gnął mniej­szy łyk z kubka. – Kiedy musi­cie się zbie­rać?

– Dopiero po połu­dniu.

Przy­je­cha­li­śmy moim „nowym” samo­cho­dem – uży­waną, ale porządną tere­nówką – a do Lon­dynu mogli­śmy wró­cić nawet wie­czo­rem. Jed­nak przy­po­mnie­nie, że week­end zbliża się ku koń­cowi, a także myśl o następ­nym dniu spra­wiły, że zakłuło mnie w sercu.

– O któ­rej Rachel ma jutro lot? – zapy­tał Jason, jakby czy­tał mi w myślach.

– Przed połu­dniem.

Przyj­rzał mi się uważ­nie.

– Wszystko w porządku?

– Jasne.

– To tylko parę mie­sięcy. Nic takiego.

– Wiem.

Jesz­cze przez chwilę przy­glą­dał mi się z namy­słem, ale nie pod­jął wątku. Z gry­ma­sem bólu na twa­rzy pod­szedł do szafki i wycią­gnął pudełko para­ce­ta­molu. Mię­si­stymi palu­chami zgrab­nie wyci­snął z bli­stra dwie tabletki.

– Jezu, ale mnie łeb napier­dala – powie­dział, odkrę­ca­jąc butelkę wody mine­ral­nej z lodówki. Popił tabletki i łyp­nął na mnie spode łba. – Nie zaczy­naj.

– Nic nie mówię.

– Nie musisz. – Kiw­nął pona­gla­jąco ręką. – No dalej, wyrzuć to z sie­bie.

– Po co? Prze­cież to wszystko wiesz, nie powiem ci nic nowego.

Już w cza­sach stu­denc­kich Jason miał ogromny ape­tyt, nie tylko na jedze­nie. Teraz jed­nak osią­gnął wiek, w któ­rym nie­umiar­ko­wa­nie zaczęło dawać o sobie znać. Zawsze mocno zbu­do­wany, w ostat­nim cza­sie jesz­cze bar­dziej przy­tył, a rysy twa­rzy zaczęły się roz­my­wać w opu­chliź­nie pasu­ją­cej do nie­zdro­wego kolo­rytu cery. Jed­nak dopiero nie­dawno odno­wi­li­śmy przy­jaźń po wie­lo­let­niej prze­rwie, więc czu­łem, że nie wypada mi wprost poru­szyć tego tematu, jak zro­bił­bym daw­niej. Ulżyło mi, że sam o tym wspo­mniał.

– Mam ostat­nio dużo stresu w pracy. – Wzru­szył ramio­nami, gapiąc się w okno. – Cię­cia budże­towe, rosnące kolejki. Straszny baj­zel. Cza­sem sobie myślę, że dobrze zro­bi­łeś, wykrę­ci­łeś się w samą porę.

Zna­cząco rozej­rza­łem się po pięk­nie urzą­dzo­nej kuchni.

– Tobie też nie naj­go­rzej się powo­dzi.

– Wiesz, o co mi cho­dzi. No ale nie­ważne, grunt, że może i tro­chę sobie ostat­nio doga­dzam, ale prze­cież nie wcią­gam koki ani nic takiego.

– To na pewno dobra wia­do­mość dla two­ich pacjen­tów.

– Moi przy­naj­mniej jesz­cze żyją.

Cięta ripo­sta wyraź­nie popra­wiła mu humor. Gła­dząc się po brzu­chu, ruszył do lodówki.

– Może kanapkę z beko­nem?

Wyje­cha­li­śmy z Rachel po obie­dzie. Jason zro­bił nie­dzielną pie­czeń, skwier­czące żeberka wołowe, w któ­rych przy­rzą­dze­nie wło­żył dużo serca, a na deser była beza autor­stwa Anji. Nale­gała, żeby­śmy zabrali tro­chę do domu, razem z gru­bymi pla­strami pie­czo­nego mięsa.

– Nie będziesz musiał robić zaku­pów – prze­ko­ny­wała, kiedy pró­bo­wa­łem odmó­wić. – Już ja cię znam. Jak tylko Rachel wyje­dzie, albo zapo­mnisz o jedze­niu, albo będziesz się zado­wa­lał tym, co aku­rat znaj­dziesz w lodówce. Nie można żyć o samych omle­tach.

– Wcale nie żyję o omle­tach – powie­dzia­łem, ale nawet dla mnie zabrzmiało to nie­zbyt prze­ko­nu­jąco.

– W takim razie nie powi­nie­neś mieć nic prze­ciwko zabra­niu małego co nieco, prawda? – zapy­tała Anja z uśmie­chem.

Podróż powrotna do Lon­dynu upły­nęła nam w mil­cze­niu. Był piękny wie­czór, pola Cot­swolds mie­niły się zie­le­nią i zło­tem, drzewa zaczy­nały przy­bie­rać rdzawy odcień zwia­stu­jący nad­cho­dzącą jesień. Jed­nak widmo jutrzej­szego wyjazdu Rachel uno­siło się mię­dzy nami, psu­jąc atmos­ferę w samo­cho­dzie.

– To tylko trzy mie­siące – powie­działa nagle Rachel, jakby kon­ty­nu­owała nie­wy­po­wie­dziany dia­log. – A Gre­cja jest cał­kiem bli­sko.

– Wiem.

Wcale nie tak bli­sko, ale wie­dzia­łem, do czego pije. Wcze­śniej tego lata odrzu­ciła pro­po­zy­cję wyjazdu do Austra­lii, gdzie mogłaby roz­wi­jać swoją karierę oce­ano­grafki, więc nie mia­łem prawa narze­kać na krótki wyjazd badaw­czy na Morze Egej­skie.

– Lot trwa tylko cztery godziny. Mógł­byś mnie odwie­dzić, może nawet zostać na dłu­żej.

– Wszystko w porządku, Rachel. Naprawdę. – Już uzgod­ni­li­śmy, że lepiej jej będzie sku­pić się cał­ko­wi­cie na nowej pracy. – Taki masz zawód, musisz jechać. Zoba­czymy się nie­długo.

– Wiem. Ale jest mi teraz strasz­nie ciężko.

Mnie też było ciężko. Domy­śla­łem się, że to wła­śnie dla­tego Jason i Anja (praw­do­po­dob­nie głów­nie Anja) zapro­sili nas na week­end – żeby­śmy czymś się zajęli i nie myśleli o wyjeź­dzie Rachel.

Teraz jed­nak nie dało się już od tego uciec. Rachel przej­rzała ubogą kolek­cję płyt, które wozi­łem w samo­cho­dzie.

– Może to? The Cat Jimmy’ego Smi­tha?

– Może coś innego.

Rachel się pod­dała i włą­czyła radio. Już do końca podróży zamiast ciszy towa­rzy­szyła nam nasta­wiona cicho audy­cja o hodowli alpak. Pola ustą­piły zabu­do­wa­niom roz­la­nych przed­mieść, a wkrótce miej­skim budow­lom z betonu i cegły. Odru­chowo chcia­łem się skie­ro­wać do mojego sta­rego miesz­ka­nia we wschod­nim Lon­dy­nie, ale się zre­flek­to­wa­łem. Nie miesz­ka­łem tam już nie­mal od początku lata, ale cią­gle dziw­nie mi było jechać gdzie indziej.

Skrę­ci­łem w cichą ulicę wysa­dzaną drze­wami. Miną­łem białe geo­r­giań­skie domy w zadrze­wio­nych ogród­kach i poje­cha­łem dalej, do góru­ją­cego nad nimi apar­ta­men­towca – na tym tle rażąco nowo­cze­snego, choć zbu­do­wano go w latach sie­dem­dzie­sią­tych. Bal­lard Court był kan­cia­stym, beto­no­wym molo­chem, dzie­się­cio­pię­tro­wym kom­plek­sem, w któ­rego szy­bach z przy­dy­mio­nego szkła odbi­jała się przy­tłu­miona wer­sja wie­czor­nego nieba. Mówiono mi, że to ważny przy­kład bru­ta­li­zmu w archi­tek­tu­rze, a ja bez opo­rów w to wie­rzy­łem. Budy­nek nie­wąt­pli­wie miał w sobie coś bru­tal­nego.

Zatrzy­ma­łem się pod bramą i wpi­sa­łem kod na domo­fo­nie. Cze­ka­jąc, aż brama się otwo­rzy, zaga­pi­łem się bez entu­zja­zmu na pię­trzące się w górze bal­kony, gdy nagle zorien­to­wa­łem się, że Rachel mi się przy­gląda.

– Co tam?

– Nic – odparła, ale na jej ustach błą­kał się uśmie­szek.

Po wjeź­dzie musie­li­śmy znowu pocze­kać, tym razem na otwar­cie elek­trycz­nej bramy do garażu pod­ziem­nego, ale w końcu zapar­ko­wa­łem na przy­dzie­lo­nym miej­scu. Raz nie­chcący zają­łem cudze miej­sce i dosta­łem od zarządu wspól­noty zdaw­kowy list z ostrze­że­niem, że podobne naru­sze­nia regu­la­minu nie będą tole­ro­wane.

W Bal­lard Court obo­wią­zy­wało wiele suro­wych reguł.

Wje­cha­li­śmy windą na piąte pię­tro. W holu głów­nym była recep­cja i dyżu­ro­wał por­tier, ale ponie­waż tylko miesz­kańcy mieli dostęp do garażu, windy omi­jały foyer i pro­wa­dziły pro­sto do miesz­kań. Po otwar­ciu drzwi windy oczom pasa­że­rów uka­zy­wał się obszerny hol, wokół któ­rego umiesz­czono w dość dużej odle­gło­ści od sie­bie ponu­me­ro­wane drzwi z drewna teko­wego. Za każ­dym razem przy­po­mi­nało mi to hotel, a wra­że­nie to potę­go­wała jesz­cze deli­katna woń mięty, która zda­wała się zawsze uno­sić w powie­trzu.

Stu­ka­jąc butami na mar­mu­ro­wej posadzce, prze­szli­śmy kory­ta­rzem do miesz­ka­nia. Popchną­łem cięż­kie drzwi, pusz­cza­jąc Rachel przo­dem, i pozwo­li­łem im zamknąć się za nami powoli z cichym klik­nię­ciem. Wyło­żony dywa­nem przed­po­kój pro­wa­dził do ogrom­nej kuchni ze zwień­czo­nym łukiem przej­ściem wprost do jadalni i salonu. Tam pod­łoga była wyło­żona tym samym wygłu­sza­ją­cym dywa­nem, ide­al­nie uzu­peł­nia­ją­cym tera­ko­towe płytki w kuchni. Na ścia­nach wisiały abs­trak­cyjne obrazy, a sofa obita skórą koloru kawy z mle­kiem była tak głę­boka, że można było się w niej zato­pić. Był to bez dwóch zdań prze­piękny apar­ta­ment, bez porów­na­nia ze skrom­nym miesz­kan­kiem na par­te­rze sze­re­gowca, które do nie­dawna zaj­mo­wa­łem.

Nie zno­si­łem tego miej­sca.

Jason mi je zała­twił. Jego zna­jomy ze szpi­tala prze­no­sił się na pół roku do Kanady i nie chciał zosta­wiać pustego miesz­ka­nia. Wolał nie wynaj­mo­wać go przez agen­cję, a że ja – nie­chęt­nie – roz­wa­ża­łem prze­pro­wadzkę, Jason zasu­ge­ro­wał, żeby­śmy wza­jem­nie sobie pomo­gli. Czynsz miał być absur­dal­nie niski, a cho­ciaż Jason się wypie­rał, podej­rze­wa­łem, że mógł maczać w tym palce. Na­dal nie byłem prze­ko­nany, aż w końcu Rachel się wtrą­ciła. W moim miesz­ka­niu nie będę bez­pieczny, twier­dziła ze zło­ścią w zie­lo­nych oczach. Już raz zosta­łem tam zaata­ko­wany, nie­mal zgi­ną­łem: czy naprawdę zamie­rza­łem igno­ro­wać zale­ce­nia poli­cji i ryzy­ko­wać życie przez głupi upór i dumę?

Miała tro­chę racji.

Kilka lat wcze­śniej nie­jaka Grace Stra­chan dźgnęła mnie nożem i zosta­wiła, żebym się wykrwa­wił na wła­snym progu. Ta agre­sywna psy­cho­tyczka, która obwi­niała mnie o śmierć swo­jego brata, znik­nęła zaraz po ataku i ślad po niej zagi­nął. Rany długo się goiły – zwłasz­cza te psy­chiczne – ale stop­niowo zaczą­łem wie­rzyć, że nie­bez­pie­czeń­stwo minęło. Trudno było mi sobie wyobra­zić, żeby tak nie­sta­bilna jed­nostka mogła długo uni­kać schwy­ta­nia, na pewno nie bez czy­jejś pomocy. Zaczą­łem myśleć, że albo nie żyje, albo przy­naj­mniej wyje­chała z kraju. Tak czy ina­czej – że nie sta­nowi już zagro­że­nia.

Kiedy jed­nak na początku roku pra­co­wa­łem w Essex przy spra­wie zabój­stwa, ktoś wła­mał się do mojego miesz­ka­nia, a poli­cja zna­la­zła na miej­scu odcisk jej palca. Nie dało się usta­lić, jak długo ten odcisk się tam znaj­do­wał, nie­wy­klu­czone, że po pro­stu prze­ga­piono go po tam­tej wizy­cie z nożem. Moż­liwe jed­nak, że Grace wró­ciła dokoń­czyć dzieła.

Mimo to wcale nie uśmie­chała mi się wypro­wadzka. Nie byłem szcze­gól­nie przy­wią­zany do samego miesz­ka­nia – dwa główne wspo­mnie­nia z tam­tego miej­sca to zamach Grace na moje życie oraz nie­udany zwią­zek – ale jeśli mia­łem się prze­nieść, chcia­łem to zro­bić na swo­ich warun­kach. A w tej sytu­acji czu­łem się tak, jak­bym ucie­kał.

W końcu prze­ko­nała mnie nie poli­cja ani też spóź­niony instynkt samo­za­cho­waw­czy. Cho­dziło o Rachel, która coraz czę­ściej zosta­wała u mnie na noc.

Ryzy­ko­wa­łem już nie tylko swoje życie.

Prze­pro­wa­dzi­łem się więc do Bal­lard Court, pod adres, który nie wid­niał w żad­nych moich ofi­cjal­nych doku­men­tach, a sys­tem ochrony, elek­tryczne bramy i pod­ziemny garaż uzy­skały apro­batę zarówno Rachel, jak i poli­cji. Jeśli Grace Stra­chan rze­czy­wi­ście wró­ciła, jeśli jakimś spo­so­bem odkryła, że prze­ży­łem, nie­ła­two będzie jej się dowie­dzieć, gdzie miesz­kam, nie mówiąc nawet o zbli­że­niu się na odle­głość ręki uzbro­jo­nej w nóż.

Jed­nak od czasu zna­le­zie­nia tego jed­nego odci­sku palca nie było żad­nego śladu Grace. Z początku poli­cja obser­wo­wała moje puste miesz­ka­nie: puste, bo nie zamie­rza­łem go sprze­da­wać ani wynaj­mo­wać, jeśli ist­niał choć cień ryzyka, że prze­śla­dow­czyni wzięła je sobie na cel. Jed­nak wraz z upły­wem tygo­dni patrole coraz bar­dziej ogra­ni­czano. Na tym eta­pie byłem już prze­ko­nany, że cała ta sprawa to był fał­szywy alarm, i posta­no­wi­łem wró­cić do domu, gdy tylko dobie­gnie końca okres najmu bez­piecz­nego, ale i bez­dusz­nego apar­ta­mentu w Bal­lard Court. Jesz­cze nie powie­dzia­łem o tym Rachel, bo uzna­łem, że będzie na to czas. Nie chcia­łem psuć naszego ostat­niego wspól­nego wie­czoru.

Oka­zało się jed­nak, że zro­bił to ktoś inny.

Tele­fon zadzwo­nił, kiedy szy­ko­wa­li­śmy kola­cję, oboje upar­cie uda­jąc, że Rachel wcale nie wyjeż­dża następ­nego ranka. Zacho­dzące słońce zło­ciło okna, rzu­ca­jąc dłu­gie cie­nie i przy­po­mi­na­jąc nam, że lato dobie­gło końca. Zer­k­ną­łem na Rachel. Nie spo­dzie­wa­łem się żad­nych tele­fo­nów i nie przy­cho­dził mi do głowy nikt, kto mógłby dzwo­nić w nie­dzielny wie­czór. Unio­sła brew, ale nic nie powie­działa, kiedy wzią­łem komórkę do ręki. Na ekra­nie wyświe­tlało się nazwi­sko Sha­ron Ward.

Odwró­ci­łem się do Rachel.

– Praca. Nie muszę odbie­rać.

Zmru­żyła oczy w uśmie­chu, ale zanim się odwró­ciła, doj­rza­łem w nich coś, czego nie potra­fi­łem ziden­ty­fi­ko­wać.

– Musisz – odparła.

ROZDZIAŁ 2

Więk­szość ludzi uzna­łaby mój zawód za dzi­waczny. Może nawet maka­bryczny. Spę­dzam wię­cej czasu z mar­twymi niż z żywymi, badam pro­ces roz­kładu oraz towa­rzy­szące mu zmiany, żeby ziden­ty­fi­ko­wać ludz­kie szczątki i zro­zu­mieć, co mogło je dopro­wa­dzić do takiego stanu.

To powo­ła­nie, pro­fe­sja czę­sto mroczna, ale potrzebna. Kiedy zoba­czy­łem na wyświe­tla­czu nazwi­sko Ward, od razu wie­dzia­łem, co to może ozna­czać. Pozna­li­śmy się po tym, jak ktoś zosta­wił roz­człon­ko­wane zwłoki dosłow­nie na moim progu. Wtedy słu­żyła w stop­niu komi­sa­rza, ale nie­dawno awan­so­wała i teraz jako nad­ko­mi­sarz stała na czele jed­nego z zespo­łów śled­czych lon­dyń­skiej poli­cji. Skoro dzwo­niła do mnie w nie­dzielę wie­czo­rem, to raczej nie w celach towa­rzy­skich.

O tym, jak bar­dzo zobo­jęt­nia­łem, może świad­czyć fakt, że led­wie poczu­łem leciut­kie ukłu­cie nie­po­koju. To Ward zawia­do­miła mnie kilka mie­sięcy wcze­śniej, że odcisk palca zna­le­ziony w moim miesz­ka­niu nale­żał do Grace Stra­chan. Od tam­tej pory utrzy­my­wa­li­śmy spo­ra­dyczny kon­takt – na bie­żąco infor­mo­wała mnie o postę­pach w poszu­ki­wa­niu kobiety, która pró­bo­wała mnie zabić. A raczej o ich braku. W tej sytu­acji nawet nie bra­łem pod uwagę moż­li­wo­ści, że jej tele­fon może mieć zwią­zek z czym­kol­wiek poza pracą.

I rze­czy­wi­ście. Na pod­da­szu opusz­czo­nego szpi­tala w Bla­ken­he­ath, w pół­noc­nym Lon­dy­nie, zna­le­ziono ciało. Stara lecz­nica już od wielu lat stała pusta, nawie­dzana jedy­nie przez pija­ków, nar­ko­ma­nów i osoby bez­domne. Nie­zi­den­ty­fi­ko­wane szczątki spra­wiały wra­że­nie dość sta­rych, a z uwagi na ich kiep­ski stan potrzebna była kon­sul­ta­cja antro­po­loga kry­mi­na­li­stycz­nego. Skoro miesz­kam w oko­licy, to może mógł­bym zaj­rzeć na chwilę?

Mógł­bym.

Nie tak wyobra­ża­łem sobie ostatni wie­czór z Rachel przed trzy­mie­sięczną roz­łąką. Powie­działa mi jed­nak, że lepiej będzie, jeśli pojadę do pracy, niż żeby­śmy snuli się po miesz­ka­niu przy­bici zbli­ża­ją­cym się nie­uchron­nie poże­gna­niem. No jedź, powie­działa, cze­kają na cie­bie.

W zapa­da­ją­cym mroku jecha­łem do Świę­tego Judy. Nie zna­łem Bla­ken­he­ath, ale po uli­cach było widać, że dziel­nica sta­nowi typowy tygiel róż­nych kul­tur. Kara­ib­skie, azja­tyc­kie i euro­pej­skie sklepy i bary z jedze­niem na wynos sąsia­do­wały z obskur­nymi loka­lami użyt­ko­wymi zamknię­tymi na głu­cho. Liczba tych ostat­nich wzra­stała, im dalej się zapusz­cza­łem, aż zaczęły mnie ota­czać cał­ko­wi­cie wylud­nione ulice. W końcu wyrósł przede mną wysoki mur bie­gnący rów­no­le­gle do drogi. Kamienna ściana była zwień­czona sta­rymi żela­znymi prę­tami, przez które wysta­wały nie­przy­ci­nane gałę­zie, jakby drzewa pró­bo­wały stam­tąd uciec. Myśla­łem, że to park, dopóki nie dotar­łem do wej­ścia. Nad kamien­nymi fila­rami bramy wzno­sił się zardze­wiały łuk z kutego żelaza, na któ­rym wid­niał wyko­nany dużymi, zdob­nymi lite­rami napis „Szpi­tal Kró­lew­ski im. Świę­tego Judy”.

Obok, na murze, wisiał żało­sny, obe­rwany pla­kat z przej­mu­ją­cym hasłem: „Ratujmy Świę­tego Judę”.

Przy jed­nym z fila­rów stała na straży młoda poli­cjantka. Przed­sta­wi­łem się i musia­łem zacze­kać, aż spraw­dzi moje upraw­nie­nia.

– Pro­sto pod­jaz­dem aż do końca – powie­działa.

Kiedy prze­je­cha­łem przez łukową bramę, reflek­tory samo­chodu oświe­tliły tablicę z mapą szpi­tala, tak wybla­kłą, że prak­tycz­nie nie­czy­telną. Moje począt­kowe sko­ja­rze­nie z par­kiem nie było zupeł­nie chy­bione. Doj­rzałe drzewa zasła­niały mur, domy­śla­łem się, że cały teren musiał kie­dyś być pełen pawi­lo­nów roz­rzu­co­nych wśród zie­leni. Teraz nie było tu niczego. Po zbu­rzo­nych budyn­kach zostały tylko nie­chlujne sterty cegieł i betonu.

Czu­łem się, jak­bym jechał przez zbom­bar­do­wane mia­sto, ciemne i wylud­nione. Mrok roz­ja­śniały jedy­nie jasne snopy reflek­to­rów auta. Gęste drzewa i wysoki mur sku­tecz­nie blo­ko­wały dopływ świa­tła z oko­licz­nych ulic, przez co teren zda­wał się znacz­nie sil­niej odizo­lo­wany niż w rze­czy­wi­sto­ści. Minąw­szy kolejną kupę gruzu, zoba­czy­łem wresz­cie radio­wozy i fur­go­netki poli­cyjne zapar­ko­wane na dzie­dzińcu przed oca­la­łym szpi­ta­lem. Wik­to­riań­ski budy­nek miał trzy pię­tra i sze­ro­kie schody pro­wa­dzące do cen­tral­nego por­tyku w stylu grec­kim. Zabite deskami okna ziały ślepo w poczer­nia­łych kamien­nych ścia­nach, ale gmach, choć zruj­no­wany, zacho­wał dawny maje­stat i wiel­kość. Gzymsy były bogato rzeź­bione, a por­tyk wspie­rał się na żło­bio­nych kamien­nych kolum­nach. Nad wszyst­kim góro­wała kan­cia­sta syl­wetka wieży zega­ro­wej wzno­sząca się ze spa­dzi­stego dachu – na tle noc­nego nieba przy­po­mi­nała surowy, karzący palec.

Znowu poda­łem swoje dane i wysłano mnie do przy­czepy, żebym prze­brał się w kom­bi­ne­zon i zało­żył sprzęt ochronny. Na scho­dach pro­wa­dzą­cych do głów­nego wej­ścia cze­kał już na mnie Whe­lan, który przed­sta­wił się jako zastępca Ward. Wiel­kie podwójne wrota, pokryte graf­fiti, zostały otwarte na oścież. Wewnątrz było chłodno i wil­gotno. W powie­trzu uno­siła się ostra woń stę­chli­zny, ple­śni i moczu. W daw­nym holu głów­nym usta­wiono lampy, które oświe­tlały pokryte zacie­kami ściany z wybrzu­szo­nym tyn­kiem i zasy­paną gru­zem pod­łogę. Z boku znaj­do­wał się prze­szklony boks z szyl­dem „Ambu­la­to­rium”.

Wala­jące się wszę­dzie puszki po piwie i puste butelki, a także zwę­glone pozo­sta­ło­ści po ogni­skach świad­czyły jed­nak, że szpi­tal mie­wał jesz­cze odwie­dza­ją­cych. Moje kroki nio­sły się głu­chym echem, kiedy wdra­py­wa­łem się po krę­tych scho­dach wokół szybu dawno nie­czyn­nej windy. Reflek­tory usta­wione na pode­stach oświe­tlały zaku­rzone tabliczki wska­zu­jące drogę do pra­cowni rent­ge­now­skiej, badań endo­sko­po­wych, EKG i innych dawno zapo­mnia­nych gabi­ne­tów.

– Typowy szpi­tal – wydy­szał Whe­lan, kiedy dotar­li­śmy do szczytu scho­dów. Choć poko­na­li­śmy zale­d­wie trzy pię­tra, wyso­kie sufity znacz­nie wydłu­żyły drogę. – Jeśli nawet pacjent zgło­siłby się zdrowy, to wła­że­nie po tych scho­dach by go wykoń­czyło.

Ruszył przed sie­bie dłu­gim kory­ta­rzem, wzdłuż któ­rego usta­wiono jesz­cze wię­cej lamp. Mija­li­śmy opu­sto­szałe sale z zamon­to­wa­nymi w cięż­kich drzwiach małymi szyb­kami umoż­li­wia­ją­cymi zaj­rze­nie w ciem­ność. Okru­chy tynku chrzę­ściły nam pod butami, a prze­gniły sufit miej­scami cał­kiem odpadł, odsła­nia­jąc gołe drew­niane listwy. Tutaj bute­lek i puszek było znacz­nie mniej, ale nic dziw­nego – po co się wspi­nać taki kawał drogi, żeby urzą­dzić liba­cję?

Świa­tła dopro­wa­dziły nas do roz­kła­da­nej alu­mi­nio­wej dra­binki, nowej i błysz­czą­cej, dziw­nie kon­tra­stu­ją­cej z nędzą oto­cze­nia. Dra­bina wio­dła do pro­sto­kąt­nego włazu w sufi­cie, skąd uło­żono chod­nik z meta­lo­wych pły­tek do miej­sca, w któ­rym cze­kała już Ward z resztą zespołu.

A także ciało.

Teraz znów mu się przyj­rza­łem, pocie­ra­jąc głowę w miej­scu, któ­rym ude­rzy­łem w belkę.

– Wła­śnie mie­li­śmy zaczy­nać – powie­działa Ward. – Zna pan pro­fe­sora Con­rada?

Zna­łem, choć tylko ze sły­sze­nia. Kiedy zaczy­na­łem karierę antro­po­loga sądo­wego, on był już uzna­nym pato­lo­giem, budzą­cym powszechny postrach z powodu swo­jego wybu­cho­wego tem­pe­ra­mentu. Teraz musiał być już sporo po sześć­dzie­siątce, ale naj­wy­raź­niej wcale z wie­kiem nie zła­god­niał. Spo­glą­dał na mnie srogo spod siwych, krza­cza­stych i surowo zmarsz­czo­nych brwi.

– Miło, że zechciał pan do nas dołą­czyć – rzu­cił zza maski.

Nie potra­fi­łem stwier­dzić, czy w tym suchym, piskli­wym gło­sie pobrzmie­wała przy­gana. Nagle wydało mi się, że znów kąci­kiem oka uchwy­ci­łem ruch w cie­niu pod dachem, ale i tym razem posta­no­wi­łem to zigno­ro­wać. Wystar­cza­jąco już się dziś skom­pro­mi­to­wa­łem.

– Dobrze, skoro już wszy­scy jeste­śmy – powie­działa Ward, patrząc na mnie z unie­sioną brwią – to bierzmy się do roboty. No dalej, ruchy.

Bez­ce­re­mo­nial­nie szturch­nęła sto­ją­cego obok tech­nika kry­mi­na­li­stycz­nego. Zro­biło się małe zamie­sza­nie, wszy­scy się prze­su­wali, żeby zro­bić mi miej­sce. Alu­mi­niowe płytki uło­żono wokół zawi­nię­tych w pla­stik zwłok, przy­go­to­wu­jąc plat­formę robo­czą. Mię­dzy niskim stro­pem z jed­nej strony a komi­nem z dru­giej było jed­nak bar­dzo cia­sno, a lampy grzały nie­mi­ło­sier­nie.

– Szpi­tal jest zamknięty od wielu lat, więc bywają tu głów­nie włó­czę­dzy i ćpuny – mówiła Ward, a ja tym­cza­sem pod­sze­dłem bli­żej, żeby się lepiej przyj­rzeć. – Jesz­cze parę mie­sięcy temu odcho­dziła tu też grub­sza dilerka, ale potem zaczęły się roboty roz­biór­kowe. Możemy mieć do czy­nie­nia albo z przedaw­ko­wa­niem, albo z próbą ukry­cia tra­gicz­nych skut­ków ostrej wymiany zdań.

Typowe przy­czyny zgonu w każ­dej meli­nie. Przyj­rza­łem się wysu­szo­nemu ciału czę­ściowo zasło­nię­temu pla­sti­kową płachtą.

– Kto to zna­lazł, ktoś z ekipy roz­biór­ko­wej?

Ward pokrę­ciła głową.

– Powinni spraw­dzić strych, ale wąt­pię, czy zapu­ścili się tak daleko. Nie, to był ktoś z towa­rzy­stwa ochrony nie­to­pe­rzy. Przy­szedł tu na inspek­cję i cze­kała go przy­kra nie­spo­dzianka.

– Nie­to­pe­rzy?

– Podobno jest tu kolo­nia nie­ja­kich gac­ków wiel­ko­uchów. – W jej gło­sie zabrzmiała nutka sar­ka­zmu. – To gatu­nek pod ochroną, więc musimy uwa­żać, żeby im nie prze­szka­dzać.

Zer­k­ną­łem w ciem­ność nad głową. A więc te ruchy nie były wytwo­rem mojej wyobraźni.

– Dewe­lo­per pla­nuje zrów­nać wszyst­kie budynki z zie­mią i wybu­do­wać w tym miej­scu nowy kom­pleks biu­rowy – cią­gnęła Ward. – Miesz­kańcy się zbun­to­wali, więc sprawa z nie­to­pe­rzami to kolejna z wielu przy­czyn opóź­nie­nia roz­biórki. Pro­te­stu­jący są zachwy­ceni, bo to ozna­cza odro­cze­nie egze­ku­cji Świę­tego Judy, prak­tycz­nie w ostat­niej chwili. Dopóki nie­to­pe­rze nie zostaną prze­sie­dlone, czy co tam się z nimi robi, roboty będą stały.

– To nie­zwy­kle fascy­nu­jące, ale musia­łem odwo­łać umó­wioną kola­cję, żeby tu przy­je­chać – powie­dział szorstko Con­rad. – Wolał­bym nie sie­dzieć tu do rana.

Igno­ru­jąc wście­kłe spoj­rze­nie, jakim spio­ru­no­wała go Ward, pato­log przy­kuc­nął sztywno obok ciała. Prze­sze­dłem na drugą stronę i też przy­klęk­ną­łem. Oto­czona aure­olą cien­kich wło­sów twarz w pla­sti­ko­wej płach­cie była pomarsz­czona jak per­ga­min. Ziały w niej puste oczo­doły, z nosa i uszu zostały resztki. Pod wszech­obec­nym na stry­chu zapa­chem kurzu i sta­rego drewna dawało się wyczuć inną woń ema­nu­jącą z wnę­trza kokonu, słodką i pyli­stą.

– Wyraź­nie nie żyje już od dłuż­szego czasu – stwier­dził Con­rad, jakby rzu­cał luźną uwagę na temat pogody. – Zwłoki wyglą­dają na cał­ko­wi­cie zmu­mi­fi­ko­wane.

Nie do końca, pomy­śla­łem, ale na razie zacho­wa­łem to dla sie­bie.

– Czy to natu­ralny pro­ces? – zapy­tała Ward z powąt­pie­wa­niem. Pato­log albo nie dosły­szał, albo wolał nie odpo­wia­dać.

– Nie­wy­klu­czone – odpar­łem zamiast niego. Mumi­fi­ka­cja mogła zacho­dzić natu­ral­nie z wielu róż­nych powo­dów, na kwa­śnych tor­fo­wi­skach czy w eks­tre­mal­nie niskich tem­pe­ra­tu­rach. Tutaj jed­nak mie­li­śmy do czy­nie­nia z czymś innym. Rozej­rza­łem się po ciem­nym stry­chu i zauwa­ży­łem, że wiszące wokół paję­czyny falują lekko, poru­szane sła­bym prą­dem powietrz­nym. – Mamy tu prak­tycz­nie ide­alne warunki do mumi­fi­ka­cji. Jest gorąco i na pewno sucho przez cały rok, nawet zimą. Na takim dużym stry­chu jest świetna wen­ty­la­cja, więc prze­pływ powie­trza wycią­gnie wil­goć.

Tym­cza­sem Con­rad powoli roz­chy­lał pla­stik, odsła­nia­jąc ramiona i klatkę pier­siową ofiary. Zwłoki leżały na ple­cach, nieco wykrę­cone i sku­lone w obję­ciach pla­stikowej płachty jak mar­twy ptak w gnieź­dzie. Brzuch i dolna część ciała na­dal tkwiły w koko­nie, ale już teraz było widać, że to nie­duża osoba. Na oko wyglą­dała na nasto­latka albo drob­nego doro­słego. Miała na sobie złach­ma­nioną żółtą koszulkę popla­mioną pły­nami wydzie­la­nymi w pro­ce­sie roz­kładu. Krót­kie rękawki odsła­niały ramiona i dło­nie, z któ­rych zostały tylko ścię­gna i kości obcią­gnięte suchą, per­ga­mi­nową skórą, taką jak na twa­rzy.

– Wygląda na to, że ktoś upo­zo­wał ręce – powie­działa Ward, przy­glą­da­jąc się szpo­nia­stym dło­niom uło­żo­nym na kości­stej piersi tak, jakby ciało leżało w trum­nie, a nie w pla­sti­ko­wej płach­cie. – Poświę­cił na to chwilę. To suge­ruje skru­chę, a przy­naj­mniej sza­cu­nek. Może sprawca ją znał.

„Ją”? Spoj­rza­łem na Ward z zasko­cze­niem. Nic nie suge­ro­wało, że zwłoki są płci żeń­skiej, a bio­rąc pod uwagę ich stan, usta­le­nie tego może zająć wiele dni. O ile nie znaj­dziemy jakie­goś dowodu toż­sa­mo­ści.

– Tro­chę za wcze­śnie na żeń­skie zaimki, skoro jesz­cze nie usta­li­li­śmy płci, nie sądzi pani? – zauwa­żył Con­rad, gro­miąc ją wzro­kiem.

Nawet na tym małym kawałku twa­rzy Ward nie­scho­wa­nym pod maską i kap­tu­rem dało się zauwa­żyć rumie­niec. Może to zwy­kłe prze­ję­zy­cze­nie, ale nie powinno się było przy­tra­fić pro­wa­dzą­cej śledz­two.

– Może pan okre­ślić, ile czasu w przy­bli­że­niu minęło od zgonu? – zapy­tała szybko, pró­bu­jąc zatrzeć złe wra­że­nie po wpadce.

– Nie, nie mogę – odparł pato­log, nie pod­no­sząc głowy. – Może pani nie sły­szała, ale mówi­łem, że zwłoki są zmu­mi­fi­ko­wane.

Tym razem twarz Ward pociem­niała nie ze wstydu, a z wście­kło­ści. Con­rad miał jed­nak rację. Na tym pozio­mie wysu­sze­nia ciała wszel­kie zmiany fizyczne postę­po­wały tak wolno, że prak­tycz­nie nie­zau­wa­żal­nie. Zda­rzało się, że ludz­kie szczątki, które ule­gły natu­ral­nej mumi­fi­ka­cji, zacho­wy­wały się na setki lat, a nawet dłu­żej.

– Trudno sobie wyobra­zić, żeby ktoś ukrył tu ciało, kiedy szpi­tal jesz­cze nor­mal­nie dzia­łał – zauwa­żył Whe­lan, prze­ry­wa­jąc nie­zręczną ciszę. – To musiało być już po zamknię­ciu.

– A kiedy go zamknięto? – zapy­ta­łem.

– Jakieś dzie­sięć, jede­na­ście lat temu. Wzbu­dziło to powszechne nie­za­do­wo­le­nie.

– No dobra, to górna gra­nica, ale nie­wiele nam to daje – powie­działa Ward. – Jaki jest naj­krót­szy czas, w któ­rym ciało mogłoby ulec mumi­fi­ka­cji w takim stop­niu? Wystar­czy­łoby mniej niż dzie­sięć lat?

– W odpo­wied­nich warun­kach ow­szem – odpar­łem. – Latem było tu na pewno bar­dzo gorąco, co przy­śpie­szy­łoby pro­ces. Ale po pobież­nych oglę­dzi­nach sądzę, że zwłoki prze­le­żały tu co naj­mniej dwa sezony let­nie. Pra­wie w ogóle nie śmier­dzą, nawet w tym gorącu, co suge­ruje, że pro­ces mumi­fi­ka­cji dobiegł końca już jakiś czas temu.

– Świet­nie. Czyli czas zgonu usta­lamy na mię­dzy pięt­na­ście–szes­na­ście mie­sięcy a dzie­sięć lat temu. Wąskie okienko, nie ma co.

Nie­wiele mogłem na to odpo­wie­dzieć, więc nawet nie pró­bo­wa­łem. Con­rad dalej odwi­jał płachtę. Sztywny pla­stik był brudny, pokryty pyłem cemen­to­wym czy gip­so­wym i smu­gami nie­bie­skiej farby. Moją uwagę przy­kuło raczej to, czego bra­ko­wało, ale wtedy pato­log roz­wi­nął kokon otu­la­jący dolną połowę ciała i na chwilę zapo­mnia­łem o wszyst­kim innym.

Nogi były czę­ściowo pod­ku­lone, zgięte razem i prze­chy­lone na jedną stronę. Zostały z nich głów­nie skóra i kości pod krótką dżin­sową spód­niczką pokrytą takimi samymi pla­mami jak krótka koszulka. Ta zresztą pod­je­chała jesz­cze wyżej, zwi­ja­jąc się tuż pod klatką pier­siową i odsła­nia­jąc brzuch. A raczej to, co z niego zostało. Więk­szość jamy brzuszno-mied­nicz­nej, od dol­nych żeber do kości łono­wej, ziała otwo­rem. Spo­czy­wa­jące w niej resztki narzą­dów wewnętrz­nych ule­gły tak daleko posu­nię­tej atro­fii i degra­da­cji, że nie dało się ich roz­po­znać.

Ale to nie dla­tego wszy­scy nagle zamil­kli. W brzu­chu leżało coś, co przy­po­mi­nało blade gałązki. Na ten widok coś się we mnie skrę­ciło, a Ward tak gwał­tow­nie nabrała powie­trza, że nie mia­łem wąt­pli­wo­ści: ona też je roz­po­znała.

– Szczury się do niej dorwały – stwier­dził jeden z tech­ni­ków, wycią­ga­jąc szyję, żeby się lepiej przyj­rzeć. – Jeden chyba zdechł w środku.

– Nie wyga­duj bzdur. I tro­chę sza­cunku – zwró­cił mu uwagę Whe­lan miaż­dżą­cym tonem.

– No co? Ja tylko…

– To płód – powie­działa cicho Ward. – Była w ciąży.

Wyglą­dała na głę­boko poru­szoną, jakby to odkry­cie nad­wą­tliło jej zawo­dową znie­czu­licę i obiek­ty­wizm. Whe­lan posłał wino­wajcy spoj­rze­nie zapo­wia­da­jące, że jesz­cze się poli­czą, po czym zwró­cił się do Ward:

– Czyli miała pani rację, że to kobieta.

Rze­czy­wi­ście, choć prze­cież Ward nie mogła o tym wie­dzieć.

– Jaki jest wiek płodu?

– Sądząc po roz­mia­rze i stop­niu roz­woju, jakieś sześć, sie­dem mie­sięcy – odpar­łem.

Con­rad nie uczest­ni­czył w roz­mo­wie. Zigno­ro­wał jamę brzuszną, jakby jej zawar­tość była zupeł­nie nie­istotna, i sku­pił się na czymś innym.

– Ciąża pomaga – mruk­nął, bar­dziej chyba do sie­bie niż do kogoś z nas. – Skoro była w wieku roz­rod­czym, to tro­chę zawęża krąg poszu­ki­wań. Odzież kom­pletna, z bie­li­zną włącz­nie, a więc brak ewi­dent­nych śla­dów napa­ści sek­su­al­nej. Choć to oczy­wi­ście nie­roz­strzy­ga­jące.

– Nie jest jed­nak grubo ubrana. Żad­nej kurtki, tylko koszulka i spód­nica – dodała Ward. – Bez raj­stop, co suge­ruje, że mogła umrzeć latem.

Whe­lan poki­wał głową na boki jak waha­dłem.

– Chyba że zabito ją w jakimś ogrze­wa­nym pomiesz­cze­niu, a potem prze­nie­siono tutaj. Moja żona nawet zimą nie wkłada w domu swe­tra. Pod­kręca cen­tralne, a ja mam się mar­twić o rachunki.

Ward chyba go nie słu­chała.

– A co z… z brzu­chem? To może być robota szczu­rów czy raczej jakaś rana?

– Pro­szę mnie zapy­tać po sek­cji – powie­dział Con­rad. Potem jed­nak się zamy­ślił. – Szczury chęt­niej dobra­łyby się do otwar­tej rany, więc nie­wy­klu­czone, że dźgnięto ją nożem. Nie wycią­gajmy jed­nak pochop­nych wnio­sków. Zwróćmy uwagę cho­ciażby na brak widocz­nych plam krwi na ubra­niach, co suge­ruje, że jeśli doszło do jakie­goś urazu, nie spo­wo­do­wał on obfi­tego krwo­toku.

Miał rację. Łatwo byłoby zało­żyć, że widzimy jakąś strasz­liwą ranę, ale dobrze wie­dzia­łem, jakie natura zna sztuczki. Na razie mogłem być pewien tylko jed­nej rze­czy.

– Prze­miesz­czono ją.

Oczy wszyst­kich zwró­ciły się na mnie. Nie zamie­rza­łem walić tak pro­sto z mostu, ale widok malut­kiego szkie­letu tkwią­cego na­dal w łonie matki musiał poru­szyć mnie bar­dziej, niż przy­pusz­cza­łem.

– Jej ciało było przed­tem gdzie indziej – cią­gną­łem. – Przy­nie­siono je tutaj już po mumi­fi­ka­cji.

Con­rad sap­nął z roz­draż­nie­niem.

– Tak, ma pan rację.

– Jest pan pewny? – zapy­tała Ward.

Ski­ną­łem głową.

– Kości płodu nie znaj­dują się w pozy­cji ana­to­micz­nej. Są pomie­szane w znacz­nie więk­szym stop­niu, niż można by się spo­dzie­wać, nawet bio­rąc pod uwagę ewen­tu­alne ataki padli­no­żer­ców. To wska­zuje, że pod­dano je gwał­tow­nemu ruchowi, kiedy w macicy nie było już wód pło­do­wych, które zamor­ty­zo­wa­łyby wstrząsy.

– Ciało było zawi­nięte w pla­stik – zauwa­żył Whe­lan. – Może wtedy do tego doszło?

– Moż­liwe. Zwłoki nie ule­głyby mumi­fi­ka­cji, gdyby cały czas były owi­nięte plan­deką. W środku zebra­łaby się wil­goć i nor­mal­nie by zgniły. Gdyby tak się stało, pla­stik byłby wysma­ro­wany pły­nami, tak jak ubra­nia.

– Czyli naj­pierw ule­gły mumi­fi­ka­cji, a potem zostały zawi­nięte? – upew­niła się Ward.

– Naj­pew­niej. No i jesz­cze to. – Wska­za­łem kilka ciem­nych, podob­nych do ryżu łusek, które tkwiły w fał­dach odzieży. – Powinno być tu znacz­nie wię­cej powłok poczwa­rek much plu­jek. Gdyby denatka leżała tu cały czas, wala­łyby się dookoła.

– A skąd w ogóle wzię­łyby się tu muchy? – Ward zmarsz­czyła czoło. – Ciemno, choć oko wykol. Nic by nie widziały.

– Nie musia­łyby widzieć, pro­wa­dziłby je zapach. – Powszech­nie zakła­dało się, że muchy plujki nie latają w ciem­no­ści, ale brak świa­tła nie wystar­czał, żeby odstra­szyć te wytrwałe owady. – To praw­do­po­dob­nie powłoczki po pluj­kach bur­czało. Jeśli jest za ciemno na lata­nie, to po pro­stu pod­peł­zają do ciała.

– Uro­cza wizja – powie­dział Whe­lan, krzy­wiąc twarz w gry­ma­sie.

Ward zer­k­nęła na niego z iry­ta­cją.

– Ale skąd muchy, skoro ciało ule­gło mumi­fi­ka­cji? To by ich nie znie­chę­ciło?

– Nie, jeśli wcze­śniej doszło do roz­kładu – wyja­śni­łem. – Po pla­mach na odzieży widać, że naj­pierw ciało zaczęło gnić, dopiero potem wyschło. Muchom wię­cej nie trzeba.

Pluj­ko­wate potra­fią wywę­szyć gni­jące szczątki z odle­gło­ści ponad kilo­me­tra, namie­rzyć cel i zło­żyć jaja w oczach, nosie i wszel­kich innych dostęp­nych otwo­rach. Choć brak śla­dów krwi na ubra­niach kobiety suge­ro­wał, że raczej nie odnio­sła poważ­nych obra­żeń, wystar­czy­łaby nawet mała ranka, żeby przy­cią­gnąć muchy. Nawi­ga­cja po stry­chu zajęła im pew­nie tro­chę czasu, ale i tak zaczęły skła­dać jaja na długo przed przy­by­ciem pierw­szego szczura. Po wyklu­ciu żar­łoczne larwy zaczęły się żywić mar­twą tkanką, powięk­sza­jąc pier­wotną ranę, a następ­nie powta­rzały cykl repro­duk­cyjny aż do momentu mumi­fi­ka­cji ciała, które następ­nie porzu­ciły.

Ward na­dal marsz­czyła brwi.

– Czyli twier­dzi­cie, że zabito ją gdzie indziej, a potem przy­nie­siono tutaj?

– Nie­ko­niecz­nie. – Zer­k­ną­łem na Con­rada, na wypa­dek gdyby chciał odpo­wie­dzieć. Pato­log jed­nak znów zajął się dokład­nymi oglę­dzi­nami zwłok. – Gdzie­kol­wiek zwłoki leżały wcze­śniej, musiało to być w warun­kach nie­mal iden­tycz­nych z tymi tutaj. Sucho, dobry prze­wiew i wysoka tem­pe­ra­tura, żeby szybko roz­po­czął się pro­ces mumi­fi­ka­cji. To dość wyśru­bo­wane wymogi.

– Myśli pan, że leżała tu od początku, tylko prze­nie­siono ją z innej czę­ści stry­chu? – spy­tała Ward.

– Na pod­sta­wie tego, co tu widzę, mogę stwier­dzić, że to moż­liwe.

– To absurd – ziry­to­wał się Whe­lan. – Jaki w tym sens? Jeśli ktoś się mar­twił, że ciało zosta­nie zna­le­zione, to czemu nie prze­niósł go gdzie indziej? I po co cze­kać z prze­no­si­nami do mumi­fi­ka­cji?

– Nie wiem – przy­zna­łem. – Ale tak czy ina­czej uwa­żam, że powin­ni­ście prze­szu­kać cały strych pod kątem powłok poczwa­rek.

– Dobra, spraw­dzimy. – Ward nie odry­wała wzroku od pato­loga. Nie zwra­cał naj­mniej­szej uwagi na naszą roz­mowę, pochy­lał się do przodu nad sple­cio­nymi dłońmi denatki. – Zna­lazł pan coś jesz­cze, pro­fe­so­rze?

– Opuszki pal­ców są znacz­nie uszko­dzone. Czę­ściowo może to być robota gry­zoni, ale wydaje mi się, że nie tylko.

– Mogę zer­k­nąć? – popro­si­łem.

Odsu­nął się, żebym mógł się zbli­żyć. Ze względu na stan, w jakim znaj­do­wały się zwłoki, trudno było oce­nić, które urazy nastą­piły przed śmier­cią, a które po niej. Kawałki wyschnię­tych pal­ców zostały obgry­zione przez ostre ząbki, a paznok­cie zaczęły odpa­dać na eta­pie począt­ko­wego roz­kładu. Jed­nak same opuszki pal­ców wyglą­dały na poszar­pane, paznok­cie zaś były poła­mane i roz­war­stwione, a jed­nego w ogóle bra­ko­wało.

– Wydaje mi się, że nie można tego zrzu­cić na szczury. Sądzę, że przy­naj­mniej czę­ści doko­nano jesz­cze za jej życia – powie­dzia­łem.

– Macie na myśli tor­tury?

– Upar­cie zadaje pani pyta­nia, na które nie jeste­śmy w sta­nie odpo­wie­dzieć – odparł kąśli­wie Con­rad. Pod­niósł się z klę­czek, strze­liło mu w kola­nach. – Mnie już wystar­czy. Po zabez­pie­cze­niu dłoni pro­szę prze­trans­por­to­wać ciało do kost­nicy. Można chyba spo­koj­nie stwier­dzić…

Urwał, bo w tym momen­cie jakiś cień śmi­gnął nam nad gło­wami z trze­po­tli­wym odgło­sem, przy­po­mi­na­ją­cym szyb­kie kart­ko­wa­nie książki. Lot nie­to­pe­rza trwał może sekundę, ale zdą­żył wystra­szyć pato­loga. Con­rad zato­czył się do tyłu i zestą­pił z pro­wi­zo­rycz­nego chod­nika, gwał­tow­nie wyma­chu­jąc rękami. Jego stopa z suchym trza­skiem prze­biła się przez cienki sufit, a kilka warstw brud­nego mate­riału izo­la­cyj­nego wzbiło w powie­trze tumany kurzu. Whe­lan zdo­łał zła­pać go za nad­gar­stek, zanim pole­ciał do tyłu, i przez uła­mek sekundy wyda­wało mi się, że go utrzyma i wszystko skoń­czy się dobrze.

A potem, przy akom­pa­nia­men­cie huku walą­cych się belek i frag­men­tów tynku, Con­rad znik­nął – a wraz z nim cały kawał pod­łogi stry­chu znaj­du­jący się pod jego stopą.

ROZDZIAŁ 3

Cofnąć się! Wszy­scy do tyłu! – wrza­snęła, krztu­sząc się, Ward.

W powie­trzu uno­siły się tumany kurzu i błysz­czą­cych dro­bi­nek wełny szkla­nej. Wszy­scy zano­si­li­śmy się kasz­lem, papie­rowe maseczki nie zapew­niały ade­kwat­nej ochrony przed gęstymi opa­rami. Z uczu­ciem pia­sku w oczach spoj­rza­łem w dziurę zie­jącą w pod­ło­dze. Jeden z reflek­to­rów spadł razem z meta­lową płytką i teraz leżał obok niej, posy­ła­jąc snop świa­tła w ciem­ność na dole.

– Do pana też mówię – dodała Ward, sta­jąc obok mnie. Po roz­ło­żo­nych płyt­kach zbli­żyła się ostroż­nie do dziury. Z kra­wę­dzi zwi­sały podarte pasma mate­riału izo­la­cyj­nego, zacze­pione na ostrych koń­cach poła­ma­nych lega­rów ster­czą­cych jak oszczepy.

– Panie pro­fe­so­rze! Nic się panu nie stało? – zawo­łała.

Bez odzewu. Wik­to­riań­ski budy­nek miał tak wyso­kie sufity, że upa­dek gro­ził poła­ma­niem kości, zwłasz­cza jeśli spa­dało się z bel­kami stro­po­wymi i meta­lo­wymi pły­tami.

– Nie stój­cie tu jak kołki, leć­cie na dół zoba­czyć, co z nim! – wark­nęła Ward do poli­cjan­tów sto­ją­cych naj­bli­żej wyj­ścia ze stry­chu.

– Legary pew­nie prze­gniły – stwier­dził Whe­lan, kiedy funk­cjo­na­riu­sze pośpie­szyli speł­nić pole­ce­nie. – Powinna pani…

Poki­wała głową, nie­chęt­nie odsu­wa­jąc się od dziury.

– Dobra, wszy­scy won! Powoli, spo­koj­nie, gęsiego, w dużych odstę­pach. No już, ruchy!

Poka­słu­jąc, prze­mie­ści­li­śmy się nie­rów­nym rząd­kiem po meta­lo­wych płyt­kach. Ugi­nały się i pro­sto­wały gwał­tow­nie pod naszymi sto­pami, więc poczu­łem ulgę, kiedy dotar­łem do dra­biny. Scho­dząc z gorą­cego, dusz­nego stry­chu, czu­łem się tak, jak­bym zanu­rzał się w chłod­nej wodzie. Ward i Whe­lan byli ostatni. Nad­ko­mi­sarz zsu­nęła się szybko po dra­bi­nie, a za nią zesko­czył jej pod­władny.

– Wezwij­cie tutaj sani­ta­riu­szy, ale już! – zarzą­dziła, prze­py­cha­jąc się przez tłum kom­bi­ne­zo­nów sku­pio­nych wokół dra­biny. Rozej­rzała się za poli­cjan­tami, któ­rych wysłała na pomoc pato­lo­gowi. – Gdzie Greggs i Patel, do jasnej cho­lery?

Kawa­łek dalej na dłu­gim szpi­tal­nym kory­ta­rzu coś się działo. Z drzwi do jed­nego z oddzia­łów wynu­rzyła się młoda poli­cjantka z latarką i znę­ka­nym wyra­zem twa­rzy.

– Jestem, pro­szę pani.

Ward zigno­ro­wała pod­su­niętą przez kogoś butelkę wody i pode­szła do funk­cjo­na­riuszki.

– Co z nim?

Młoda kobieta pokrę­ciła głową, ner­wowo mru­ga­jąc.

– Yyy, nie wiem…

– Jak to nie wiesz? Na litość… Z drogi, ale już!

Bez­ce­re­mo­nial­nie ode­pchnęła dziew­czynę i ruszyła w stronę oddziału za jej ple­cami.

– Tam go nie ma, pro­szę pani.

– No to gdzie niby jest?

– Nie… eee, nie możemy go zna­leźć.

– Jak to nie może­cie go zna­leźć? Psia­krew, prze­cież się nie roz­pły­nął w powie­trzu!

W głębi ciem­nego kory­ta­rza poja­wił się snop świa­tła z latarki. Ward odwró­ciła się w tamtą stronę. Drugi z poli­cjan­tów, któ­rych wysłała na dół, śpie­szył w naszym kie­runku.

– Od tego kory­ta­rza odcho­dzą jesz­cze inne – wydy­szał. – Spraw­dzi­li­śmy na sali bez­po­śred­nio pod miej­scem, z któ­rego spadł, a ja przed chwilą prze­szu­ka­łem jesz­cze sąsiedni oddział, ale ni­gdzie go nie ma.

– Prze­cież po upadku z takiej wyso­ko­ści nie mógł sobie po pro­stu wstać i pójść!

– No tak. To zna­czy może by i mógł, ale… – Poli­cjant się zawa­hał, jakby nie był pewny, czy mówić dalej. – Ni­gdzie nie widzę dziury w sufi­cie.

– No to chyba szu­ka­cie w złym miej­scu, co nie? Psia­krew, daj mi to. – Ward wyrwała mu latarkę z ręki i zwró­ciła się do Whe­lana. – Jack, macie mi prze­szu­kać całe pię­tro. Każdą salę. I co z tymi sani­ta­riu­szami, do jasnej cho­lery?

– Zaraz będą, pro­szę pani.

Whe­lan zaczął rzu­cać roz­kazy, więc ja też wystą­pi­łem do przodu, ale komi­sarz pokrę­cił głową.

– Pan nie, panie dok­to­rze. Z całym sza­cun­kiem, jed­nego eks­perta od kry­mi­na­li­styki już stra­ci­li­śmy. Pro­szę się ni­gdzie nie ruszać, dopóki się nie upew­nimy, że inne pię­tra się nie zawalą.

Zro­zu­mia­łem, że dys­ku­sje nie mają sensu. Mimo fru­stra­cji zosta­łem posłusz­nie u stóp dra­biny, pod­czas gdy reszta roz­bie­gła się po pię­trze, kre­śląc w ciem­no­ści zyg­zaki świa­tłem lata­rek. Zni­kali kolejno w przy­le­głych kory­ta­rzach i salach. Kiedy uci­chły krzyki i tupa­nie, pod­nio­słem głowę i spoj­rza­łem na wej­ście na strych. Whe­lan kazał mi się nie ruszać, ale prze­cież nie mogłem tak bez­czyn­nie tu tkwić.

Wdra­pa­łem się po dra­bi­nie i wetkną­łem głowę na pod­da­sze. W powie­trzu wciąż wisiała chmura pyłu, w świe­tle reflek­to­rów wyglą­dała jak dym. Z dołu dobie­gało woła­nie poli­cjan­tów nio­sące się echem po kory­ta­rzu. Z tego, co sły­sza­łem, nie udało im się jesz­cze zna­leźć pato­loga, ale teraz na wła­sne oczy prze­ko­na­łem się, że namie­rze­nie go rze­czy­wi­ście mogło nie być takie pro­ste. Dra­binę, na któ­rej sta­łem, dzie­liło jakieś trzy­dzie­ści, czter­dzie­ści metrów od miej­sca, gdzie Con­rad prze­le­ciał przez sufit, a roz­kład pię­tra poni­żej dia­me­tral­nie róż­nił się od otwar­tej prze­strzeni pod dachem. Naj­wy­raź­niej łatwo można się było zgu­bić w labi­ryn­cie oddzia­łów, kory­ta­rzy, gabi­ne­tów i pocze­kalni, nie mówiąc o usta­le­niu, gdzie dokład­nie spadł pro­fe­sor.

Tak czy ina­czej, powinni jed­nak byli już go zna­leźć. Prze­stę­po­wa­łem z nogi na nogę na dra­bi­nie, słu­cha­jąc, jak funk­cjo­na­riu­sze nawo­łują się wza­jem­nie. „Kur­czę, dla­czego to tyle trwa?” Od chwili zawa­le­nia się stry­chu minęło już dobre kil­ka­na­ście, o ile nie kil­ka­dzie­siąt minut. Jeśli Con­rad doznał poważ­nych obra­żeń, to być może się teraz wykrwa­wia, a wszy­scy bie­gają w tę i we w tę i nie mogą go zna­leźć.

– Panie pro­fe­so­rze! – zawo­ła­łem.

Odpo­wie­działa mi głu­cha cisza. Zaczą­łem scho­dzić po dra­bi­nie, zde­cy­do­wany dołą­czyć do poszu­ki­wań wbrew ostrze­że­niom Whe­lana, ale nagle wydało mi się, że coś usły­sza­łem. Zamar­łem i prze­chy­li­łem głowę, nasłu­chu­jąc uważ­nie. Odgłos się nie powtó­rzył, ale nie brzmiało mi to jak ele­ment akcji poszu­ki­waw­czej.

Raczej jak jęk.

– Panie pro­fe­so­rze! Sły­szy mnie pan?

Nic. Zaga­pi­łem się na roz­le­głą plamę świa­tła z reflek­to­rów. Kilka mie­sięcy wcze­śniej musia­łem bez­rad­nie patrzeć na śmierć czło­wieka. Do dziś myśla­łem o tym codzien­nie po prze­bu­dze­niu i nie mogłem znieść myśli, że histo­ria może się powtó­rzyć.

A, do dia­bła z Whe­la­nem!

Wspią­łem się z powro­tem na pod­da­sze. Na wszelki wypa­dek spraw­dza­łem każdą płytkę, zanim prze­nio­słem na nią cię­żar całego ciała, ale choć legary pod pod­łogą ugi­nały się i trzesz­czały, spra­wiały wra­że­nie wystar­cza­jąco solid­nych. Sufit zawa­lił się dopiero w chwili, gdy Con­rad upadł bez­po­śred­nio na deski. O ile się nie prze­wrócę, wszystko powinno być w porządku.

Taką przy­naj­mniej mia­łem nadzieję.

Na stry­chu pano­wała dość upiorna atmos­fera, nawet kiedy był pełny ludzi. Teraz, sam, czu­łem się jesz­cze bar­dziej nie­swojo. Blask świa­teł usta­wio­nych wzdłuż pro­wi­zo­rycz­nych chod­ni­ków spra­wiał, że cie­nie zda­wały się głęb­sze, mrocz­niej­sze. Idąc po ugi­na­ją­cych się płyt­kach, roz­glą­da­łem się czuj­nie za nie­to­pe­rzami, żeby nie zasko­czyły mnie tak jak pato­loga, jed­nak ni­gdzie nie było ani śladu tych nie­śmia­łych stwo­rzeń. Podej­rze­wa­łem, że wystra­szyły się hałasu i zamie­sza­nia.

Zawi­nięte w pla­stik zwłoki leżały dokład­nie tam, gdzie je zosta­wi­li­śmy. Bez szwanku prze­trwały zawa­le­nie się pod­łogi, co było dużym plu­sem. Obsze­dłem bokiem ciało kobiety, czu­jąc ukłu­cie wyrzu­tów, że zosta­wiam ją tutaj samą. Teraz musia­łem się jed­nak sku­pić na pomocy żywemu czło­wie­kowi.

Stą­pa­jąc uważ­nie po alu­mi­nio­wych płyt­kach, zbli­ży­łem się do dziury. Nie ufa­łem sta­bil­no­ści pły­tek naj­bli­żej kra­wę­dzi, więc dla pew­no­ści zaha­czy­łem ręką o belkę dachową i dopiero wtedy wycią­gną­łem szyję, żeby zaj­rzeć do pomiesz­cze­nia pod spodem. Dro­binki kurzu wiro­wały powoli w smu­dze świa­tła z prze­wró­co­nego reflek­tora, ale było zbyt ciemno, żeby zoba­czyć, co leży na pod­ło­dze.

– Panie pro­fe­so­rze!

Cisza. Wygrze­ba­łem tele­fon spod kom­bi­ne­zonu ochron­nego i włą­czy­łem latarkę. Cie­nie nie­chęt­nie się wyco­fały, uka­zu­jąc moim oczom bez­ładną stertę poła­ma­nych desek, tynku i izo­la­cji. Nachy­li­łem się jesz­cze dalej, sta­ra­jąc się wypa­trzyć coś wię­cej. Świa­tło latarki prze­mknęło po czymś nie­bie­skim. Cof­ną­łem rękę, pró­bu­jąc jesz­cze raz zna­leźć to miej­sce. Z początku nie rozu­mia­łem, co widzę, ale potem nagle mnie olśniło.

But w folio­wym ochra­nia­czu wysta­jący spod płachty wełny izo­la­cyj­nej.

– Co pan wypra­wia, do jasnej cho­lery?

Mało bra­ko­wało, a upu­ścił­bym tele­fon. Trzy­ma­jąc się mocno belki stro­po­wej, obej­rza­łem się i zoba­czy­łem Whe­lana, który cięż­kim kro­kiem zmie­rzał do mnie po meta­lo­wych płyt­kach.

– Mówi­łem, żeby się pan nie ruszał. Jazda stąd. Już!

– Widać Con­rada.

Zawa­hał się.

– Pro­szę mi poka­zać.

Odsu­ną­łem się.

– Usta­li­li­ście, do któ­rej sali spadł?

– Jesz­cze nie. Roz­kład pomiesz­czeń na dole jest strasz­nie cha­otyczny. Idzie się kory­ta­rzem, potem trzeba zawra­cać, wszystko podzie­lone jaki­miś ścian­kami i prze­pie­rze­niami. Trudno się poła­pać.

Nie powinno być to chyba aż tak trudne, pomy­śla­łem, ale naje­żona postawa komi­sa­rza nie zachę­cała do wygła­sza­nia tego typu uwag. Chwy­cił się mojej belki, nachy­lił nad dziurą i poświe­cił latarką w dół.

– Sły­szy mnie pan, pro­fe­so­rze? – zawo­łał.

Nikt nie odpo­wie­dział.

– Widzi go pan? – zapy­ta­łem.

– Coś widzę – stęk­nął, mru­żąc oczy, żeby lepiej się przyj­rzeć. – Wygląda mi na stopę. Może mogli­by­śmy…

Odgłos kro­ków na alu­mi­nio­wym chod­niku uprze­dził nas, że zbliża się Ward.

– Jezu, Jack, co wy tu odpie­prza­cie?

Odwró­ci­li­śmy się – wyraź­nie wście­kła zmie­rzała w naszą stronę. Dopiero teraz zauwa­ży­łem, że w wor­ko­wa­tym kom­bi­ne­zo­nie ochron­nym poru­sza się bar­dzo nie­zgrab­nie.

– Prze­pra­szam, ja tylko…

– To moja wina – wtrą­ci­łem się. – Wyda­wało mi się, że sły­szę, jak ktoś jęczy.

– Z takiej odle­gło­ści, naprawdę? – Zmie­rzyła mnie scep­tycz­nym spoj­rze­niem. Sam zaczy­na­łem się zasta­na­wiać, czy sobie tego nie wymy­śli­łem. Ale coś prze­cież usły­sza­łem.

– Widać go stąd – dodał Whe­lan, żebym nie musiał się już tłu­ma­czyć.

– Jasny gwint. – Ward zer­k­nęła na zmu­mi­fi­ko­wane szczątki, pró­bu­jąc zła­pać oddech. – Jest przy­tomny? Bła­gam, powiedz­cie, że oddy­cha.

– Trudno powie­dzieć. Leży zako­pany pod połową sufitu i się nie rusza.

– Pokaż­cie.

– To nie­bez­pieczne, pro­szę pani – ostrzegł Whe­lan. – Nie powinna pani była w ogóle tu wcho­dzić.

Nie wiem, co mnie bar­dziej zasko­czyło: fakt, że ode­zwał się tak do zwierzch­niczki, czy że Ward w odpo­wie­dzi nie urwała mu głowy.

– Co ty powiesz? – odparła, pod­cho­dząc bli­żej i łapiąc się po dro­dze belek stro­po­wych dla utrzy­ma­nia rów­no­wagi. Zatrzy­mała się przy zwło­kach sku­lo­nych na środku alu­mi­nio­wych pły­tek, na­dal dysząc ciężko pod maską. – Straż pożarna już tu jedzie ze sprzę­tem ratow­ni­czym, karetka, sani­ta­riu­sze, a my cią­gle nie możemy go zna­leźć. Chry­ste Panie, to jakiś absurd!

– Mogę spró­bo­wać zejść… – zaczą­łem.

– Nie! – wrza­snęli Ward i Whe­lan jed­nym gło­sem. Nad­ko­mi­sarz pokrę­ciła głową. – Stra­żacy nie­długo tu będą z całym sprzę­tem.

– Przez ten czas on może umrzeć.

– Myśli pan, że nie zdaję sobie z tego sprawy?

Whe­lan odchrząk­nął.

– Nie chcę się wtrą­cać, ale dok­tor Hun­ter ma rację, pro­szę pani. Nie wiemy, w jakim sta­nie jest Con­rad, a straż pożarna musi tu doje­chać, a potem jesz­cze wtasz­czyć cały ten ciężki sprzęt na górę. Mógł­bym sko­czyć na dół i zro­bić mały reko­ne­sans, spraw­dzić, na czym sto­imy.

Ward przez chwilę wpa­try­wała się w pod­łogę, trzy­ma­jąc się pod boki.

– Tak zróbmy.

Poli­cjanci z pię­tra niżej, zgod­nie z pole­ce­niami wykrzy­cza­nymi ze stry­chu, szybko podali na górę tele­sko­pową dra­binę. Ward wpu­ściła na pod­da­sze zale­d­wie kilka osób, żeby nie ryzy­ko­wać kolej­nego wypadku. Z początku nie chciała się zgo­dzić, żebym został, ale prze­ko­na­łem ją, że moja wie­dza medyczna może się przy­dać do czasu przy­jazdu pogo­to­wia. W całym tym zamie­sza­niu pra­wie zapo­mnie­li­śmy, skąd w ogóle się tam wszy­scy wzię­li­śmy. Ciała mar­twej kobiety i jej nie­na­ro­dzo­nego dziecka leżały z boku, daleko od dziury, żeby nie ucier­piały w cha­otycz­nej akcji ratow­ni­czej. Na moją prośbę przy­nie­siono pla­sti­kową płachtę i pod­czas gdy Whe­lan z pomocą innego funk­cjo­na­riu­sza zajął się opusz­cza­niem lek­kiej dra­binki do dziury, ja przy­kry­łem zmu­mi­fi­ko­wane zwłoki. Ostroż­nie roz­po­star­łem sze­lesz­czący pla­stik na wysu­szo­nej twa­rzy o szorst­kiej skó­rze cia­sno opi­na­ją­cej kości czaszki. Powinno to zapo­biec dal­szemu zanie­czysz­cze­niu kurzem i szkla­nymi włó­kien­kami, cho­ciaż w głębi serca musia­łem przy­znać, że to nie­je­dyny powód, dla któ­rego chcia­łem ją przy­kryć. Leżała tam sama, przez nikogo nie­od­na­le­ziona, Bóg wie jak długo.

Nie­przy­jem­nie by było ją na­dal igno­ro­wać.

Ku mojej fru­stra­cji Ward kazała mi się trzy­mać z dala od dziury, kiedy Whe­lan opusz­czał dra­binę, sta­ra­jąc się omi­jać gruzy, które zako­pały pato­loga. Prze­sta­wiono reflek­tory, tak żeby świe­ciły w otwór w sufi­cie, ale widocz­ność utrud­niał bar­dzo nie­ko­rzystny kąt. Lampy oświe­tlały stos drewna i izo­la­cji zakry­wa­jący Con­rada, ale reszta pomiesz­cze­nia tonęła w nie­prze­nik­nio­nym mroku.

Whe­lan wolał nie ryzy­ko­wać, sta­wia­jąc dra­binę przy sypią­cej się kra­wę­dzi dziury – zamiast tego oparł ją o jedną z belek pod dachem i mocno przy­wią­zał nylo­nową żyłką. Potrzą­snął nią na próbę, spraw­dza­jąc sta­bil­ność, po czym sta­nął na szcze­blu.

– Uwa­żaj na sie­bie, Jack – powie­działa Ward.

– To jak mycie okien – zażar­to­wał i zaczął scho­dzić w głąb.

Alu­mi­niowa dra­binka zaczęła ryt­micz­nie pod­ska­ki­wać i trzesz­czeć z każ­dym kro­kiem Whe­lana. Trwało to jed­nak tylko kilka chwil i wkrótce dotarł na dół. Ze swo­jego miej­sca go nie widzia­łem, ale głos niósł się cał­kiem dobrze.

– Dobra, jestem na miej­scu. Spró­buję pozdej­mo­wać z niego ten syf…

Roz­le­gło się stęk­nię­cie, a potem jakieś skro­ba­nie i odgłosy prze­su­wa­nia. Z dziury unio­sła się nowa chmura kurzu – to komi­sarz zrzu­cał gruz z nie­szczę­snego pato­loga.

– No, teraz lepiej – wydy­szał ciężko. – Jest nie­źle potur­bo­wany. Wyczu­wam tętno, ale nie wygląda to naj­le­piej. Jedna noga chyba zła­mana, poza tym… O rany, strasz­nie dużo krwi.

– Skąd? – zawo­ła­łem. – Tęt­ni­cza?

– Nie wiem, nie widzę, skąd leci. Wygląda na to, że z nogi, ale ma ją przy­wa­loną, a nie chcę go ruszać, to za duże ryzyko. Jeśli szybko cze­goś nie zro­bimy, to możemy go stra­cić, pani nad­ko­mi­sarz.

Zwró­ci­łem się do Ward:

– Pro­szę mi pozwo­lić, może…

Znie­cier­pli­wiona uci­szyła mnie gestem unie­sio­nej dłoni.

– Musimy się tam dostać, Jack. Widzisz jakieś drzwi albo inne wyj­ście?

– Cze­kaj­cie. – Chwila ciszy. – To nie­zbyt duża sala szpi­talna. Są tu jesz­cze łóżka i jakieś śmieci, ale żad­nych drzwi nie widzę.

– Gdzieś jakieś muszą być.

– Nie, wygląda na to, że ktoś zamu­ro­wał wyj­ście i… kurwa!

Nagle roz­legł się jakiś łoskot.

– Jack? Jack! Nic ci nie jest?

Whe­lan odpo­wie­dział dopiero po dłuż­szej chwili.

– Nie, tylko… upu­ści­łem latarkę.

Ward roz­luź­niła się, wyraź­nie jej ulżyło.

– Jasna cho­lera, Jack, co ty odwa­lasz?

– Prze­pra­szam. Cho­dzi o te łóżka… – Mówił jak przez ści­śnięte gar­dło. – Leżą w nich ludzie.

ROZDZIAŁ 4

Ward nie chciała mnie puścić do Whe­lana.

– Nie będę ryzy­ko­wać już niczy­jego życia i zdro­wia, dopóki nie zyskamy pew­no­ści, co nas tam czeka.

– Wiemy, co na pewno czeka Con­rada. Wykrwawi się na śmierć, jeśli mu nie pomo­żemy.

– Pogo­to­wie i straż pożarna będą tu za pięć minut…

– Moż­liwe, że nie zostało mu nawet tyle czasu. Bła­gam, mogę przy­naj­mniej spró­bo­wać zata­mo­wać krwo­tok do czasu przy­jazdu ratow­ni­ków!

– Jack jest prze­szko­lony z pierw­szej pomocy…

– A ja jestem leka­rzem! Jeśli mar­twi się pani, że naru­szę poten­cjalne miej­sce zbrodni…

– Wcale nie o to cho­dzi i świet­nie pan o tym wie!

– W takim razie pro­szę mnie tam puścić!

Ward odrzu­ciła głowę w tył.

– Chry­ste! Dobrze, niech panu będzie, tylko pro­szę uwa­żać, na litość boską!

Nie cze­ka­łem – wola­łem nie ryzy­ko­wać, że zmieni zda­nie. Wsko­czy­łem na dra­binę i zaczą­łem scho­dzić. Ugi­nała się i trzesz­czała pod moim cię­ża­rem, ale nie zwra­ca­łem na to uwagi. Whe­lan przy­trzy­mał ją, kiedy zbli­ży­łem się do pod­łogi.

– Niech pan uważa.

Czu­łem się tam jak na dnie studni. Przez dziurę w sufi­cie wpa­dały smugi świa­tła z reflek­to­rów, ale roz­ja­śniały zale­d­wie nie­wielki obszar wokół nas. Reszta pomiesz­cze­nia tonęła w głę­bo­kim mroku. Whe­lan sie­dział w kucki przy kupce pokru­szo­nego tynku i kawał­ków desek, świe­cąc latarką na Con­rada. Komi­sarz usu­nął więk­szość rumo­wi­ska – przy­naj­mniej nie było cięż­kie – odsła­nia­jąc pato­loga, który leżał na boku jakby w gnieź­dzie z kawał­ków izo­la­cji. Pod war­stwą gipsu i brudu jego twarz była blada i mizerna, lśniąca krew odci­nała się ciem­nymi pla­mami. Był nie­przy­tomny i nie podo­bał mi się jego oddech.

Naj­pil­niej­szej inter­wen­cji wyma­gała rana nogi. Krew utwo­rzyła wokół dol­nej połowy ciała sporą kałużę pełną kawał­ków gipsu i wełny szkla­nej. Pły­nęła jed­nak z nogi, którą Con­rad przy­gnia­tał całym cię­ża­rem, więc żeby się do niej dostać, trzeba by go było ruszyć. Zro­zu­mia­łem, dla­czego Whe­lan się wahał. Przy takim upadku pato­log mógł doznać urazu krę­go­słupa, a sądząc po chra­pli­wym odde­chu, podej­rze­wa­łem, że żebro prze­biło mu jedno z płuc. Potrze­bo­wał znacz­nie wię­cej pomocy, niż ja mogłem mu zapew­nić, ale posta­no­wi­łem przy­naj­mniej dopil­no­wać, żeby dotrwał do przy­jazdu wykwa­li­fi­ko­wa­nych ratow­ni­ków medycz­nych.

– Pro­szę go trzy­mać, gdyby zaczął się ruszać – poin­stru­owa­łem Whe­lana, po czym wsu­ną­łem dło­nie pod uwię­zioną nogę pato­loga. Sta­ra­jąc się nie zmie­niać jego pozy­cji, zaczą­łem ostroż­nie macać w poszu­ki­wa­niu źró­dła krwo­toku. Mia­łem nadzieję nie poczuć ostrego odłamka kości ster­czą­cego z mię­śnia. Jeśli to oka­za­łoby się przy­czyną krwa­wie­nia, nie mógł­bym wiele zro­bić, zwłasz­cza gdyby kość prze­cięła któ­rąś z tęt­nic. W takim wypadku Con­rad naj­praw­do­po­dob­niej wykrwa­wiłby się na śmierć, zanim obej­rze­liby go sani­ta­riu­sze.

Na szczę­ście jed­nak wbrew moim oba­wom nie tra­fi­łem na zła­ma­nie otwarte. W końcu przez cienką war­stwę ręka­wi­czek wyma­ca­łem roz­dar­cie w kom­bi­ne­zo­nie i spodniach na udzie, a pod nim cie­płą lep­kość krwi. Spa­da­jąc z sufitu, Con­rad musiał zacze­pić nogą o gwóźdź albo zła­many legar. Kiep­sko, ale była szansa, że tęt­nice są nie­na­ru­szone.

– Uwaga – powie­dzia­łem do Whe­lana. – Zaczy­nam uci­skać.

Moje ręka­wiczki zde­cy­do­wa­nie nie były ste­rylne, ale szczę­śli­wie nie doty­ka­łem nimi bez­po­śred­nio ciała zna­le­zio­nego na stry­chu. W tej sytu­acji infek­cja była dla pato­loga zde­cy­do­wa­nie mniej groźna niż wykrwa­wie­nie. Pole­ga­jąc wyłącz­nie na zmy­śle dotyku, zebra­łem mate­riał spodni nad raną i mocno przy­ci­sną­łem.

Pro­fe­sor jęk­nął i pró­bo­wał się poru­szyć.

– Niech pan go trzyma – powie­dzia­łem.

Whe­lan posłusz­nie unie­ru­cho­mił męż­czy­znę, przy­gważ­dża­jąc go całym cię­ża­rem swo­jego ciała.

– Co tam się dzieje? – Z otworu w sufi­cie dobiegł nas głos Ward. – Nic mu nie jest?

– Ile do przy­jazdu ratow­ni­ków? – odkrzyk­ną­łem.

– Karetka wła­śnie wje­chała przez bramę. Jakieś dwie, trzy minuty.

Każdy czas byłby zbyt długi. Nie odry­wa­jąc rąk od rany, zmie­ni­łem pozy­cję na wygod­niej­szą i upew­ni­łem się, że na­dal utrzy­muję silny ucisk. Dopiero wtedy rozej­rza­łem się dookoła.

Było zbyt ciemno, żeby cokol­wiek dokład­nie zoba­czyć. Whe­lan mówił wcze­śniej, że to nie­duża sala szpi­talna, ale poza naszą wyspą świa­tła reszta pomiesz­cze­nia tonęła w mroku. Z cza­sem oczy przy­zwy­cza­iły się do ciem­no­ści i dostrze­głem zarysy cegieł nie­otyn­ko­wa­nej ściany. Tro­chę dalej ode mnie, w chmu­rze pyłu, maja­czyła kan­cia­sta rama szpi­tal­nego łóżka. Na łóżku leżała nie­ru­choma postać, nie­wielka plama sza­ro­ści w atra­men­to­wym mroku. Zda­wało mi się, że za łóż­kiem stoi kolejne, cho­ciaż mogło to być złu­dze­nie optyczne, gra cieni.

Prze­gląd zawar­to­ści tajem­ni­czego pomiesz­cze­nia musiał jed­nak pocze­kać. Sta­ra­jąc się z całych sił zigno­ro­wać coraz bar­dziej dokucz­liwy skurcz w obu przed­ra­mio­nach, uci­ska­łem ranę Con­rada i w myślach bła­ga­łem sani­ta­riu­szy, żeby się pośpie­szyli.

Niebo zaczy­nało już powoli jaśnieć, kiedy pod­je­cha­łem pod Bal­lard Court. Cze­ka­łem, aż otwo­rzą się auto­ma­tyczne bramy – pomruk ich napę­dów sta­no­wił niski, basowy akom­pa­nia­ment do poran­nego śpiewu pta­ków. Wje­cha­łem do garażu pod­ziem­nego, zapar­ko­wa­łem i zga­si­łem sil­nik. Drzwi windy otwo­rzyły się z elek­tro­nicz­nym brzęk­nię­ciem, uka­zu­jąc mojego sąsiada z naprze­ciwka. Peł­nym dez­apro­baty spoj­rze­niem obrzu­cił moją spo­nie­wie­raną osobę, ski­nął zdaw­kowo głową i minął mnie jak powie­trze.

– Dzień dobry, dzię­kuję, rów­nież miłego dnia – powie­dzia­łem do pustej kabiny.

Pode­szwy moich butów wystu­ki­wały ryt­miczną melo­dię, kiedy sze­dłem kory­ta­rzem do miesz­ka­nia. Sta­ra­łem się jak naj­ci­szej otwo­rzyć drzwi, ale zapach sma­żo­nego bekonu uświa­do­mił mi, że szkoda mojego zachodu. Rachel stała w kuchni, kro­jąc pie­czarki obok patelni skwier­czą­cej na kuchence. Była już ubrana, wyglą­dała prze­ślicz­nie i znacz­nie świe­żej, niż ja się czu­łem.

– Cześć – powie­działa, zdej­mu­jąc patel­nię z pal­nika. Pode­szła, objęła mnie i unio­sła głowę, nad­sta­wia­jąc twarz do poca­łunku. – Świetne wyczu­cie czasu.

Wcią­gną­łem zapach jej wło­sów, cią­gle nieco wil­got­nych po prysz­nicu.

– Nie musia­łaś tak wcze­śnie wsta­wać.

– Musia­łam. Chcia­łam zro­bić porządne śnia­da­nie. Wie­dzia­łam, że tobie nie będzie się chciało. Jadłeś w ogóle cokol­wiek od wczo­raj­szego obiadu?

Wró­ci­łem myślami do pie­kiel­nie moc­nej her­baty, którą przy­niósł mi jeden z funk­cjo­na­riu­szy.

– Coś tam się tra­fiło.

Rachel unio­sła scep­tycz­nie brwi, po czym obró­ciła się z powro­tem do kuchenki.

– Zdą­żysz wziąć prysz­nic.

Uśmiech­ną­łem się na tę nie­zbyt sub­telną alu­zję: po wielu godzi­nach poce­nia się w kom­bi­ne­zo­nie rze­czy­wi­ście powi­nie­nem się umyć.

Mój uśmiech jed­nak zbladł, kiedy w sypialni zoba­czy­łem spa­ko­waną walizkę sto­jącą przy drzwiach. Rachel leciała dopiero przed połu­dniem, ale będzie musiała wziąć pod uwagę ruch, korki i ewen­tu­alne opóź­nie­nia w dro­dze na lot­ni­sko. Na samą myśl poczu­łem doj­mu­jącą pustkę w klatce pier­sio­wej.

Nie tak mie­li­śmy spę­dzić ostat­nią noc razem.

Ratow­nicy medyczni dotarli na miej­sce cał­kiem szybko, cho­ciaż mnie te kilka minut cią­gnęło się w nie­skoń­czo­ność. Z wdzięcz­no­ścią i ulgą prze­ka­za­łem Con­rada mło­dej sani­ta­riuszce, która szybko prze­jęła ode mnie uci­ska­nie rany, pod­czas gdy jej kolega przy­go­to­wy­wał opa­trunki. Odsu­ną­łem się do tyłu, żeby zro­bić im miej­sce, trzy­ma­jąc zakrwa­wione ręce daleko od sie­bie. Teraz, gdy już nie musia­łem kucać, mia­łem oka­zję lepiej przyj­rzeć się oto­cze­niu. Świa­tło lata­rek sani­ta­riu­szy wydo­było z mroku trzy łóżka. Naj­dal­sze było puste, ale w pozo­sta­łych dwóch leżały nie­ru­chome postaci. Nie pod­cho­dzi­łem bli­żej, żeby jesz­cze bar­dziej nie zadep­tać miej­sca zbrodni. Jeśli jed­nak mia­łem wcze­śniej nikłą nadzieję, że okaże się to głu­pim żar­tem, że przed zamknię­ciem szpi­tala ktoś zosta­wił w łóż­kach skle­powe mane­kiny, to szybko stra­ci­łem złu­dze­nia. W powie­trzu uno­siła się cha­rak­te­ry­styczna woń, któ­rej wcze­śniej nie wyczu­łem w ogól­nym zamie­sza­niu. Spod zapa­chu kurzu i tynku z zawa­lo­nego sufitu deli­kat­nie prze­bi­jał odra­ża­jąco słodki aro­mat roz­kładu. Z tego, co udało mi się wypa­trzyć, oba ciała były ubrane, a przez klatki pier­siowe i nogi prze­cho­dziły im ciemne paski. Z początku nie wie­dzia­łem, co to może być, ale w końcu się domy­śli­łem.

Przy­wią­zano ich do łóżek.

Ktoś szturch­nął mnie w ramię.

– Zróbmy im wię­cej miej­sca – powie­dział Whe­lan. – Pro­szę.

Podał mi parę czy­stych ręka­wi­czek nitry­lo­wych. Zastą­pi­łem nimi poprzed­nie, już brudne i zużyte, i pod­sze­dłem z powro­tem do dra­biny, a sani­ta­riu­sze wciąż zaj­mo­wali się Con­ra­dem. Zatrzy­ma­łem się jesz­cze na chwilę, ostatni raz roz­glą­da­jąc się po ciem­nej sali. Żad­nych drzwi, ani wej­ścia, ani wyj­ścia, tak jak mówił Whe­lan. Tylko ślepa, nie­otyn­ko­wana ściana maja­cząca nie­wy­raź­nie w ciem­no­ści.

Wypro­wa­dzono mnie ze stry­chu i dalej na par­ter. Na scho­dach mija­łem ekipy stra­ża­ków, odsu­wa­łem się na bok, żeby prze­pu­ścić ich ze sprzę­tem. Z ulgą wysze­dłem na chłodne nocne powie­trze. Byłem spo­cony, wszystko mnie swę­działo od papro­chów z mate­riału izo­la­cyj­nego, chęt­nie zrzu­ci­łem uty­tłany, zakrwa­wiony strój ochronny. Nisko na nie­bie wisiał sierp księ­życa oto­czony mlecz­nym pół­cie­niem. Podzię­ko­wa­łem sym­pa­tycz­nemu poli­cjan­towi za her­batę, sta­ną­łem z kub­kiem na scho­dach przed wej­ściem do szpi­tala i zanim zdą­ży­łem dopić napój, z budynku wynu­rzyli się sani­ta­riu­sze. Nie­śli Con­rada na sztyw­nych noszach. Pato­log wyglą­dał bar­dzo nie­cie­ka­wie. Miał zakrwa­wioną twarz, nie odzy­skał przy­tom­no­ści, leżał przy­pięty pasami, a głowę i szyję unie­ru­cha­miał koł­nierz orto­pe­dyczny.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki