David Hunter. Wołanie grobu - Simon Beckett - ebook + audiobook

David Hunter. Wołanie grobu ebook

Simon Beckett

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Posępne, złowrogie torfowiska niczym sceneria z najlepszych powieści gotyckich oraz poczucie grozy, które towarzyszy czytelnikowi od pierwszej do ostatniej strony książki.

Osiem lat wcześniej wybitny antropolog sądowy – David Hunter – był członkiem ekipy dochodzeniowej, która prowadziła śledztwo w sprawie serii okrutnych morderstw.

Schwytany wtedy mężczyzna przyznał się do zbrodni. Nie odnaleziono jednak zwłok ofiar, choć podejrzewano, że mogły być zakopane na odludnych wrzosowiskach Dartmoor w Anglii.

Po latach koszmar zaczyna się od nowa. Psychopatyczny seryjny morderca ucieka z więzienia i zamierza dopaść tych, którzy dawniej uczestniczyli w śledztwie przeciw niemu i doprowadzili go przed oblicze sprawiedliwości.

Doktor Hunter – pogrążony w osobistej tragedii – znów znajduje się w epicentrum wydarzeń. Zdaje sobie sprawę, że prawda o głośnej sprawie sprzed lat jest zupełnie inna, niż się wydaje.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 365

Oceny
4,6 (94 oceny)
61
27
6
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
katsob36

Dobrze spędzony czas

Interesująca pozycja
00
galago_2006

Dobrze spędzony czas

Bardzo polecam rozkręca się powoli ale warta przeczytania polecam.
00
Basia25

Nie oderwiesz się od lektury

-
00
Arbuz13

Nie oderwiesz się od lektury

super
00
KatPoe

Nie oderwiesz się od lektury

Najlepsza część! Mrozi krew w żyłach i wzrusza...
00

Popularność




PROLOG

PROLOG

Jeden. Dwa. Osiem.

Wie­lo­krot­no­ści roz­padu mate­rii. W takim wła­śnie sto­sunku roz­kła­dają się wszyst­kie orga­ni­zmy, duże i małe. Na powie­trzu, w wodzie, w ziemi. Przy takim samym kli­ma­cie dekom­po­zy­cja zwłok zanu­rzo­nych w wodzie trwa dwa razy dłu­żej niż pozo­sta­wio­nych na wierz­chu. Pod zie­mią – osiem razy dłu­żej. Jeden, dwa, osiem. Pro­sta for­muła, nie­uchronna prawda.

Im głę­biej coś pogrze­bane, tym dłu­żej trwa w sta­nie nie­na­ru­szo­nym.

Zakop zwłoki, a pozba­wisz do nich dostępu padli­no­żerne owady żywiące się mar­twym mię­sem. Mikro­or­ga­ni­zmy, które w nor­mal­nych warun­kach stra­wi­łyby miękką tkankę, nie mogą się obejść bez powie­trza, a chłodna izo­la­cja w postaci ciem­nej ziemi dodat­kowo ogra­ni­cza postęp roz­kładu. Reak­cje bio­che­miczne, które w zwy­kłych oko­licz­no­ściach dopro­wa­dzi­łyby do roz­padu komó­rek, są spo­wol­nione z powodu niż­szej tem­pe­ra­tury. Pro­ces, który w innej sytu­acji zająłby dni lub tygo­dnie, może się cią­gnąć mie­sią­cami. Latami nawet.

Cza­sem jesz­cze dłu­żej.

Pozba­wione świa­tła, powie­trza i cie­pła, zakon­ser­wo­wane zwłoki trwają pra­wie w nie­skoń­czo­ność. W koko­nie z zim­nej gleby pozo­stają w sta­nie bli­skim zastoju, obo­jętne na zmianę pór roku.

A jed­nak prawo przy­czyny i skutku ma tutaj zasto­so­wa­nie jak wszę­dzie indziej. Podob­nie jak w świe­cie przy­rody nic nie ulega cał­ko­wi­temu uni­ce­stwie­niu, w tym wypadku nic ni­gdy nie jest w pełni utaj­nione po wsze czasy. Bez względu na to, jak głę­boko umarli leżą w ziemi, wciąż dają nam odczuć swoją obec­ność. Jeden. Dwa. Osiem.

Nic nie pozo­staje w ukry­ciu na zawsze.

OSIEM LAT WCZEŚNIEJ

Rozdział 1

Jak nazwi­sko?

Twarz poli­cjantki wyra­żała chłód w podwój­nym sen­sie tego słowa. Kobieta miała zaru­mie­nione, spierzch­nięte policzki. Gęsta mgła skra­plała się na jej obszer­nej żół­tej kurtce, spo­wi­jała wszystko wokół jak osia­da­jąca chmura. Funk­cjo­na­riuszka przy­glą­dała mi się z nie­skry­waną nie­chę­cią, jak­bym to ja był odpo­wie­dzialny za fatalną pogodę i za to, że ster­czymy pośrodku wrzo­so­wi­ska.

– Dok­tor David Hun­ter. Nad­in­spek­tor Simms mnie ocze­kuje.

Zer­k­nęła z waha­niem na pod­kładkę i unio­sła krót­ko­fa­lówkę do ust.

– Mam tu kogoś, kto chce się widzieć z ofi­ce­rem pro­wa­dzą­cym. Jakiś Hun­ter.

– Dok­tor Hun­ter – popra­wi­łem ją.

Jej spoj­rze­nie nie pozo­sta­wiało wąt­pli­wo­ści, że ma to gdzieś. Z radia dobie­gły trza­ski, po czym jakiś głos powie­dział coś nie­wy­raź­nie. Nie popra­wiło to jej nastroju. Patrząc krzywo, odsu­nęła się na bok, aby mnie prze­pu­ścić.

– Niech pan jedzie pro­sto. Tam, gdzie stoją samo­chody.

– Dzię­kuję pani uprzej­mie – burk­ną­łem, rusza­jąc dalej.

Rze­czy­wi­stość za przed­nią szybą okry­wał mgli­sty całun, któ­rego postrzę­pione frag­menty uno­siły się i opa­dały, odsła­nia­jąc na moment ponure mokre wrzo­so­wi­ska, po czym znów otu­la­jąc moje auto niczym biała pie­rzyna. Kawa­łek dalej, na pła­skim skrawku łąki, znaj­do­wał się pro­wi­zo­ryczny poli­cyjny par­king. Jeden z funk­cjo­na­riu­szy zama­chał do mnie ręką, wska­zu­jąc wolne miej­sce. Pod­je­cha­łem tam, czu­jąc, jak mój citroen pod­ska­kuje na wybo­jach.

Zga­si­łem sil­nik i prze­cią­gną­łem się w fotelu. To była długa podróż bez odpo­czynku. Znie­cier­pli­wie­nie i cie­ka­wość prze­wa­żyły nad chę­cią zro­bie­nia postoju po dro­dze. Simms nie prze­ka­zał mi przez tele­fon zbyt wielu szcze­gó­łów, wie­dzia­łem tylko, że w Dart­moor odna­le­ziono szczątki ludz­kie; mia­łem być obecny przy eks­hu­ma­cji. Wyglą­dało to na jedną z ruty­no­wych spraw, do któ­rych wzy­wano mnie kilka razy w roku. Jed­nak w świe­tle wyda­rzeń z ostat­niego roku słowa „Dart­moor” i „mor­der­stwo” były syno­ni­mem jed­nego czło­wieka.

Jerome’a Monka.

Monk był seryj­nym mor­dercą i gwał­ci­cie­lem, który przy­znał się do zabi­cia czte­rech kobiet. Trzy z nich były wła­ści­wie dziew­czy­nami, a ich zwłok ni­gdy nie odna­le­ziono. Pomy­śla­łem, że jeśli w tym gro­bie leży ciało jed­nej z nich, to jest spora szansa, że pozo­stałe też znaj­dziemy w tej oko­licy. Byłaby to naj­więk­sza ope­ra­cja tego typu w ostat­nich dzie­się­ciu latach.

Zde­cy­do­wa­nie chcia­łem wziąć w tym udział.

– Wszy­scy sądzą, że on wła­śnie tam zako­puje ofiary – powie­dzia­łem do swo­jej żony Kary, krzą­ta­ją­cej się w kuchni tego ranka, gdy szy­ko­wa­łem się do wyjazdu. Już od roku miesz­ka­li­śmy w wolno sto­ją­cym wik­to­riań­skim domu w połu­dniowo-wschod­niej czę­ści Lon­dynu, ale wciąż pyta­łem ją, gdzie znaj­dują się kon­kretne rze­czy. – Dart­moor to roz­le­gły teren, nie wydaje mi się jed­nak, żeby było tam pogrze­ba­nych dużo innych zwłok.

– David… – mruk­nęła, zer­ka­jąc wymow­nie na naszą córkę Alice, która wła­śnie jadła śnia­da­nie,

– Prze­pra­szam – szep­ną­łem, krzy­wiąc się.

Zazwy­czaj byłem na tyle roz­sądny, że w obec­no­ści naszej pię­cio­let­niej córki nie wspo­mi­na­łem o maka­brycz­nych aspek­tach swo­jej pracy, ale tym razem pod­eks­cy­to­wa­nie wzięło górę.

– Co to są fiary? – spy­tała Alice, uno­sząc do buzi łyżkę jogurtu i marsz­cząc w sku­pie­niu brwi.

To było teraz jej ulu­bione jedze­nie, bo uznała, że jest za duża, aby cią­gle wci­nać kaszkę.

– Cho­dzi o to, co robię w pracy – odpar­łem z nadzieją, że to zaspo­koi jej cie­ka­wość.

Zdąży jesz­cze dowie­dzieć się, że życie ma także ciemne strony.

– A dla­czego są zako­pane? Nie żyją?

– Sło­neczko, kończ śnia­da­nie – wtrą­ciła się Kara. – Tata musi już iść, a ty chyba nie chcesz spóź­nić się na zaję­cia?

– Kiedy wró­cisz? – spy­tała Alice, patrząc na mnie.

– Zanim się obej­rzysz. – Pochy­li­łem się i unio­słem ją do góry. Miała cie­plut­kie i nie­do­rzecz­nie lek­kie ciałko, a mimo to wciąż odczu­wa­łem zasko­cze­nie, że jest taka nama­calna w porów­na­niu z nie­mow­lę­ciem, któ­rym była jesz­cze nie tak dawno temu. Czy dzieci zawsze tak szybko dora­stają? – Będziesz grzeczna, gdy tata poje­dzie do pracy?

– Zawsze jestem grzeczna – odparła obu­rzona.

Wciąż trzy­mała w dłoni łyżeczkę, z któ­rej wła­śnie spa­dła kro­pla jogurtu pro­sto na moje notatki leżące na stole.

– Ojejku – wes­tchnęła Kara, oddarła kawa­łek ręcz­nika papie­ro­wego i wytarła kartkę. – Będzie plama. Mam nadzieję, że to nie są ważne doku­menty.

Alice zro­biła bole­ściwą minę.

– Prze­pra­szam, tatu­siu.

– Nic się nie stało. – Poca­ło­wa­łem ją i posa­dzi­łem z powro­tem. Zgar­ną­łem kartki. Pierw­sza z nich kle­iła się od jogurtu. Wci­sną­łem wszyst­kie do papie­ro­wej teczki i odwró­ci­łem się do żony. – Lecę.

Kara odpro­wa­dziła mnie do holu, gdzie cze­kał na mnie spa­ko­wany bagaż. Obją­łem ją. Jej włosy pach­niały wani­lią.

– Zadzwo­nię, gdy już będę wie­dział, jak długo tam zostaję. Mam nadzieję, że tylko kilka dni.

– Jedź ostroż­nie.

Oboje przy­wy­kli­śmy już do moich czę­stych wyjaz­dów. Byłem jed­nym z nie­wielu antro­po­lo­gów sądo­wych, więc do moich obo­wiąz­ków nale­żało zja­wia­nie się wszę­dzie tam, gdzie odnaj­dy­wano zwłoki. W ostat­nich latach wysy­łano mnie do róż­nych miejsc w Wiel­kiej Bry­ta­nii, a także za gra­nicą. Ow­szem, dość posępna robota, ale ktoś musiał ją wyko­ny­wać, a ja byłem dumny ze swych umie­jęt­no­ści i coraz więk­szej zawo­do­wej repu­ta­cji.

To wszystko miało jed­nak złą stronę. Roz­łąka z żoną i córką była zawsze bole­sna, nawet jeśli trwała tylko parę dni.

Wysia­dłem z samo­chodu i ostroż­nie sta­ną­łem na mokrej tra­wie. Pach­niało wil­go­cią, wrzo­sem i spa­li­nami. Wycią­gną­łem z bagaż­nika jed­no­ra­zowy kom­bi­ne­zon trzy­many w pudle z całym kom­ple­tem odzieży ochron­nej. Poli­cja zazwy­czaj zapew­niała kom­bi­ne­zony, ale wola­łem mieć wła­sny. Zasu­ną­łem zamek bły­ska­wiczny i wzią­łem alu­mi­niową walizkę ze sprzę­tem. Do nie­dawna zado­wa­la­łem się sfa­ty­go­wa­nym nese­se­rem, ale Kara prze­ko­nała mnie, że powi­nie­nem wyglą­dać jak zawo­dowy kon­sul­tant poli­cyjny, a nie jak komi­wo­ja­żer.

Jak zwy­kle miała rację.

Gdy prze­ci­ska­łem się mię­dzy zapar­ko­wa­nymi radio­wo­zami, nad­je­chał samo­chód. Jaskra­wo­żółta karo­se­ria powinna była wcze­śniej zwró­cić moją uwagę, ale za bar­dzo sku­pi­łem się na przy­go­to­wa­niach. Nagle usły­sza­łem głos:

– Udało ci się tra­fić?

Odwró­ci­łem się i zoba­czy­łem dwóch męż­czyzn wysia­da­ją­cych z auta. Jeden z nich był niski i miał wyra­zi­stą twarz. Nie zna­łem go, zna­łem za to jego młod­szego towa­rzy­sza. Wysoki i przy­stojny, spra­wiał wra­że­nie pew­nego sie­bie spor­towca: sze­ro­kie bary i swo­bodna postawa. Terry Con­nors. Nie sądzi­łem, że go tutaj spo­tkam, a jed­nak powi­nie­nem był się zorien­to­wać, gdy zoba­czy­łem samo­chód. Efek­ciar­skie mit­su­bi­shi, jego duma i radość. Wyróż­niało się wśród nija­kich radio­wo­zów.

Uśmiech­ną­łem się, mimo że jak zwy­kle wzbu­dzał we mnie mie­szane uczu­cia. Dobrze zoba­czyć zna­jomą twarz w całej tej bez­oso­bo­wej poli­cyj­nej machi­nie, cho­ciaż nasze rela­cje zawsze były dość napięte.

– Nie wie­dzia­łem, że włą­czono cię do śledz­twa – mruk­ną­łem, gdy pode­szli bli­żej.

Terry wyszcze­rzył się w uśmie­chu, zaci­ska­jąc zęby na obo­wiąz­ko­wej gumie do żucia.

Schudł tro­chę, odkąd widzia­łem go ostatni raz, więc kwa­dra­towa szczęka stała się bar­dziej wydatna.

– Jestem zastępcą ofi­cera pro­wa­dzą­cego. Jak myślisz, kto mu o tobie powie­dział?

Wciąż się uśmie­cha­łem. Gdy pozna­łem Terry’ego, pra­co­wał w docho­dze­niówce poli­cji metro­po­li­tal­nej, ale spo­tka­li­śmy się z innych powo­dów. Jego żona Debo­rah tra­fiła do tej samej kli­niki położ­ni­czej co Kara. Szybko się zaprzy­jaź­niły. Za to ja i Terry na początku trak­to­wa­li­śmy sie­bie z pewną nie­uf­no­ścią. Oprócz pracy zawo­do­wej nie­wiele nas łączyło. On był ambit­nym czło­wie­kiem, spor­tow­cem uwiel­bia­ją­cym współ­za­wod­nic­two, więc służba w poli­cji sta­no­wiła kolejne pole do rywa­li­za­cji. Jego pew­ność sie­bie i roz­dęte ego były cza­sem draż­niące, ale włą­czył mnie do paru dobrze pro­wa­dzo­nych przez sie­bie śledztw, a to przy­słu­żyło się nam obu.

Przed rokiem zasko­czył wszyst­kich swoim odej­ściem z poli­cji metro­po­li­tal­nej. Ni­gdy nie dowie­dzia­łem się, dla­czego to zro­bił. Mówiło się, że Debo­rah chciała być bli­żej swo­jej rodziny w Exe­ter, ale w przy­padku tak ambit­nego faceta jak Terry porzu­ce­nie ostrego życia w Lon­dy­nie dla Devonu było nie­zro­zu­mia­łym kro­kiem na ścieżce kariery.

Ostatni raz widzie­li­śmy się tuż przed ich prze­pro­wadzką. Poszli­śmy we czworo na kola­cję, ale było drę­two. Przez cały wie­czór mię­dzy Ter­rym a jego żoną pano­wało z tru­dem skry­wane napię­cie, więc poczu­łem ulgę, gdy spo­tka­nie dobie­gło końca.

Po prze­no­si­nach Debo­rah i Kara bez prze­ko­na­nia sta­rały się utrzy­mać kon­takt, więc ich rela­cje osła­bły, a ja od tam­tej pory ani razu nie widzia­łem Terry’ego.

Naj­wy­raź­niej jed­nak radził sobie dobrze, skoro współ­pro­wa­dził ważne śledz­two. Sądzi­łem, że takim docho­dze­niem powi­nien pokie­ro­wać ktoś wyż­szy rangą. Zapewne Terry dzia­łał pod dużą pre­sją, więc może nic dziw­nego, że stra­cił tro­chę kilo­gra­mów.

– Wła­śnie się zasta­na­wia­łem, skąd Simms o mnie wie.

Byłem wpraw­dzie ofi­cjal­nym współ­pra­cow­ni­kiem poli­cji, jed­nak więk­szość zle­ceń otrzy­my­wa­łem dzięki reko­men­da­cji. Mia­łem nadzieję, że tej kon­kret­nej roboty nie zawdzię­czam Terry’emu.

– Zro­bi­łem ci dobrą reklamę, nie zepsuj tego.

Poha­mo­wa­łem przy­pływ iry­ta­cji.

– Posta­ram się.

Terry wska­zał kciu­kiem męż­czy­znę sto­ją­cego obok.

– Śled­czy Roper. Bob, to David Hun­ter, antro­po­log, o któ­rym ci mówi­łem. O roz­kła­da­ją­cych się tru­pach usły­szysz od niego wię­cej, niż­byś chciał.

Niż­szy męż­czy­zna uśmiech­nął się do mnie. Miał pożół­kłe od tyto­niu wysta­jące zęby i bystre oczy, któ­rym nie­wiele umy­kało. Ski­nął mi głową na powi­ta­nie, a ja wyczu­łem silną woń taniej wody po gole­niu.

– Ta sprawa panu pod­pa­suje – powie­dział przez nos, z sil­nym miej­sco­wym akcen­tem. – Zwłasz­cza jeśli to to, o czym myślimy.

– Na razie nic nie wiemy – wtrą­cił Terry. – Idź się rozej­rzeć, Bob. Chcę chwilę poga­dać z dok­to­rem.

Pole­ce­nie zabrzmiało pra­wie opry­skli­wie. Roper przy­mknął groź­nie oczy, ale wciąż się uśmie­chał.

– Jasne, sze­fie.

Terry popa­trzył za nim z kwa­śną miną.

– Uwa­żaj na niego. To przy­du­pas Sim­msa. Dra­pałby go po jajach, żeby mu tylko spra­wić przy­jem­ność.

Wyglą­dało na to, że mię­dzy tymi dwoma jest jakiś kon­flikt, ale Terry zawsze zadzie­rał z ludźmi. Nie zamie­rza­łem mie­szać się do oso­bi­stych woje­nek mię­dzy poli­cjan­tami.

– Czy w spra­wie tych zwłok są jakieś hipo­tezy?

– Raczej nie. Wszy­scy sądzą po pro­stu, że to robota Monka.

– A ty jak uwa­żasz?

– Nie wiem. Wła­śnie dla­tego cię ścią­gnę­li­śmy. Musimy mieć pew­ność. – Wziął głę­boki oddech; wyda­wał się spięty. – Dobra, chodź, tędy. Simms już tam jest, nie każmy mu cze­kać.

– Co to za czło­wiek? – spy­ta­łem, gdy ruszy­li­śmy ścieżką w kie­runku przy­czep i kon­te­ne­rów.

– Skur­wiel bez poczu­cia humoru. Lepiej go nie wku­rzać. Ale trzeba mu przy­znać, że ma łeb na karku. Wiesz, że to on pro­wa­dził tamto pierw­sze śledz­two?

Kiw­ną­łem głową. Simms roz­sła­wił swoje nazwi­sko w poprzed­nim roku jako czło­wiek, który posa­dził Monka za krat­kami.

– Tak. To chyba mu nie zaszko­dzi w karie­rze.

– Można tak powie­dzieć – odparł Terry. Wyda­wało mi się, że sły­szę gorycz w jego gło­sie. – Podobno ma widoki na zastępcę komen­danta głów­nego za kilka lat. Ta sprawa może o tym prze­są­dzić, więc będzie chciał wyni­ków.

„Nie tylko on”, pomy­śla­łem, zer­ka­jąc na Terry’ego. Biła od niego wyczu­walna nie­spo­kojna ener­gia, ale nic dziw­nego, skoro współ­pro­wa­dził śledz­two w tak gło­śnej spra­wie.

Dotar­li­śmy do kon­te­ne­rów. Zostały usta­wione obok ścieżki, która bie­gła od drogi. Pomię­dzy nimi wiły się dłu­gie czarne kable, a w zamglo­nym powie­trzu czuć było woń spa­lin z war­ko­czą­cych agre­ga­tów. Terry przy­sta­nął obok mobil­nego cen­trum dowo­dze­nia.

– Simms jest przy zwło­kach – oznaj­mił. – Jak wrócę na czas, to będziesz mógł mi posta­wić drinka.

– Nie idziesz ze mną? – spy­ta­łem zdzi­wiony.

– Nie. Każdy grób jest taki sam. – Pró­bo­wał powie­dzieć to non­sza­lanc­kim tonem, ale nie­zbyt mu wyszło. – Wpa­dłem tylko po papiery, czeka mnie jesz­cze długa droga.

– Dokąd?

Postu­kał się pal­cem w bok nosa.

– Póź­niej się dowiesz. Życz mi powo­dze­nia.

Wszedł po stop­niach do przy­czepy. Zasta­na­wia­łem się, do czego potrzebne Terry’emu szczę­ście, ale cóż, mia­łem waż­niej­sze sprawy na gło­wie niż jego gierki.

Odwró­ci­łem się i rozej­rza­łem po wrzo­so­wi­sku.

Przede mną roz­po­ście­rał się jałowy pej­zaż spo­wity mgłą. Żad­nych drzew, gdzie­nie­gdzie tylko ciemny gąszcz cier­ni­stych krze­wów. Była wcze­sna wio­sna i bru­natne papro­cie wyra­stały już pośród wrzo­sów, kamieni i gęstej szorst­kiej trawy. Teren widziany od strony drogi opa­dał, po czym wzno­sił się łagod­nie. Trzy­sta metrów dalej był zwień­czony for­ma­cją skalną, o któ­rej wspo­mniał Simms.

Czarny Twar­dzie­lec.

W Dart­moor były bar­dziej impo­nu­jące twar­dzielce – zwie­trzałe skały wysta­jące z wrzo­so­wisk jak zęby – ale to sze­roka syl­wetka Czar­nego na tle nieba najbar­dziej zapa­dała w pamięć. Stał na niskiej skar­pie: przy­sa­dzi­sta wie­życa, jakby zdzie­cin­niały olbrzym uło­żył w stertę pła­skie kamie­nie. Nie był czar­niej­szy od innych, więc może nazwa wzięła się od jakiejś mrocz­nej histo­rii zwią­za­nej z tym miej­scem. Brzmiała ide­al­nie, bo zło­wiesz­czo, była chwy­tliwa dla mediów.

Tym bar­dziej jeżeli Jerome Monk urzą­dził tam cmen­ta­rzy­sko.

Po tele­fo­nie Sim­msa poszpe­ra­łem w inter­ne­cie, żeby dowie­dzieć się jak naj­wię­cej o tej spra­wie. Histo­ria Monka była wyśnio­nym marze­niem każ­dego dzien­ni­ka­rza. Odmie­niec, samot­nik, kłu­sow­nic­twem i kra­dzieżą dora­biał do lichej pen­sji doryw­czego robot­nika. Sie­rota – matka umarła przy poro­dzie, wsku­tek czego nie­które tablo­idy uznały ją za jego pierw­szą ofiarę. Czę­sto nazy­wano go Cyga­nem, choć wcale nim nie był. Co prawda więk­szość życia spę­dził w przy­cze­pie w oko­li­cach Dart­moor, ale miej­scowa wspól­nota noma­dów odrzu­ciła go tak samo jak reszta spo­łe­czeń­stwa. Był nie­prze­wi­dy­walny i skłonny do prze­ra­ża­ją­cych aktów prze­mocy. Jego oso­bo­wość odzwier­cie­dlała jego fizjo­no­mia.

Jeśli ktoś paso­wał do roli psy­cho­pa­tycz­nego mor­dercy, to wła­śnie Monk.

Nie­na­tu­ral­nie silny, wyglą­dał nie­mal gro­te­skowo, jak wybryk natury. Foto­gra­fie i nagra­nia z pro­cesu sądo­wego przed­sta­wiały ogrom­nego męż­czy­znę o łysej czaszce przy­po­mi­na­ją­cej kulę armat­nią i ponu­rych wyra­zi­stych rysach twa­rzy. Czarne oczy poły­ski­wały jak u lalki nad ustami cią­gle wykrzy­wio­nymi w pogar­dli­wym uśmie­chu. Jesz­cze bar­dziej nie­po­ko­jące wra­że­nie spra­wiała wgłę­biona skroń, jakby ktoś wiel­gach­nym kciu­kiem wgniótł bryłę gliny. To był upiorny widok, bo wyda­wało się, że takie znie­kształ­ce­nie głowy powinno spo­wo­do­wać śmierć.

Szkoda, że nie spo­wo­do­wało – uwa­żała więk­szość ludzi.

Szo­ko­wały nie tylko same zbrod­nie, choć one by wystar­czyły. Naj­gor­sza była sady­styczna przy­jem­ność, którą odczu­wał Monk, wybie­ra­jąc bez­bronne ofiary z oko­lic Dart­moor. Pierw­sza, Zoe Ben­nett, śliczna czar­no­włosa sie­dem­na­sto­latka, pra­gnęła zostać modelką, lecz pew­nego wie­czoru nie wró­ciła do domu z klubu noc­nego. Trzy dni póź­niej znik­nęła druga dziew­czyna.

Lind­sey Ben­nett, sio­stra bliź­niaczka Zoe.

Wtedy ruty­nowe poszu­ki­wa­nia zagi­nio­nej osoby tra­fiły na pierw­sze strony gazet. Nie było wąt­pli­wo­ści, że oba porwa­nia są sprawką tego samego czło­wieka. Gdy w koszu na śmieci zna­le­ziono torbę Lind­sey, pry­sła wszelka nadzieja, że sio­stry żyją, a opi­nia publiczna zawrzała. Strata jed­nej córki to wielki ból dla rodzi­ców. Ale dwóch córek? W dodatku bliź­nia­czek?

Znik­nię­cie Tiny Wil­liams, ład­nej dzie­więt­na­sto­latki o kru­czo­czar­nych wło­sach, nie­uchron­nie wywo­łało falę fał­szy­wych dono­sów i panikę. Przez moment wyda­wało się, że jest kon­kretny trop – biały sedan był widziany przez świad­ków i zare­je­stro­wany przez kamery prze­my­słowe w oko­licy, gdzie prze­by­wały Lind­sey Ben­nett i Tina Wil­liams.

Wtedy Monk dopadł czwartą kobietę i już na zawsze przy­pie­czę­to­wał swój sta­tus potwora w oczach spo­łe­czeń­stwa. Dwu­dzie­sto­pię­cio­let­nia Angela Car­son była star­sza od poprzed­nich ofiar. W prze­ci­wień­stwie do nich nie była też ładną bru­netką. Zacho­dziła jesz­cze jedna istotna róż­nica.

Angela Car­son była głu­cho­niema.

Póź­niej sąsie­dzi rela­cjo­no­wali, jak Monk śmiał się w głos, gwał­cąc i katu­jąc kobietę na śmierć w jej miesz­ka­niu. Kiedy wezwani na miej­sce poli­cjanci ze służby patro­lo­wej wywa­żyli drzwi, ujrzeli go zakrwa­wio­nego i osza­la­łego nad zwło­kami w zde­mo­lo­wa­nej sypialni. Funk­cjo­na­riu­sze byli męż­czy­znami dużej postury, pobił ich jed­nak do nie­przy­tom­no­ści, po czym prze­padł w obję­ciach nocy.

Roz­pły­nął się jak kam­fora.

Mimo naj­więk­szej obławy w dzie­jach Wiel­kiej Bry­ta­nii nie natra­fiono na ślad Monka. Ani bliź­nia­czek Ben­nett czy Tiny Wil­liams. Jedy­nym tro­pem były szczotka do wło­sów i szminka Zoe, odna­le­zione pod przy­czepą, w któ­rej miesz­kał zabójca. Udało się go dopaść dopiero po trzech mie­sią­cach; zauwa­żono go przy dro­dze w sercu Dart­moor. Brudny i cuch­nący, nie sta­wiał oporu pod­czas zatrzy­ma­nia ani nie zaprze­czał sta­wia­nym oskar­że­niom. Na pro­ce­sie przy­znał się do popeł­nie­nia czte­rech mor­derstw, nie chciał jed­nak ujaw­nić, co zro­bił ze zwło­kami zagi­nio­nych kobiet.

Zabójca wylą­do­wał za krat­kami, więc sprawa przy­ci­chła, a trzy młode kobiety uznano za kolejne ofiary, któ­rych los pozo­stał nie­roz­wi­kłaną zagadką.

Być może wkrótce miało się to zmie­nić.

Na ponu­rym wrzo­so­wi­sku prę­żył się niczym latar­nia mor­ska jasno­nie­bie­ski poli­cyjny namiot. Znaj­do­wał się z grub­sza w poło­wie drogi mię­dzy drogą a twar­dziel­cem, dość bli­sko łączą­cej je wybo­istej ścieżki. Sta­łem przez chwilę w mżawce, wcią­ga­jąc w płuca zie­mi­stą woń mokrego torfu, zasta­na­wia­jąc się, co zoba­czę w środku.

Następ­nie ruszy­łem w kie­runku namiotu.

Rozdział 2

Od połowy ścieżki do namiotu roz­cią­gnięto trze­po­czące na wie­trze taśmy poli­cyjne two­rzące kory­tarz. W butach mi chlu­pało, gdy sze­dłem mię­dzy nimi, bo od nie­ustan­nego cho­dze­nia wrzo­so­wi­sko prze­mie­niło się w błocko. Teren wokół namiotu został odgro­dzony, a wej­ścia pil­no­wał umun­du­ro­wany prze­wod­nik z psem. Zzięb­nięty prze­stę­po­wał z nogi na nogę. Obser­wo­wał mnie bacz­nie razem ze swoim owczar­kiem nie­miec­kim.

– Mam się zgło­sić do śled­czego Sim­msa – powie­dzia­łem lekko zzia­jany.

Zanim funk­cjo­na­riusz zdą­żył odpo­wie­dzieć, poła namiotu zatrze­po­tała i w wej­ściu sta­nął jakiś męż­czy­zna. Miał około czter­dzie­stu lat, choć naj­wy­raź­niej usi­ło­wał ucho­dzić za star­szego. Jego twarz była cał­ko­wi­cie pozba­wiona rysów, zapewne dla­tego zapu­ścił wąsy, które nada­wały mu żoł­nier­ski wygląd. Biały kom­bi­ne­zon ochronny nie­zbyt do niego paso­wał. Męż­czy­zna ścią­gnął kap­tur, spod któ­rego wyj­rzały czarne włosy, ucze­sane tak sta­ran­nie, jakby zostały odlane z formy.

– Dok­tor Hun­ter? Nad­in­spek­tor Simms.

Domy­ślił­bym się nawet, gdy­bym nie roz­po­znał głosu: wład­czego, ofi­cjal­nego, pew­nego sie­bie. Jasne oczy prze­wier­ciły mnie na wylot; poczu­łem, że wła­śnie wysta­wiono mi – dobrą lub złą – ocenę.

– Miał pan być pół godziny temu – stwier­dził i znik­nął w namio­cie.

„Mnie też jest bar­dzo miło”, pomy­śla­łem.

Prze­wod­nik prze­su­nął się, żeby mnie prze­pu­ścić, zaci­ska­jąc dłoń na psiej smy­czy. Mimo to czu­łem na sobie nie­miłe upo­rczywe spoj­rze­nie ślepi, gdy wymi­ną­łem funk­cjo­na­riu­sza z owczar­kiem i wsze­dłem do środka.

Po krót­kim spa­ce­rze wrzo­so­wi­skiem wnę­trze wydało mi się cia­sne i zatło­czone przez krzą­ta­jące się posta­cie w kom­bi­ne­zo­nach. Świa­tło roz­pro­szone pod kopułą z nie­bie­skiego bre­zentu spra­wiało nie­ziem­skie wra­że­nie, a powie­trze było wil­gotne i lep­kie, z nutą stę­chli­zny cha­rak­te­ry­stycz­nej dla namio­tów. Oprócz tego poczu­łem zapach świeżo sko­pa­nej ziemi i jesz­cze inną, o wiele mniej miłą woń.

Miej­sce pochówku znaj­do­wało się pośrodku.

Dokoła roz­sta­wiono reflek­tory, paru­jące lekko z powodu wil­got­no­ści. Pro­sto­kątną dziurę w pokła­dach czar­nego torfu oto­czono meta­lo­wymi pod­kła­dami i oko­lono linką. Nad dołem klę­czał zapewne jeden z tech­ni­ków, bar­czy­sty męż­czy­zna trzy­ma­jący unie­sione dło­nie w ręka­wicz­kach, jak chi­rurg pod­czas ope­ra­cji. Przed nim coś wysta­wało z ubło­co­nej ziemi. Na pierw­szy rzut oka mogło to być cokol­wiek – kamień, splą­tany korzeń – ale wystar­czyło się bli­żej przyj­rzeć.

Ludzka ręka, któ­rej kości były wyraź­nie widoczne z powodu zaawan­so­wa­nego roz­kładu tkanki.

– Prze­ga­pił pan spo­tka­nie z pato­lo­giem, ale on wróci, gdy zwłoki będą gotowe do trans­portu – powie­dział Simms, odcią­ga­jąc moją uwagę od miej­sca pochówku. – Dok­to­rze Hun­ter, to pro­fe­sor Wainw­ri­ght, nasz arche­olog. Będzie nad­zo­ro­wał wydo­by­cie szcząt­ków. Zapewne sły­szał pan o nim.

Przyj­rza­łem się uważ­niej klę­czą­cej postaci. Wainw­ri­ght? Poczu­łem ucisk w żołądku. Ow­szem, sły­sza­łem. Wykła­dowca z Cam­bridge współ­pra­cu­jący z poli­cją jako kon­sul­tant. Leonard Wainw­ri­ght był jed­nym z czo­ło­wych spe­cja­li­stów w zakre­sie medy­cyny sądo­wej w kraju, ważną per­soną, któ­rej nazwi­sko nada­wało wia­ry­god­ność wszel­kim usta­le­niom w śledz­twie. Lecz pod obli­czem uczo­nego kryła się postać sły­nąca z bez­względ­no­ści wobec każ­dego, kto wyda­wał się kon­ku­ren­tem. Wainw­ri­ght był gło­śnym kry­ty­kiem tak zwa­nych „mod­nych metod” w każ­dej dys­cy­pli­nie medy­cyny sądo­wej oprócz wła­snej. Więk­szość swo­jego gniewu kie­ro­wał prze­ciw antro­po­lo­gii sądo­wej, nowo powsta­łej dzie­dzi­nie ocie­ra­ją­cej się o jego spe­cjal­ność. Zale­d­wie rok wcze­śniej opu­bli­ko­wał pracę w piśmie nauko­wym, w któ­rej ośmie­szył okre­śla­nie czasu zgonu na pod­sta­wie stop­nia roz­kładu ciała. Tytuł brzmiał: „Zupełna zgni­li­zna”. Prze­czy­ta­łem ten tekst bar­dziej z roz­ba­wie­niem niż iry­ta­cją.

Wtedy nie mia­łem jed­nak poję­cia, że będę musiał współ­dzia­łać z jego auto­rem.

Stawy w kola­nach strzyk­nęły gło­śno, gdy się wypro­sto­wał. Miał około sześć­dzie­się­ciu lat i był olbrzy­mem w ubło­co­nym kom­bi­ne­zo­nie opi­na­ją­cym jego rosłą syl­wetkę. W bia­łych latek­so­wych ręka­wicz­kach palce przy­po­mi­nały pękate kieł­ba­ski, gdy uniósł dło­nie i zdjął maskę, odsła­nia­jąc głę­boko pooraną twarz, którą w przy­pły­wie sym­pa­tii można by uznać za ary­sto­kra­tyczną.

Posłał mi nijaki uśmiech.

– Dok­to­rze Hun­ter, jestem pewien, że będzie nam się dobrze współ­pra­co­wało – ode­zwał się głę­bo­kim bary­to­nem uro­dzo­nego mówcy.

– Ja też – odrze­kłem, rewan­żu­jąc się uśmie­chem.

– Grupa tury­stów natknęła się na ten grób wczo­raj po połu­dniu – oznaj­mił Simms, zer­ka­jąc na rękę wysta­jącą z ziemi. – Płytki, jak pan widzi. Sonda wska­zuje, że pół metra pod powierzch­nią jest już war­stwa gra­nitu. Nie naj­lep­sze miej­sce do zako­pa­nia zwłok, ale na szczę­ście zabójca wcze­śniej o tym nie wie­dział.

Uklą­kłem, żeby przyj­rzeć się zmro­żo­nej ciem­nej gle­bie, z któ­rej ster­czała dłoń.

– Torf to sprzy­ja­jąca dla nas oko­licz­ność – stwier­dzi­łem.

Wainw­ri­ght ski­nął ostroż­nie głową, ale nic nie powie­dział. Jako arche­olog lepiej niż ja znał się na spra­wach zwią­za­nych z pochów­kami w tor­fo­wi­skach.

– Wygląda na to, że deszcz zmył zie­mię przy­kry­wa­jącą rękę, a reszty doko­nały dzi­kie zwie­rzęta – kon­ty­nu­ował Simms. – Tury­ści zoba­czyli ją wysta­jącą z ziemi. Nie­stety z początku nie byli pewni, co to jest, więc zaczęli grze­bać.

– Broń nas Boże przed ama­to­rami – jęk­nął Wainw­ri­ght.

Czy to przy­pa­dek, że aku­rat w tej chwili popa­trzył na mnie?

Klęk­ną­łem ponow­nie na jed­nej z meta­lo­wych pod­kła­dek i przyj­rza­łem się ręce. Była odsło­nięta od nad­garstka. Więk­szość tkanki mięk­kiej została obgry­ziona i bra­ko­wało dwóch pierw­szych pal­ców, które zapewne wysta­wały naj­bar­dziej. Nic dziw­nego, dra­pież­niki takie jak lisy, a nawet więk­sze ptaki w rodzaju kru­ków lub mew mogły bez trudu je ode­rwać. Zain­try­go­wało mnie jed­nak to, że tuż pod śla­dami kłów popę­kana powierzch­nia palicz­ków wyda­wała się gładka.

– Czy któ­ryś z tury­stów nadep­nął na dłoń albo uszko­dził ją w trak­cie odko­py­wa­nia? – spy­ta­łem.

– Twier­dzą, że nie – odparł Simms z kamienną twa­rzą. – Bo?

– Może to nie­ważne, ale palce są równo uła­mane. To nie jest raczej robota zwie­rzę­cia.

– Wła­śnie, też to zauwa­ży­łem – wyce­dził Wainw­ri­ght.

– Myśli pan, że to ma zna­cze­nie? – spy­tał Simms.

Nie zdą­ży­łem odpo­wie­dzieć.

– Za wcze­śnie, żeby wyro­ko­wać – wtrą­cił znowu pro­fe­sor. – Chyba że dok­tor Hun­ter już ma gotową hipo­tezę…

Nie chcia­łem wda­wać się w spór.

– Nie, na razie nie mam – odpar­łem. – Zna­leź­li­ście tutaj coś jesz­cze?

Wie­dzia­łem, że teren wokół grobu został dokład­nie prze­szu­kany przez tech­ni­ków.

– Tylko dwie małe kości na powierzchni, podej­rze­wamy, że kró­lika. Na pewno nie należą do czło­wieka, ale jeśli chce pan rzu­cić okiem… – Simms spoj­rzał na zega­rek. – Skoro to wszystko, to idę, mam kon­fe­ren­cję pra­sową. Pro­fe­sor Wainw­ri­ght udzieli panu wszel­kich infor­ma­cji. Będzie pan pra­co­wał pod jego bez­po­śred­nim nad­zo­rem.

Wainw­ri­ght przy­glą­dał mi się z lekką cie­ka­wo­ścią. To do pato­loga nale­żało osta­teczne zda­nie w spra­wie szcząt­ków, nato­miast eks­hu­ma­cja była jego zada­niem jako antro­po­loga sądo­wego. Nie mia­łem z tym pro­blemu, przy­naj­mniej teo­re­tycz­nie. Zna­łem jed­nak przy­padki, kiedy zwłoki zostały uszko­dzone w wyniku nie­fa­cho­wej lub pośpiesz­nej eks­hu­ma­cji. Roz­cię­cie czaszki oskar­dem albo szpa­dlem nie uła­twiało mi zada­nia.

Nie zamie­rza­łem też dać się trak­to­wać jak pod­władny.

– Oczy­wi­ście jeśli cho­dzi o wyko­pa­nie ciała – stwier­dzi­łem. – Bo spo­dzie­wam się, że będzie ze mną kon­sul­to­wane wszystko, co doty­czy samych szcząt­ków.

W namio­cie zapa­dła cisza. Simms wbił we mnie lodo­wate spoj­rze­nie.

– Dok­to­rze, ja i Leonard znamy się szmat czasu – rzekł. – Mamy za sobą mnó­stwo podob­nych spraw. Dodam, że świet­nie sobie radzimy.

– Nie…

– Ma pan zna­ko­mite reko­men­da­cje, wolał­bym jed­nak, żeby­śmy dzia­łali zespo­łowo. Jestem oso­bi­ście zain­te­re­so­wany losami tego docho­dze­nia i nie będę tole­ro­wał żad­nych per­tur­ba­cji. Wyra­żam się jasno?

Wie­dzia­łem, że Wainw­ri­ght na nas patrzy, domy­śla­łem się też, że odpo­wied­nio „nare­gu­lo­wał” Sim­msa. Poczu­łem roz­draż­nie­nie, pra­co­wa­łem jed­nak już wcze­śniej z iry­tu­ją­cymi ofi­ce­rami śled­czymi, wie­dzia­łem więc, że nie warto się spie­rać. Zacho­wa­łem tak samo bez­na­miętną minę.

– Oczy­wi­ście.

– Świet­nie. Chyba nie muszę panu mówić, jakie to dla nas ważne. Jerome Monk sie­dzi za kra­tami, lecz moje zada­nie dobie­gnie końca dopiero wtedy, gdy szczątki ofiar zostaną odna­le­zione i zwró­cone ich rodzi­nom. Jeśli, powta­rzam, jeśli to jedna z ofiar, muszę o tym wie­dzieć. – Patrzył na mnie jesz­cze chwilę, aby się upew­nić, że wszystko do mnie dotarło. – A teraz zosta­wiam panów, żeby­ście mogli pra­co­wać.

Prze­ci­snął się przez poły i wyszedł z namiotu. Ja i Wainw­ri­ght mil­cze­li­śmy dłuż­szy moment. Wresz­cie pro­fe­sor odchrząk­nął teatral­nie.

– Możemy zaczy­nać, dok­to­rze Hun­ter?

Wyda­wało się, że czas sta­nął w miej­scu pod okiem reflek­to­rów. Ciemny torf nie­chęt­nie wypusz­czał z objęć ludz­kie szczątki, upar­cie lepiąc się do tego, co z mozo­łem odko­py­wa­li­śmy. Do celu posu­wa­li­śmy się powoli. W przy­padku pra­wie każ­dej gleby łatwo dostrzec zarysy grobu. Spulch­niona zie­mia jest bar­dziej sypka i mięk­sza niż nie­tknięty grunt dookoła, co pozwala bez trudu wyty­czyć gra­nice miej­sca pochówku. Torf utrud­nia takie wyty­cze­nie. Nasiąka wodą jak gąbka, nie kru­szy się tak natu­ral­nie jak inne rodzaje gleby. Okre­śle­nie kształtu grobu wymaga wię­cej sta­ran­no­ści i wprawy.

Wainw­ri­ght wyka­zy­wał się jed­nym i dru­gim.

Jego ogromna syl­wetka domi­no­wała w prze­strzeni zamknię­tej łagod­nie wzdę­tymi ścia­nami namiotu. Ocze­ki­wa­łem, że każe mi trzy­mać się z boku, ale, o dziwo, był zado­wo­lony z mojej pomocy. Gdy zra­niona duma prze­stała mi doskwie­rać, przy­zna­łem w duchu, że jest świet­nym fachow­cem. Wiel­kie dło­nie oka­zały się uoso­bie­niem zręcz­no­ści, zeskro­bu­jąc wil­gotny torf i odsła­nia­jąc pogrze­bane ludz­kie szczątki, a grube palu­chy poru­szały się z iście chi­rur­giczną pre­cy­zją. Gdy tak pra­co­wa­li­śmy ramię w ramię, klę­cząc na meta­lo­wych pły­tach wyło­żo­nych dokoła grobu, a zwłoki z wolna wyła­niały się z cze­lu­ści, zaczą­łem myśleć, że zbyt pochop­nie go osą­dzi­łem.

Uwi­ja­li­śmy się w mil­cze­niu przez dłuż­szy czas, po czym nagle Wainw­ri­ght zgar­nął na kiel­nię robaka prze­kro­jo­nego szpa­dlem na pół.

– Zadzi­wia­jące istotki, prawda? – mruk­nął. – Allo­lo­bo­phora. Pro­sty orga­nizm, brak mózgu, naj­bar­dziej pry­mi­tywny układ ner­wowy. Oczy­wi­ście to mit, że odra­sta im ucięta połowa. To naj­lep­szy dowód, że nie trzeba wie­rzyć we wszystko, co sły­szymy. – Cisnął robaka we wrzosy i odło­żył kiel­nię, stę­ka­jąc z bólu, bo kolana znów mu zatrzesz­czały. – Z wie­kiem ta robota staje się coraz trud­niej­sza. Jak chyba każda. Ale pan jest zbyt młody, żeby to zro­zu­mieć. Lon­dyń­czyk, prawda?

– Ow­szem, miesz­kam w Lon­dy­nie. A pan?

– Och, ja jestem tutej­szy. Z Tor­bay. Kawa­łek autem stąd, dzięki Bogu, więc nie muszę wła­zić w każdą latrynę, którą wyko­pie poli­cja. Nie zazdrosz­czę tego panu. – Potarł dło­nią lędź­wie. – Jak się panu podoba w Dart­moor?

– Dość tu posęp­nie z tego, co widzia­łem.

– Och, nie widział pan naj­lep­szego. To raj dla arche­olo­gów. Naj­więk­sze sku­pi­sko pozo­sta­ło­ści z epoki brązu w całej Wiel­kiej Bry­ta­nii, a same wrzo­so­wi­ska to istne muzeum prze­my­słu. Cią­gle można tu zna­leźć kopal­nie oło­wiu i cyny, któ­rymi oko­lica jest usiana jak bursz­tyn muchami. Tu jest wspa­niale! No, przy­naj­mniej dla takich sta­rych dino­zau­rów jak ja. Pan żonaty?

Z tru­dem za nim nadą­ża­łem.

– Tak.

– Roz­sądny z pana czło­wiek. Zacna kobieta utrzy­muje męż­czy­znę przy zdro­wych zmy­słach. Choć nie rozu­miem, jak one z nami wytrzy­mują. Mojej żonie należy się order. Sama to zresztą powta­rza – zachi­cho­tał. – Dzieci?

– Córeczka. Alice, pięć lat.

– Ach, świetny wiek. Ja mam dwie córki, obie już wyfru­nęły z rodzin­nego gniazda. Cieszmy się dziećmi, póki są małe. Niech pan mi wie­rzy, za dzie­sięć lat będzie się pan zasta­na­wiał, gdzie się podziała pań­ska maleńka Alice.

Uśmiech­ną­łem się z uprzej­mo­ści.

– Czyli mamy jesz­cze tro­chę czasu, zanim sta­nie się nasto­latką.

– Pro­szę wyko­rzy­stać każdą chwilę. Mogę dać panu radę?

– Pro­szę bar­dzo.

Nie spo­dzie­wa­łem się takiej roz­mowy.

– Niech pan ni­gdy nie przy­nosi roboty do domu. Mówię meta­fo­rycz­nie, rzecz jasna. Dystans jest bar­dzo istotny w naszej pro­fe­sji, zwłasz­cza jeśli mamy rodzinę. Ina­czej się wypa­limy. Bez względu na to, co pan widzi i jak bar­dzo wydaje się to fascy­nu­jące, pro­szę pamię­tać, że to tylko praca. – Chwy­cił z powro­tem kiel­nię i odwró­cił się do szcząt­ków. – A wie pan, roz­ma­wia­łem ostat­nio z kimś, kto pana zna. Mówił, że począt­kowo kształ­cił się pan na leka­rza.

– Rze­czy­wi­ście naj­pierw skoń­czy­łem medy­cynę, dopiero potem posze­dłem na antro­po­lo­gię. Kto panu o tym powie­dział?

Zmarsz­czył brwi.

– Przy­znam, że nijak nie mogę sobie przy­po­mnieć – odparł. – Pamięć nie ta co daw­niej. To chyba było na jakiejś kon­fe­ren­cji z medy­cyny sądo­wej. Roz­ma­wia­li­śmy o mło­dym poko­le­niu przej­mu­ją­cym stery w branży. Wtedy padło pań­skie nazwi­sko.

Byłem zdzi­wiony, że Wainw­ri­ght przy­znał się, że sły­szał o mnie. Poczu­łem się mile połech­tany.

– Zmiana z medy­cyny na antro­po­lo­gię to spory skok – kon­ty­nu­ował, zeskro­bu­jąc zawzię­cie zie­mię z łok­cia ofiary. – Zga­duję, że kształ­cił się pan w Sta­nach? W Ten­nes­see? W tym insty­tu­cie, gdzie spe­cja­li­zują się w roz­kła­dzie tka­nek?

– W Antro­po­lo­gicz­nym Ośrodku Badaw­czym. Zga­dza się, spę­dzi­łem tam rok.

Było to, zanim pozna­łem Karę, tuż po tym, gdy zmie­ni­łem ścieżkę kariery, porzu­ci­łem współ­pracę z żywymi ludźmi na rzecz mar­twych. Cze­ka­łem teraz na kąśliwą uwagę ze strony Wainw­ri­ghta, ale na próżno.

– To podobno bar­dzo dobra pla­cówka – stwier­dził – cho­ciaż nie dla mnie. Muszę panu zdra­dzić, że nie jestem wiel­kim zwo­len­ni­kiem Cal­li­pho­ri­dae. Są obrzy­dliwe.

– Ja też nie – przy­zna­łem – choć są poży­teczne.

Cal­li­pho­ri­dae to łaciń­ska nazwa pluj­ko­wa­tych, rodziny muchó­wek, dzięki któ­rym można się wiele dowie­dzieć o dekom­po­zy­cji zwłok. Wainw­ri­ght naj­wy­raź­niej uwiel­biał łaciń­skie nazwy.

– Och, z pew­no­ścią. Choć nie w tym przy­padku nie­stety. Zde­cy­do­wa­nie za zimno. – Wska­zał kiel­nią zwłoki. – Co pan sądzi?

– Będę wie­dział wię­cej po prze­wie­zie­niu do pro­sek­to­rium.

– Oczy­wi­ście. Ale na pewno coś już panu świta.

Dostrze­głem lekki uśmiech pod maską. Nie zamie­rza­łem się śpie­szyć z wnio­skami, bo zda­wa­łem sobie sprawę, że wszystko może się zmie­nić po oczysz­cze­niu szcząt­ków. Lecz wbrew moim ocze­ki­wa­niom Wainw­ri­ght nie oka­zał się skoń­czo­nym bucem. Byli­śmy tylko we dwóch. Pamię­ta­jąc jego nie­przy­chylne wypo­wie­dzi o antro­po­lo­gach sądo­wych, posta­no­wi­łem udo­wod­nić mu, że nie jest tutaj jedy­nym eks­per­tem.

Przy­sia­dłem na pię­tach, pró­bu­jąc zebrać myśli.

Torf to wyjąt­kowa sub­stan­cja, powstaje w wyniku roz­kładu szcząt­ków roślin i zwie­rząt. Jest nie­przy­ja­znym śro­do­wi­skiem dla bak­te­rii i insek­tów, które zazwy­czaj zamiesz­kują zie­mię pod naszymi sto­pami. Ubogi w tlen, o kwa­so­wo­ści zbli­żo­nej do octu, świet­nie kon­ser­wuje mate­rię orga­niczną, zacho­wu­jąc ją jak okazy w słoju labo­ra­to­ryj­nym. W tor­fo­wi­skach znaj­do­wano całe kły mamu­cie, a ludz­kie szczątki mogą w nich prze­trwać setki lat w sta­nie pra­wie nie­na­ru­szo­nym. W latach pięć­dzie­sią­tych odkryto w duń­skiej wio­sce Tol­lund ciało męż­czy­zny zacho­wane tak dosko­nale, że z początku wzięto go za ofiarę nie­daw­nego mor­der­stwa. Miał sznur na szyi, więc praw­do­po­dob­nie rze­czy­wi­ście został zgła­dzony, ale ponad dwa tysiące lat wcze­śniej.

Te same cechy, które czy­nią torf rajem dla antro­po­lo­gów, czy­nią go kosz­ma­rem dla leka­rzy sądo­wych. Naj­czę­ściej bar­dzo trudno osza­co­wać czas zgonu – cza­sem jest to pra­wie nie­moż­liwe z braku natu­ral­nych oznak roz­kładu.

W tym przy­padku nie spo­dzie­wa­łem się jed­nak więk­szych pro­ble­mów. Zwłoki były już odko­pane w poło­wie. Ofiara leżała na boku, z pod­cią­gnię­tymi kola­nami, w pozy­cji embrio­nal­nej. Okry­wa­jący tułów cienki top, pod któ­rym odzna­czał się sta­nik, oraz krótką spód­niczkę wyko­nano z syn­te­tyku. Jedno i dru­gie miało dzi­siej­szy fason. I choć nie uwa­ża­łem się za znawcę mody, pan­to­fel na wyso­kim obca­sie na odsło­nię­tej pra­wej sto­pie rów­nież wyda­wał się współ­cze­snym mode­lem.

Całe ciało – włosy, skóra, ubra­nie – oble­piał lepki ciemny torf. Mimo to strasz­liwe obra­że­nia były aż nadto widoczne. Spod ubło­co­nego mate­riału ster­czały poła­mane żebra, a skórę na ramio­nach i nogach dziu­ra­wiły pogru­cho­tane kości. Czaszka pod mazi­stymi czar­nymi koł­tu­nami była strza­skana i znie­kształ­cona, policzki i nos zmiaż­dżone.

– Nie­wiele mogę powie­dzieć – stwier­dzi­łem ase­ku­rancko. – Oprócz rze­czy oczy­wi­stej.

– Czyli?

Wzru­szy­łem ramio­nami.

– To kobieta. Cho­ciaż ist­nieje nikłe praw­do­po­do­bień­stwo, że to osoba trans­pł­ciowa.

Wainw­ri­ght prych­nął.

– Boże, miej nas w opiece. Za moich cza­sów to byłoby nie­moż­liwe. Kiedy wszystko tak się skom­pli­ko­wało? Pro­szę mówić dalej.

Zaczy­na­łem się roz­grze­wać.

– Trudno okre­ślić, jak długo zwłoki tu leżą. Zdą­żyły się już tro­chę roz­ło­żyć, ale to wynika chyba z tego, że zostały zako­pane dość płytko.

Wsku­tek umiesz­cze­nia ciała tuż pod powierzch­nią bak­te­rie tle­nowe mogły poże­rać tkankę miękką nawet w tor­fie, choć oczy­wi­ście wol­niej niż w innych warun­kach.

Wainw­ri­ght przy­tak­nął ski­nie­niem głowy.

– Czyli ramy cza­sowe paso­wa­łyby do ofiar Monka? – spy­tał. – Nie­całe dwa lata?

– Moż­liwe – przy­zna­łem – ale na razie nie chciał­bym spe­ku­lo­wać.

– To jasne. A obra­że­nia?

– Za wcze­śnie, aby stwier­dzić, czy zadano je przed śmier­cią, czy potem, ale oczy­wi­ście kobieta została zma­sa­kro­wana. Praw­do­po­dob­nie za pomocą jakie­goś narzę­dzia. Trudno sobie wyobra­zić, aby ktoś mógł tak łamać kości gołymi rękami.

– Nawet Jerome Monk? – Wainw­ri­ght uśmiech­nął się pod maską w reak­cji na moje skrę­po­wa­nie. – No, David, wykrztuś to. Ona wygląda na jedną z jego ofiar.

– Będę wie­dział wię­cej, gdy zwłoki zostaną oczysz­czone i obej­rzę szkie­let.

– Jesteś bar­dzo ostrożny, podoba mi się to. Ale wiek jest wła­ściwy, widać po ubra­niu. Żadna kobieta star­sza niż dwa­dzie­ścia jeden lat nie nosi­łaby tak krót­kiej spód­niczki.

– Nie wydaje mi się…

Wainw­ri­ght zare­cho­tał basem.

– Wiem, wiem, to nie­po­prawne poli­tycz­nie. Ale jeśli to nie przy­pa­dek wampa prze­bra­nego za nie­wi­niątko, to mamy przed sobą nasto­let­nią dziew­czynę lub młodą kobietę okrut­nie ska­to­waną i zako­paną na tere­nie, na któ­rym dzia­łał Jerome Monk. Wiesz, co mówią, skoro coś wygląda jak kaczka i cho­dzi jak kaczka…

Jego zacho­wa­nie było coraz bar­dziej iry­tu­jące, ale myśla­łem dokład­nie to samo.

– Moż­liwe.

– Traf­nie, traf­nie. Sam bym tak uznał, a jed­nak… Pozo­staje zatem pyta­nie, która to z nie­szczę­snych oblu­bie­nic Monka. Jedna z bliź­nia­czek Ben­nett czy córka Wil­liam­sów?

– Ubra­nie pomoże nam to usta­lić.

– Prawda. To jed­nak twoja dzie­dzina. Podej­rze­wam, że już coś prze­czu­wasz. – Wainw­ri­ght znów zare­cho­tał. – No, nie daj się pro­sić. Nie ma stra­chu, to nie prze­słu­cha­nie.

Trudno było mu nie ustą­pić.

– Na tym eta­pie to tylko zga­dy­wanka, ale…

– Tak?

– Sio­stry Ben­nett były dość wyso­kie. – Dowie­dzia­łem się tego pod­czas pośpiesz­nego gro­ma­dze­nia fak­tów, gdy zadzwo­nił Simms. Zoe i Lind­sey miały wiotką figurę modelki na wybiegu. – Ta dziew­czyna jest drobna. Trudno oce­nić wzrost, gdy ciało leży sku­lone w takiej pozy­cji, ale kość udowa daje pewne wyobra­że­nie. Nie mogła mieć wię­cej niż metr sześć­dzie­siąt pięć.

Nawet gdy kość udowa jest w pełni oczysz­czona z tkanki mięk­kiej – a w tym przy­padku tak nie było – sta­nowi nie­zbyt dokładny wskaź­nik wzro­stu danej osoby. Jed­nak nauczy­łem się dość mia­ro­daj­nie oce­niać takie kazusy i pomimo skrę­co­nej pozy­cji ciała i war­stwy błota nabra­łem pew­no­ści, że ofiarą nie jest żadna z sióstr Ben­nett.

Wainw­ri­ght zmarsz­czył czoło, wpa­trzony w nogę zamor­do­wa­nej kobiety.

– Psia­mać. Sam powi­nie­nem to zauwa­żyć.

– Tylko zga­duję – powtó­rzy­łem. – Ale jak sam pan powie­dział, to bar­dziej moja dzie­dzina niż pań­ska.

Posłał mi spoj­rze­nie, z któ­rego wypa­ro­wała wszelka dotych­cza­sowa jowial­ność. Zmru­żył oczy i wybuch­nął grom­kim śmie­chem.

– Racja! Czyli wycho­dzi na to, że to Tina Wil­liams. – Kla­snął w dło­nie i dodał: – Dobra, ale naj­pierw dokończmy robotę! Wykopmy ją do reszty, tak?

Pod­niósł kiel­nię i zabrał się do grze­ba­nia, a ja odnio­słem wra­że­nie, jak­bym był ini­cja­to­rem całej tej roz­mowy.

Uwi­ja­li­śmy się w mil­cze­niu. W pew­nym momen­cie pracę zakłó­cił nam jeden z tech­ni­ków, który zamie­rzał prze­siać torf wybrany z mogiły. Nie zna­lazł jed­nak nic cie­ka­wego prócz kilku kró­li­czych kości.

Na dwo­rze już się ściem­niło, gdy zwłoki były wresz­cie gotowe do trans­portu. Leżały na dnie błot­ni­stego dołu, brudne i żało­sne. Gdy koń­czy­li­śmy, zja­wił się Simms w towa­rzy­stwie pato­loga, któ­rego przed­sta­wiono mi jako dok­tora Piriego.

Pirie sta­no­wił oso­bliwą postać. Miał ledwo ponad sto pięć­dzie­siąt cen­ty­me­trów wzro­stu, więc nie­ska­zi­telny kom­bi­ne­zon wyda­wał się za duży na jego drobną posturę. Twarz pod kap­tu­rem zwró­cona w moją stronę była tak deli­kat­nej budowy, że mogła nale­żeć do dziecka, gdyby nie pomarsz­czona i poorana zmarszcz­kami skóra oraz prze­ni­kliwe stare oczy za pół­oku­la­rami w zło­tych opraw­kach.

– Dobry wie­czór, pano­wie. Jak postępy? – spy­tał, pod­cho­dząc do dołu.

Miał jazgo­tliwy, opa­no­wany głos. Sto­jąc obok rosłego Wainw­ri­ghta, pato­log wyda­wał się jesz­cze mniej­szy, niż był w isto­cie – spo­tka­nie ratlerka z dogiem. A jed­nak bił od niego nie­kwe­stio­no­wany auto­ry­tet.

Arche­olog odsu­nął się, żeby zro­bić miej­sce. Nie­chęt­nie, jak mi się wyda­wało.

– Zaraz faj­rant. Wła­śnie chcia­łem wzy­wać tech­ni­ków, żeby dokoń­czyli.

– W porządku. – Pirie ścią­gnął drobne usteczka i przy­kuc­nął nad płyt­kim dołem. – O tak, bar­dzo ład­nie…

Nie wie­dzia­łem, czy ma na myśli eks­hu­ma­cję, czy same szczątki. Pato­lo­go­wie sły­nęli z bycia eks­cen­try­kami i Pirie naj­wy­raź­niej nie sta­no­wił wyjątku.

– Ofiarą jest osoba płci żeń­skiej, wiek od sie­dem­na­stu do dwu­dzie­stu lat, sądząc po ubra­niu – powie­dział Wainw­ri­ght. Ścią­gnął maskę i odsu­nął się od grobu. Wargi zadrżały mu z roz­ba­wie­nia. – Dok­tor Hun­ter uznał, że to może być osoba trans­pł­ciowa, ale chyba możemy wyklu­czyć taką moż­li­wość.

Spoj­rza­łem na niego zdu­miony. Simms prych­nął lek­ce­wa­żąco.

– No raczej – mruk­nął.

– Sami widzi­cie obra­że­nia – cią­gnął gru­bym basem Wainw­ri­ght, eks­pert w swoim żywiole. – Spo­wo­do­wane albo narzę­dziem uży­tym jak maczuga, albo nad­ludzką siłą sprawcy.

– Chyba za wcze­śnie o tym wyro­ko­wać, co? – spy­tał Pirie znad kra­wę­dzi dołu.

– No tak – zre­flek­to­wał się arche­olog. – Sek­cja ustali to ponad wszelką wąt­pli­wość. Co się zaś tyczy ram cza­so­wych, to przy­party do muru powie­dział­bym, że zwłoki znaj­do­wały się tutaj nie dłu­żej niż dwa lata.

– Jesteś o tym prze­ko­nany? – wark­nął ostrym tonem Simms.

Wainw­ri­ght roz­ło­żył ręce.

– Na tym eta­pie to tylko domy­sły, ale bio­rąc pod uwagę wła­ści­wo­ści torfu i sto­pień roz­kładu ciała, mam w zasa­dzie co do tego pew­ność.

Patrzy­łem na niego zdu­miony, nie wie­rząc wła­snym uszom. Simms poki­wał głową z zado­wo­le­niem.

– A więc to może być jedna z ofiar Monka?

– Och, moim zda­niem to bar­dzo praw­do­po­dobne. Co wię­cej, jeśli miał­bym dalej zga­dy­wać, powie­dział­bym, że ta dzier­latka to córka Wil­liam­sów. Kość udowa jest za mała, aby mogła to być któ­raś z bliź­nia­czek Ben­nett. Jeśli pamięć mnie nie myli, Wil­liam­sówna miała ile wzro­stu? Około metra sześć­dzie­się­ciu? A więc by się zga­dzało. No i obra­że­nia. Bar­dzo podobne do tego, co Monk zro­bił Angeli Car­ter.

„Car­son. Angeli Car­son, nie Car­ter”, popra­wi­łem go w duchu, bo z wście­kło­ści ode­brało mi mowę. Wainw­ri­ght bez­wstyd­nie cyto­wał moje słowa, a ja nie mogłem zapro­te­sto­wać, bo wyszedł­bym na czło­wieka małost­ko­wego.

Pirie pod­niósł wzrok znad grobu.

– Tro­chę za mało, żeby usta­lić toż­sa­mość – stwier­dził.

Wainw­ri­ght uśmiech­nął się skrom­nie.

– Nazwijmy to poszla­kami – odparł. – Uwa­żam, że prio­ry­te­tem jest usta­le­nie, czy to Wil­liam­sówna.

Uniósł brwi i spoj­rzał na Sim­msa. Poli­cjant z wigo­rem ude­rzył się dło­nią w udo.

– Zga­dzam się. Dok­to­rze Pirie, jak szybko może pan potwier­dzić lub wyklu­czyć, że to Tina Wil­liams?

– Zależy od stanu zwłok po oczysz­cze­niu. – Niziutki pato­log popa­trzył na mnie. – Poszłoby szyb­ciej, gdyby dok­tor Hun­ter mi pomógł, co? Wyobra­żam sobie, że urazy szkie­le­towe to bar­dziej jego spe­cjal­ność niż moja.

Jego głos miał oso­bliwą śpiewną tona­cję. Kiw­ną­łem z tru­dem głową, wciąż wzbu­rzony i spa­ra­li­żo­wany postę­po­wa­niem Wainw­ri­ghta.

– Jak pan sobie życzy. – Wyda­wało się, że Simms prze­stał słu­chać. – Im szyb­ciej podamy do publicz­nej wia­do­mo­ści, kim jest zamor­do­wana, tym lepiej. A jeśli się okaże, że to jedna z ofiar Monka, wów­czas można chyba domnie­my­wać, że pozo­stałe też zostały zako­pane w tej oko­licy. Świetna robota, Leonar­dzie, dzię­kuję ci. Pozdrów ode mnie Jean. Jeśli macie czas w week­end, to może wpa­dli­by­ście do nas w nie­dzielę na obiad?

– Bar­dzo chęt­nie – odparł Wainw­ri­ght.

Simms odwró­cił się do mnie jakby w wyniku spóź­nio­nej reflek­sji.

– Chciałby pan coś dodać, dok­to­rze?

Spoj­rza­łem na arche­ologa. Miał lekko zain­try­go­waną minę, a z oczu wyzie­rało wredne zado­wo­le­nie dra­pież­nika. „Dobra, jeśli chcesz tak to roz­gry­wać…”

– Nie, nic – odrze­kłem.

– W takim razie zosta­wiam panów – powie­dział Simms. – Zaczy­namy jutro wcze­śnie rano.

Rozdział 3

Wciąż kipia­łem zło­ścią, gdy zapar­ko­wa­łem przed pubem, w któ­rym zare­zer­wo­wano mi noc­leg. Znaj­do­wał się kilka kilo­me­trów od Czar­nego Twar­dzielca, w mia­steczku o nazwie Oldwich. Powie­dziano mi, że to ze dwa­dzie­ścia minut jazdy. Odle­głość osza­co­wano zbyt opty­mi­stycz­nie albo skrę­ci­łem w nie­wła­ści­wym miej­scu, bo dopiero po czter­dzie­stu pię­ciu minu­tach dostrze­głem sku­pi­sko świa­teł w ciem­no­ści.

Naj­wyż­szy czas. Mia­łem za sobą długi dzień i podróż po wrzo­so­wi­sku w egip­skich ciem­no­ściach wyda­wała mi się mało zabawna. Wciąż doskwie­rało mi wspo­mnie­nie tego, jak dałem się Wainw­ri­gh­towi wystrych­nąć na dudka. Sły­sza­łem o nim wcze­śniej, więc powi­nie­nem był mieć się na bacz­no­ści. Mgli­sty deszcz pstrzył przed­nią szybę, odbi­ja­jąc świa­tło moich reflek­to­rów, gdy w końcu wje­cha­łem na par­king obok pubu. Nad drzwiami wisiał wybla­kły szyld, słowa „Tren­cher­man’s Arms” były ledwo widoczne.

Z zewnątrz budy­nek nie wyglą­dał zbyt oka­zale – niski długi klo­cek pobie­lony odła­żą­cym wap­nem i przy­kryty zapa­dłą strze­chą. Moje pierw­sze wra­że­nie potwier­dziło się, gdy tylko pchną­łem obłu­pane skrzy­piące drzwi. Woń prze­tra­wio­nego piwa ide­al­nie paso­wała do wyświech­ta­nych dywa­nów i taniej koń­skiej uprzęży wiszą­cej na ścia­nach. W barze nikogo, komi­nek nie­za­pa­lony, wyga­sły. Trudno, zda­rzało mi się spać w gor­szych miej­scach.

Nie­wiele gor­szych.

Wła­ści­cie­lem był nie­za­do­wo­lony z życia pięć­dzie­się­cio­pa­ro­la­tek, bole­śnie chudy, choć ze ster­czą­cym brzu­chem piw­nym, który wyda­wał się twardy jak kula do krę­gli.

– Jak chce pan jeść, to szybko, bo za dwa­dzie­ścia minut zamy­kamy kuch­nię – powie­dział nie­zbyt uprzej­mym tonem, prze­su­wa­jąc po bla­cie klucz z pęk­nię­tym bre­lo­kiem.

Pokój wyglą­dał tak, jak się spo­dzie­wa­łem. Nie­zbyt czy­sty, ale nie aż tak zły, żeby narze­kać. Łóżko zaskrzy­piało, gdy poło­ży­łem na nim swoją torbę, mate­rac zapadł się pod jej cię­ża­rem. Mia­łem ochotę wziąć prysz­nic, ale chciało mi się jeść, a we wspól­nej łazience była tylko pordze­wiała wanna.

Posta­no­wi­łem zacze­kać z jedze­niem i odświe­że­niem się. Mój tele­fon komór­kowy łapał zasięg, co uzna­łem za duży plus. Przy­su­ną­łem drew­niane krze­sło do małego kalo­ry­fera, usia­dłem i zadzwo­ni­łem do domu.

Zawsze sta­ra­łem się tele­fo­no­wać o tej samej porze, żeby Alice mogła to trak­to­wać jako stały ele­ment naszej codzien­no­ści. Trzy dni w tygo­dniu Kara pra­co­wała w szpi­talu, ale była ela­styczna i mogła odbie­rać naszą córkę z przed­szkola, gdy wyjeż­dża­łem w dele­ga­cję. Była radio­lo­giem i kiedy zaszła w ciążę, jej zawód stał się tema­tem wielu naszych dłu­gich roz­mów. Nie pla­no­wa­li­śmy dziecka w naj­bliż­szych latach, chcie­li­śmy zacze­kać, póki nie będę miał tak dużo zle­ceń z poli­cji, że bez trudu uzu­peł­nię pen­sję uni­wer­sy­tecką, a wtedy Kara mogłaby sie­dzieć w domu i opie­ko­wać się maleń­stwem.

Oczy­wi­ście sprawy poto­czyły się ina­czej. Ale żadne z nas tego nie żało­wało. I choć Kara nie musiała już pra­co­wać, nie opo­no­wa­łem, gdy posta­no­wiła wró­cić do szpi­tala na pół etatu, bo Alice zaczęła już cho­dzić do przed­szkola. Lubiła swoje zaję­cie, a dodat­kowe pie­nią­dze się przy­da­wały. Poza tym jak mógł­bym się sprze­ci­wiać, skoro moja praca była dla mnie tak ważna?

– W samą porę – powie­działa Kara, gdy ode­brała. – Jest tu pewna młoda dama, która cze­kała, abyś zadzwo­nił, zanim pój­dzie spać.

Uśmiech­ną­łem się, a ona podała apa­rat naszej córce.

– Tatu­siu, nary­so­wa­łam dla cie­bie obra­zek!

– Wspa­niale. Kolejny koń?

– Nie, to nasz dom, tylko że z żół­tymi zasło­nami, bo takie bar­dziej mi się podo­bają. Mama mówi, że jej też.

Słu­cha­łem świer­go­ta­nia pod­eks­cy­to­wa­nej córki, czu­jąc, że moja złość i fru­stra­cja przy­ga­sają. W końcu Kara kazała Alice iść do łazienki i umyć zęby i wzięła tele­fon. Usły­sza­łem, że siada w fotelu.

– Jak idzie? – spy­tała.

Nie­uczciwa zagrywka Wainw­ri­ghta prze­stała mieć zna­cze­nie.

– Hm… Zawsze mogło być gorzej. Terry Con­nors współ­kie­ruje śledz­twem. Więc jest zna­joma twarz.

– Terry? Prze­każ mu ode mnie pozdro­wie­nia dla Debo­rah. – Kara nie wyda­wała się zachwy­cona nowiną. – Wiesz już, ile to potrwa?

– Przy­naj­mniej kilka dni. Jutro jadę do pro­sek­to­rium, ale poli­cja zacznie szu­kać kolej­nych gro­bów. Wszystko zależy od tego, jak spraw­nie to pój­dzie.

Roz­ma­wia­li­śmy jesz­cze przez chwilę, ale póź­niej Kara musiała poło­żyć Alice do łóżka. Poże­gna­li­śmy się. Żało­wa­łem, że nie ma mnie w domu, że nie mogę prze­czy­tać córce bajki na dobra­noc. Umy­łem się i prze­bra­łem, po czym zsze­dłem do baru. Zapo­mnia­łem o tym, że zamy­kają kuch­nię, dwa­dzie­ścia minut wła­śnie mijało. Gdy skła­da­łem zamó­wie­nie, wła­ści­ciel spoj­rzał wymow­nie na zega­rek i zaci­snął z dez­apro­batą usta.

– Dwie minuty póź­niej i by pan nie zdą­żył – wark­nął.

– Ale na szczę­ście zdą­ży­łem.

Nabz­dy­czony ruszył do kuchni. W barze byli teraz klienci, co naj­mniej kilku poli­cjan­tów i ludzi powią­za­nych tak czy ina­czej z pro­wa­dzo­nym śledz­twem, jak się domy­śli­łem. Został tylko jeden wolny sto­lik, więc ruszy­łem tam ze swoim drin­kiem. Obok sie­działa samotna młoda kobieta, z roz­ko­ja­rze­niem dzio­biąca widel­cem swoje danie, ze wzro­kiem utkwio­nym w fol­der leżący przy tale­rzu.

Nad­szedł wła­ści­ciel ze sztuć­cami.

– Tu pan nie może, to miej­sce jest zare­zer­wo­wane – oznaj­mił.

– Nie ma kartki.

– Bo nie musi być – odparł z małost­ko­wym zado­wo­le­niem. – Prze­siądź się pan.

Nie mia­łem ochoty na sprzeczki. Rozej­rza­łem się, ale jedyne wolne krze­sła dostrze­głem przy sto­liku zaję­tym przez młodą kobietę. Wsta­łem.

– Można…? – zaczą­łem, lecz wła­ści­ciel pubu mnie uprze­dził, rzu­ca­jąc bez­ce­re­mo­nial­nie sztućce na stół.

– Będzie­cie się musieli pomie­ścić – powie­dział i odma­sze­ro­wał.

Zasko­czona kobieta spoj­rzała na niego, potem na mnie.

Uśmiech­ną­łem się zakło­po­tany.

– Uro­cza obsługa – mruk­ną­łem. – Wspa­niały lokal.

– Niech pan zaczeka z tą oceną, dopóki nie spró­buje pan jedze­nia – odparła.

Wyda­wała się poiry­to­wana.

– Poszu­kam innego miej­sca, jeśli to pro­blem – zasu­ge­ro­wa­łem.

Przez moment miała ochotę sko­rzy­stać z furtki, ale się zre­flek­to­wała. Wska­zała wolne krze­sło.

– Nie ma pro­blemu, i tak już skoń­czy­łam.

Odło­żyła wide­lec i odsu­nęła talerz.

Była atrak­cyjna w dys­kretny spo­sób. Miała na sobie stare dżinsy i luźny swe­ter, bujne kasz­ta­nowe włosy zebrała do tyłu i spięła gumką. Spra­wiała wra­że­nie, że nie dba prze­sad­nie o swój wygląd – bo nie musiała. Pod tym wzglę­dem przy­po­mi­nała Karę. Wystar­czyło wło­żyć cokol­wiek, żeby dobrze się pre­zen­to­wać.

Spoj­rza­łem na fol­der, który przed chwilą czy­tała. Z mojej per­spek­tywy kartki leżały do góry nogami, roz­po­zna­łem jed­nak raport poli­cyjny.

– Czy pani bie­rze udział w śledz­twie? – spy­ta­łem.

Wymow­nie zamknęła fol­der i wci­snęła go do torby.

– Dzien­ni­karz? – spy­tała oschłym tonem.

– Ja? Broń Boże! – odpar­łem zasko­czony. – Prze­pra­szam bar­dzo. David Hun­ter, antro­po­log sądowy z ekipy Sim­msa.

Roz­luź­niła się i uśmiech­nęła zaże­no­wana.

– To ja prze­pra­szam… dostaję para­noi, jak ktoś wypy­tuje mnie o pracę. Tak, biorę udział w śledz­twie. – Wycią­gnęła do mnie rękę. – Sophie Kel­ler.

Miała silny uścisk, dłoń mocną i suchą. Widać było, że nawy­kła do radze­nia sobie w zdo­mi­no­wa­nym przez męż­czyzn śro­do­wi­sku służb poli­cyj­nych.

– Więc czym się dokład­nie zaj­mu­jesz, Sophie? Jeśli to nie wścib­stwo z mojej strony.

Uśmiech­nęła się. Miała śliczny uśmiech.

– Jestem kon­sul­tantką beha­wio­ralną – odparła.

– Aha.

Zapa­dło mil­cze­nie. Sophie zachi­cho­tała.

– Wszystko okej, ja z kolei nie bar­dzo wiem, czym się zaj­muje antro­po­log sądowy.

– Cho­dzi o pro­file psy­cho­lo­giczne? – spy­ta­łem, sta­ra­jąc się być dyplo­ma­tyczny, bo nie pokła­da­łem wiel­kiej wiary w tej dzie­dzi­nie.

– To jeden z aspek­tów, ow­szem, ale całość jest szer­sza. Badam oso­bo­wość i motywy prze­stępcy, ale opra­co­wuję też stra­te­gię prze­słu­chań, spo­rzą­dzam cha­rak­te­ry­stykę miej­sca prze­stęp­stwa i tym podobne.

– To dla­czego cię tam dziś nie widzia­łem?

– No wła­śnie, śli­ska sprawa. O wszyst­kim dowie­dzia­łam się dopiero dzi­siaj po połu­dniu. Muszę się zado­wo­lić zdję­ciami. Poza tym nie wezwali mnie tu do oglę­dzin grobu.

– Jak to?

Zawa­hała się.

– Cóż, to chyba żadna tajem­nica. Jestem tutaj, bo jeśli to jedna z ofiar Monka, pozo­stałe mogą być zako­pane w pobliżu. Chcą, żebym wska­zała naj­bar­dziej praw­do­po­dobne miej­sca. Na tym mię­dzy innymi polega moja spe­cjal­ność, na znaj­do­wa­niu tego, co ukryte. Szcze­gól­nie na znaj­do­wa­niu zwłok.

– W jaki spo­sób?

Byłem szcze­rze zain­try­go­wany. W ostat­nich latach poja­wiło się sporo nowi­nek tech­nicz­nych poma­ga­ją­cych w loka­li­zo­wa­niu gro­bów, od aero­fo­to­gra­fii przez geo­fi­zykę po ter­mo­gra­fię. A jed­nak to wciąż pozo­sta­wało szu­ka­niem igły w stogu siana, zwłasz­cza w takim zakątku jak Dart­moor. Co w tej spra­wie może zdzia­łać beha­wio­rystka?

– Różny – odparła nie­zo­bo­wią­zu­jąco. – Już wiesz, czym się zaj­muję. Teraz twoja kolej.

Zaczą­łem nakre­ślać pokrótce, na czym polega moja praca, ale prze­rwa­łem na moment, bo poja­wił się wła­ści­ciel z jedze­niem. Posta­wił przede mną talerz tak gwał­tow­nie, że sos chlu­snął na stół. No, mia­łem nadzieję, że to jest sos, gdyż gęsta brą­zowa ciecz mogła być czym­kol­wiek.

Razem z Sophie popa­trzy­li­śmy na roz­go­to­wane warzywa i szare mięso.

– A więc zre­zy­gno­wa­łeś z wędzo­nego łoso­sia i foie gras – mruk­nęła po chwili.

– Widzisz, wła­śnie z powodu takich atrak­cji moja robota jest warta zachodu – powie­dzia­łem, sta­ra­jąc się nadziać na wide­lec roz­mię­kły kawa­łek mar­chewki. – Skąd jesteś?

– Z Bri­stolu, ale teraz miesz­kam w Lon­dy­nie. Przy­jeż­dża­łam tu w dzie­ciń­stwie na waka­cje, więc cał­kiem nie­źle znam oko­licę. Uwiel­biam te otwarte prze­strze­nie. Chcia­ła­bym się tu kie­dyś prze­pro­wa­dzić, ale na razie praca… Wiesz, jak jest. Może, gdy znu­dzi mi się praca kon­sul­tantki poli­cyj­nej.

– O Dart­moor się nie wypo­wia­dam, ale Bri­stol tro­chę znam. To bar­dzo ładny kawa­łek Anglii. Moja żona pocho­dzi z Bath.

– Aha.

Uśmiech­nę­li­śmy się do sie­bie świa­domi, że wła­śnie nakre­śli­li­śmy gra­nice naszej zna­jo­mo­ści. Oznaj­mi­łem, że jestem żon­ko­siem, nie musie­li­śmy się więc teraz oba­wiać nie­wła­ści­wego inter­pre­to­wa­nia sygna­łów.

Sophie oka­zała się dobrą roz­mów­czy­nią, bystrą, z poczu­ciem humoru. Opo­wie­działa mi o swoim domu i pla­nach, ja z kolei mówi­łem o Karze i Alice. Oboje wspo­mnie­li­śmy o pracy, choć upar­cie pomi­ja­li­śmy śledz­two, bo było roz­wo­jowe, a my ledwo się pozna­li­śmy.

Jed­nak gdy tylko spoj­rza­łem w kie­runku drzwi i zoba­czy­łem Terry’ego i Ropera idą­cych w naszym kie­runku, od razu odga­dłem, że to się zmieni. Terry był wyraź­nie zasko­czony wido­kiem nas obojga przy jed­nym sto­liku. Pod­szedł z czujną miną.

– Nie wie­dzia­łem, że się zna­cie – rzekł.

Roper zatrzy­mał się nieco z tyłu.

Sophie posłała Terry’emu cierpki uśmiech.

– Teraz już znamy. David wła­śnie opo­wia­dał mi, czym się zaj­muje. To fascy­nu­jące.

– Poważ­nie? – mruk­nął Terry bez­na­mięt­nie.

– Usią­dzie­cie? – spy­ta­łem, czu­jąc się nie­swojo z powodu napię­tej atmos­fery.

– Nie, nie będziemy prze­szka­dzać. Chcia­łem ci tylko prze­ka­zać naj­now­sze usta­le­nia. – Spoj­rzał przez ramię. – Przy­nieś piwo, Bob.

Roper zamru­gał gwał­tow­nie powie­kami, ale nie oka­zał nie­za­do­wo­le­nia, że jest trak­to­wany jak chło­piec na posyłki. Ruszył do baru, pozo­sta­wia­jąc za sobą nutę wody koloń­skiej w powie­trzu.

– Jakie usta­le­nia? – spy­ta­łem.

Terry zwró­cił się tylko do mnie, jakby Sophie nie było w pobliżu:

– Pamię­tasz, jak ci powie­dzia­łem, że muszę gdzieś jechać? No więc kop­ną­łem się do tutej­szego wię­zie­nia. Gada­łem z Jerome’em Mon­kiem.

To wyja­śniało, dla­czego zacho­wy­wał się tak tajem­ni­czo. Z pew­no­ścią był spięty przed tym spo­tka­niem. Nie zdą­ży­łem zare­ago­wać, bo wtrą­ciła się Sophie:

– Prze­słu­chi­wa­łeś go? Dla­czego nic o tym nie wiem?

– Zapy­taj Sim­msa – odparł Terry.

Była wście­kła.

– Nie wie­rzę, że poje­cha­łeś tam bez kon­sul­ta­cji ze mną! Po co mnie tu ścią­gnę­li­ście, skoro jestem pomi­jana? To kre­tyń­stwo!

Pró­bo­wa­łem zacho­wać kamienną twarz. Tak­tow­ność naj­wy­raź­niej nie była mocną stroną Sophie. Terry poczer­wie­niał.

– Myślę, że Simms chęt­nie się dowie, że jest kre­ty­nem – wark­nął.

– Mówi­łeś, że są jakieś usta­le­nia – wtrą­ci­łem się, pró­bu­jąc zmie­nić temat i zapo­biec awan­tu­rze.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki